poniedziałek, 13 stycznia 2020

13.01.2020 - pn
Mam 69 lat i 41 dni.

WTOREK (07.01)
No i miło jest się spotkać z różną reakcją czytających.

Dzisiaj, prawie natychmiast zareagował Konfliktów Unikający, a raczej Córki Na Komunię Posyłająca. Ona regularnie czyta mojego bloga, bo Konfliktów Unikający do czegoś takiego by się nie zniżył. A pomijając wszystko inne po co, skoro Córki Na Komunię Posyłająca zreferuje mu najważniejsze. A na pewno zrobi to dobrze, bo jest księgową i ma specyficzny, "uporządkowany" umysł. Więc na głos stwierdziła, że chyba z tym Kubackim jest coś nie tak, bo ten co wygrał Turniej Czterech Skoczni ma chyba (aż tak sportem się nie interesuje) na imię Dawid, a nie Rafał, jak przeczytała u mnie. Tego tylko trzeba było Konfliktów Unikającemu. Bo jak fajnie jest staremu blogerowi wrzucić kamyczek do ogródka. Wysłał kulturalnego, nieinwazyjnego smsa i "wyjaśnił" mi bardzo króciutko, kim był Rafał Kubacki, bardziej nie dlatego, żeby mnie poinformować, bo zdawał sobie sprawę, że przecież wiem, ale bardziej, żeby podkreślić, że on też wie, bo już żył w tamtych czasach, czyli żeby zapobiec moim uwagom, bo mnie zna, typu Jak walki Kubackiego oglądałem, to ty na gówno mówiłeś papu, no dobra, niech będzie, odkrywałeś już interesujące różnice płci i że dziewczyny mają inaczej.
No to tylko mi tego było trzeba. Zadzwoniłem i sympatycznie temat omówiliśmy.
Bo Konfliktów Unikający jest podstawowym "adwersarzem sportowym". Obgadujemy różne wydarzenia sportowe, a często w ich trakcie, w czasie transmisji, na bieżąco wymieniamy smsowe uwagi i komentarze, często wykraczające poza obszar sportowy, np. gdy oglądamy siatkówkę żeńską z fajnymi laskami i z okropnymi Chinkami. Drugim takim adwersarzem jest Syn, potem Q-Zięć, a gdzieś na peryferiach potrafi się znaleźć, nomen omen, Kolega Inżynier i Hel.

Ale oczywiście dla powagi i wiarygodności bloga, a na tym tle jestem szczególnie uwrażliwiony będąc często posądzany o rozmijanie się z prawdą, co prawdą kompletnie nie jest, reakcja Konfliktów Unikającego była bezcenna. Poza tym fajnie było pogadać.
Więc spieszę ze sprostowaniem.
Turniej Czterech Skoczni wygrał oczywiście DAWID Kubacki.
A RAFAŁ Kubacki to wrocławianin, judoka (dżudoka?), wielokrotny mistrz Polski, Europy i Świata, olimpijczyk, w 1993 roku w plebiscycie Przeglądu Sportowego wybrany na najlepszego sportowca roku, nauczyciel akademicki, samorządowiec. U Kawalerowicza w Quo Vadis zagrał Ursusa (gość ma 2,01 m).

Cała ta sytuacja tylko uświadomiła mi to, co nieuchronne i co się dzieje. Starzeję się, skoro funkcjonuje już u mnie tylko pamięć głęboka, a ta płytka nie za bardzo. Bo jak wytłumaczyć fakt, że w podświadomości mocno siedzi wiedza o zdarzeniach z lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, a ta "wczorajsza" jest zapominana lub przeinaczana?

Po Morzach Pływający też się odezwał. Napisał, że wiedział, że coś musiało pizgnąć, skoro się nie odzywacie. Oczywiście, że nie napisał pizgnąć, to nie w jego stylu. Sprawę ujął po prostu kulturalnie. I dodał: Teraz lecimy z chłodnej, ale słonecznej Francji na zachodnią sztormową Irlandię. Właśnie moja kolacja wylądowała na ścianie.(pis. oryg.)
To jak żyć, panie premierze, skoro normalnie nie można zjeść kolacji?!

