poniedziałek, 23 grudnia 2019

23.12.2019 - pn
Mam 69 lat i 20 dni.

WTOREK (17.12)
No i skoro się mieszka w Nie Naszym Mieszkaniu, to od czasu do czasu trzeba się nim zająć.

Od prawie dwóch lat ciągnie się sprawa wymiany wodomierzy na nowoczesne. Takie radiowe, co to jakiś pan lub pani może z daleka, przy komputerze, przy kawce i papierosie, odczytać i wiedzieć, czy akurat się  kąpałem, czy nie.
Oczywiście że sprawę wymiany utrudnia fakt, że nie mieszkamy tutaj na stałe, a ponadto najczęściej jestem ja, a ja, o dziwo, pracuję, chociaż od kilku lat powinienem być na emeryturze, na której zresztą jestem. Więc trudno, żebym stawał na baczność i tkwił w tej pozycji przy drzwiach między godziną 11.00 a 14.00, jak głosi kartka przyklejona na zewnętrznych drzwiach do budynku, tym bardziej że wielokrotnie zdarzało się, że fachowiec nie przybył, a wyjaśnień, broń Boże przeprosin, nigdy nie otrzymywaliśmy.
Więc ostatnio, poprzez spółdzielnię (bo proszę pana, tam od kwietnia wodomierz wykazuje zerowe zużycie wody) i firmę z nią kooperującą udało się nam umówić na wymianę. Wymagało to kilku telefonów i wyjaśnień naszych skomplikowanych uwarunkowań. Tym razem było ono proste.
- Proszę pana - poinformowałem przez słuchawkę, to znaczy przez telefon, czyli smartfona, czy przez diabli wiedzą co - konserwator musi uwzględnić czas potrzebny na wymianę, bo my musimy o 15.00 wyjechać. - Żona ma awaryjną sytuację i cudem udało się nam umówić do dentysty.
Pan zrozumiał, stwierdził że na to potrzeba 0,5 godziny i się umówiliśmy.
Ja uciekłem do Szkoły, a Żona została postawiona na baczność i cały dzień warowała. A postawić moją Żonę na baczność nie jest dobrym pomysłem, zwłaszcza gdy ma ułamany ząb i czeka ją wizyta u dentysty. Nie zosowiała, tylko natychmiast stała się osowata, a to jest duża różnica. Więc jak przyszedłem o 14.30 była chodzącym wulkanem.
- To ja tu siedzę, uwiązana, nigdzie nie mogę się ruszyć, a nawet gdybym nie musiała, to chciałabym się trochę zrelaksować, a nie być ciągle podminowana i czekać!
Facet przyszedł o 14.50 i na dodatek był podejrzanie nietrzeźwy. Nawet gdybym miał multum czasu, gościa do wymiany wodomierzy bym nie dopuścił. A co dopiero Żona. Spławiła go dość ostro, a ja jeszcze zdążyłem zadzwonić do spółdzielni, która słysząc, że sprawa jest niezałatwiona i że facet był nietrzeźwy, bardzo się zmartwiła.
- Ojej, to niedobrze. - usłyszałem zmartwiony głos w słuchawce(?). - Wie pan, my właśnie kończymy współpracę z tą firmą i teraz będziemy wymieniać własnymi siłami. - Proszę skontaktować się z dyspozytorem.

Pani dyspozytor stwierdziła, że teraz to oni muszą się przeorganizować, zrobić bilans zysków i strat po tej kooperacji i proszę zadzwonić 16-go.
- A nie, proszę pana - usłyszałem wczoraj - my do świąt tej sprawy nie ruszymy. - Proszę zadzwonić po Trzech Królach.
Oczywiście wewnętrznie, ale po cichu, się zirytowałem. Nie dlatego że sprawa wymiany się przeciąga i w jakimś sensie nas wiąże, ale z powodu używania przez nią, ot tak, swobodnie, jako coś zupełnie oczywistego, jakichś szyfrów lub haseł. Nie wiedziałem, czy oczekuje odzewu, więc na wszelki wypadek odpowiedziałem w tej konwencji, trochę konspiracyjnie:
- Tak, po Trzech Królach się odezwę.
Wyraźnie się porozumieliśmy. Dopytałem tylko, czy z powodu tego przeciągania nie będzie żadnych kar, bo w piśmie, które państwo wysłaliście i które szło pocztą z Metropolii do Metropolii 10 dni, straszycie naliczeniem podwójnej opłaty za wodę i ścieki.
- To proszę poczekać, przełączę pana.
- E nieee - usłyszałem męski głos - my tylko tak piszemy, żeby zmobilizować...
To życzyłem mu udanych świąt nie stosując żadnych szyfrów.

A teraz, gdy przyjechałem w sobotę, na zewnętrznych drzwiach zobaczyłem kartkę z następującą łagodną treścią:
Prosimy o udostępnienie lokali na czas przeglądu, w jednym z w/w zakresów godzin. Przypominamy, iż cykliczne przeglądy gazowe i wentylacyjne są przeglądami obowiązkowymi, wykonywanymi dla Państwa bezpieczeństwa. (pis. oryg.)
Więc strasznie się przejąłem, zwłaszcza że to nie dotyczyło jakiś głupich wodomierzy. Ponadto na ogłoszeniu widniały tylko cztery czarne owce, które za nic miały bezpieczeństwo swoje i ogółu, cztery numery, w tym Nie Nasze Mieszkanie, na ogólną liczbę 36 w "naszej" klatce. A liczbę tę trzeba pomnożyć przynajmniej przez trzy, bo przecież przez taką nieodpowiedzialność narażeni są sąsiedzi z klatek przylegających.
Z doświadczenia wiem, że gdy natychmiast nie zareaguję, to za chwilę na zewnętrznych drzwiach ujrzę podobną kartkę z jedyną, samodzielną czarną owcą, czyli z Nie Naszym Mieszkaniem.
Więc wczoraj zadzwoniłem do spółdzielni.
- A to ja  podam panu numer telefonu do firmy, z którą kooperujemy.
Pani z firmy, bardzo miła, podała mi numer telefonu.
- Tą sprawą zajmuje się pan Marcin. - On teraz jest w Sąsiednim Województwie, ale ma akurat przerwę, to proszę się z nim umówić.
- Dzień dobry. - przedstawiłem się z imienia i nazwiska. - A jaką pan ma, panie Marcinie, pogodę w Sąsiednim Województwie? - Bo zdaje się, że teraz ma pan przerwę?
- Łaaadną... - odparł po długim milczeniu, przeciągając i starając się zyskać na czasie, po wyraźnym, gorączkowym trybieniu, lekko zagubiony i zdezorientowany.
- A nie, wie pan, to taki głupi żart. - powiedziałem. - Nie wiem, co mi się stało (co mi odbiło - to w myślach). - Bo ja dzwonię w sprawie Nie Naszego Mieszkania, bo wiem z pańskiej firmy, że jutro będzie pan w Metropolii, a chodzi o przegląd instalacji.
- A tak, tak, nie ma sprawy. - wyraźnie i z ulgą się ożywił. - To będę na bank tak między 17.00 a 18.00, bliżej 18.00.

