poniedziałek, 20 stycznia 2020

20.01.2020 - pn
Mam 69 lat i 48 dni.

WTOREK (14.01)
No i zbawcza codzienność nastała.

Ale, jak na razie, nie dała tyle, ile mógłbym się po niej spodziewać. Robiłem w Szkole wszystko, co trzeba, co powinienem, ale jakbym to był nie ja, jakbym stał obok, a ten drugi, czy pierwszy ja, coś tam robił.
Bez serc, bez ducha...

Tylko taki drobiażdżek próbował mnie pozytywnie wybić z tego stanu. O 04.46 miałem już na skrzynce maila od Po Morzach Pływającego. Jak twierdzi, uwielbia pracę nocą, no i przeczytał poniedziałkowy wpis. Mógł to zrobić pierwszy, ale sam podsunął mi myśl, że Chiny mogły go wyprzedzić. Sprawdziłem - rzeczywiście, wtedy tam była już 12.46, więc PostDoc Wędrująca tkwiła w środku dnia.

ŚRODA (15.01)
No i dzisiaj rano przyszedł do Szkoły likwidator PZU.

Na wszystko mówił nie szkodzi.
Z wcześniejszej telefonicznej rozmowy "wychodziło mi", że gość powinien mieć ponad siedemdziesiątkę, bo tembr jego głosu był dość wysoki i miał taki ogólnie "dziadowski" wydźwięk, no i facet przez telefon mlaskał. Ale okazało się, gdy przyszedł, że mógł mieć lekko ponad czterdziestkę, a posiadał "tylko" specyficzny zgryz, na którym przez cały okres jego pobytu intensywnie usiłowałem nie skupiać wzroku.
Od razu zabrał się do roboty.
- Ale wie pan - zagadnąłem w trakcie jego krzątania - że ja wszystkie materiały i informacje wysłałem, zgodnie z instrukcją "mojego" ubezpieczyciela, na infolinię.
- Nie szkodzi. - skrzywił się, co spowodowało, że jeszcze bardziej musiałem uciekać ze wzrokiem. - Ja tam infolinii nie wierzę. - znowu się skrzywił. - Co zrobione na miejscu, to na miejscu.
Ma rację - pomyślałem. - Swój chłop.
- A napije się pan może kawy? - zapytałem.
- A chętnie. - Tylko słabą.
- Z cukrem?
- Tak. - I z mleczkiem.
- Ale wie pan, mleczka nie mamy...
- Nie szkodzi.
Cukru, jak się okazało, gdy przejrzałem dwie cukierniczki, też nie, bo od kiedy nie ma Kolegi Współpracownika, cukru też nie ma.
Wziąłem jeden pojemniczek i poszedłem na żebry do sąsiednich firm.
W jednej, o czym oczywiście wiedziałem, przed komputerami siedziało z trzydzieści pań, wszystkie księgowe. W różnym wieku i wyglądzie, ale o wspólnej cesze. Każda, bez wyjątku, wiedziała, co ma, to znaczy wiedziała, że nie ma cukru. Bardzo konkretnie, bo charakter pracy odciska swoje piętno, nie poddając tego ocenie, na charakterze człowieka. Nie wiem czemu, przed oczami stanęła mi Córki Na Komunię Posyłająca.
To zastukałem do drzwi, do których nigdy wcześniej nie zaglądałem. A tam z dziesięciu panów,  wszyscy przed komputerami.
- Ty, Wojtek, mamy jakiś cukier? - odezwał się ten z brzegu siedzący najbliżej drzwi.
- A skąd ja mam  wiedzieć! - oburzył się zapytany, jakby został posądzony o nie wiadomo co. - Zapytaj Franka.
Franek też wykazał się niewiedzą, reszta oderwała wzrok od monitorów i patrzyła na siebie pytająco.
W końcu wstał jeden z nich, gość w moim(!) wieku, i otworzył szafkę. Od razu ujrzałem półtorej torebki poszukiwanego przeze mnie surowca. Starszy sypał mi i sypał, tak z czubkiem, mimo moich protestów.
- Dobrze pan posłodzi temu likwidatorowi. - dodał ze śmiechem.
Reszta patrzyła w ciszy wyraźnie wstrząśnięta cukrowym odkryciem.
Od razu wiedziałem, że  nie mogą być księgowymi. A wszystko poza tym mi się zgadzało.
Wracałem mocno zbudowany. Nie dość, że ja piję bez cukru, to jeszcze tyle narodu...