Z kolei z dalekiego Szanghaju obśmiała się PostDoc Wędrująca. Z Per favore, quattro salsicce. To miło tak w Chinach rozśmieszyć koleżankę.
PostDoc Wędrująca zjeżdża, to znaczy zlatuje do Polski. Jakoś tak pod koniec stycznia, początek lutego, więc będzie okazja się spotkać. Znowu będziemy dyskutować, w którą stronę leci się krócej...

CZWARTEK (09.01)
No i kilka przesileń mamy za sobą.

Tak się przynajmniej wydaje. Bo to wiadomo, co los nam szykuje? Lepiej powiedzieć przyszykował, bo od zawsze dla niego jest wszystko wiadome, tylko nie dla nas.
Dla nas to oczywiście najlepsze wyjście, bo inaczej życie stałoby się jedną wielką udręką i chyba w takiej formie nie mogłoby istnieć. A los, cóż bezosobowy, bezduszny, WIELKI PRZYPADEK, z którym nic nie może się mierzyć. Rządzi i decyduje o wszystkim.
Wczoraj zadzwonił do mnie Syn. Nie musiał wiele mówić, bo od razu wiedziałem, z czym dzwoni. Zmarła jego przyszywana Ciotka, najbliższa przyjaciółka mojej Pierwszej Żony. Miała lat 69.
Ponad dwa lata temu wybrała się we wrześniu do Władysławowa, z sześcioma koleżankami, ot na taki posezonowy, kilkudniowy, babski, emerycki wypad. Ciotka zawsze, wszędzie i o każdej porze roku lubiła sobie popływać, a to w morzu, a to w jeziorze. Więc poszła do wody sama, bo dla reszty byłby to wyczyn nie do przyjęcia. Zanim koleżanki, które były na brzegu, się zorientowały, że coś jest nie tak, a upłynęła raptem minuta, może dwie, było za późno. Nie utonęła, ale nie dawała też żadnych oznak życia leżąc bezwładnie na wodzie. Ratownicy niewiele mogli zrobić, aby przywrócić Ją do życia. Wtedy nie zmarła, ale zapadła w śpiączkę. I w takim stanie trwała do teraz.
Syn był bardzo z Nią związany. A Córcia? Tak się stało, że weszła do Jej rodziny i teraz, po mężu, nosi Jej panieńskie nazwisko.
A ja? Poznałem Ją w 1972 roku na studenckiej dyskotece, na której była razem z moją przyszłą Pierwszą Żoną. Towarzyszyła nam, najpierw sama, a potem ze swoim mężem, we wszystkich naszych życiowych historiach - studenckich rajdach, weselach, urodzinach dzieci, stanie wojennym, wszelakich wyjazdach, imprezach, sylwestrach, brydżach, pogrzebach - takim życiowym galimatiasie. Moje z Nią drogi rozeszły się w 2000. roku, ale spotykaliśmy się od czasu do czasu już w okolicznościach sprokurowanych przez nasze dzieci. Ostatni raz widziałem Ją, gdy w śpiączce leżała na szpitalnym łóżku.
Pogrzeb ma się odbyć w poniedziałek.