Do 17.00 spokojnie wytrzymałem bez posiłku, ale potem zaczęło mnie ssać. Trwałem jednak w mądrym stanie, że skoro pan Marcin będzie badał instalację gazową, to lepiej żeby ona w tym momencie nie pracowała. Bo gdyby jednak tak było, to musiałbym ją wyłączyć i wtedy cały obiad szlag jasny by trafił - jakieś niedogotowania albo przepalenia...
O 17.45 weszła jednak we mnie złość. Nastawiłem makaron ryżowy (zalecenia Żony), wstążki o szerokości 5 mm, bo najlepiej mi smakują (wymysł mój) i sos pomidorowy.
Przy tym mściwie myślałem:
- Czekaj gnoju, teraz przyjdziesz, to będziesz musiał czekać, aż wszystko mi się ugotuje, a jak nie, to wypad!
Ale gdy się już nasyciłem pysznym makaronem obficie polanym zagęszczonym sosem pomidorowym podgrzanym na smalcu ze skwareczkami przygotowanym na takie okoliczności przez Żonę z dodanym wyciśniętym czosnkiem i posypanym świeżo pokrojoną cebulką, zdrowo zaprawionym tabasco i popijanym, oczywiście, co chwila bułgarskim czerwonym wytrawnym z Niziny Tracji (jest tym dla win bułgarskich, czym Bordeaux dla francuskich), przyszło otrzeźwienie. A może on się mści za mój głupi numer "z pogodą w Sąsiednim Województwie"?
Wysłałem smsa.
Oddzwonił.
- Ale ja tu mam w grafiku, że kontrola "pańskiego" mieszkania ma być jutro, w środę.
- Ale ja się z panem umówiłem na dzisiaj, "bliżej 18.00"! - zimno przypomniałem.
- Przyjdę..., przyjdę! - i się natychmiast rozłączył.
To sobie otworzyłem Pilsnera Urquella i zrelaksowany zacząłem pisać, czyli stukać w klawiaturę laptopa.
O 19.20 usłyszałem stukanie do drzwi.
- Pan Marcin? - zapytałem ujrzawszy młodego(!) człowieka.
- A nie, nie! - Szef mnie wysłał, bo "ponoć się tutaj pali"...
Po dwóch minutach, łącznie z gadką i moim podpisem, było "pozamiatane". Można dalej mieszkać.

W tym wszystkim, mimo chwilowej słabości, kiedy to dopadła mnie złość, nie zosowiałem, ani nie stałem się osowaty. Taką moc ma Pilsner Urquell.

ŚRODA (18.12)
No i wszystko przebiegło z planem.

A to jest rzadkość.
W Szkole byłem przed 07.00. Gdy przyszedł Zastępca Dyrektora, wszystko w pół godziny omówiliśmy, i już o 09.30 uciekłem.
W Nie Naszym Mieszkaniu ogarnąłem cały dobytek. Część zakupów, przy telefonicznej konsultacji z Żoną w czasie rzeczywistym, aby niczego nie pominąć, wyciągnąłem z lodówki (główna reszta, ta niepsująca się, jak cydry niefiltrowane i Pilsnery Urquelle jeździła kilka dni w bagażniku Inteligentnego Auta), aby zabrać je do Naszej Wsi i już o 10.30 wyruszyłem w podróż do Córci i Zięcia. Po godzinie i 7. minutach, i po 107. km byłem na miejscu. Wielkie mi wyruszenie i wielka mi podróż! Jak w tym "żydowskim" dowcipie:
- Salcia - mówi mąż do żony. - Całe miasto mówi, żeś ty kurwa!
- Oj, Mosiek! - Wielkie mi miasto, 5 tysięcy mieszkańców...

Córcia z Zięciem, no i teraz z Wnuczką, mieszkają na wsi.
Córcia, gdy kończyła liceum w Metropolii, twierdziła, że w niej studiować nie będzie, bo to dziura. Tylko Stolica. Po kilku miesiącach okazało się, że Stolica to też dziura. Tylko Londyn, który znowu po kilku miesiącach został ośmieszony. Tylko Nowy Jork.
W tym  stanie dotrwała do matury, po czym zaczęła licencjacko studiować anglistykę, by po trzech latach rozpocząć studia na metropolialnym uniwersytecie. W owym czasie poznała chłopaka, chyba swoją pierwszą poważną miłość, który mieszkał w Innej Metropolii II. Skąd ona go wytrzasnęła, nie pamiętam. Dość powiedzieć, że chyba za jego sugestią, inspiracją, namową (nie wiem, co było najbardziej adekwatne), po zaliczeniu przez nią I roku studiów, wyjechali do Szkocji. A tam dosyć szybko się rozstali. Nastąpiła brutalna weryfikacja. Bo on inteligentny, elokwentny, niegłupi, ze sporą wiedzą, ale bez matury, którą przecież zrobi, i z dziesiątkami pomysłów, z których żaden nie został zrealizowany. A ona konkretna, o silnym charakterze, jasno dążąca do celu. Więc musiało się, prędzej czy później, rozpirzyć.
Córcię w Szkocji, w Aberdeen, przyjęto na drugi rok studiów na kierunek pokrewny z tym metropolialnym. Przez cztery lata jednocześnie pracowała w różnych firmach i knajpach.
Często dziwowała się, jak Szkoci potrafią w ciągu ośmiu godzin pracy umiejętnie rozciągnąć i rozłożyć dane zadanie tak, aby być cały czas zajętym, gdy ona swoje, podobne, załatwiała w czterech i potem setnie się nudziła buszując po Internecie i nie wiedząc, co ze sobą zrobić.
Angielski miała opanowana na tyle, że Szkoci, po jej akcencie, posądzali ją, że pochodzi z Walii. Bawiła ją ich mina, gdy dowiadywali się prawdy.
Kończąc swój pobyt stwierdziła stanowczo i jednoznacznie, już po ośmiu latach od matury:
- Tato, tylko Polska! - Wracam, bardzo tęsknię i tam (z perspektywy Szkocji) będę u siebie.
Trudno było mi się z tym nie zgodzić. No i tęskniąc cały czas za nią, po prostu się cieszyłem.