Likwidator  pracował przy biurku i laptopie, i popijał kawę. Przy czym nie  wyjął łyżeczki z filiżanki, więc za każdym łykiem bałem się, że wydłubie sobie oko. Ale to przynajmniej skutecznie odciągnęło mój wzrok od zgryzu. Zresztą nawet już do niego zdążyłem się przyzwyczaić. Pamiętam, że "tak się piło", nomen omen, za komuny. Ale żeby teraz?
- A macie dowody zakupu na całe skradzione mienie? - wyrwał mnie z nostalgicznych wspomnień.
- No właśnie, części faktur nie mogłem znaleźć - odparłem mając w głowie żmudne godziny spędzone nad segregatorami i "jałowym" przewracaniu kartki po kartce.
- Nie szkodzi. - Ale i tak wpiszcie wszystko, najwyżej oszacujemy po aktualnej cenie rynkowej. - A macie takie cenowe zestawienie skradzionego mienia?
- Nie mamy, nikt nam nie mówił, że będzie potrzebne. - odpowiedziałem.
- Nie szkodzi. - Ale by się przydało.
To na poczekaniu z Zastępcą Dyrektora zrobiliśmy zestawienie. Wyszło lekko ponad 30 tysięcy.
- A księgową macie stałą, czy biuro rachunkowe?
- Nie, taką dochodzącą, przychodzi raz w tygodniu.
- A, to nie szkodzi. - A naprawa tego uszkodzonego okna jest w waszej gestii?
- Nie, to leży po stronie właściciela. - poinformowałem.
- Aha, nie szkodzi.
Zaczął się zbierać.
- Muszę jeszcze sfotografować tył budynki, tam gdzie się włamano.
- Ale wie pan, że trzeba obejść cały budynek, żeby tam się dostać? - zapytałem.
- Tak, tak, nie szkodzi. - A macie już z policji protokół zgłoszenia zagrabionego mienia?
- Nie, właśnie mam zamiar się upomnieć.
- Nie szkodzi, ale pamiętajcie, że policja może sprawę umorzyć, chociaż przy takich stratach raczej to niemożliwe. - To od razu to ewentualne umorzenie nam prześlijcie. - Przyspieszy sprawę. - dodał na odchodnym.
- Wydaje mi się, panie dyrektorze, że to jeszcze może sporo potrwać. - skomentował sprawę Zastępca Dyrektora, gdy zostaliśmy sami.
- Nie szkodzi. - odparłem.

Za jakiś czas do akcji wkroczył Nauczyciel Z Którym Współpracuje Się Ciężko. Najpierw telefonicznie męczył Zastępcę Dyrektora, a po godzinie mnie. A wszystko w szkolnym ogniu składania prac dyplomowych i ich selekcji na wystawę.
Okazało się, że on w środę, w terminie obron (termin ustalony w planie pracy 26.08.2019 r.), nie może być. A zobowiązał się do tego, jako członek komisji, pisemnie w poniedziałek w korzystnym dla siebie rozwiązaniu umowy na drodze porozumienia stron. I że jemu pasuje w czwartek i że już nawet rozmawiał z galerią, miejscem wystawy i obron, i z większością członków komisji i wszyscy nie mają nic przeciwko.
Jakie to było uprzejme z jego strony, że mnie o tym poinformował.
Nie zgodziłem się. Zaproponowałem mu tylko maksymalnie wczesne rozpoczęcie egzaminów, co i tak wymagało odkręcania przez Zastępcę Dyrektora "ustaleń" poczynionych przez tego pana i zrobienia nowych, w ogólnym chaosie, którego można byłoby uniknąć ustalając wszystko na radzie pedagogicznej, czyli tak jak zwykle - po ludzku i profesjonalnie, gdy wszyscy są w jednym czasie i miejscu, i gdy wszystko można spokojnie przedyskutować  i ustalić.
W tym wszystkim zachowałem całkowity spokój kierując się przewodnią myślą - pozbyć się jak najszybciej i krzyż na drogę ( nadmienię, że obaj jesteśmy ateistami).

Do Naszej Wsi wracałem w kiepskim nastroju wciąż nie mogąc wyjść z poniedziałkowego nastroju. Nie umiałem sobie z nim poradzić i mój stan nie zapowiadał się ciekawie, bo kolejny dzień, kolejna zbawcza codzienność nic nie dawały. Mocno "tkwiłem na cmentarzu", w tym wszystkim co widziałem  i co przeżyłem. Najgorsze, że nie umiałem sobie mojego stanu zdefiniować. Bo nie była to zwykła depresja, żal czy smutek. W sumie trudne do zniesienia, oblepiało mnie i nie pozwalało się zeń otrząsnąć.
- Zderzyłeś się z równoległą wersją swojego życia - olśniła mnie Żona, gdy jej wszystko późnym wieczorem opowiedziałem.
A wiadomo, że prawidłowa diagnoza problemu, choroby, tutaj mojego stanu, była kluczem do leczenia. I tak krok po kroku zacząłem się nad tym zastanawiać.

Usiłowałem sobie wyobrazić, jak ja bym się w tym życiu odnalazł. Oczywiście jest to postawienie problemu z perspektywy mojego obecnego, realnego życia, bo w tamtym nie musiałbym się odnajdywać i zastanawiać (chociaż kto wie), tylko bym w nim tkwił.
W tym tkwieniu na pewno, patrząc z obecnej perspektywy, przeszkadzałyby mi dwie rzeczy.
Jedna, siedząca we mnie - pewna nieuczciwość, zakłamanie, udawanie, pozory, z którymi w końcu wtedy nie dałem sobie rady. I wiem, że nadal nie dałbym.
Druga - wszechobecna, bardziej lub mniej głęboka, udawana lub nie, religijność otoczenia. Chyba bym nie mógł sobie z nią poradzić. Fakt, przecież i teraz spotykam się i "mam do czynienia" z katolami, czyli z Synową i z Synem, i całym ich katolickim towarzystwem, rodzinnym i znajomościowym, ale to jest jednak zupełnie inna sytuacja. Po pierwsze spotykamy się jednak stosunkowo rzadko i po spotkaniu mogę sobie pójść, w jakimś sensie zniknąć, nie być uwikłanym w te religijne zależności, w omawianie i przygotowywanie świąt, stosownych i nabożnych uroczystości z różnymi łaskami i błogosławieństwami, całą religijną celebrą, w której nad wszystkim czuwa ksiądz, taki czy siaki, no i w nieuniknione kłótnie i waśnie. Po drugie przez to że, ponieważ jestem jednak z boku, całe towarzystwo postrzega mnie jako takie dziwo, takiego religijnego głupka, który nawet humorystycznie bredzi, chociaż obrazoburczo. Więc i pośmiać się można z nutą oburzenia. Gdybym tkwił tam w samym środku, ciągle funkcjonowałbym między kolejnymi aferami, awanturami i chrześcijańskim obrażaniem się a ostracyzmem.