Również wczoraj rozegrała się historia, która wobec powyższej nawet nie zasługuje na określenie mniejszego kalibru. Ale swój ciężar miała. Zwolniłem Nauczyciela Z Którym Współpracuje Się Ciężko. To znaczy wręczyłem mu wypowiedzenie umowy o pracę z miesięcznym, należnym mu, okresem wypowiedzenia z uzasadnieniem nieprzestrzeganie warunków współpracy, co było określeniem eufemistycznym, ale mocniejszych uzasadnień wpisywać nie chciałem. A on i tak prosił o wyjaśnienia, chociaż przez wiele lat przynajmniej raz w semestrze  podsumowywałem w indywidualnych rozmowach, co zrobił lub robił i dlaczego robić tego nie powinien lub mu nie wolno. Zawsze to były rozmowy szarpiące mi nerwy na zasadzie dziad swoje, baba swoje. Teraz też usiłował robić to samo, więc wyjaśnień mu odmówiłem, co z kolei nie spodobało się Żonie, która była przy rozmowie nie odzywając się słowem, bo taka była między nami umowa - rozmowę i sprawę prowadziłem ja jako formalny pracodawca.
Nauczyciel Z Którym Współpracuje Się Ciężko odmówił przyjęcia wypowiedzenia, mimo że do końca lutego zwolniłem go z obowiązku świadczenia pracy przy stałym, obowiązującym  wynagrodzeniu, z wyjątkiem paru drobiazgów (doprowadzenie do dyplomu trzech swoich dyplomantów i obecność w styczniu w komisji na obronach), więc musiałem spisać stosowną notatkę mówiącą o odmowie, podpisaną przeze mnie, Żonę, jako organu prowadzącego i Zastępcę Dyrektora.
Czy muszę mówić, jaka była atmosfera spotkania? Otóż muszę.
Bo ledwo wyszedł, zaczęliśmy z Żoną dyskusję, na zasadzie dziad swoje, baba swoje, tym razem w bliższej powiedzeniu konfiguracji. Eufemistycznie mówiąc różniliśmy się w ocenie sposobu przeprowadzenia przeze mnie rozmowy, która miała miejsce przed chwilą. Żona twierdziła, że powinienem był zachować się profesjonalnie i jeszcze raz wszystko mu wyłuszczyć. A ja w dupie mam profesjonalizm dotyczący tej sprawy i nim rzygam.
Więc atmosfera między nami, znowu eufemistycznie mówiąc, była ciężka. To oczywiście nie był pierwszy przypadek, ani dziesiąty, raczej należałoby liczyć w setkach, źle wpływający na nasze prywatne relacje. Jednak w końcu, z ciężkim sercem, wyciągnąłem wszystkie papiery z lat dotyczących współpracy z Nauczycielem Z Którym Współpracuje Się Ciężko, takie bogate dossier - upomnienia, notatki, umoralniające maile i "kwadratowe, pisemne rozmowy" z postanowieniem, że na bazie tego, wieczorem, Żona wyśle do niego taką zwartą mailową informację.
Gdy Żona wyszła ze Szkoły, wrócił do niej ów pan, aby dalej psuć krew. Poprosił o nowy pisemny zakres obowiązków. Sprawa wydawałaby się oczywista, logiczna i prosta, ale taką nie jest. Śmierdzi z daleka, jak wiele dotychczasowych dotyczących tego pana. Bo po konsultacji z kadrową wyszło, że nie możemy tego zrobić, skoro on nie przyjął wypowiedzenia. Więc w mailu napisanym prze Żonę, wyjaśniającym jeszcze raz (to znowu przypomina mi cytowaną już przeze mnie polityczną sytuację z lat sześćdziesiątych, kiedy Chiny wystosowywały do Stanów Zjednoczonych kolejne, np. 626. poważne ostrzeżenie, które gówno dawało), dlaczego musimy się rozstać i że i dla niego, i dla Szkoły
będzie lepiej, jeśli rozstaniemy się, np. na drodze porozumienia stron, tak mu zaproponowaliśmy. Znowu odpowiedział w swój pokrętny sposób wcale nie odnosząc się do meritum. Czyli ciąg dalszy "kwadratowych rozmów" i dziad swoje, baba swoje.
Sprawa więc ma charakter rozwojowy, że zacytuję samego siebie z poprzedniego wpisu będąc na policyjno-włamaniowej fali. Krwi ten pan jeszcze napsuje sporo.

Powstaje pytanie - dlaczego nie znaleźliśmy, a raczej nie zastosowaliśmy najprostszego w tym przypadku rozwiązania i po prostu nie rozstaliśmy się wcześniej z Nauczycielem Z Którym Współpracuje Się Ciężko? Trzeba byłoby zacząć od mojego sztandarowego powiedzenia, że nic, co wydaje się proste, takim nie jest. W tym przypadku, jak i zresztą w wielu, proste, to mogło się wydawać dla kogoś patrzącego z zewnątrz. A wewnątrz było wiele rozmaitych uwarunkowań, współzależności, mniej lub bardziej skomplikowanych układów, które siłą rzeczy powstają w ludzkich zespołach. Ten pan, tak jak my wszyscy, miał swoje pozytywne strony, no i poza tym merytorycznie był dobry.
Więc my ciągle naiwnie liczyliśmy na obiecaną kolejną poprawę, bo przecież potencjał ku temu ten pan miał, ale ciągle go nie chciał wykorzystać. Oczywiście tłumaczyłem, że przyjdzie taki moment, nie wiem, jaki i kiedy, taka przysłowiowa kropelka, po którym znajdę się po drugiej stronie mojego sposobu patrzenia. I odwrotu nie będzie. I przyszedł z końcem listopada - Miłej lektury!
Żona po tym króciutkim tekście poczuła się wtedy okropnie zawiedziona i w jakimś sensie oszukana.