Zięć jest jedynakiem.
Poznałem go jako kilkunastoletniego szczyla w domu jego dziadków, na wsi (tym samym, w którym w trakcie imprezy poparzyłem się, a potem regulowałem ruchem), dokąd kilkakrotnie przyjeżdżałem z Pierwszą Żoną. Jego ojciec w czasach kawalerskich smalił do niej cholewki, ale nic z tego nie wyszło. Ale co się nie udało w pierwszym pokoleniu, udało się w drugim. A biorąc pod uwagę fakt, że Zięć sporą część swojego życia mieszkał w Metropolii II, w tym też razem z przyszłą żoną i żoną, to sporo było tych widocznych i zastanawiających znaków.
Ostatni raz go widziałem jako dorosłego chłopa, gdy wyjeżdżał właśnie do Metropolii II, aby studiować prawo. Oczywiste było, że Córcia, wówczas 12.letnia podfruwajka, nie była godna, aby mógł zwrócić  na nią uwagę. Prawo studiował 10 lat i je nie skończył. Teraz, z perspektywy czasu, myślę, że mógł być świetnym prawnikiem. Tylko czy to sumarycznie byłoby dla niego dobre, nie wiem. Być może on wie. W każdym bądź razie jego wiedza, rzetelność w wykonywaniu wszelakich prac i bezkompromisowość czyniłaby z niego znaczącego członka palestry. Ale to tylko taki mój sposób postrzegania sprawy.

