30.12. 2019 - pn
Mam 69 lat i 27 dni.
SOBOTA (28.12)
No i to już ostatni wpis w tym roku.
52., co nawet by się zgadzało z liczbą tygodni.
Ze zrozumiałych względów nie mogłem w poprzednim wpisie odnotować historii dotyczącej, i tu można by różnie określić, a wszystko będzie prawdziwe, bohaterskich, desperackich, odważnych prób zakupów prezentów dla Żony pod choinkę. Czyli teraz mogę opisać świąteczną, zakupową gehennę.
Próba była, co prawda, jedna, ale wielogodzinna i na tyle wyczerpująca, że w okolicach 21.00, już po wszystkim, w jednej z rozlicznych kawiarń Wielkiej Galerii pożarłem dwie gałki lodów śmietankowych (waniliowych nie mieli), obficie, chociaż prosiłem kapkę, polanych bitą śmietaną i polewą czekoladową (adwokata lub innego likieru też nie mieli), obsypanych orzechami wszelkiej maści i wypiłem średnie americano wielkości niedużego nocnika, a tego wszystkiego, zwłaszcza o tej porze, robić mi absolutnie nie wolno. Pocieszałem się tylko, że mam tego świadomość, a ona zabrania czynienia mi takich wygłupów zbyt często. Poza tym musiałem jakoś zregenerować siły fizyczne, aby móc dotrzeć do Nie Naszego Mieszkania. Natomiast już w nim zszargane nerwy mogłem uspokoić butelką Pilsnera Urquella.
Logistycznie i organizacyjnie założyłem, że po pierwsze z powodu braku czasu, a po drugie że wielu takich lodowo-kawowych prób bym nie wytrzymał, muszę załatwić sprawę jednym strzałem, jednym wypadem. Ponadto zdawałem sobie sprawę, że każdy poprzedni nieudany wypad znacznie osłabiałby moje morale i szukałbym w nim wszelakich tłumaczeń, aby już więcej wypadów nie robić.
Plan miałem prosty o tyle, że ograniczał on jakąś horrendalną ilość sklepów, które potencjalnie musiałbym odwiedzić, do raptem 20., 25.% z nich wszystkich. Więc oczywistym był fakt, że omijanie kilku kolejnych, zbędnych, dawało mi złośliwą satysfakcję i pozwalało na ciągłe utrzymywanie sił i nie pozwalało, aby znikały one w postępie geometrycznym. Ot tak sobie znikały w postępie arytmetycznym, czyli ludzkim.
Postanowiłem Żonie kupić dwie nocne koszule, jedną z długim rękawem, drugą z krótkim (na zimę i na lato, chociaż czasami, gdy przyjeżdżamy do Naszej Wsi i jest + 13, to ubiera obie), bo te, których używa, są już lekko sprane oraz kozaki, bo ile mogę kleić te, jej jedyne i ukochane, chyba od 15. lat, no dobra - może od 10., i na koniec dorzucić kilka par podkolanówek, bo je drze na potęgę (co założy, to już dziura).
A wszystko się działo jednego dnia, w poniedziałek, 16. grudnia.
Oczywiście wiele dni przed godziną ZERO maltretowałem Pasierbicę wysyłając do niej smsy.
- Co mam kupić Matce, bo zwariuję?!
- Nie mam pojęcia, Ale pomyślę...(pis. oryg.)
- Myśl intensywnie, bo od dzisiaj jestem w Metropolii do środy...(to było w sobotę -14.12 - dop. mój)
- Aaaa...
- To czekam w napięciu.
Dzień później, w niedzielę:
- No i co?
Cisza. Parę godzin później:
- I co?
- I nic! - Jeszcze nie wiem...
Za jakiś czas:
- A Ty już po tylu latach mógłbyś wiedzieć co kupić żonie...jak co roku to samo. (pis. oryg.)
Przyznałem rację kładąc uszy po sobie.
Potem Pasierbica podsuwała różne pomysły, ale żaden, z różnych względów, mi nie odpowiadał.
Gdy w poniedziałek powiedziałem jej o swoich zamiarach, odpisała:
- Noooo...odważnie...
Na język werbalny można by to przetłumaczyć następująco:
- Noooo... - tu by nastąpiła długa przerwa dla nabrania powietrza zużytego wcześniej z wrażenia na to Noooo - odważnie... I znowu cisza z wrażenia i z braku powietrza.
Zacząłem od kozaków, czyli od najtrudniejszego.
Żona poszukuje takich, jakie ma, tylko niezużytych, od wielu lat. Wiedząc dokładnie jakich, w każdym sklepie, żeby zaoszczędzić na czasie i żeby nie było wątpliwości, musiałem odegrać tę samą scenkę. Podchodziłem do danej pani sprzedawczyni i bez uprzedzenia, i bez żadnego wstępu, podnosiłem prawą nogę, powodując w tym momencie pojawienie się w jej oczach lekkiego spłoszenia, i kantem lewej dłoni zaznaczałem połowę mojej łydki recytując wyuczoną formułkę, która panią natychmiast uspokajała, a nawet rozbawiała.
