06.01.2020 - pn
Mam 69 lat i 34 dni.
PIĄTEK (03.01)
No i co się działo na przełomie lat 2019/2020?
Zacznijmy od wtorku, 24 grudnia, czyli od Wigilii.
Choinka stała już od kilku dni, więc pozostało tradycyjne sprzątanie i przygotowywanie potraw.
Nie wiem po co, chyba raczej na zasadzie ciekawe, jakie życzenia świąteczne złożyło nasze Ministerstwo, odpaliłem laptopa. I rzeczywiście życzenia były. W postaci komunikatu o kolejnej, trzeciej w ciągu roku, obniżce stawki dotacji.
Jakoś po paru godzinach pozbieraliśmy się i udało się nam przy kominku spędzić miły wigilijny wieczór. Co Żona dostała pod choinkę, to już wiadomo, ja zaś otrzymałem książki - trzy tomy kryminałów duńskiego pisarza Jussi Adlera-Olsena (Olsena mocno uwiarygadnia jego duńskość:)) i dwie książki Stanisława Tekieli Burdubasta (o łacinie dla snobów).
Oczywiście kryminały zostały wcześniej przez Żonę przefiltrowane, czyli przeczytane, czyli odsłuchane. Mogę więc być spokojny i wiedzieć, że książki przeczytam jednym tchem, oczywiście z różnych racji rozciągniętym na kilka miesięcy (właśnie skończyłem po dwóch Korekty Franzena - książkę przygnębiającą mimo drobnego optymistycznego zakończenia, książkę, która w pewien sposób przypomina mi tę część mojego życia dotyczącą rodziców i rodzeństwa). Żona twierdzi, a jest w tym wiarygodna, bo bardzo dużo czyta, czyli słucha, że w ostatnich latach tak się porobiło we współczesnej literaturze, że jedynymi godnymi czytania są kryminały, które zawierają, oprócz oczywistej, wciągającej intrygi, żywy i ciekawy język oraz specyficzny humor. Reszta jest miałka, pisana "na jedno kopyto", jakby wielu różnych autorów uparło się, aby pisać o tym samym i na dodatek, przed drukiem, oddawać tekst temu samemu redaktorowi, który właśnie przerabia wszystko na to jedno kopyto.
Z kolei Tekiela w sposób lekki i z humorem przybliża nam kopalnię wiedzy. A ile w tym jest zaskoczeń i zdziwień, jak łacina "siedzi" współcześnie w naszym życiu, to mogliśmy się przekonać czytając kilka krótkich historyjek związanych z sentencjami (no proszę!) lub powiedzeniami. To są książki na czytanie "z doskoku", świetnie nadające się na taki relaksujący przerywnik w domowej codzienności lub w podróży. Sam Tekiela ...W wieku już nieco zaawansowanym zaczął się uczyć łaciny... i ...Był także twórcą i przez kilka pierwszych lat redaktorem "Ephemeris", jak dotąd jedynej na świecie internetowej gazety redagowanej po łacinie...
Późnym wieczorem, już po "wigilijnej ablucji", Żona zabrała się za wdrażanie "nowego sposobu patrzenia na nasze przyszłe życie" i pokazała mi ofertę "nie z tego świata". Bo nie dość, że dom z cegły był piękny (410 m2), działka miała prawie 3 ary i stał na niej dodatkowo domek o powierzchni 60 m2, to całość znajdowała się na rubieżach naszego myślenia o przyszłym życiu, a konkretnie 160 km od Naszej Wsi i aby tam się dostać, trzeba byłoby przekroczyć aż 4 województwa. A muszę co młodszych poinformować (trudno użyć słowa "przypomnieć", skoro z racji wieku czegoś się nie wie), że to nie są województwa z czasów Gierka.
Żona po słynnej wpadce z arsenem i tarczycą zrobiła się niezwykle czujna. Jej uwagę na mapie, nawet bez mojej reakcji, zwróciła krajowa droga biegnąca co prawda około 200-250 m (na skali mapy usiłowałem sztucznie nagiąć i zwiększyć odległość chociażby do 300 m, ale się nie dało) od przedmiotu "naszego uwielbienia", ale przy tym, bez słów, patrząc na siebie, mówiliśmy śmigające TIRy.
Stwierdziliśmy jednak, że bez wizji lokalnej nie osiągniemy spokoju i nie przekonamy się. Niczym niewierny Tomasz, który uwierzył w zmartwychwstanie Chrystusa dopiero, gdy dotknął jego ran. No, ale on stał się chrześcijańskim męczennikiem i świętym dużych kościołów chrześcijańskich, a my?...
My to tylko blood sweat and tears.
Przez moment chciałem chwycić za telefon i w wigilijny wieczór brutalnie zadzwonić do gościa z biura nieruchomości, ale nawet mnie wydało się to niestosowne. Postanowiliśmy dzwonić w święta.
W oczekiwaniu na prywatnych gości przejrzeliśmy Internet.
- Ale wiesz, że tam obok krajowej, to mają budować eskę?! - wspomniałem delikatnie.
Tego tylko trzeba było Żonie.
Tak przetrzepała wszystko, że w ciągu godziny, dwóch wiedzieliśmy więcej o planowanych wersjach tras eski, niż wszyscy mieszkańcy pięciu, czy sześciu okolicznych gmin. Zorientowaliśmy się, że tylko jedna z nich optuje za trasą, która w konsekwencji wytnie kilkadziesiąt hektarów lasów, ale za to nie przepołowi ich gminy i nie poprzecina istniejących od "wieków" jej naturalnych funkcji i powiązań. My "byliśmy z resztą mieszkańców", bo nie dość, że jesteśmy przeciwni wycinaniu drzew, to na dodatek wszelkie wersje rozgałęzień przyszłej eski i tak miały się zaczynać za "naszym" domem.