Dzisiaj rano wyjechaliśmy z Metropolii oglądać dwie nieruchomości w Pięknym Miasteczku, które zresztą miasteczkiem nie jest. Bo patrząc na oferty, jakie znajdują się lub pojawiają na rynku, oczywiście elastycznie zmieniamy plany na dalsze życie. To tylko świadczy o naszym nomadyzmie(?) (nomadztwie?), wielkich możliwościach przystosowawczych, elastyczności i sumarycznie rzecz biorąc, co tu dużo mówić, bez fałszywej skromności, inteligencji. Patrząc co się dzieje, ile już czasu poświęcamy na szukanie, taki stan elastycznej inteligencji lub inteligentnej elastyczności może trwać długo. Ale wszystko ma swój kres - tutaj końcowe i  kompletne sfiksowanie na umyśle. Stąd wniosek, że dopóty szukamy, dopóki nie zwariujemy. Może zdążymy. Ale to już jest inna sprawa.
O nas świadczy chociażby taki fakt, że nie boimy się mówić o sprawach oczywistych, rozpatrując wszystko i starając się chłodno przeanalizować wiele aspektów.
- Ale ty chyba przynajmniej jeszcze z 10 lat pożyjesz? - znienacka zapytała mnie Żona, patrząc przy tym na mnie badawczo i wnikliwie, czy aby nie zamierzam zaraz lub w najbliższym czasie wyciągnąć kopyta, strzelić w kalendarz, przenieść się na tamten świat, przenieść się na łono Abrahama, pójść do gleby, czyli zwyczajnie umrzeć.
Te humorystyczne synonimy słowa umrzeć uzmysłowiły mi, jak człowiek ich używając stara się oswoić zwyczajne umrzeć.
A jak ja mam zwyczajnie umrzeć, skoro Żona o mnie dba, ordynuje mi różne rzeczy, które wszystkie karnie łykam niczym gęś, trzy lata piję kawę bez cukru, blisko rok nie jem pieczywa, piję jakieś nocne i poranne płyny, i instynktownie, co jest moim skromnym wkładem w długość mojego życia, słucham swojego organizmu, co Żona niejednokrotnie podziwia, który mówi mi między innymi, żebym od czasu do czasu napił się Luksusowej lub nie rozstawał się z Pilsnerem Urquellem.

Obiecałem więc solennie Żonie, że nigdzie się nie wybieram i że mam zamiar jeszcze trochę pożyć. Więc od razu zabraliśmy się za analizę tego, co obejrzeliśmy w Pięknym Miasteczku.
A obejrzeliśmy dom i mieszkanie, obie nieruchomości oddalone od siebie o 2 minuty drogi w kapciach.
Dom w stylu, w którym w życiu byśmy nigdy niczego nie wybudowali. A jednocześnie cholernie interesujący i ciekawy, trochę tajemniczy, z klimatem takim, że po drobnych przeróbkach ocieplających wizerunek mógłby się stać miejscem naszego życia. Do tego była spora przestrzeń w postaci zabudowy gospodarczej dająca potencjał do naszych przyszłych pomysłów i realizacji. No i ogród. Ja się w nim zakochałem. Staw z szuwarami, zarybiony, ofaszynowany drewnianymi palami i gałęźmi, mała architektura ogrodowa, bez "ślicznych" upiększeń, i zaskakująco duża przestrzeń z piękną wierzbą płaczącą pośrodku.
Po obejrzeniu całości ucięliśmy sobie dłuższą i sympatyczną rozmowę. Pani, lat pięćdziesiąt kilka, stwierdziła, że ona nie ma ciśnienia na sprzedaż i że nawet ostatnio zainwestowała w dom z myślą, że będzie jednak w nim mieszkać, mimo że pracuje w Metropolii. I że współwłaścicielami, równo po 1/3, są jej rodzice, którzy mają 80 lat, podupadli na zdrowiu, stąd przenieśli się z ukochanego domu do Metropolii, żeby i ona, i jej syn, tam pracujący i mieszkający, mieli większe baczenie na rodziców/dziadków. I że ojciec, zdaje się, ma początki Alzheimera (to niezbyt dobrze nam wróży, pomijając brak ciśnienia, skoro cała trójka musiałaby się stawić u notariusza). Pani jednak stwierdziła, że porozmawia z całą rodziną i da nam znać w przyszłym tygodniu - czy sprzedaje, czy nie.
To poszliśmy oglądać mieszkanie.
Tam sprawa była prosta. Można kupić od ręki, nieźle się potargować, potem wszystko wypruć, po swojemu wyremontować i przygotować dwa komfortowe mieszkania dla turystów. Tylko po co, skoro to nie ma sensu bez tamtego domu. Czyli co?
To co zwykle, bo albo jest piękny dworek w stanie deweloperskim, którego obecny właściciel nie rozumie określenia stan deweloperski, albo nie ma podziału własności, albo akurat zmarł ojciec właścicielki, a inny ojciec w Stolicy ma córkę, strasznie twardą, albo przy pięknym willowym mieszkaniu śmigają auta, albo mąż ma depresję, albo jest arsen i tarczyca, albo krajowa droga z perspektywą eski, albo są Nasze Wsie Bis, ale mogą się stać nimi dopiero po totalnym remoncie, a i tak nie uzyskają klimatu Naszej Wsi, albo jest brak ciśnienia, albo brak sensu jednego bez drugiego, itd., itd.
Tak więc parafrazując Andrzeja Dąbrowskiego:
Do zwariowania jeden krok, jeden jedyny krok, nic więcej
Do zwariowania jeden krok, zróbmy więc go po całej męce...