- Proszę pani, szukam kozaków dla mojej żony tej wysokości - i tu uderzałem kantem dłoni w połowę mojej łydki. - Przy czym kozaki muszą być ze skóry, mieć kolor brązowy, mogą być tylko lekko ocieplane i muszą być bezwzględnie na płaskim obcasie. - Poza tym nie mogą mieć żadnych pasków, klamerek i "słodkich" ozdóbek typu kwiatki, wstążeczki i tym podobne udziwnienia. - Otwieranie buta musi być na zamek błyskawiczny, oczywiście od jego wewnętrznej strony, no i rozmiar 39! - dorzucałem jednym tchem.
Większość pań wycinałem w ten sposób po 3. sekundach. Poddawały się. Te bardziej wytrwałe wytrzymywały z minutę słysząc ciągle moje krótkie nie. Bo albo nie zauważały jakiegoś kretyńskiego kwiatuszka, albo ślicznego "złoconego" dodatku przedłużającego szpic buta.
Gdy jednak usiłowały mnie przekonywać, odpowiadałem:
- Żona mnie z tym wyrzuci!
Więc, jako kobiety, z takim argumentem nie były w stanie dyskutować. Jedna się nawet odważyła i wymyśliła:
- A Żona sama nie może przyjść?
- Proszę pani, to ma być prezent pod choinkę...
Zdesperowany odważyłem się nawet wejść do salonu e-buty, gdzie w zniechęcającej dla mnie, zimnej, cyfrowej, bezdusznej oprawie musiałem lawirować między kilkudziesięcioma paniami podglądając, co też czynią. A one, każda z nich, przesuwała palcem, a to wskazującym, a to kciukiem, po ekranie "swojego" tableta (chyba?, bo może to jest jakieś inne, specjalne urządzenie), niezwykle skupiona i wyizolowana z otoczenia i oglądała tysiące butów. To uciekłem. Nie dlatego że nie dałbym sobie rady z tym urządzeniem i z systemem. Poradziłbym sobie zwyczajnie prosząc obsługę o pomoc i instruktaż. Po prostu przeraziłem się tej mnogości ofert.
W końcu w CCC trafiłem.
But obfotografowałem smartfonem (telefonem?) z dwóch stron i wysłałem do zaopiniowania Pasierbicy. W jej telefonie (smartfonie?) ememes się nie otwierał, mimo że należy ona przecież do innego, współczesnego pokolenia, niż moje, więc byłem zdany na własne siły.
- Takie buty, tylko rozmiar 39. - poprosiłem w kasie młodą panią unosząc "corpus delicti".
Pani w komputerze stwierdziła, że niestety posiadają tylko do numeru 38.
- Ale proszę się udać (ależ ta młodzież jest szkolona! - dop. mój) do koleżanki z przodu salonu. - Ona sprawdzi w sprzedaży internetowej.
Młoda i sympatyczna dziewczyna sprawdziła i z ubolewaniem stwierdziła, że w Internecie tego rozmiaru nie ma.
- Ale wie pan, jedna taka para jest w naszym sklepie CCC, ale w innym mieście oddalonym od Metropolii o jakieś 110 km.
Nie chciałem pani tłumaczyć, że w tym mieście ja niedawno "odkryłem" hutę, a Żona, w ślad za mną, "arsen i tarczycę". I że raczej tam nie pojedziemy.
Gdy znowu zacząłem łazić po Wielkiej Galerii, sprawa ta wciąż nie dawała mi spokoju. Wróciłem do CCC.
- Proszę pani. - zapytałem młodą i sympatyczną dziewczynę, którą przed chwilą "opuściłem". - Skoro jest sprzedaż internetowa, to czy nie można by te buty z tamtego miasta wysłać do mnie? - Przecież to jest ta sama sieć. - No i ja zapłacę. - dodałem z przymilnym uśmieszkiem.
- Nie można! - usłyszałem brutalny głos jej czterdziestokilkuletniej szefowej, do której ta młoda, jako niekompetentna, zwróciła się przy mnie z pytaniem. - Tamten sklep jest przecież na swoim indywidualnym rozrachunku! - patrzyła na mnie zgorszona, że też nie odróżniam sprzedaży wysyłkowej od stacjonarnej i podstawowych zasad ekonomii.
To z butami się poddałem.
Znacznie łatwiej poszło mi z koszulami.
Najpierw, mając bardzo dobre skojarzenia majtkowo-skarpetowe z czasów, gdy Żona zostawała w Naszym Miasteczku, a ja musiałem się jakoś samodzielnie urządzić w Metropolii, zajrzałem do Peek
& Cloppenburg.