Bardzo późnym wieczorem, w zasadzie w nocy, przyjechała po dwóch wigiliach PePe i jej Przyszły oraz piękny Brytol.
PePe, czyli Przyjaciółka Pasierbicy, to ta, która już 3,5 roku użycza nam Nie Naszego Mieszkania. Jej Przyszły to jej przyszły mąż, z którym PePe jest w ciąży. A Brytol to piękny, półroczny brytyjski kocur, na widok którego nie ma siły, aby nie wymięknąć.
Przyjechali do apartamentu "samodzielnie". Wcześniej oczywiście PePe była u nas wielokrotnie, ale w domu, czyli jako gość prywatny.
Do końca Wigilii wytrwaliśmy w postanowieniu, aby o naszym "odkryciu" nie informować Zaprzyjaźnionej Szkoły, żeby nie spieprzyć Żonie Dyrektora i Mężowi Dyrektorki świąt.
W środę rano, w I dzień Świąt, jeszcze cyzelowałem warzywną sałatkę (marchew, pietruszka, seler, ziemniak, jajko, jabłko, ogórek kiszony, groszek, cebula, majonez - 10 składników, w tym te wymagające krojenia pokrojone drobno, wszystko doprawione pieprzem i solą do smaku), gdy przyjechało Krajowe Grono Szyderców. Stąd pierwszy posiłek jadłem (jedliśmy?) dopiero o 14.00. A niedługo potem odwiedziło nas Państwo Pe.
Na tego typu sytuacje przygotowuję się porządnie, bo nie lubię być zaskakiwany.
- Chyba nie będziesz otwierał następnej butelki?! - usłyszałem wyraźny głos Żony nagle dominujący ponad głośnym szumem towarzyskiego tła, która zdawała się do tej pory w ogóle nie zwracać na mnie uwagi, gdy, np. szedłem do kuchni, albo podrzucić bierwiona do kominka, albo np. do toalety, a natychmiast zwróciła, gdy udałem się w specjalne miejsce, gdzie stała kolejna butelka 0,7 Luksusowej.
- Ależ skądże! - pospieszyłem ją uspokoić. - Ja tylko ją przyniosę.
Nie pamiętam, kto tę butelkę otwierał, ale pamiętam, że na jakiś czas dołączył do nas Ojciec PePe, którego z Żoną poznaliśmy dawno temu i który z zawodu jest konstruktorem. Stąd, gdy go oprowadzałem po Naszej Wsi, patrzył na wszystko innym okiem. Konstruktor, ale Luksusowej nie tknął. Wracał zaraz do Metropolii, więc poprzestał na kawie.
Oczywiście tę specyficzną zdolność Żony, tę jej koncentrację i skupienie na mojej osobie w tamtych okolicznościach podziwiałem i, podejrzewam, podziwiać będę długo.
W czwartek, po późnym śniadaniu, KGSz oznajmiło, że po południu idą do PePe i Przyszłego.
- Ale sami!!!
Patrzyli przy tym na mnie świdrując mnie wzrokiem.
- Spoko. - spokojnie odparłem. - Czy ja się pcham?
Oboje, z ciężkim westchnieniem, wywrócili oczami.
W piątek, 27 grudnia, KGSz wyjechało.
Chyba nie muszę dodawać, że pobyt znowu kręcił się wokół Q-Wnuka (90%) i Ofelii (10%).
Q-Wnuk spał u nas, jak zwykle na górze, więc ja tradycyjnie też u nas na górze, ale na podłodze, na materacu. Jest to jedyna skuteczna metoda uniknięcia w nocy rozlicznych jego szpiczastych rozgałęzień, którymi obficie szafuje. Że też to Żona wytrzymuje?... Kobieta, no i babcia.
Zauważyłem też, że powoli do wspólnego nocowania szykuje się Ofelia. W czasie tego pobytu już była bliska podjęcia takiej decyzji, zwłaszcza że widziała, że jej brat zostaje, ale w ostatniej chwili poszła po rozum do głowy wołając maaamaaa!, gdy dotarło do niej, że będzie musiała zostać "sam na sam" z dziadkiem. Ale to tylko kwestia czasu, gdy pozostawanie z dziadkiem, nawet w nocy, nie będzie jej przerażać.
Więc na materac będę skazany we własnym domu jeszcze długo. Gdzieby on nie był.
Wieczorem spokojnie zadzwoniłem do gościa z biura nieruchomości. Normalnie odebrał, mimo że w środę i w czwartek, gdy dzwoniłem, w ogóle nie reagował. Ogłoszenie okazało się być aktualnym.
Obiecał, że do dwóch godzin porozumie się z właścicielami i da znać. Oddzwonił po 15. minutach. Umówiliśmy się w poniedziałek na 11.00, tak wcześnie, tłumacząc, że będziemy jechać 160 km i że jeszcze za dnia chcemy zdążyć obejrzeć okolice, bo dla nas jest to bardzo istotne, a we wtorek rano musimy już natychmiast wracać.
- Ale na mapie zauważyliśmy, że w pobliżu biegnie krajowa droga...
- Tak - odparł miłym i uspokajającym głosem - ale drogi praktycznie nie słychać.
- I ma tam być budowana eska. - dorzuciliśmy.
- Tak, ale ona będzie jeszcze dalej.
- No cóż. - dyskutowaliśmy już chwilę później między sobą. - Zdaje się, że możemy się mocno różnić w rozumieniu tego
słowa "praktycznie", zwłaszcza po 13 latach mieszkania w Naszej Wsi. I nie osłabi tego nawet fakt naszej dwuletniej emigracji.
Żona zarezerwowała pokój w hotelu w "sąsiednim" mieście powiatowym.