To jest pierwsza część diagnozy.
Druga jest zwyczajna, ale być może nawet brutalniejsza, taka bez żadnych skrupułów.
Na cmentarzu widziałem mnóstwo osób z tamtego życia. Wszyscy po 20. latach szalenie się postarzeli, część bardziej. A moja pamięć o nich przecież się zatrzymała. Niektórych poznawałem bez problemów, o innych wiedziałem, że przecież to jest ten, no... i ta, no..., ale za diabła nie mogłem dojść kto to jest, a raczej był.
Gorszy był fakt, że wszystkie 12-latki, 15-latki, dla których byłem wujkiem, teraz, nie wiedzieć kiedy, bo dla mnie nagle, stały się dużymi chłopami i dorosłymi babami, mężami i żonami, z rodzinami, domem i pracą.
Ta świadomość tych 20. lat, kiedy wokół nic nie czekało i się nie zatrzymywało, wstrząsnęła mną bardziej niż moje, blisko 70 lat. Z tym przecież jest najłatwiej, żyje się ze sobą godzina w godzinę, dzień w dzień, rok w rok, i zmiany praktycznie nie szokują.
A najgorszy był fakt, że gdy wychodziłem z cmentarza, uświadomiłem sobie, że przecież oni wszyscy patrzyli na mnie tak samo, jak ja na nich.
Tak więc teraz tylko cząstka tamtego życia jest moim udziałem dzięki dzieciom i wnukom. Ono w niektórych momentach styka się z moim obecnym lub je przecina i chyba tak jest najlepiej.

Żona przekazała mi dwie wieści.
Pierwsza, że pod koniec stycznia zjeżdża Szwed i że będzie podpisywany ostateczny akt notarialny. Więc skontaktowała się z notariuszką, która tym razem wiedziała, że z KOWRu trzeba będzie dostarczyć jeszcze jedno pisemko i żeby je otrzymać, trzeba złożyć WNIOSEK O WYDANIE ZAŚWIADCZENIA O OSTATECZNOŚCI.
Byłem świeżo, nomen omen, po pogrzebie, więc nie najlepiej to określenie mi się kojarzyło. Ale fakt pozostawał faktem - ostatecznie sprzedajemy Naszą Wieś.
Druga, że rozmawiała z Panią z Pięknego Miasteczka i że jesteśmy umówieni w najbliższą sobotę na drugą wizytę. Rozmowa była długa i bardzo sympatyczna. Przebiegała pod wspólnym mianownikiem: Ja panią rozumiem. - I ja panią również rozumiem.
Obie panie przedstawiały swoje stanowiska nie tylko w kwestii kupna/sprzedaży nieruchomości, ale również w wielu innych aspektach życia, a ponieważ są w podobnym wieku i w wielu elementach się zgadzały, więc rozmowa musiała być długa i sympatyczna.
A co się okaże? Bo dopóki akt notarialny nie jest podpisany...

To opowiedziałem Żonie, że ten typek od sprzedaży mieszkania w Pięknym Miasteczku budzi mnie po nocach. Właśnie dzisiaj o 01.48 wysłał do mnie smsa o treści Witam czy jakieś pierwsze decyzje podjęte?  Pozdrawiam... (pis. oryg.). Wykorzystał fakt, że gdy jestem sam w Metropolii, nie włączam trybu samolotowego, żeby mieć kontakt z Żoną. Odpowiedziałem mu o 08.27, a on dopiero zareagował o 12.10. Gdy się wyspał. Ale nie denerwujemy się na niego, bo ma raptem 26 lat i jest specyficznie śmieszny.

A tuż przed spaniem Żona poruszyła ciekawy temat, również dla mnie, bo pierwszy raz się z nim zetknąłem - kołdry sensorycznej (obciążeniowej). Okazuje się, że dobrze jest okrywać się kołdrą o masie równej 10-15 % masy własnego ciała. Wtedy nie dość że śpi się znacznie lepiej, to ona ponoć działa terapeutycznie na wiele schorzeń i przypadłości. Oczywiście takie kołdry szyje się na zamówienie (waga i rozmiar). Ciekawe, ile w tym jest kitu. Ale faktycznie wolę spać pod kołdrami cięższymi, a Żona to w ogóle dokłada sobie na wierzch dodatkowe ciężkie narzuty.
Przy okazji przypomniałem sobie, jak kilka lat temu gościł w Naszej Wsi Kanadyjczyk I. Ten, co go znosiłem na dół, żeby się przespał, gdy byliśmy u Kanadyjczyka II na klasowym spotkaniu. Być może już o tym pisałem, ale któregoś wieczoru wyszła sprawa kołdry. Nie wiem, czy Żona poskarżyła się na mnie, że nie zgadzam się spać pod dwiema oddzielnymi kołdrami, czy jak, w każdym razie Kanadyjczyk I odezwał się w swoim stylu:
- Ta daj jej, kurwa, tę drugą kołdrę! - Coś się, kurwa, tak uparł!
I jeszcze tej samej nocy szczęśliwa Żona spała pod swoją kołdrą.

CZWARTEK (16.01)
No i wreszcie trochę się otrząsnąłem.

Po wczorajszej analizie i dzisiejszej zbawczej codzienności.
Trzeba było na jutro przygotować trzy apartamenty. Więc wieczorem do łóżka wziąłem Kopalińskiego tylko po, żeby swoim "ceglanym" ciężarem sensorycznie mnie przygniótł i żebym natychmiast zasnął.