- My takich rzeczy nie prowadzimy! - odparła mocno obruszona, chyba pani menadżer, bo czterdziestoletnia, krążąca między wieszakami.
To poczułem się głupio, że posądzam ją o takie rzeczy, tym bardziej że krótką kwestię wypowiedziała wyniośle, tonem, jak z filmu Poszukiwany, poszukiwana - Mój mąż z zawodu jest dyrektorem.
Poszedłem więc po rozum do głowy i szczęśliwie znalazłem jeden z 270. sklepów szwedzkiej sieci odzieżowej KappAhl sprzedającej w czterech państwach Europy.
- Proszę pani - znowu zagadnąłem do czterdziestolatki. - Poszukuję koszule nocne z długim i krótkim rękawem dla mojej żony. - Wzrost ma mój, ale jest znacznie szczuplejsza.
- Proszę bardzo. - odparła bardzo konkretnie. - To musi być rozmiar M.
- Moim zdaniem S - wszedłem niespodziewanie dla niej w dyskusję.
- Nie, nie - odparła pewna siebie i niezrażona. - M.
Na to tylko czekałem. Odpaliłem smartfona, czyli telefon, czyli aparat fotograficzny i pokazałem pani zdjęcie metki, które sprytnie zrobiłem w Nie Naszym Mieszkaniu pod nieobecność Żony. A tam stało jak byk Design by KappAhl 36/38/S.
- Tu jest S. - zbędnie dodałem.
Pani natychmiast wymiękła.
A przy rajstopach wręcz brylowałem. Bo jakiż to problem dobrać tylko bezwymiarowy, uniwersalny kolor, zwłaszcza że Żona je tak często wymienia drąc w niewytłumaczalny dla mnie sposób, co w końcu musiało zwrócić moją uwagę. A zapamiętanie nazwy firmy Gatta było błahostką, skoro odwiedzam ją z Żoną dosyć często.
We wtorek wigilijny, gdy nastał czas otwierania prezentów, Żona zaczęła jakoś dziwnie przeciągać samogłoski.
- Nooo, faaajneee. - wyraźnie starała się dobrać słowa. - Wiesz, ja
noszę trooochę... jaaaaśniejsze, ale nieee,... nieee, teee... są dobre, bo... grubsze. - Nooo... taaak,
tooo będą na zimę. - Bo przecież i tak teraz noszę je pod dżinsami.
A koszulami była zaskoczona. I już pierwszej nocy spała w tej z długimi rękawami.
- Ale wiesz, ona jest strasznie długa, ale to mi zupełnie nie przeszkadza.
A ja lubię Żonę w tych wszystkich koszulinach. Jak się kładzie spać i jak przychodzi rano, gdy ja już jestem na nogach od kilku godzin, a ona dopiero zaczyna dochodzić do siebie i w takiej koszulinie siedzi w fotelu przy kawie.
PONIEDZIAŁEK (30.12)
No i moi WSZYSCY DRODZY - Stary Rok właśnie mija.
Oczywiście, że mógłby być lepszy.
Niektórym z nas dopiekł okrutnie, innym mniej, a innym być może wcale, w co nie wierzę, bo nie ma takiej opcji, żeby tzw. życie nie próbowało nam dać w kość, jak nie z jednej strony, to z drugiej. Zawsze jest to jazda na rollercoasterze, a kwestią przypadku jest lub też naszych wyborów, czy wsiądziemy w danym momencie do wersji light, czy hard. To tak, jak w jakiejś tam wersji szkolnego dowcipu:
- Dzień dobry. - Tu mówi Wasz kapitan. - Lecimy na planowanej wysokości 10 000. metrów...
- Hurrra!
- ...Ale jeden z silników się pali.
- Łeee!
- Ale pozostałe trzy są sprawne.
- Hurrra!
- Ale niestety spadamy w dół.
- Łeee!
- Ale zbliżamy się do lotniska.
- Hurrra!
- Niestety nie otworzyło się podwozie!
- Łeee!
- Ale samolot jest nadal sterowny!
- Hurrra!
- Niestety minęliśmy lotnisko!
- Łeee!
- Ale zwiększam siłę ciągu i spróbujemy ponownie...
- Hurrra!
...
Jakby na to nie patrzeć, wszyscy jednak kończymy ten rok na HURRA! Bo jak jeszcze dodam, że dzień jest dłuższy od...
Dlatego na przyszły NOWY ROK 2020 wszystkim Wam życzę optymizmu. Bo wiadomo, że będzie różnie, jak to w życiu, więc optymizm się przyda, czasami wbrew wszystkiemu i wszystkim.
Do poczytania za tydzień. :))))
W tym tygodniu Bocian zadzwonił raz. No po prostu Święta. :)