- Jaki chcesz? - zapytała. - Pokój standard, pojedyncze łóżka, cena 200 zł za dobę. - Czy za 300 zł? - podwójne małżeńskie łóżko, na całą ścianę "piękna" tapeta - fotografia jakiegoś kwiatu. - Musi być drożej, bo tak "romantycznie". - wyjaśniła.
Na szczęście pani z recepcji wyjaśniła, że możemy zdecydować na miejscu, bo i tak po świętach nie ma gości.
W sobotę, kontynuowaliśmy "świąteczny" maraton. Wieczorem, ledwo ochłonąwszy, gościliśmy, w zasadzie pożegnalnie, Sąsiadkę Realistkę i Sąsiada Filozofa.
Rano ocknąłem się, że świąteczne zapasy Luksusowej stopniały
drastycznie, więc Terenowym pojechałem przez las 2 km, do sąsiedniej wsi, do sąsiedniego województwa, do
sklepu całkiem nieźle zaopatrzonego. Na tyle dobrze, że na początku
naszej działalności sprostał on nawet wyrafinowanym oczekiwaniom naszych
gości, całej grupie (wtedy jeszcze przyjmowaliśmy grupy), którzy
przyjechali do nas z Metropolii i zaraz wybrali się doń piechotą przez
las (30 minut).
- Proszę pani - zapytała grupa. - Czy jest może jakaś whisky?
Pani, w klasycznym stylonowym fartuszku bez rękawów, wyrwana nagle ze stałego kieratu piwo-wódka-piwo-wódka-piwo-wódka, i tak przez lata, zastygła.
- Zaraz, zaraz... gdzieś coś takiego powinno być.
Wzięła niską, bhpowską, drabinkę i zaczęła na samej górze, w jakimś zapomnianym rogu z hałasem przesuwać butelki, by za chwilę triumfalnie wyciągnąć Johny'ego Walkera.
- Była tylko jedna butelka. - przytomnie wyjaśniła.
Fartuszkiem starła niemiłosierną ilość kurzu dodając:
- Stała tam chyba ze trzy lata...
Pamiętam jak dziś, że towarzystwo wracając znowu przez las nie doniosło zawartości do Naszej Wsi.
Sklep
ten zawsze odwiedzamy, mimo że po latach naprzeciwko otworzył się drugi. Może dlatego, że następnego dnia po wprowadzeniu się do Naszej Wsi, czyli 21. grudnia 2006 roku, pojechaliśmy doń, żeby w tym całym naszym wprowadzkowym zamieszaniu kupić cokolwiek do jedzenia i picia. Chcieliśmy zapłacić kartą, ale, jak zresztą do tej pory, się nie dało. A gotówki nie mieliśmy. To wszystko dostaliśmy na krechę, chociaż nas nie znano. Wystarczyło powiedzieć, że my tutaj właśnie sprowadziliśmy się z Metropolii do Naszej Wsi, a może dobrze nam patrzyło z oczu, a może tutaj panowało takie zwyczajne ludzkie zaufanie, a może oni od dawna wiedzieli, kim jesteśmy, a może wszystko razem. Tak czy owak kupujemy tylko tam oczywiście mając przy sobie gotówkę.
W tym naszym bieżącym zamieszaniu przeoczyliśmy 13. rocznicę naszej wprowadzki do Naszej Wsi. Wtedy, 20. grudnia, pogoda była podobna do tegorocznej, ale padało, więc było syfiasto. Ciemno i ponuro. Wyjechaliśmy z Metropolii dwoma samochodami, dziesięcioletnią Nexią i trzydziestoletnim Mercedesem, wioząc zapakowane gdzie się tylko dało, w tym na bagażnikach dachowych, resztki naszego dobytku. Z powodu zmęczenia, aury, niewiedzy co nas czeka, i wiedzy, że nie mamy pitnej wody, nastroje mieliśmy nieciekawe. Bo chociaż sieć wodna w całej wsi była gotowa od pół roku, to wody w kranach nie było. SAN-EPID się nie zgadzał, bo ciągle w instalacji były jakieś bakterie. Więc jechaliśmy w dosyć minorowych nastrojach zakładając, że jak się tylko wypakujemy, pojedziemy po dwie 5.-litrowe butle wody. Podjechaliśmy, a przed bramą stał samochód.
- Proszę tu podpisać odbiór instalacji. - Woda jest puszczona.
- A długo pan czekał? - zapytaliśmy nie wierząc.
- Nie, jakieś 5 minut.
W tej Naszej Wsi mieliśmy wiele takich fuksów. Ale jak tak patrzę z perspektywy tych lat, to największym i najważniejszym byli sąsiedzi. Ci z Naszej Wsi i ci z sąsiednich.
Po 13. latach i 8. dniach w sklepie stała ta
sama pani, być może w tym samym fartuszku. Uśmiechnęła się na mój
widok. Oprócz niej byli jeszcze dwaj faceci popijający piwko. Nie
mogła ich przecież wyrzucić do ogródka, na zimnicę. Jeden klasyczny, tamtejszy menel,
drugi tamtejszy, normalny klient.
- Tyle miałem zapasu wódki na święta... - rzuciłem niby w przestrzeń usprawiedliwiając swoją nietypową obecność. - Wszystko wypili, a tak się dobrze przygotowałem.
Pokiwali głowami ze zrozumieniem.
- Jest może Luksusowa 0,7l?
Nie było i pani zaczęła wymieniać wszystkie rodzaje, które miała w opakowaniu 0,7.
- Niech pan weźmie białą Żubrówkę. - Zobaczy pan, że nie będzie żałował. - doradził ten "normalny".
To wziąłem.
W trakcie konsumpcji Sąsiadka Realistka i Sąsiad Filozof narzekali ciągle, że jakaś taka za ciepła, mimo że z lodówki.
- To może wsadź ją do zamrażarki. - doradzili.