PIĄTEK (10.01)
No i znalazłem sposób na Sunię.

Gdy wstaję rano, o 05.00 lub 06.00, i przechodzę do tzw. głośnej części domu, żadna siła nie jest w stanie wyrwać z kanapy Sunię śpiącą w części cichej, co jest logiczne, co nawet, a może przede wszystkim, wie ona.  Pisałem, że stosowałem różne metody, żeby ją stamtąd natychmiast przeflancować i móc zamknąć drzwi, aby spokojnie i adekwatnie hałasować w części głośnej, czyli z popiołu czyścić kuchnię, rozpalać w niej, otwierać drzwi do domu, szurać krzesłami i przede wszystkim, żeby móc sobie zrobić kawę z ekspresu, którego głośną pracę, niczym traktor lub młockarnia, z przyjemnością toleruję.
Dotychczas Sunia skutecznie paraliżowała te wszystkie moje, poranne czynności i musiałem się nieźle gimnastykować, żeby nie budzić Żony. A o robieniu kawy to nawet mowy być nie mogło.
I dzisiaj rano mnie olśniło.
Ukroiłem dwa nieduże kawałki boczku i z jednym poszedłem do cichej części domu.
Świecąc sobie latarką, czyli telefonem, podsunąłem boczuś pod najistotniejszy psi zmysł reprezentowany przez duży czarny nochal. A gdy światło zaraz zgasło, po omacku, bez problemów starałem się wcisnąć boczuś w paszczę. Ale paszcza była zamknięta i niechętna. Ja wiedziałem, że tak będzie, ja wiedziałem...
Więc perfidnie odsunąłem się, odsłoniłem kotarę uszczelniającą ciepło, żeby światło z przedpokoju wpadło do ciemności i żeby tym razem zadziałać na zmysł wzroku. Po czym kawałek boczusia rzuciłem ostentacyjnie na podłogę, żeby całą moją pracę wzmocnić zmysłem słuchu, bowiem boczuś wydał, uderzając o podłogę, bardzo przyjemny, głuchy i jednoznaczny dźwięk. I sobie poszedłem do kuchni symulując dalsze, głośne krojenie.
To już było ponad siły Suni. Usłyszałem szelest kanapowego stretchingu, po czym mlaskanie. I za chwilę Sunia była tuż obok pozytywnie nastawiona na następny kawałek. Więc rzuciłem go jej i, zanim go przemlaskała, rączo pobiegłem i zamknąłem drzwi.
Nareszcie mogłem sobie zrobić kawy. A Sunia z wyrzutem w oczach położyła się na legowisku i zapadła w ciężkie chrapanie aż do dziewiątej. Bo wtedy usłyszała, jak zwykle, charakterystyczny dźwięk wyłączanej myszki, a to zawsze oznacza, że idziemy na spacer.