Z racji quasi-rodzinnych, bo siostra stryjeczna jego ojca była bliską przyjaciółką mojej Pierwszej Żony, wszelkie imprezy towarzyskie w naturalny sposób przeniosły się z mojego pokolenia na pokolenie naszych dzieci. I właśnie na jednej z takich zobaczyli się "ponownie". Nie wiem, czy ona mu się spodobała i zagiął na nią parol, czy on wpadł jej w oko, cholera wie. W każdym bądź razie zaiskrzyło. Do tego stopnia, że bardzo szybko przyjechali do Naszej Wsi. Córcia "zarezerwowała" im apartament, ale w taki sprytny sposób, że wykorzystała moją nieobecność związaną z obowiązkami szkolnymi w Metropolii. Wiedziała, że ten osobnik nic Żonie nie powie, bo go nie znała. A gdybym był, doskonale wiedziała, że jej amant natychmiast zostałby przeze mnie przepytany.
Później Córcia dalej nie chciała mi niczego powiedzieć, a Żona mogła tyle, że no była z jakimś facetem, nawet sensownym, więc trwałem w męczącej niewiedzy. W końcu wszystko się wydało.
Później oboje byli kilka razy u nas, a my u nich. Nasza Wieś prawdopodobnie spowodowała, że zaczęło w nich kiełkować myślenie o sposobie na przyszłe życie. Albo może była tylko takim katalizatorem ich myślenia.
Ale zanim nastąpiło to, co nastąpiło, mieszkali sobie w Metropolii II. Zięć już wówczas był właścicielem mieszkania w kamienicy, a ponadto wynajmował studentom drugie, spadek po babci. Wyraźnie się dobrali, bo na przykład sami remontowali mieszkanie, w którym mieszkali. Nigdy bym Córci nie podejrzewał, że będzie skuwać tynki, żeby odzyskać piękną ścianę z cegły, że będzie opalać framugi i zdrapywać starą paskudną farbę i odzyskiwać piękną fakturę drewna, itd., itd.
Oczywiście pracowali. Zięć wykonywał bliżej niezrozumiałe dla mnie prace jak, np. przedstawiciel firmy handlującej okularami. Córcia z kolei bez problemów została przyjęta do szkoły językowej jako lektorka. Była lubiana przez słuchaczy i sama dobrze się tam czuła, ale po zaledwie dwóch miesiącach musiała decydować. Bo prawie jednocześnie przyjęto ją do amerykańskiej korporacji, oczywiście ze znacznie większym wynagrodzeniem. Przeszła tam zakładając, że w tych specyficznych korporacyjnych warunkach wytrwa dwa lata. Aby zostać przyjętą, musiała zaliczyć  cztery etapy kwalifikacji. Ostatni polegał na tym, że gdy siedziała sobie w szlafroku po kąpieli przy kominku z lampką wina, zadzwonił telefon. Rozmowa z Hiszpanką, szefową na Europę, która dzwoniła z Barcelony, trwała 30 minut. Okazało się, że ona również studiowała w Aberdeen, więc większość rozmowy zeszła na omawianiu fajnych knajpek i plotkach. Dokumenty poszły do Stanów, do akceptacji.
W międzyczasie młodzi wzięli ślub, a po półtorarocznej pracy Córci w korporacji, oboje wszystko pieprznęli. Zdążyli jeszcze na kredyt kupić małe mieszkanko, wszystko wynająć oddawszy pod opiekę znajomym, i wyjechać do Stanów, do Nowego Jorku. Na cztery lata.
Postanowili, że ten okres to będzie praca, a pieniądze przeznaczą na podróże. Ale nie tylko, jak się później okazało. Zięć miał całkowicie ułatwione zadanie, bo w Stanach był wielokrotnie u swojego kolegi, u którego pracował. Z Polski wyleciał pierwszy, a po trzech miesiącach, podomykawszy  wszystkie sprawy, dołączyła do niego żona. Córcia przez te cztery lata też nie miała problemów z pracą i kilka razy ją zmieniała, zawsze z raptem dwoma, trzema dniami przerwy. Oczywiście nie mieli też problemów z wynajęciem mieszkania.
Pierwszą podróż odbyli po Stanach. Drugą, po regeneracji środków, po Meksyku, Ameryce Środkowej, Kubie (Tato, nigdzie nie widziałam tak biednego kraju!) i Dominikanie. Trzecią po Patagonii (Tato, w życiu tak nie przemarzłam! Na noc, w namiocie ubierałam wszystko, co miałam w plecaku - piżamę, dwie pary spodni, wszystkie skarpety i swetry, na głowę dwie czapki, a i tak rano, po wyjściu ze śpiwora, byłam jednym soplem lodu). Czwartą, najdłuższą, bo dziesięciomiesięczną, i ostatnią podróż odbyli po Azji z lekkim zahaczeniem o Europę.
Wystartowali samolotem z Metropolii do Ankary, a stamtąd już, jak zwykle z dwoma plecakami i namiotem, czym się dało, jechali przez Iran (Tato, nigdzie nie czułam się bezpieczniej, jak tam!), zahaczając o Gruzję i Armenię, a może Azerbejdżan (jeden pies), Turkmenistan, Uzbekistan, Kazachstan, Kirgistan, Tadżykistan (Tato, w górach Pamiru czekaliśmy dwa dni na autobus, a potem w tłoku jechaliśmy z kozami i owcami) do Chin (Tato, tam nie chciałabym mieszkać! Na każdym kroku czujesz się obserwowany!) i Mongolii. Nie wiem, czy nie pomyliłem kolejności, ale normalnie nie jestem przyzwyczajony do tylu stanów.
Potem zmienili klimat i pojechali do Azji Południowo-Wschodniej - Wietnam, Kambodża, Laos, Tajlandia. Ale nie jestem pewny, czy byli we wszystkich tych krajach. Następnie dwa tygodnie spędzili w Nepalu (Tato, w dwa tygodnie przeszliśmy z plecakami 200 km. Na wysokości 5 tys. metrów nie było czym oddychać), a potem znaleźli się w Indiach i Sri Lance, skąd wrócili do Nowego Jorku.
W ciągu tych czterech lat zdążyli kupić w Polsce ruinę na wsi, bo stwierdzili, ku załamaniu obu babć, że to jest ich miejsce w życiu. Zanim zdążyli wrócić, stajnię Augiasza ogarniał Teść Córci, emeryt mieszkający w pobliskiej wsi na ojcowiźnie swojej żony. Karczował teren, sadził, zabezpieczał dom i powoli robił inne rzeczy będąc w kontakcie z młodymi.
Po powrocie, siłą rzeczy zamieszkali w tej sąsiedniej wsi. Córcia znalazła pracę w Metropolii w...korporacji w wersji light, a Zięć porobił różne kursy, pozdawał egzaminy i stał się ratownikiem wodnym. Każdą wolną chwilę poświęcali na dom. Kuli, zrywali, malowali, zabezpieczali, kopali pospołu z Teściem Córci. I ciągle był ogrom prac.
Kiedyś umówiłem się z Córcią, że przyjadę razem z jej stryjem zobaczyć dom i zaawansowanie robót. Brat mieszka w Rodzinnym Mieście, którego Córcia, gdy trochę intuicyjnie nabrała rozumu, do czasu wyjazdu do Szkocji raczej unikała, przede wszystkim ze względu na dziadków, a zwłaszcza dziadka. Nikt nie myślał wtedy, że kiedyś stanie się ono jej powiatem.
Brat całe swoje dorosłe życie mieszkał w bloku, góra w dwupokojowym mieszkaniu, więc to, co zobaczył, go przerosło.
We troje poszliśmy na obchód uważając przy tym, żeby się nie zabić. Bo trzeba było, uważając na głowy, albo przeciskać się przez dziury w ścianach, albo omijać co rusz jakieś kupy gruzu lub wszelakiego złomowiska, nie zaplątać się w resztki zdradliwego siana lub słomy, albo umiejętnie stąpać na piętrze po deskach wyłącznie niezmurszałych, żeby nie zlecieć na łeb, na szyję kilka metrów niżej. Gdy dotarliśmy do drugiej, remontowo "dziewiczej" części domu, stanowiącej krótsze ramię litery L, Córcia się rozkręciła.
- A tutaj, wujek, będzie duża sala biesiadna, stoły, a po prawej stronie wysoka na 5 m szklana ściana tak, żeby było widać cały ogród.
Brat, który do tej pory nie odzywał się wcale wreszcie skonfrontował to, co widział, z tym co niby miało być według entuzjastycznej opowieści bratanicy. Zwłaszcza, że staliśmy właśnie nad pięciometrowym urwiskiem, które w przyszłości miało prowadzić do tej sali.
- Ja pierdolę! - tylko kiwał głową, już w milczeniu. Chyba nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, co powiedział.

Oczywiście grube sprawy, jak instalacja grzewcza, wodno-ściekowa, elektryczna, wylewki, wymiana okien, położenie dachu (jest dokładnie taki sam, jak w Naszej Wsi - wiór osikowy), drenaż terenu, itp., były wykonywane przez najętych fachowców.
Młodzi oceniali, po kupnie domu, że całość będzie gotowa, jak spod igły, po dziesięciu latach.
Znając ich determinację i konsekwentne postępowanie chyba tak będzie. Bo na przykład Córcia będąc już w ciąży, aby stać się pełnoprawnym rolnikiem, skończyła obecnie wymagane studia podyplomowe, a Zięć tak sobie ustawił pracę, żeby cały wymagany etat wypracować w ciągu trzech-czterech dni, a resztę tygodnia poświęcić na prace remontowe. A umie zrobić bardzo dużo.
I chyba nie przeszkodzi im świeżo narodzona Wnuczka lub może kolejne dziecko (dzieci?!).