Otworzyłem zamrażarkę i ujrzałem pięknie oszronioną, nieruszoną butelkę 0,7 białej Żubrowki. Stała sobie tam, od Bóg wie kiedy. No i takie są skutki, gdy się opuszcza dom na dwa lata i potem się nie wie, gdzie znajdują się podstawowe wiktuały.
Sąsiadowi Filozofowi, mimo że wiedział, że jutro rano wyjeżdżamy szukać nowego miejsca do życia, specjalnie się z wyjściem nie spieszyło mimo ponagleń swojej żony. Może dlatego, że ja wypiłem jakieś trzy nieduże kieliszki, Sąsiadka Realistka niewiele więcej, a on resztę. No i miał świadomość, że druga butelka w międzyczasie w zamrażarce pięknie doszła.
Trochę odczekałem i wyszedłem z Sunią na spacer. Kocham te wieczorne, lepiej powiedzieć nocne spacery we dwoje. Sunia niczego ode mnie nie potrzebuje, ja od niej też nie, czasami ledwo ją widzę, ona zaś precyzyjnie wie, gdzie w danym momencie jestem, ja oddaję się powolnym myślom, ona bogactwu zapachów. Mimo późnej pory i ciemności na polach, pomiędzy naszą a sąsiednią wsią, darły się żurawie. Nie odleciały. A bo to są głupie, myślałem. Żeby lecieć setki, a raczej tysiące kilometrów na bezdurno, skoro tutaj im dobrze i zimy nie będzie? Gęsi to samo. Akurat leciał klucz, którego oczywiście nie widziałem, ale rozśmieszało mnie charakterystyczne gęganie.
I tak te klucze przesuwają się po niebie, w piątek, świątek i w niedzielę, tam i z powrotem, wte i wewte. A przecież jest koniec grudnia. No to się nadal zastanawiałem, czy to aby jest normalne?...
W niedzielę, 29 grudnia, wyjeżdżaliśmy, aby w poniedziałek wrócić.
- Jedziemy bez serc, bez ducha - stwierdziłem.
- Ty jedziesz "bez serc, bez ducha", a ja bez sensu. - dodała smutna Żona.
- To potraktujmy to jako wycieczkę. - zaproponowałem.
- No właśnie, niech to będzie taka wycieczka. - zgodziła się Żona. - Tylko że ja się martwię, że ty znowu się przywiążesz.
Obiecałem, że to będzie wycieczka i że się nie przywiążę. I pojechaliśmy ...wte i wewte.
Postanowiliśmy zajechać od razu pod wskazany adres, żeby poczuć atmosferę miejsca.
Dom piękny, a obok i wokół budowlana syfoza. A krajówką śmigały auta, wyłącznie osobowe, bo niedziela, nie dość że ciągle słyszalne, to jeszcze widzialne, nawet przez te dwieście metrów lasu, który okazał się być rzadkim wypierdkiem.
Żeby być w porządku wobec siebie postanowiliśmy objechać rekreacyjną dla Śląska okolicę, zwaną Białym Śląskiem lub jego Zielonymi Płucami.
Płuca okazały się mikre, szare, z młodymi lasami, które mądry człowiek odtwarza po szkodach górniczych, o czym dumnie i mądrze informuje na rozlicznych tablicach ustawionych na ich skrajach.
No ale lasy, to lasy. Więc w nich, wszędzie wokół "naszego domu", mnóstwo domków, stałych i sezonowych, wszystkie rekreacyjne, co jeden to śliczniejszy. Nic tylko zapraszać naszych gości, żeby wypoczęli w ciszy przyrody i w spokoju, zwłaszcza w weekendy, kiedy cały Czarny Śląsk zjeżdża się "zregenerować" i oddychać.
- No, jeśli chodzi o mnie - podsumowała Żona, gdy wróciliśmy pod dom - to możemy wracać. - Możesz odwołać pośrednika i hotel? - Po co mam oglądać piękne wnętrza, żebym po tym się tylko męczyła, wiedząc, że i tak tego nie kupimy?!
Pośrednika odwołałem. Był bardzo zawiedziony. Wytłumaczyłem mu, że już wszystko zewnątrz zobaczyliśmy i oglądanie domu nie ma sensu.
- Wie pan - uczciwie poinformowałem. - Po co ma pan jechać blisko sto kilometrów, a właściciele to nie wiem ile, skoro i tak się nie zdecydujemy za żadną cenę.
Ale zdołałem przekonać Żonę, żeby wycieczkę kontynuować. Więc jeździliśmy po okropnych, szarych miejscowościach, gdzie bez ładu i składu domy, niektóre stare i piękne, stały tuż obok jakichś fabrycznych zabudowań i całość stwarzała przygnębiające wrażenie.
Do hotelu, w którym się zatrzymaliśmy, mieliśmy ambiwalentne uczucia, jednak z przewagą pozytywnych. Obsługa bardzo sympatyczna, nikogo oprócz nas, przestronny pokój z balkonem (z tego względu wzięliśmy ten "w kwiaty", "romantyczny"), ale wyposażony w meble z płyty z czasów socjalizmu, zamknięty ogród na tyle duży, że można było spokojnie wyjść z Sunią, bezproblemowy parking. Za to całość zrobiona "pod Niemca", czyli w naszym języku taki pic. Wszystko w polbruku, wyrównane i wygładzone, z lwami na kolumnach przy bramie wjazdowej i tym podobną ogrodową małą architekturą. W łazience kabina prysznicowa z pełnym bezużytecznym wypasem, z mnóstwem pokręteł i sitek, że aż strach tego dotykać, bo a nuż zimna woda zleci na łeb, albo co gorsza uderzy w jaja. Za to brak jakiejkolwiek półeczki (w Polsce standard), malutko haczyków i przede wszystkim brak oświetlenia nad umywalką i lustrem, tak że można byłoby przy goleniu nieźle się pochlastać lub wieczorem, zdejmując soczewki, wyjąć je razem z okiem, albo rano nią sobie je wydłubać. Ale najlepsza była umywalkowa bateria. Pośrodku szklanego koła wielkości małego talerza tkwiła dźwigienka, taki joystick, czyli manipulator drążkowy, "po polsku" dżojstik. Przy każdym użyciu trzeba było od nowa uczyć się manipulować, by uzyskać efekt w postaci wylatującej sprytnie spod dżojstika wody, która szeroką falą rozbryzgując się spadała do umywalki. No wprost cóś piknego, panie.