PIĄTEK (17.01)
No i postanowiłem zabrać się za siebie.

Jest styczeń i nadchodzi coroczna wizyta u urologa.
Urolog, doktor nauk medycznych zresztą, ale nie to wzbudziło moje do niego zaufanie, przyjmuje w Metropolii. Tam, gdzie się stawiam w przychodni, tylko w czwartki. Zanim się w tym całym zawodowo-prywatnym zamieszaniu ocknąłem, okazało się, że wszystkie styczniowe czwartki są już zajęte, więc zapisałem się na pierwszy lutowy.
Na wizycie dobrze jest mieć tzw. wyniki.
W Naszym Miasteczku miałem fajnie, bo rano na czczo szedłem sobie pięć minut do laboratorium, zdawałem bez kolejki, za przeproszeniem, mocz, i oddawałem morze krwi (Żona ordynowała mi dodatkowe różne badania bo muszę wiedzieć, czy dobrze z tobą postępujemy!) i, osłabiony, wracałem do domu, by się wzmocnić sadzonymi.
Nic więc dziwnego, że myśl o laboratorium w Metropolii mnie mierziła i po 13. latach mieszkania w Naszej Wsi postanowiłem skorzystać z dobrodziejstw "wiejskiej" medycyny. Tym bardziej, że Szamanka będąc w ciąży i później, już po porodzie, nie mogła wyjść z podziwu i z ochów i achów, nad opieką, jaką ta właśnie "wiejska" medycyna nad nią roztoczyła.
- Lepiej chyba niż na zachodzie. - mówiła. - Normalnie indywidualna, profesjonalna i  empatyczna  obsługa. - Gdzie tam w Metropolii...
Wiele dobrego nasłuchałem się też od Sąsiada Filozofa. Swego czasu kilka tygodni chodził osłabiony, osowiały i marudny, aż w końcu Sąsiadka Realistka wyrzuciła go do tej właśnie przychodni. A stamtąd pani doktor, którą właśnie miałem dzisiaj przyjemność poznać, już go nie wypuściła. Wezwała helikopter, którym Sąsiada Filozofa przeflancowała do Metropolii, gdzie go natychmiast operowano i wstawiono bajpasy (po polsku - pomostowanie aortalno-wieńcowe; i dziwić się, że angielski się tak rozpowszechnił).
Ja oczywiście takich zdecydowanych kroków od pani doktor nie oczekiwałem. Najpierw wczoraj po południu zadzwoniłem, aby, jako ślepy, głuchy i niedorozwinięty, dowiedzieć się co i jak. I tak też przez bardzo konkretną pielęgniarkę z rejestracji zostałem potraktowany,  co bardzo mi się spodobało. Widać było, że zęby zjadła na codziennym tłumaczeniu wiejskim dziamdziakom podstawowych spraw, którzy przecież i tak, i tak nie zrozumieją, np. co to jest e-recepta. Ja zresztą po wszystkim też się jej strasznie dziwowałem. To znaczy e-recepcie. No bo teraz można iść do apteki, ot tak z ulicy, np. 500 km od miejsca badania, podać jakiś sprytny numer i dostać to, co trzeba. Co najmniej podejrzane. I czy to jest normalne?! Tak jak wysyłanie wyników przez Internet?!
- To nie ma pan lekarza rodzinnego? - zdziwiła się pielęgniarka.
- No, nie mam. - potwierdziłem używając słówka no obecnego w tych terenach na każdym kroku (chyba zaimek nieokreślony), żeby bardziej się uwiarygodnić w jej oczach, a raczej uszach.
- To rejestruję pana na jutro, na 08.30. - mówiła dobitnie i wyraźnie, bez zbędnych ceregieli. - Pani doktor będzie już przyjmować. - Ale niech pan  przyjdzie na 08.00. - Tu zapisuję koleżance, że  pan będzie, żeby pana wprowadziła do rejestru. - I niech pan weźmie dowód  osobisty! - podniosła głos. - I wyniki badań urologa, jeśli pan chce,  żeby pani doktor wypisała panu receptę.