Mieć, czy nie mieć dziecko/dzieci? - Oto jest pytanie?
Tak można by opisać długi stan i dylemat moralno-filozoficzny Córci. Bo spory kawał czasu nie mogła się zdecydować. Zięć był oczywiście za (ma 42 lata, jak jego szwagier, a mój Syn), babcie oczywiście też, zwłaszcza Teściowa Córci, bo skąd miała mieć wnuka/wnuczkę, jeśli nie od jedynaka, Teść również, a ja?
Kilka razy na ten temat dyskutowałem z Córcią, zwłaszcza gdy chciała opowiedzieć o różnych naciskach rodziny, i zawsze kończyłem rozmowę tak samo.
- Córcia, to jest twoje życie i jaką byś nie podjęła decyzję, to potem będziesz się z nią musiała zmierzyć.
Ale oczywiście ucieszyłem się, gdy dowiedziałem się, że jest w ciąży, zwłaszcza że to miała być dziewczynka. Nie ukrywam, że szczególnie się martwiłem o Córcię, bo przecież w chwili porodu miała blisko 36 lat. Pod koniec trochę się jednak uspokoiłem, gdy wyszło na jaw, że ciążą opiekuje się mój kolega z Naszej Klasy. Wszystko się dobrze skończyło.

Gdy przyjechałem po "wielkiej podróży", Zięcia nie było. Musiał wykonać jakąś robotę razem z ojcem. Dom zastałem i ten, i nie ten. Bo zmiany są kolosalne, ale droga jeszcze długa.
Wszystko, co trzeba, praktycznie jest - kuchnia, łazienka, salon, sypialnia, garderoba plus wypas - "dziwna" kuchnia na gaz, ogrzewanie i ciepła woda z pompy ciepła i z pieca na pelet, "podwójny" piekarnik, kosmiczna lodówka z zamrażarką, zmywarka, o dziwo normalna, wyeksponowana wanna i szereg drobiazgów, jak chociażby wszystkie noże, nożyczki, itp. wiszące w powietrzu, to znaczy przytrzymywane przez specjalne metalowe pręty z magnesami i żeby użyć czegoś, trzeba  siły, ażeby to cholerstwo puściło.
No i teren - cały uporządkowany. Największy bajer to staw czerpiący wodę z granicznej, urokliwie meandrującej rzeczki i z systemu drenaży (dom stoi na pewnej pochyłości, co tylko dodaje mu uroku) odprowadzającego do niego wodę, tak że jest ona na bieżąco wymieniana. Poza tym w części terenu, oprócz rosnących drzewek i krzaków owocowych, stoją specjalne skrzynie z ziemią na uprawę warzyw. Robi wrażenie.
Gdy przyjechał Zięć, rozmawialiśmy między innymi o tym, jaki to on jest w tej wsi aspołeczny. Bo na przykład, przestał się kolegować z facetem, który przy wódce mu zdradził, że ja to ścieki i inne syfy odprowadzam do rzeczki. Albo sfotografował bogu ducha winnych i nic o tym fotografowaniu nie wiedzących dwóch pracowników firmy odbierającej śmieci. Nie dość że sfotografował, to jeszcze zdjęcie wysłał do ich szefa, właściciela firmy. A na zdjęciu widać było jak byk, że goście do tej samej komory wrzucają z dwóch różnych pojemników śmieci, tak skrzętnie segregowane przez Córcię i Zięcia, bo po co mają przyjeżdżać dwa razy. Więc siłą rzeczy rozmowa zeszła na kondycję Polaków i naszego społeczeństwa. Opinie mamy takie same i jednoznaczne. Eufemistycznie i kulturalnie mówiąc - negatywne.
W tym czasie Wnuczka funkcjonowała w jednym ze swoich trybów (definicja matki), czyli spała. A w nocy potrafi spać, jak dorosły - 8 godzin, pod warunkiem że leży na łóżku rodziców, pomiędzy nimi. Wystarczy tylko ją cichcem przełożyć do łóżeczka, a natychmiast wchodzi w tryb drugi, czyli wrzask. W ten tryb wchodzi również, gdy jest głodna, ale to akurat rozumiem. Wtedy ustawia się ją w tryb trzeci - karmienie, czego byłem świadkiem. Przy czym bestia za diabła nie weźmie żadnego smoczka, tylko cyc. Więc żeby zjadła więcej, aby wreszcie przybrać na wadze, rodzice już od najmłodszych miesięcy robią ją w konia. Gdy ssie mleko matki, wsuwają jej jednocześnie do dzioba w kąciku usteczek taką cieniutką, wręcz kapilarną silikonową rureczkę, żeby się nie zorientowała i nie wyczuła podstępu. I tą rureczką przemycają jej z buteleczki dodatkowe mleczko, które ona, nieświadoma, zasysa. Sam widziałem, jak z buteleczki powoli ubywało.

Wracając do domu tak sobie myślałem, a później na ten temat dyskutowałem z Żoną - takiego ogromu prac, podobnego do Naszej Wsi, moglibyśmy się podjąć, ale...15 lat temu. Teraz nigdy.

CZWARTEK (19.12)
No i odezwał się Szwed.

Przepraszał za milczenie.
On to dopiero ma za swoje. W Szwecji likwiduje wszystkie swoje sprawy, tutaj zaś, w sąsiednim miasteczku, buli od kilku miesięcy niezłe pieniądze za wynajem potężnej hali pod swój przyszły, przenoszony stamtąd biznes. I pisze, że od 14.lutego będzie bezdomny, więc w styczniu sprawę trzeba będzie sfinalizować. I w razie czego proponuje nam część hali, bo nie dość że jest ona ogrzewana, to wydzielono w niej mieszkanie, oczywiście też ogrzewane.
Swoją drogą powstał ciekawy układ pomiędzy kupującym a sprzedającym - on bezdomny, a my quasi-bezdomni z zamianą za chwilę - on domny, a my bezdomni.