Późnym wieczorem bardzo miła właścicielka, chciałem napisać starsza pani, ale poprzestańmy na w moim wieku, przyniosła nam do pokoju tacę, a na niej pięknie podane dwa potężne kawałki tortu, dwa kubki kawy, kubeczek ze śmietanką, pojemniczek z cukrem, widelczyki i łyżeczki. Bardzo grzecznie odmówiłem tłumacząc, że żona nie je glutenu, a ja będę miał po tym w nocy refluks i że będę się dusił. To jednak pani nie zniechęciło i widząc na jej twarzy wielki zawód i nie chcąc pod koniec roku robić jej przykrości dodałem fałszywie:
- Ale kawy chętnie się napijemy.
To z kolei była zawiedziona, że odmówiłem i śmietanki, i cukru. Wracała taka pół-nieszczęśliwa.
Biorąc tylko kawę bardzo ułatwiliśmy sobie zadanie. Nie dało się jej pić, bo miała jakiś dziwny smak, była na dodatek letnia i, jak się okazało przy wylewaniu, na fusach. Wystarczyło więc tylko dobrze spłukać sedes dopilnowując, aby nie został ani jeden fus, jako dowód zbrodni, i fertig. A co by było z tortem? Przecież do kubła by się "nie dało" wyrzucić. Trzeba byłoby go w coś zapakować, ubabrać się przy tym i tajniacko, z kamiennym wyrazem twarzy, wynieść gdzieś do miasta.
Po tym niecnym czynie wywiązał się między mną z Żoną dialog.
- Czy my jesteśmy naprawdę takimi skomplikowanymi gośćmi? - zacząłem nękany wyrzutami sumienia. - Przecież jesteśmy prostymi w obsłudze, niczego nie chcemy oprócz świętego spokoju, a na dodatek nie chcemy od hotelu, zwłaszcza przed snem, żadnych ciast i sypanych, letnich kaw.
- Ty nie masz być prosty w obsłudze i chcieć lub nie chcieć czegoś. - Ty masz chcieć tego, czego wszyscy chcą. - krótko spointowała Żona.
Z powodu tego incydentu, na wszelki wypadek, śniadania w hotelu nie jedliśmy. Woleliśmy takie, gdzie sami moglibyśmy dokonać wyboru i na dodatek pokomponować składniki. Stąd o 09.00 znaleźliśmy się w restauracji, w której poprzedniego dnia jedliśmy obiad (podawano bez problemu Pilsnera Urquella) i gdzie młoda(!) i miła kelnerka poinformowała nas, że rano możemy zjeść śniadanie i ewentualnie inne potrawy z karty. To Żona zamówiła tatara z polędwicy, ja jajecznicę z czterech na boczku. Do tego zaserwowaliśmy sobie dobrą kawę z ekspresu, czarną i gorącą. Ja nawet dwie, bo musiałem jakoś odreagować po wczorajszym.
Wszystkie panie młode, miłe, ładne, niskie i takie w kierunku korpulentności, co dodawało im kobiecego uroku. Śląski sznyt. I inteligentne. Na moje, stałe, jak w takich razach, prowokacyjne zamówienie Poproszę kawę z ekspresu, americano, czarną, bez mleczka, bez cukru i łyżeczki, bez ciasteczka, tylko filiżanka i podstawka, obie zareagowały z lekkim uśmiechem. I tak dostałem. Bo "normalnie" co z tego, że się produkuję, tworzę konstrukcje zdaniowe na zasadzie masło maślane i mówię, jak do idioty/idiotki, skoro i tak później dostaję wszystko, według schematu, czyli to czego nie chciałem. I co z tego, że jestem prosty w obsłudze.
Delektując się dobrymi smakami fascynowaliśmy się stosunkowo licznymi, jak na tę porę, gośćmi.
Przy stoliku, przy drzwiach, zastaliśmy faceta, który samotnie popijał sobie piwko. A potem do innego przyszedł drugi i to samo.
- Piwo z rana jak śmietana. - skomentowała Żona bez specjalnej złośliwości.
- No wiesz, może oni są po nocnej szychcie i wykąpani, po jednym piwku, pójdą do domu spać?
I rzeczywiście, za jakiś czas, wypiwszy to jedno, wyszli.
Chyba robiłbym na ich miejscu to samo - pomyślałem. - Tylko że u mnie nie skończyłoby się na jednym. Przy mojej klaustrofobii musiałbym zalać pałę, żeby zasnąć i jakoś dotrwać do następnej szychty i przetrwać ją samą.
A obok nas siedziały dwie, ewidentnie starsze panie, takie, że z wyglądu człowiek by nie dał i pięciu groszy. Ubrane w charakterystyczne spódnice i obcisłe sweterki podkreślające wałeczki i inne części ciała, czapki mocherowo-wełniane, standardowe kozaki, wszystko w kolorach buro-szarych, wiodły
ożywioną dyskusję, wyraźnie na poziomie (trochę podsłuchiwałem). Przed każdą stała lampka białego wina, kawa i ciasto.