No to dzisiaj zerwałem się przed szóstą, przed wizytą u pani doktor wykąpałem się, a jakże, i do czasu wyjazdu paliłem w trzech apartamentach, żeby nagrzać przed przyjazdem gości, którzy poupierali się, aby przyjeżdżać w styczniu, żeby posiedzieć sobie przy kozie i gotować na wiejskiej kuchni (wczoraj cały dzień trzeba było im przygotowywać apartamenty), po czym wyjechałem.
Fajnie było jechać do Niepublicznego Zakładu Opieki Zdrowotnej we wsi, która nawet nie jest gminą, aż całe 10 minut przez ciche i oszronione pola, nie mijając żadnych aut i nie widząc żadnych ludzi.
"Poranna" pani, pielęgniarka, oczywiście wszystko wiedziała, bo tu ludzie wiedzą wszystko. Sprawnie w komputerze mnie zarejestrowała i mogłem spokojnie czekać w trzyosobowej kolejce czytając Burdubastę bis Tekieli.
- O, widzę, że mamy nowego pacjenta. - powiedziała pani doktor na dzień dobry, trochę młodsza ode mnie, bardzo sympatyczna, której byłem ciekaw, bo pośrednio znaliśmy ją z Żoną ze słyszenia. A to z przypadku Sąsiada Filozofa, a to z faktu, że jej mąż, też zresztą lekarz, ma pasiekę i przez lata kupowaliśmy miody sygnowane jego nazwiskiem.
- Cóż pana sprowadza? - odezwała się niczym do Kaczmarka Młoda Lekarka, będąca na rubieży (...wszedł raz do mnię pacjent...  Co panu dolega?..)
Więc wyłuszczyłem sprawę bez rewanżu na parapecie.
- A mówił pan, że jest niskociśnieniowcem, a tu wyszło  130/80. - stwierdziła po pomiarze.
- A, bo jestem po porannej kawie.
Pani doktor pokiwała głową ze zrozumieniem.
- To proszę zdjąć buty, zważymy pana.
Ku swemu przerażeniu zobaczyłem wskazówkę, jak zatrzymała się na 74. A byłem w ubraniu, które przecież swoje waży. Czyli 73. A niecały rok temu ważyłem 82. No normalnie znikam. Na szczęście pani doktor głośno i litościwie powiedziała:
- 75. - I tak zapisała.
Widocznie wiedziała, że waga nie ma aktualnego atestu i nie doszacowuje.
- Mocno schudłem w niecały rok. - wyjaśniłem przepraszająco. - Od trzech lat piję kawę bez cukru, a prawie od roku nie jem pieczywa.
- To ma pan jakąś dietę bezglutenową?
- Nie, po prostu nie jem pieczywa.
Patrzyła na mnie z lekkim niedowierzaniem, że tak można bez ingerencji medycyny.
- A ile ma pan wzrostu?
- Metr  71. - obserwowałem ją przy tym uważnie, ale nie dostrzegłem żadnych zdziwień i hamowanych wybuchów śmiechu maskowanych zakrztuszeniem, zwłaszcza nad tym jednym centymetrem, który jest przedmiotem częstych kpin ze strony Żony, że niby specjalnie go sobie dodaję.
- A cholesterol ma pan bardzo wysoki! - patrzyła na wyniki z poprzedniego roku robione jeszcze w Naszym Miasteczku i przetworzone przez Internet. - Trzeba by... - i tu zawiesiła głos widząc, że zdecydowanie nabieram oddechu i zabieram się do natychmiastowej riposty.
- To jest przypadek osobniczy i nic z tym robić nie będę. - starałem się jednak, aby na twarzy tkwił uśmiech.
- Ale za to ma pan bardzo dobrą D3. - Bierze pan jakieś leki?
- Nie,  ale łykam to, co mi Żona ordynuje, ale nie wiem, co to jest. - skwitowałem sprawę, żeby nie dopuścić do dalszych roztrząsań.
Znowu patrzyła na mnie z niedowierzaniem.
- Tu widzę poważny uraz głowy. - stwierdziła przy okazji, gdy osłuchiwała klatkę piersiową.
- A tooo? - odparłem lekceważąco. - To jak spadłem z II piętra, gdy miałem 4,5 roku. - Na lewy bok.  I pokazałem jej blizny na lewej ręce w czterech miejscach, gdzie były skomplikowane złamania. - Mało co, a by mi odjęli  rękę. - Lewe udo też miałem złamane, ale  śladu nie ma. - Teraz zawsze mogę uczciwie powiedzieć, że upadłem na głowę. - zażartowałem, ale pani doktor się nie uśmiechnęła.  Znowu patrzyła na mnie z niedowierzaniem.
- A pali pan papierosy?
- Od dwudziestu lat nie, a wcześniej różnie, z przerwami.
- No dobrze - podsumowała. - Tu ma pan skierowanie do laboratorium. - Proszę pójść do recepcji, dać pielęgniarce pańskie zeszłoroczne wyniki badań urologa, żeby zeskanowała i mi przesłała,  i z wynikami proszę przyjść do mnie jeszcze raz, nie tylko do  urologa. I się uśmiechnęła.

- O, ma pan mocz do badania. - skomentowała pielęgniarka widząc cały zestaw. - To muszę dać panu pojemnik.
- A nie, nie, dziękuję. - odparłem. - Już mam, kupiłem sobie w aptece.
- To musi być "nasz", bo inaczej oni nie przyjmą.
- Jacy oni? - zapytałem z niepokojem mając złe skojarzenia o onych z komuny, zwłaszcza że mieli badać mój mocz.
- No ci, z laboratorium. - Proszę poczekać w poczekalni, przyniosę.
Za chwilę przyniosła i natychmiast uciekła wiedząc, zapewne z doświadczenia, że może usłyszeć przy pacjentach durne pytanie od chłopa I ja mam w to trafić?! Zdążyła tylko dorzucić, żebym nie próbował sam opisać naczynia.
- My to zrobimy na miejscu.
Ubawiony setnie, nie wierząc  własnym oczom, trzymałem w rękach plastikową probówkę długości 10 cm i o marnej Φ - 12 mm (wszystko dokładnie zmierzyłem w domu).