Żeby tego uniknąć, a zwłaszcza hali, wybraliśmy się dzisiaj do Powiatu.
Mieszkają tam nasi znajomi, rodowici Powiacianie. A znajomymi stali się dopiero jakiś czas później, po znalezieniu nam Naszej Wsi. Bo w Powiecie prowadzą od lat biuro nieruchomości i biuro podróży.
W zasadzie spotkaliśmy się z nimi vis a vis i quasi-tete a tete po kilku latach. Wpadliśmy do nich do biura i od razu na początku wyszła sprawa bloga i oczywiście ich imion. Sugerowałem, żeby sobie jakieś wybrali, ale Ona (wtedy jeszcze Ona) stwierdziła, że na pewno my to zrobimy najlepiej.
Faktycznie, już wieczorem w domu, wymyślaliśmy różne mając przy tym, jak zwykle w takich razach, niezły ubaw, ale sytuacja zaczęła się robić patowa. I w tym impasie Żona nagle strzeliła w dziesiątkę - Artystyczna i Bojowy.
Do tej pory z nadawaniem imion blogowych było różnie. Niektóre same "przychodziły" powiązane z charakterem pracy, niektóre z wyglądem i jakąś drobną, ulubioną, a powtarzającą się czynnością, niektóre były banalne, inne przebiegłe w konstrukcji i wreszcie te najtrudniejsze określające osobowość, charakter. Tutaj Żona odniosła się stricte do osobowości.
Artystyczna, bo ma różne zacięcia i inklinacje artystyczne i duchowe (na przykład maluje), no i, jak przystało dla takich stanów, posiada lekkie rozchwianie emocjonalne. Bojowy zaś ma bardzo konkretne podejście do ludzi i spraw, mocno skrystalizowane poglądy, na szczęście całkowicie zbieżne z naszymi, wyrażane, eufemistycznie mówiąc, z niezwykłą ekspresją, no i przypierdolić może, chociaż jest kulturalny i na emeryturze. Zresztą Artystyczna też. To znaczy, jest kulturalna i na emeryturze.
Oczywiście nie przyjechaliśmy po to, żeby nadawać im imiona do jakiegoś zasranego bloga.
Artystyczna i Bojowy sprzedają, jako właściciele, małą kamieniczkę przy Rynku w Powiecie i sprzedają, jako pośrednicy, wolnostojący dom, również w Powiecie.
Obie nieruchomości obejrzeliśmy i niestety żadna z nich, nawet gdybyśmy się zmieścili w budżecie, a tu, w obu przypadkach, byłoby to raczej niemożliwe, nie sprostały wyobrażeniom o różnych wariantach naszego przyszłego życia.
Do Naszej Wsi wracaliśmy w nieciekawych nastrojach. Ale za to z choinką, którą będę ubierał w poniedziałek.

PIĄTEK (20.12)
No i wczoraj padłem o 19.00.

"Za to" dzisiaj wstałem o 05.00.
Oczywiście banana nie jadłem i nie zjem, żeby mnie kroili.
- Zjedz, przecież tam jest potas. - kilka dni temu Żona zareagowała dowiedziawszy się, że od tamtego momentu tego "słodkiego" świństwa nie tykam.
Oznajmiłem, że jeść go dalej nie będę.
- To mógłbyś chociaż od czasu do czasu.
Mógłbym - pomyślałem - ale czy ja wiem, co to u niej oznacza od czasu do czasu? Na pewno co innego, niż u mnie. Wolę nie ryzykować.
Więc zrobiłem sobie "mój" twarożek od Sąsiadki Realistki. Czy w Naszej Wsi, czy w Szkole, jest to pierwszy posiłek. Zawsze robię tak samo - rozgniatam go widelcem, posypuję solą himalajską (wyłącznie), pieprzem, na  bieżąco mielonym z takiego młynka-kręciołka, w to wrzucam połowę cebuli pokrojonej w kostkę, pięć koktajlowych pomidorków również pokrojonych, ponownie wkręcam trochę pieprzu i całość zalewam oliwą z oliwek. Wymieszane stanowi pychę.
Byłem w połowie przygotowań, gdy usłyszałem jakieś poranne ruchy dobiegające z sypialni. Spojrzałem na zegar - 08.00. - Oj, niedobrze - pomyślałem - albo Żona nie mogła spać, albo spała źle. Bo normalnie, jak nawet obudzi się wcześniej, to nie wstaje, tylko słucha sobie książkę i nie schodzi na dół, żeby mi nie przeszkadzać, żebym miał ten poranny czas wyłącznie dla siebie.
Gwałtownie przyspieszyłem pracę, bo wiedziałem, co będzie, jak zastanie mnie przy serku.
- A nie chciałbyś więcej pieprzu?, albo - Co tak mało pomidorków?, albo - Ale jednak z tą oliwą to nie przesadzaj!
Skończyłem i szybko pobiegłem na drugą stronę.
- Jak byś chciała - zawołałem - to zejdź na dół i nie męcz się tam.
- Chciałabym. - usłyszałem zmaltretowany głos.
Na dole od razu oczywiście zauważyła serek.
- Co, spieszyłeś się, żeby zdążyć przede mną? - uśmiechnęła się.