Za jakiś czas przyszła, o kuli, staruszka i rozsiadła się zamawiając kawę i ciasto. A potem jakaś młoda dziewczyna i to samo. Stwierdziliśmy z Żoną, że ten kulturowy zwyczaj jest taki sam, jak w Wielkopolsce - i tu, i tam zasiedziałe społeczeństwo, no i niemieckie wpływy.
Samo miasto, powiatowe, ładne, zwłaszcza Rynek i okolice. Ale wszędzie szarawo z takim emanującym odium górniczych szkód. A może byliśmy tylko przewrażliwieni i się nam zdawało?
Ale na pewno widzieliśmy inny świat. Wracaliśmy z ulgą na zasadzie No dobra, zobaczyliśmy, mamy odfajkowane i nigdy więcej.
We wtorek, 31 grudnia, przyjechali do nas na dwie noce Skrycie Wkurwiona, Kolega Inżynier, Stefan Kot Biznesu i Krawacik.pl. Poniekąd na zasadzie pożegnalnej wizyty w Naszej Wsi.
Miałem wszelakie zapasy, w tym Pilsnera Urquella, bo Kolega Inżynier też w nim gustuje, więc dałem radę, a Żona też sprostała kulinarnym wymogom, zwłaszcza że goście przywieźli swoje wiktuały, w tym takie, których my nie jemy, jak np. pieczywo.
Rodzina ta, z naszego punktu widzenia dziwnie skomplikowana, czym się nieustannie martwimy, z punktu widzenia kulinarnego i inwazyjności taką nie jest. Stąd czas spędziliśmy bardzo sympatycznie. Nawet dwie siksy potrafiły się sobą zająć, chociaż starsza ciągle mnie prowokowała.
- Wujek, a pójdziemy się ścigać?! - Ze mną nie masz szans!
Albo:
- A pójdziemy na bele poskakać i się poganiać?
A gdy odmawiałem, dodawała:
- Twoje stawy nie są takie jak kiedyś!
Smarkata w 2020 skończy dopiero 12 lat.
To ostatecznie dałem im wycisk i w ściganiu się, i na belach, ale przede wszystkim za kierownicą Terenowego. Każda z nich, na zmianę, "prowadziła" go po leśnych bezdrożach, po dołach, błotach z przerażającą prędkością 30 km/godz. Ile było przy tym pisku....
Obok kierowcy/kierowców siedział Kolega Inżynier, który stwierdził, że on samych córek z wujkiem nie puści.
Wieczorem krótko pokorespondowałem z Po Morzach Pływającym pozwalając sobie na chwilę słabości. Oznajmiłem bowiem, że, cholera jasna, z Żoną stęskniliśmy się za nim i za Czarną Palącą. Może uda się nam spotkać, kiedy w kwietniu Po Morzach Pływający spłynie na ląd. Na razie z Tunezji popłynął do Francji, gdzie, jak twierdzi, jest znacznie chłodniej.
W czwartek, 02.01, goście nas opuścili, a my korzystając jeszcze z resztek dnia wybraliśmy się Terenowym po Pięknej Dolinie w tereny, w których dawno nie byliśmy. Było pięknie i urokliwie, a zwłaszcza w jednym miejscu. Cóż z tego, skoro niczego nie ma tam do kupienia.
A dzisiaj po wszystkim, po tym świąteczno-noworocznym maratonie, dochodziliśmy do siebie. Trzeba było tylko przyjąć jedną parę gości, która przyjechała do nas w takim nietypowym okresie z dwoma berneńczykami i kotem.
Ona Polka, on Włoch z Neapolu, ale w Polsce mieszka od sześciu lat. Więc nie mogłem sobie odmówić mojego popisowego numeru.
- Per favore, quattro salsicce. - zagadnąłem do niego na powitanie.
Oboje wybuchnęli śmiechem, bo oznacza to ni mniej, ni więcej tylko Poproszę cztery kiełbaski.
Zdanie to znam ze starych czasów, kiedy to PostDoc Wedrująca mieszkała i pracowała we Włoszech, gdzie zadała się z pewnym Włochem, którego poznaliśmy będąc u niej z wizytą. A potem oni przyjechali do Polski na Sylwestra, którego spędziliśmy w jakimś pensjonacie w górach (była taka zima, że do pensjonatu trzeba było podjeżdżać na łańcuchach). Było stosunkowo świeżo po upadku komuny, więc na posiłki podawano to, co podawano i nikomu nie przychodziło do głowy z tym dyskutować lub się nad tym zastanawiać. No, ale Włoch nie mógł zrozumieć, i nie pomagały różne nasze, Polaków, tłumaczenia, od prostych nie, bo nie, po bardziej skomplikowane, że taki jest przydział lub że ciesz się, że dostałeś dwie kiełbaski. On jednak nadal się upierał nie kumając takich prostych rzeczy i chciał cztery. W końcu, żeby się odczepił, powiedzieliśmy mu, że zawołamy kelnerkę i niech sobie sam zamawia, bo nam niezręcznie. Też tego nie rozumiał, chociaż PostDoc Wędrująca ciągle wszystko mu tłumaczyła dobrą włoszczyzną. Gdy pani przyszła, wypowiedział swoją proszącą sentencję wskazując na dwie kiełbaski.
- Zrozumiałam quattro - odparła ze śmiechem i doniosła mu jeszcze dwie.
Wiadomo, cudzoziemcy zawsze mieli w Polsce siłę przebicia. A może wtedy po prostu upłynął już spory kawałek czasu od poprzedniej epoki?
W każdym bądź razie my, Polacy, nie zdecydowaliśmy się na domawianie, a i pani nas o to nie zapytała.
A z tym "dzisiejszym" Włochem oczywiście "porozmawialiśmy" sobie o Napoli, o Diego Maradonie (ich berneńczyk, pies, miał Diego na imię), o Zielińskim i Miliku. O Szczęsnym już nie, bo oboje nie cierpią Juventusu. Ale o Lewandowskim bez problemu.