Najpierw ze śmiechu pękał zaprzyjaźniony wulkanizator, do którego pojechałem na wymianę opon, bo się ocknąłem, że już przecież styczeń. Wymieniam u niego na letnie i zimowe od samego początku Naszej Wsi.
- Jak pan myśli, do czego to jest? - Dla ułatwienia dodam, że przyjechałem prosto od lekarza.
I pokazałem mu naczyńko. Długo nie mógł wypisać mi faktury, gdy mu wyjaśniłem, bo żadną miarą nie mógł wpaść na rozwiązanie.
Potem, już w domu, Żona również pękała ze śmiechu, ale od razu w naturalny sposób sprawę przekuła na swoją płeć szukając rozwiązań.
- To by chyba trzeba było nasikać do tego pojemnika z szerokim wlewem, a potem przelać? - na twarzy wyraźnie widziałem, jak wyobraża sobie z pewną zgrozą całą akcję. To ja też ją sobie wyobraziłem pękając ze śmiechu.
Oczywiście moja ambicja została podrażniona. Ja nie trafię?! Przecież parkinsona (postępująca choroba neurodegeneracyjna układu pozapiramidowego, który odpowiada za ruchy całego ciała, w tym przypadku jednej ręki przytrzymującej członka, a drugiej probówki) jeszcze nie mam. Więc w najbliższy czwartek, gdy będę to i owo zdawał do laboratorium, do onych, spróbuję trafić bezpośrednio, bez przelewania. Bo jako chemik wiem, że każde przelewanie to dodatkowe natlenianie cieczy, a skoro natlenianie, to zmiana składu, czyli że wyniki będą do dupy. I nie przeraża mnie potencjalne rozbryzgiwanie moczu na skutek nietrafiania do probówki w związku z jej małym Φ - na zewnętrzne ścianki naczyńka, ręce, sedes, deskę i podłogę. Przecież to się posprząta. Fakt,  może być problem z gwałtownym zatrzymaniem moczu, bo probówka jest tak mała, że wystarczy chwilka błogiej porannej nieuwagi i... sprzątanie pewne. A z drugiej strony wystarczy w odpowiednim momencie tylko usunąć ją na bok...Zobaczymy w czwartek rano. Tylko nie wiem, jak zrobić, żeby być od razu rozbudzonym i przytomnym, bo kawy wypić nie będę mógł. Trzeba być na czczo. Myślę, że adrenalina zrobi swoje.
Tu przypomniał mi się stary dowcip,  taki z przedszkola, jak by powiedziała Żona smutnie przy tym kiwając głową nad kondycją umysłową swego męża.
Do laboratorium przyszedł facet zbadać swoje nasienie.
- Tu ma pan słoiczek, o tam na górze, na szafce. - Ja niedługo wrócę. - powiedziała pielęgniarka.
I przezornie ulotniła się z gabinetu.  Za jakiś czas wróciła i ze zgrozą ujrzała, że całe biurko w spermie, regał i szafka też, i podłoga. 
- O matko! - jęknęła. - Co tu się dzieje?! 
- A pani myśli, że to tak łatwo trafić do takiego małego słoiczka?! - I do tego stojącego tak wysoko?! 

Na koniec moich "lekarskich" opowieści Żona skoncentrowała się na najważniejszym, na moim znikaniu, czyli chudnięciu.
- A wiesz, gdzieś czytałam takie zdanie: - Czy ktoś widział kiedyś grubego stulatka?

SOBOTA (18.01)
No i metoda na Sunię działa bezbłędnie.

Codziennie rano podtykam jej pod wielki czarny śpiący nochal kawałek a to słoninki, a to kurczaczka w tłuszczyku, a to boczusia.  Po czym rzucam go na podłogę przy odsłoniętej kotarze, aby wpadło trochę światła z przedpokoju, i idę do kuchni. Tam symuluję otwieranie lodówki i krojenie, chociaż drugi kawałek już leży gotowy i czeka. I za chwilę 100/100 słyszę mlaskanie, po czym pojawia się Sunia, aby otrzymać następny kawałek. Bestia nauczyła się błyskawicznie.
A dzisiaj, o piątej, to już nawet tego nie musiałem robić. Od razu szła za boczusiem, jak po sznureczku, jak na smyczy. Bez stretchingu i ociągania. Ba, ale to był boczuś sprowadzany przez Żonę aż spod Naszego Miasteczka, najlepszy na świecie, o czym cała nasza trójka doskonale wie.
Tam, codziennie rano, Żona robiła mi sadzone na tym boczku z trzech jaj z dodatkiem pomidorków, cukinii lub ogórków kiszonych i atmosfera tamtych poranków była niepowtarzalna. Teraz robi tak samo i nadal sadzone z trzech na tym boczku jest pyszne, zwłaszcza że na jajach od Sąsiadki Realistki i smażone na żeliwnej kuchni wiejskiej, ale jakieś takie inne.
Wszystko siedzi w głowie.

O 12.00 byliśmy w Pięknym Miasteczku.
Dojeżdżaliśmy w huśtawce emocji. No bo jeśli jednak Pani się rozmyśli, albo nasze drugie, trzeźwe patrzenie odrzuci zupełnie tę ofertę jako bezsensowną?!... A tu nic z tych rzeczy. Pani się nie rozmyśliła, a nam, a zwłaszcza mnie, bo Żona jednak była bardziej stonowana, wszystko nadal się podobało. Nic, tylko mieszkać.
Nie przeszkadzał mi nowy dom (rok budowy 2006), mieszczański styl, panele i szereg innych rzeczy, które wcześniej obśmiewałem prychając i machając rękami, a które teraz skrzętnie Żona mi wyliczyła. Bo dom jest tak nietypowy, tajemniczy, komfortowy, zrobiony z pomyślunkiem, że aż szkoda byłoby nie zamieszkać. No i ten staw i wierzba. Już robiąc obchód po terenie, w sumie drugi, "kupowałem" wodery i "wykonywałem" tytaniczną pracę, aby staw przywrócić do stanu świetności, kiedy to pływały w nim karpie, szczupaki i węgorze, szumiały szuwary, a na powierzchni pływały nenufary (lilie wodne, grzybienie), gdy Żona stwierdziła krótko:
- Po moim trupie żebyś to robił, a na pewno nie sam!
A panele są najwyższej klasy, jak i większość materiałów.
Z Panią przy kawie ucięliśmy sobie nieplanowane aż tak, bo trzygodzinne, pogaduszki. Trochę oczywiście o domu, ale w większości o życiu, jej i naszym. Jeśli przyszłoby nam do głowy myśleć nieskromnie, że nasze życie jest wyjątkowe, skomplikowane i ciekawe, to wystarczyło posłuchać jej, aby tej skromności trochę nabyć. A widzieliśmy, że to był dopiero wierzchołek góry lodowej jej życia, o którym nam opowiedziała.
Wstępnie ustaliliśmy cenę, która była dla nas do zaakceptowania, z małym marginesem na targowanie oraz terminy wprowadzko-wyprowadzki. Teraz Pani ma porozmawiać z rodziną, jak wielokrotnie zaznaczała, czyli z synem i rodzicami, i ma do nas zatelefonować w najbliższy czwartek.
Bo dopóki nie jest podpisany akt notarialny... Ale po nim, myślę, że moglibyśmy się zaprzyjaźnić.