- Wiesz, całą noc fatalnie spałam, męczyły mnie jakieś durnowate sny i już dłużej w łóżku nie mogłam wytrzymać. - Cały czas myślałam. - Muszę to dotychczasowe myślenie całkowicie wyzerować. - dodała.
Ucieszyłem się.
- I muszę zacząć myśleć od nowa, inaczej.
- No to się zacznie. - pomyślałem.
Efekt wyzerowania pojawił się bardzo szybko i miał dla obu stron niespodziewany efekt.
Siedzieliśmy w ciszy przy stole, każde sobie.
- Ale wiesz - odezwałem się po długim czasie. - Jak masz coś ciekawego, to mi powiedz. - Ja też muszę mieć jakąś nadzieję, czegoś się zaczepić, mieć jakąś pożywkę, czymś się paść.
- Nie, bo ty zaraz wszystko będziesz torpedował! - To nie, tamto nie i będziesz prychał i machał rękami.
To obiecałem, że tak robić nie będę i do sprawy podejdę przyjaźnie i konstruktywnie.
- Bo znalazłam takie ładne miasto i okolice. - ożywiła się Żona. I zaczęła wymieniać ciekawe ciekawostki. Słuchałem milcząc, zgodnie z umową.
- Ale mogę coś powiedzieć, jeśli to jest istotne i konstruktywne?
Żona pokiwała twierdząco głową.
- Ale wiesz, że tam jest huta?
Żona zamilkła.
Poszedłem po coś do kuchni. Za chwilę przyszła.
- Normy stężenia arsenu przekroczone wielokrotnie, stwierdzony znaczny wzrost zachorowań na tarczycę, podejrzenia wzrostu zachorowań na raka. - cytowała dane przed chwilą ściągnięte z Internetu deklamując je głosem monotonnym i załamanym, z miną Bustera Keatona.
Z trudem się hamowałem, aby nie wybuchnąć śmiechem.
- Zainstalowali jakiś nowoczesny, wysokociśnieniowy piec i jest jeszcze gorzej. - Na wszystkim siedzi prokuratura.
Nie wytrzymałem. To było ponad moje siły. Ataki śmiechu wracały niczym fala. Ze łzami w oczach na chwilę się uspokajałem, by widząc minę Żony i mając ciągle w uszach dźwięk treści i przede wszystkim formy przekazu, wybuchać od nowa, i od nowa. I za nic nie mogłem przestać, mimo że natychmiast pojawił się ból brzucha. Można by powiedzieć, że było tak jak w tym dowcipie:
Od czasu, jak cioci Felci wciągnęło biust do magla, to nic nie było w stanie mnie tak rozśmieszyć.
Efekt był taki, że pod koniec dnia brzuch ciągle mnie bolał, no i zrobiło mi się Żony strasznie żal.
- Wiesz - stwierdziła Żona - ja myślałam, że to są dane z jakichś lat siedemdziesiątych, a tu patrzę - 2019 rok.
Wzmacnianie efektu i dobijanie Żony i tak nie było potrzebne, bo sprawę załatwił arsen (As) i tarczyca. A mogłem dodać, że jak jest arsen, to również takie "sympatyczne" metale ciężkie, jak chrom(Cr), cyna(Sn), cynk(Zn), kadm(Cd), miedź(Cu), nikiel(Ni), ołów(Pb), rtęć(Hg) i żelazo(Fe). Słowem "połowa" układu okresowego. Oczywiście niektóre z tych pierwiastków są niezbędne do życia, ale jako mikro(!)elementy, a nie w ilościach mierzonych w tonach. Mogłem również dodać, że przy takich procesach wydobywczo-przemysłowo-chemicznych zazwyczaj w powietrzu mogą pojawić się takie fajne gazy, jak siarkowodór(H2S), cyjanowodór(HCN), chlorowodór(HCl) i amoniak(NH3). No wprost nic, tylko się przeprowadzać.
Ale ustaliliśmy, że jak znajdzie coś nowego, to będzie mnie o tym informować. Może będę znał jakieś "ciekawostki" z tego miejsca.

Dzisiaj pół dnia zeszło mi na pierwszych świątecznych przygotowaniach, tzw. zewnętrznych. Rozwiesiłem u gości i na różnych bramach i drzwiach świecidełka pokonując kilka problemów i perturbacji tryfidowo-mechaniczno-elektrycznych. Ale wszystkie wiszą tak jak dawniej, gdy gospodarzyłem. Śniegu tylko brak.

Wieczorem, zdecydowawszy się w ostatniej chwili, przyjechali na weekend ci młodzi, co to mi podpadli a potem mnie rozbroili (wpis z 18.11), oczywiście ze swoim rhodesianem Lebronem. Gdy zapytałem wyklepując go mocno, czy na drugie ma James,  młodzi właściciele byli kupieni. Oboje żyją koszykówką. Ja zdecydowanie mniej (to chyba ten mój wzrost, bo mam taką hierarchię - piłka nożna, siatkówka, piłka ręczna, tenis ziemny, lekkoatletyka, koszykówka), ale do spotkania trochę się przygotowałem. Więc porozmawialiśmy o Jamesie LeBronie, 35. letnim czarnoskórym koszykarzu z NBA. Pokonał wiele barier i ustanowił sporo różnych rekordów, w tym wielokrotnie zdobywał na różnych szczeblach rozgrywek triple-double.
- Jego nominalna pozycja to niski skrzydłowy. - wymądrzałem się modląc, żeby goście nie zaczęli maniakalnie drążyć tematu błyskawicznie obnażając moją ignorancję. Bo, np. co to albo kto to jest niski skrzydłowy, skoro gość ma 2,06m?

SOBOTA (21.12)
No i raniutko pojechałem do Metropolii.

Aby ostatni raz w tym roku być w Szkole.
A tam czekał na mnie list z Poczty Polskiej - odpowiedź na moją reklamację złożoną w związku z niedostarczeniem mojej istotnej przesyłki, którą wysyłałem do Stolicy, wtedy z tego powodu nawet dwukrotnie. Nadawcą było Biuro Wsparcia Klientów (dużymi literami) Regionalny Dział Obsługi Klientów w Gorzowie Wielkopolskim (mniejszymi). Nie wiedziałem, że kolejna instytucja, bardzo istotna dla zwykłego śmiertelnika, mnie wspiera. Aż strach pomyśleć, co to będzie dalej, jak tak wszystkie pójdą w ślady KOWRu i Poczty Polskiej. Nie wiedziałem również, że moja reklamacja pokona drogę równą połowie Polski, a licząc tam i z powrotem, to nawet całą.
Biuro Wsparcia Klientów - czytałem - działając zgodnie z §...Ministra Administracji i Cyfryzacji...uprzejmie informuje, że reklamacja w/w przesyłki została rozpatrzona i uznana za nieuzasadnioną.
I dalej:
Ustalono, że reklamowana przesyłka została doręczona 04 listopada 2019 roku...Odbiór reklamowanej przesyłki pokwitował upoważniony pracownik Pani...  
Znam tę małpę osobiście. No niech teraz w Stolicy powiedzą, że coś ode mnie do ich nie dotarło. Natychmiast, tak wsparty, wysyłam skan odpowiedzi Poczty Polskiej.   