Wszędzie to samo - sympatie i antypatie, mozje i animozje.
SOBOTA (04.01)
No i Nowy Rok przywitał nas, można powiedzieć, z przytupem.
Wstałem za piętnaście piąta, ale Żonie wieczorem, gdy kładliśmy się spać, odpowiedziałem na jej pytanie, że o 04.45 wiedząc, że zrobi to na niej piorunujące wrażenie. W Nie Naszym Mieszkaniu, via Powiat i pralnię, byłem przed siódmą, by po przeobrażeniu się w dyrektora już grubo przed dziewiątą, czyli przed przyjściem pierwszych słuchaczy i wykładowców być w Szkole.
Na biurku znalazłem adresowaną do mnie dziwną kartkę od sprzątaczki, która sprzątała Szkołę dzień wcześniej, o treści dla mnie niezrozumiałej. Było włamanie do jednej z sal, czego ta idiotka kompletnie nie zarejestrowała i nawet tak nie nazywała w tym liście. W ogóle nie zachowała się adekwatnie. Wręcz przeciwnie, pozamykała okno, którym złodzieje dostali się do sali, porozrzucane rzeczy z powrotem powkładała do metalowej szafy, wyrwany metalowy zamek "ładnie" położyła na stole obok i ogólnie "posprzątała" zacierając ślady ku załamaniu i rozbawieniu policjantów, gdy zobaczyli jej list. Przy czym w ogóle nie zawiadomiła ani mnie, ani ochrony wychodząc ze szkoły i zdając klucze.
Nie wchodząc w szczegóły, bo pisanie o tym jest ponad moje siły i tylko za pomocą resztki zimnego profesjonalizmu staram się ten "przykry" fakt odnotować na blogu, został skradziony sprzęt na kwotę około 30 tys. zł. I złodziej/złodzieje precyzyjnie wiedzieli, gdzie szukać. Bo inne szafy nie zostały tknięte.
Ściągnąłem do Szkoły Zastępcę Dyrektora, który swoim spokojem i znawstwem przedmiotu spowodował, że mogłem jako tako funkcjonować. To on sprawdził porządnie pozostałe pomieszczenia, zrobił pobieżny, ale istotny remanent i w większości "wziął na klatę" policję i pilnował całości tego zamieszania.
Ja mogłem uruchomić pierwsze, wstępne procedury i zgłosić do ubezpieczyciela stratę, no i zajmować się bieżącymi sprawami, bo show must go on! W końcu jednak zaszyłem się w jakimś kącie, by smętnie i jałowo trawić tę gorzkość, gdzie znaleźli mnie słuchacze, którzy przyszli mnie pocieszać.
- Ale panie dyrektorze, prosimy się tak nie martwić! - Może panu coś kupić w Żabce, bo mamy przerwę?
Podziękowałem odmownie, ale z wdzięcznością. Przecież nie mogłem powiedzieć To może pół litra?...
Gdy dwóch policjantów, sympatycznych, i trzeci - technik, empatyczny, skończyli swoją pracę, musiałem podpisać ileś tam papierów, a na odchodnym ten technik powiedział:
- No, wie pan, ten rok zaczął się dla pana kiepsko, ale teraz powinno już być tylko lepiej.
Ze Szkoły pojechałem zrobić zakupy, bo po tym okresie świąteczno-noworocznym wymiotło wszystko z lodówki i ze spiżarni. Tłumy ludzi oraz kolejki nabrały nagle wartości terapeutycznej.
Ale i tak do Naszej Wsi wracałem ze zgrozą. Po pierwsze postanowiłem Żonie dzisiaj nic o tym nie mówić, bo wiedziałem, że nie będę miał sił, a jak znajdę resztki, to spieprzymy sobie cały wieczór, bo ani chybi się pokłócimy. Po drugie wiedziałem, że Żona ma ten babski zmysł, który natychmiast wyniucha, że coś jest nie tak. Więc zdawałem sobie sprawę, że po przyjeździe muszę stanąć na wyżynach sztuki aktorskiej, żeby być naturalnym. A do tego potrzebowałem sił, których przecież nie miałem. Już ledwo w Nie Naszym Mieszkaniu, tuż przed moim wyjazdem, wytłumaczyłem się telefonicznie Żonie z 10. minutowego opóźnienia mojego startu zasłaniając się koniecznością niespodziewanego dla mnie mycia naczyń i zostawienia po sobie porządku, gdy przez te właśnie 10 minut rozmawiałem telefonicznie z policjantem, który chciał uzupełnić jakieś szczegóły w protokole. Po trzecie droga, którą pokonuję szybko i z przyjemnością, zwłaszcza gdy wracam do domu, stała się dla mnie gehenną. Jakieś 20 km przed Naszą Wsią zacząłem z wyczerpania zasypiać i byłem gotów zjechać na jakieś pobocze i się zdrzemnąć. Ciekawe, jaką bajkę bym wtedy opowiedział Żonie. Na szczęście wjechałem już w nasze tereny, które mają drogi, że nie sposób zasnąć. Wszystkie takie, że trzęsie niemiłosiernie, jak na tych odcinkach przed przejazdami kolejowymi, gdzie wyłożone są poprzeczne zgrubienia, im bliżej torów, tym z większą częstotliwością, które powodują trzęsienie auta i specyficzny huk budzący kierowcę i/lub zwracający jego uwagę na niebezpieczeństwo. Ponoć jest to polski patent, który kupili od nas zachwyceni Japończycy. Pomyślałem sobie, że nasza gmina mogłaby im dodatkowo i bardzo tanio odsprzedać zmodyfikowaną, rozszerzoną wersję polegającą na stałym utrzymywaniu dziur w drogach poprzez coroczne plucie w te dziury specjalnej gorącej mieszanki smoły z jakimś grysem, który jest przez okres dwóch, trzech miesięcy skutecznie wytłuczony przez koła aut, które przez pozostałą część roku nadal się tłuką po dziurach.