Żona w wyborze nowego miejsca do życia przyjęła jako dogmat, że nie na wsi. Ja spokojnie się z tym zgodziłem. Ale w międzyczasie szukając "miejsca na ziemi" znalazła dom o pięknej bryle. Na wsi...
Dom ten nie dawał jej spokoju, a przed moimi wątpliwościami, że przecież nie chciałaś na wsi, osłaniała się troską o mnie, że przecież ty bez wsi nie możesz żyć.
Ale nie chciała go oglądać, bo co będzie, jak mi się równocześnie spodoba on i Piękne Miasteczko?
No, ale po wczorajszym braku ciśnienia miotała się, jak tygrys w klatce, więc złapałem za telefon i zgwałciłem pośredniczkę nieruchomości i przy okazji właścicieli mówiąc, że przepraszam, ale będziemy za dwie i pół godziny. W Żonę natychmiast wstąpiło życie. Ja połknąłem jajecznicę, a Żona swoją poranną bryję, której resztki zwyczajowo wylizuję z talerza na deser, i pomknęliśmy w 150. kilometrową podróż. Do sąsiedniego województwa, niecałe dwie godziny drogi, bo spora jej część biegła eską.

Całą drogę przypominałem Żonie, że jest to jej decyzja i że ja mogę zamieszkać w małym miasteczku. Żona jechała w niezwykle pozytywnym nastroju i w takim samym wracała. Tam, że zastosuję terminologię kolejową, - bo nieznane, tajemnicze, a nuż. Z powrotem - bo znane, odczarowane, taka druga Dzikość Serca, czyli już nie dla nas.
Znowu parafrazując, tym razem Mieczysława Wojnickiego:
Nie dla nas sezamy lasów
I kolorowych świateł niebo
Niczego nam nie potrzeba
Gdy mamy siebie to mamy już cały świat... 

SOBOTA (11.01)
No i dzisiaj rano sam wyjechałem do Metropolii.

Na cztery noce.
Wisiało mi, czy Sunia przyjdzie, czy nie, bo i tak zbieram się w takich razach bardzo szybko, a poza tym drzwi do części cichej zostawiam otwarte, bo Żona wtedy lepiej się czuje, wiedząc że Sunia na dole w razie czego ma nad wszystkim kontrolę. Poza tym lubi, gdy Sunia przyłazi do niej na górę, by wszystko głośno wywąchać, przekonać się, że Pani jest, po czym z ciężkim łomotem i westchnieniem walnąć się na podłogę, że aż stropy dudnią,  by po chwili z niewygody i twardości wstać,  głośno się wytelepać uszami i z łomotem zejść na dół, na kanapę, by tam znowu uwalić się z głośnym westchnieniem.
Czy to ma miejsce, gdy ja również śpię na górze? Otóż nie ma!

W Szkole byłem bez radości, bez serc, bez ducha.
Znowu musiałem się spotkać z Nauczycielem Z Którym Współpracuje Się Ciężko i  poinformować słuchaczy, że on już nie pracuje.
Za to po południu trochę odtajałem w Nie Naszym Mieszkaniu oglądając skoki i mecz, w którym Turczynki wygrały z naszymi dziewczynami, które już definitywnie nie pojadą na letnie igrzyska do Tokio. Ale walczyły, były bliskie wygranej i emocje sięgały zenitu. W takim, mocno rozbudzonym, stanie poszedłem spać po północy.
Ten zasrany sport...

NIEDZIELA (12.01)
No i zrobiłem sobie taką dyrektorską niedzielę.

Wstałem niespiesznie, nastawiłem pranie, przy kawce poczytałem, zrobiłem jajecznicę z czterech na smalcu specjalnie przygotowanym przez Żonę i w końcu, o 11.00, stawiłem się w Szkole. Nadal bez serc, bez ducha, chociaż wiedziałem, że dzisiaj nie czeka mnie spotkanie z tym panem.