Po czterogodzinnym pobycie wróciłem do Naszej Wsi.
No tak to mógłbym pracować. Cztery bezstresowe, sympatyczne godziny, pozałatwiane i zakończone różne tematy, brak korków, godzina wte i godzina wewte, a potem 13 dni wolnych.
Jak nie kochać takiej Szkoły?
Ale...
Ale w domu też się pracuje. To akurat nie jest najgorsze, bo fajnie jest, np. układać plany zajęć na kolejny semestr w domowym komforcie przy Pilsnerze Urquellu. Co prawda później, zwłaszcza na semestralnej Radzie Pedagogicznej, słyszę jak wykładowcy zgłaszają zastrzeżenia Ale panie dyrektorze, ja się nie rozerwę, bo jednocześnie mam zajęcia na I i II roku... albo Ale panie dyrektorze, kolega dokładnie ma zajęcia w tym samym czasie, co ja, w tej samej sali, co ja, to co ja mam robić?..., ale po pierwsze, od tego są rady pedagogiczne, żeby takie drobne nieścisłości wyłapywać, a po drugie, po to są one prowadzone przed nowy semestrem, żeby takie nieścisłości zdążyć wyłapać i je usunąć. Wszystko jest przemyślane.
W domu, ale również na wszelkich wyjazdach, dłuższych lub krótszych, robię mnóstwo różnych innych szkolnych rzeczy i zupełnie mi to nie przeszkadza, nie cierpię z tego powodu.
Cierpię, gdy z tego powodu, chcąc rozwiązać jakiś istotny i/lub drażliwy problem, kłócimy się z Żoną. Wałkowanie problemu trwa czasami bardzo długo, zwłaszcza gdy zdecydowanie różnimy się w podejściu do tematu i jego rozwiązania.
Tak było wieczorem. Atmosfera gęstniała, konsensusu widać nie było, a potem przyszła apatia i zmęczenie. Kładliśmy się spać w ciężkich, fatalnych nastrojach.
Nienawidzę Szkoły!

NIEDZIELA (22.12)
No i odium wisiało do południa.

Ale potem codzienność, zwłaszcza ta przedświąteczna, pozwoliła wrócić po japońsku (jako tako) na normalne tory.
Nie mogąc spać wstałem o 05.30 "modląc" się od 45. minut, żeby budzik, czyli telefon, to znaczy chyba smartfon, zadzwonił. Bo do chwili alarmu łudziłem się, że może jednak trochę pośpię.
Nie miałem na nic ochoty, plątałem się po kuchni bez sił, bez serc, bez ducha..., aż w końcu przyszedł moment Tam sięgaj, gdzie wzrok nie sięga... i odpaliłem laptopa. Bo przypomniałem sobie, że kolega z Naszej Klasy, Profesor Belwederski, taki prowokator, wysłał nam wszystkim życzenia świąteczne i natychmiast ruszyła lawina życzeń zwrotnych. Wśród nich jeden z naszych, Ginekolog (ten od Córci), załączył nawet okolicznościowy wiersz. To mnie nieźle podjudziło i też postanowiłem napisać życzenia, ale trzynastozgłoskowcem. Wysiłek ten uratował mi cały ciemny poranek.
Gdy Żona przyszła wcześniej niż normalnie ( czy muszę dodawać coś więcej?), pokazałem jej gotowy wiersz. Taka sytuacja, gdy proszę Żonę o pomoc i doszlifowanie, powtarza się zawsze, gdy mnie najdzie i coś w ten sposób napiszę. Mimo że wiersz cyzeluję czytając wielokrotnie i wnosząc poprawki, to w pewnym momencie "przestaję siebie słyszeć". Nie czuję rytmu.
- Bo wiersz musi się czytać sam, płynnie. - stwierdziła Żona. - Nie powinniśmy czuć jakichś przestojów, zahamowań, nawet lekkich zgrzytów.
Wprowadziła drobne, ale istotne poprawki, i takie świąteczne arcydzieło wysłałem.
To pozwoliło nam wrócić do siebie i trochę "stanąć na nogi". Jakoś się z tego stanu wykaraskaliśmy.

PONIEDZIAŁEK (23.12)
No i jest dzień przed Wigilią.

Czyli wigilia Wigilii. Jak to chrześcijaństwo weszło we wszelkie aspekty życia (przypomnę: To proszę zadzwonić po Trzech Królach).

Cały dzień spędziliśmy na przygotowaniach - apartamentu dla gości i porządkach i gotowaniu u nas.
No i stanęła piękna, zgrabna i nieprzesadna choinka. Od razu zrobiło się świątecznie.

A Po Morzach Pływający przysłał życzenia z Tunezji. U nich w dzień ciepło, w nocy zimno. Całkiem jak u nas.
I piękne życzenia przesłali Córki Do Komunii Posyłająca i Konfliktów Unikający. Zacytuję, bo prawie niczego nie wolno mi uronić:
...życzymy Wam, aby Arka Wasza przybiła w końcu do brzegu odnajdując ostatecznie i nieodwołalnie ziemię obiecaną, w której zaznacie spokoju i radości na miarę Waszych oczekiwań i marzeń. Jeżeli jednak wolicie życie tułacze, niech drogi wam nie braknie, a horyzont niech wiecznie będzie nieosiągalny...(pis.oryg.)



W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwanaście razy i wysłał jedno smsowe powiadomienie, że dzwonił.