NIEDZIELA (19.01)
No i rano wyjechałem sam do Metropolii.

Na egzaminy z krav magi i na pierwsze przeglądy w Szkole.
Na sali gimnastycznej był tłum dzieciaków, instruktorów, rodziców i dziadków.
Sprawa tego egzaminu była o tyle ważna, że brał w nim udział Wnuk-IV. Wreszcie i w tej sferze mógł dołączyć do braci, bo do tej pory czuł się wyalienowany z rozentuzjazmowanego tłumu, czego oczywiście tak nie określał, tylko zżerała go zwykła zazdrość. A teraz dostał po egzaminie biały pas, pierwszy stopień, ale czy to ważne? Pozostała trójka zaś pomarańczowy, z którąś tam belką, bo uczęszczają na zajęcia już spory kawałek czasu.
Gdy sala opustoszała zacząłem chłopaków prowokować. Ażeby to zrobić, nie trzeba się było specjalnie wysilać.
- No i co teraz zrobisz?! - pytałem dusząc jednego z nich albo łapiąc drugiego mocno za koszulkę.
Zachowywali się adekwatnie dając mi natychmiastowy odpór.
To zaczęliśmy "ćwiczyć" rzuty. Najpierw Wnuk-I pokazał mi co i jak, a potem usiłowałem go obalić.
- No i tu dziadek popełnił błąd. - usłyszałem za plecami. - Prawa noga była wysunięta za płytko i wystarczyłoby, że przeciwnik... - nie wiadomo skąd pojawił się jeden z instruktorów ku uciesze wszystkich Wnuków. To się poprawiłem i po pochwale odważyłem się zapytać używając słowa, którego staram się unikać.
- A czy są zajęcia z krav magi dla seniorów?
- Są dla dorosłych, zapraszamy. - uśmiechnął się instruktor.
Okazało się, że miesięczny koszt wynosi 180 zł, a zajęcia odbywają się dwa razy w tygodniu, każde po 1,5 godziny, tak że można dostać porządny wycisk.
Wnuki mnie od razu "zapisywały", więc im powiedziałem, że to może dopiero za pół roku, kiedy dziadek będzie miał trochę więcej czasu. A potem nie mogliśmy długo wyjść z szatni, ku zniecierpliwieniu Synowej, bo ćwiczyliśmy kopy - stopującego, kilka agresywnych i tyłem. Tylko nie wiem, czy ten ostatni był stopujący, czy agresywny, a może spełniał  naraz obie funkcje. W każdym bądź razie przypieprzyć można nim solidnie.
Już wieczorem zadzwonił Syn pytać o wrażenia. Dowiedziałem się, że on przez rok właśnie chodził na zajęcia w grupie dorosłych.
- Ludzi w twoim wieku nie było, ale to przecież nie szkodzi.
Też tak myślę.

W szkole wszystko odbyło się normalnie i sympatycznie.
Ale dla mnie bez serc, bez ducha...

PONIEDZIAŁEK (20.01)
No i hasło Po Trzech Królach dzisiaj zafunkcjonowało.