PONIEDZIAŁEK (13.01)
No i zostałem dzisiaj porządnie wytrącony z równowagi.
Lepiej bym to określił ze stanu takiego swawolnego Dyzia, którego bardzo często w sobie widzę.
Bo ja tu sobie "swawolę", a życie biegnie.
Na pogrzebie, jak to zwykle w tym jedynym przypadku, spotkało się mnóstwo ludzi, którzy w żadnych innych okolicznościach by się nie spotkali. Widziałem znajome mi twarze, ale często nierozpoznawalne, a jeśli nawet, to takie "posunięte" w wieku. Czyżbym ja też był tak postrzegany?
I widziałem mnóstwo dorosłych osób, które dwadzieścia lat temu były w wieku moich Wnuków, a teraz mają rodziny i dzieci. Niemożliwe.
Zniknął nieodwracalnie jakiś potencjalny kawałek mojego poprzedniego życia, który mógłby być moim udziałem, ale wybrałem  inaczej. Śmiesznym byłoby rozpatrywać ten fakt w kategoriach żałuję, nie żałuję albo szkoda, nie szkoda, ale szok, to szok.

Do tego wybicia z równowagi leciutko przyłożył się Nauczyciel Z Którym Współpracuje Się Ciężko. Pojawił się w Szkole w swoim stylu uprzedzając o tym 10 minut wcześniej. Po telefonicznej konsultacji z Żoną przyjęliśmy wersję light - wypowiedzenie za porozumieniem stron ze szczątkowym świadczeniem pracy, kończącym się 29 lutego tego roku.
 
Musiałem zrobić roczne rozliczenie dotacji do 15. stycznia i mogłem to zakończyć tylko dzisiaj, bo tylko dzisiaj przed piętnastym była Sekretarka II, która z racji umiejętności komputerowych była niezbędna. Piszę Sekretarka II, bo nic lepszego, lepiej powiedzieć adekwatnego, nie jestem w stanie wymyślić. Widujemy się tylko raz w tygodniu, a w ten sposób trudno zadzierzgnąć specyficzną zawodową nić, bez której zawsze mi się źle pracowało, a zwłaszcza w tak małej firmie, jaką jest Szkoła. Są to już więc inne relacje, bardzo dobre i sympatyczne zresztą, ale to se ne vrati, chociaż ponoć my, Polacy, używamy tego czeskiego zwrotu niewłaściwie tłumacząc go dosłownie. Lepiej powiedzieć pięknie ca ne reviendra pas, trochę gorzej nie wiernietsia, jeszcze gorzej it won't come back i całkiem dołująco es kommt nicht zuruck. Bo skoro była Najlepsza Sekretarka w UE, to może być lepiej? Musiałaby by być Najlepsza Sekretarka w USA albo Najlepsza Sekretarka Na Świecie, a tego już na pewno nie będzie.
Myślałem, że zdążymy ze wszystkim przed moim wyjściem na pogrzeb, ale się nie dało. Więc musiałem wrócić do Szkoły i skończyć, aby w ten sposób wpaść na poczcie na jej godziny szczytu. Pamiętam jak dawniej wystarczyło, że robiłem sobie zapas znaczków, w danym momencie na kopercie naklejałem stosowną ich ilość, aby uzyskać właściwą opłatę i wrzucałem bez kolejki do skrzynki. I przesyłka docierała, skoro usługa była opłacona. A teraz nie chcąc się kopać z koniem, bo lata nie te, wysyłam poleconym(!), priorytetem(!), z esemesowym potwierdzeniem odbioru(!). Więc swoje trzeba odstać.
Ale nie było źle. Przy jednym czynnym okienku (przy drugim inna pani widząc kolejkę z zimną krwią coś sobie, na pewno istotnego, liczyła i porządkowała) stała co prawda przygarbiona staruszka o siwiuteńkich włosach, co nie wróżyło dobrze, ale poza tym byłem w kolejce trzeci.
Po pięciu minutach, gdy nadal byłem trzeci, zacząłem, zwyczajowo w takich razach, czyścić telefon ze zbędnych połączeń i esemesów. Po dziesięciu minutach, gdy nadal byłem trzeci i już wszystko wyczyściłem, zacząłem oglądać na wystawce tegoroczne kalendarze z Janem Pawłem II, wydane na okoliczność jego 100. urodzin, co na pewno wysłało stosowną energię, bo zadzwonił Syn.
- Możesz rozmawiać? - zapytał jako człowiek współczesności.
- Tak - odparłem - jestem na poczcie, żeby wysłać roczne rozliczenie dotacji, ale zająłem sobie kolejkę i wyszedłem na zewnątrz.
- I jak było? - zapytał Syn, który, chory od jakiegoś czasu, nie mógł pożegnać się z Ciotką.
- I ciekawie i dołująco. - I wszystko mu opowiedziałem.
- A tato, możesz mi w prostych, męskich słowach opisać, jak dotrzeć na ten grób?
- Przed kaplicą w lewo, za jakieś 80-100 m w prawo i za jakieś 30 m niech cię Bóg prowadzi, Synu. - Musisz poszukać. - dodałem ludzkim głosem.
Rozmawiając jednocześnie obserwowałem przez szybę kolejkę. Ani drgnęła.
- Wiesz - powiedziałem do Syna - ja tego nie rozumiem. - Czy trudno jest wymyślić i przyjść do południa na pocztę, aby ludzie po pracy nie byli przez taką babcię blokowani. - Chyba ją o tą kulturalnie zapytam, gdy będzie wychodziła.
- A jak będzie wyglądało to kulturalnie... - znając mnie zaczął Syn, ale mu przerwałem.
- Chyba jednak zrezygnuję - zaraz powiedziałem do niego - bo widzę jak ta babcia wygląda i to nie będzie miało sensu.
Pani wyszła, minęła mnie i zaczęła schodzić, nomen omen, po schodach.
- Przepraszam! - jednak wstąpiło we mnie złe.
Widocznie niedosłysząc powoli zatrzymała się i obróciła w moją stronę. Gdy zobaczyłem jej twarz i inteligentne oczy, natychmiast zrozumiałem, że dobrze to nie będzie. Nadziałem  się i już z tym nic nie można było zrobić. Było za późno, więc brnąłem dalej.
- Naprawdę nie chciałbym być niegrzeczny, ale czy pani mogłaby uwzględnić fakt, że ludzie pracują i w tej sytuacji, jeśli muszą, to mogą przyjść na pocztę tylko po pracy? - I czy pani nie mogłaby załatwiać pocztowych spraw przed południem?
- Proszę pana - odparła udręczonym głosem, ale o dziwo mocnym i składnym. - Ja pracuję od siódmej trzydzieści do wpół do czwartej i nic nie poradzę, że tak wyglądam.
Moje gwałtowne przepraszam, no oczywiście, i miłego wieczoru tylko mnie pogrążały i czułem się, jak taki wymądrzały kutas.
Dodatkowo w słuchawce słyszałem, jak rzęził Syn, który wszystko słyszał.
- No i trafiła kosa na kamień.
- Będzie materiał na bloga. - dodałem fałszywie radośnie, żeby ukryć zmieszanie i zniesmaczenie swoją osobą.
- Specjalnie prowokujesz, abyś miał co pisać. - dodał.
 Zaprotestowałem. Jeszcze nie tkwię w takiej paranoi. 