Oczywiście w domu Żona od razu niuchała.
- A ty jesteś taki dziwny? - I chyba niezbyt miły dla mnie?
To się sprytnie wykręciłem zmęczeniem wynikającym z barbarzyńskiej pory wstawania, czyli o 04.45, o czym przypomniałem, a to na tyle ponownie nią wstrząsnęło, że skutecznie osłabiło jej przenikliwość. A już całkowicie ją rozbroiłem szukając Pilsnera Urquella, bo z tego zmęczenia całkowicie mi się pomyliły miejsca jego składowania.
- O, już nic nie mam? - zdziwiłem się.
- Nie masz Pilsnera Urquella? - odparła ze śmiechem. - No tak, Kolega Inżynier był.
Wieczór spędziliśmy bardzo sympatycznie, zwłaszcza że Żona znalazła dwie piękne oferty, w zasadzie trzy, ale w dwóch różnych miejscowościach, oddalonych od siebie o 150 km. Obie prezentowały całkowicie różne style, ale w obu "natychmiast zamieszkaliśmy".
Więc zadzwoniłem do właściciela i do pośrednika i umówiłem nas na oglądanie w przyszłym tygodniu.
A sprawa włamania i kradzieży jest oczywiście rozwojowa, jak mówią organy ścigania lub media, nie pamiętam. Jeden pies. Ja oczywiście i w życiu zawodowym, i prywatnym nudzę się i nie wiem, co zrobić z nadmiarem czasu.
NIEDZIELA (05.01)
No i w nocy miałem lęki.
Ciągle męczyła mnie myśl, non stop powracająca, co się dzieje w szkole? i jak ja dzisiaj o wszystkim powiem Żonie? Od czwartej już wcale nie spałem, do 05.30 męczyłem się jak potępieniec przewracając się z boku na bok, by wreszcie z pewną ulgą zwlec się z łóżka.
Pierwszą osobą, która się dowiedziała, była Sąsiadka Realistka. Musiałem te emocje z siebie wyrzucić i potem, już po śniadaniu, mogłem o wszystkim spokojnie i rzeczowo opowiedzieć Żonie. A ona nad podziw zniosła to bardzo spokojnie.
- Bo ile może być palców bożych? - powiedziała.
Całe popołudnie liczyłem, co też w tej naszej skomplikowanej sytuacji nas czeka. Symulacja wypadła nieciekawie, ale tak, jak gdzieś tam podskórnie czuliśmy, że może być. Więc bez niemiłego zaskoczenia.
Dzisiaj do Polski wróciło Krajowe Grono Szyderców, które w okresie od 01 do 05 stało się z powrotem Zagranicznym. Bo wyjechali na te kilka dni do Niemiec, na stare śmieci. Odwiedzić przyjaciół, a poza tym Q-Zięć miał wykład na swojej byłej uczelni. Sam pobyt niezwykle sympatyczny, wspomnieniowy, ale po raz pierwszy łatwiej im się wracało do Polski, niż w poprzednich razach, bo mieli dokąd. Do siebie.
Q-Wnuk nie mógł się rozstać ze swoim przyjacielem, najlepszym kolegą z przedszkola. On mówił po niemiecku, a Q-Wnuk już tylko po polsku, ale dogadywali się świetnie.
PONIEDZIAŁEK (06.01)
No i po dzisiejszym dniu, po "haśle" Trzech Króli będę mógł dzwonić do spółdzielni w sprawie wymiany wodomierza w Nie Naszym Mieszkaniu.
Dzisiejsze popołudnie znowu strawiłem na robieniu kolejnej symulacji z cyklu co nas czeka? Ale jej nie skończyłem, bo mi przeszkodził Rafał Kubacki, który, jako trzeci z Polaków (Małysz, Stoch), wygrał Turniej Czterech Skoczni. No i mamy Trzech Króli.
Czyli na razie nie wiemy, co nas czeka...
Ale nie dało się w ciągu dnia całkowicie uniknąć tematu włamania i każda wzmianka powodowała we mnie albo gotowanie się krwi, albo depresję. Więc trudno się dziwić, że o sprawie wiedzą "tylko" Żona, Sąsiadka Realistka, słuchacze i nauczyciele, policja i włamywacze, oczywiście. I że nie mogę o tym nikogo informować, bo nie mam sił. Więc biedny Po Morzach Pływający będzie się musiał wszystkiego dowiedzieć z bloga, mimo że zaniepokojony od 5 dni czeka ode mnie na "prywatne" wieści.
To na koniec, żeby jakoś oswoić ten rok, coś dla relaksu.
Otóż liczba 2020 reprezentująca obecny, nowy rok, jest liczbą autobiograficzną. Cóż to takiego?
Pierwsza jej cyfra, czyli 2, mówi, że w tej liczbie są dwa zera. Druga, czyli 0, mówi, że w tej liczbie jest zero jedynek. Trzecia, czyli 2, mówi, że w tej liczbie są dwie dwójki. Czwarta wreszcie, czyli 0, mówi, że w tej liczbie jest zero trójek.
Ponoć takich liczb jest siedem, najbliższa to 21200, następna to 3211000. A do samodzielnego tworzenia kolejnych, albo do ich znalezienia, zapraszam.
Ponadto suma kwadratów czterech kolejnych liczb pierwszych, tj. 17, 19, 23, 29 daje właśnie 2020.
Takie matematyczne czary.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił osiem razy. Jak na "sztucznie" skrócony pierwszy tydzień nowego roku całkiem nieźle.