O 07.30 miał przyjść pan z administracji spółdzielni i wymienić wodomierze. Na tę okoliczność wstałem o 05.00, żeby spokojnie sobie popisać, przygotować śniadanie do Szkoły i po kawce, bez pośpiechu, zjeść mój ulubiony twarożek z serkiem od Sąsiadki Realistki (przywożę do Metropolii wcześniej zamówioną partię). Zdawałem sobie sprawę, że przy fachowcu może być nerwowo, więc wolałem być przed nim gotowy ze wszystkim. Ciężko też doświadczony po komunie przezornie nabrałem całe wiadro wody, aby w razie czego do środy mieć czym spłukiwać sedes i chociaż umyć zęby. Również wodą zapełniłem czajnik i ekspres do kawy. Tak więc byłem przygotowany na wszelkie ewentualności i niespodzianki.
Ale ich nie było.
Pan spóźnił się tylko 8 minut, czyli był punktualny. Było to o tyle istotne, że o 08.40 musiałem wyjechać do Szkoły, bo o 09.00 rozpoczynały się przeglądy. Więc gdyby był bardziej punktualny, to bym go nie wpuścił wcale. Bo pani z administracji, po haśle Trzech Króli, odpowiedziała na moje czujne pytanie, że wymiana może potrwać do godziny.
Pan, w moim wieku, rzeczywiście od razu zabrał się do roboty. Nie chciał żadnej kawy Dzisiaj mam mnóstwo roboty, a wie pan, jaki jest poniedziałek, nawet nie zdjął zimowej kurtki i czapki, i tak pracował w saunie malutkiej łazienki.
Z racji podobnego wieku zachowywał się dokładnie tak, jakbym ja się zachowywał na jego miejscu.
Instynkt natychmiast mi podpowiedział, żeby zostawić go samego, nie wybierać się na pogaduszki i nad nim nie stać. Zniknąłem w sąsiednim pokoju, żeby coś popisać, ale było to trudne. Nie dość że siedziałem jak na szpilkach, to lewe ucho, z racji usytuowania ciała względem łazienki, miałem jak kapeć i nasłuchiwałem. A dobiegały mnie rzeczy okropne.
Najpierw usłyszałem straszny trzask zdejmowanych (łamanych?) sidingowych paneli obudowujących całą czarną i paskudną czeluść pionu wodno kanalizacyjnego i oczami wyobraźni widziałem kolejny element w Nie Naszym Mieszkaniu, który "podwyższy" nam standard, a potem usłyszałem O, Boże!, więc nerwy napięły mi się od razu, niczym postronki. Ale wytrzymałem. Potem już we względnej ciszy mówił coś pod nosem do siebie. Od czasu do czasu słyszałem tylko ciężkie westchnienia i wzywanie Pana Boga nadaremno O, Boże!, a raz nawet usłyszałem Ja pierdolę!, ale nie umiałem tego językowego kunsztu połączyć z adekwatną sytuacją.
Nawet się trochę uspokoiłem, gdy usłyszałem łomot rzuconych na podłogę starych wodomierzy. Jak by nie było, był to ewidentny postęp w pracy.
- Skończyłem - zawołał. - Jeszcze tylko spiszę protokolik.
To przyszedłem i jeszcze bardziej się uspokoiłem, bo sidingi były całe. Chwilę stałem nad nim, ale gdy się zorientowałem bardziej słysząc niż widząc, co robi, z powrotem uciekłem.
- Stan poprzednich liczników - mówił do siebie i zapisywał w protokole, a patrzył na nowe, przed chwilą założone - wynosił... - O, kurwa! - Co ja piszę?! A za chwilę O, Jezu! Wyraźnie przeszedł w inny tryb. Może od tego schylania się nad papierami rozbolał go kręgosłup.
- Gotowe! - Proszę o parafkę! - zawołał.
Udzielił mi instrukcji, jak zamykać i otwierać zawory i na koniec rzucił bardziej do siebie, niż do mnie:
- Dobra. - Oj Boże, ciężko...

Wyszedłem do Szkoły o 08.40!
Od kilku tygodni, gdy do niej wychodzę, towarzyszy mi jedno marzenie - mieć ten dzień pracy jak najszybciej poza sobą i być jak najszybciej w domu, nawet jeśli jest nim Tymczasowość, czyli Nie Nasze Mieszkanie. Tak było i dzisiaj.
W Szkole od razu na wstępie Księgowa III poinformowała mnie, że dostała pracę na pełny etat i że musi ją rozpocząć 1. lutego. Ciekawe, kiedy ta seria się skończy?
W takiej atmosferze musiałem zachować się profesjonalnie i normalnie wykonywać swoje obowiązki. Zresztą wyboru nie miałem. Ale profesjonalizmem rzygam.
Ale były też dzisiaj drobne sukcesy i przyjemności.
W KOWRze bez problemów udało mi się złożyć wniosek o Ostateczność. A wieczorem byłem z krótką wizytą u Krajowego Grona Szyderców. Pretekstem stał się prezent dla nas, który przywieźli z Niemiec i który w końcu powinienem był odebrać. Pasierbica właśnie się ocknęła, że mija termin ważności i że za chwilę ryba stanie się produktem drugiej świeżości. A chodziło nie o byle co, tylko o śledzie, które w latach ich pobytu w Niemczech były absolutnym prezentowym hitem.
Więc termin ważności mija jutro, 21 stycznia, a zaczniemy je spożywać dopiero po moim powrocie, w środę i czwartek, czyli 22. i 23 stycznia. Żona stwierdziła, że nie ma się co przejmować, bo termin niemiecki to nie polski. Spokojnie można dołożyć nawet i miesiąc.
Q-Wnuk natychmiast chciał grać, więc rozegraliśmy dwa mecze do dziesięciu, ale przy drugim, przerwanym i niedokończonym, obraził się, bo z tatą gramy inaczej! Więc wyraźnie wkracza w kolejny etap swojego życia - obrażanie się.
Z kolei Ofelia, lat 2,5, popisywała się znajomością cyfr. Wszystkie umiała nazwać, ale ze zrozumiałych względów zdarzało jej się mylić 1 z 7 i 2 z 5. Bo jak wiemy, dla dzieci w tym wieku litera lub cyfra i ich odbicie zwierciadlane to to samo, stąd z łatwością czytają do góry nogami. Dopiero później mózg zaczyna "kostnieć".
Udało mi się trochę porozmawiać z Pasierbicą (Q-Zięć był o tej porze w pracy, jak przystało na prawdziwego mężczyznę, który musi zabezpieczyć byt rodzinie) i co nieco dowiedzieć się o ich krótkim noworocznym pobycie w Niemczech. Można by go podsumować jednym słowem WZRUSZENIE. Towarzyszyło im we wszelkich sytuacjach i towarzyskich spotkaniach, czy to z Polakami, czy z Niemcami. Ci ostatni mieli łzy w oczach, gdy Zagraniczne Grono Szyderców wracało do Polski, by za chwilę stać się Krajowym.
Co to się teraz, panie, porobiło?!



W tym tygodniu Bocian zadzwonił osiem razy.