Kolejka oczywiście się ruszyła, więc wróciłem do środka.
Panie widocznie się zmówiły, bo ta pierwsza okienko zamknęła, a druga, ta z zimną krwią, otworzyła, więc nadal było czynne jedno.
Jak można po takiej wizycie na poczcie i po takim całym dniu nie być zdołowanym. Nic tylko się upić! Więc wypiłem trzy kieliszki Luksusowej. I co? I gówno! Bez sensu! Więc żeby temu fałszywie nadać jaki taki sens, tłumaczyłem sobie, że przecież w kaplicy było zimno, msza św. była długa i mocno celebrowana, na dworze zimno, no i kto to widział umierać zimą?! Poza tym żyjący przecież swoje prawa mają też. A wiem, że moja Koleżanka, która odeszła bezpowrotnie, pochwaliłaby taką postawę. Była ludzka, serdeczna, ciepła, niekonfliktowa i wyrozumiała. Chyba po swojej babci, którą, jako 23. letni szczyl miałem szczęście poznać, między innymi na imprezie sylwestrowej, kiedy, przy ogólnym dymie, spokojnie i z wyrozumiałością serwowała nam barszczyki. Bo raczej nie po swojej matce, którą też oczywiście poznałem.
Teraz dopiero żałuję, że wydzierałem się na Nią, jako na swoją częstą partnerkę...brydżową, gdy źle zawistowała, albo gdy po moim dwa bez atu mówiła pas. Nic, tylko zabić!

Cierpię okrutnie, dobrze że w samotności. Ale wiem, że jutro nastanie zbawcza codzienność.



W tym tygodniu Bocian zadzwonił sześć razy i wysłał jednego smsa, że dzwonił.