poniedziałek, 27 stycznia 2020

27.01.2020 - pn
Mam 69 lat i 55 dni.

WTOREK (21.01)
No i byłem w gnieździe szerszeni.

A to nie mogło pozostać bez efektów.
Mimo że od razu wczoraj, po powrocie do Nie Naszego Mieszkania, fastrygowałem się witaminą C i płukałem gardło wodą z solem (tak mówił Q-Wnuk jeszcze całkiem niedawno), dzisiaj rano już czułem się podejrzanie. Musiałem kupić choróbsko od słodkiej i niewinnej Ofelii, która ciągle na mnie wisiała i której nie sposób było odepchnąć, mimo że non stop ciekły jej z nosa dwa gile niczym swoiste memento, dobrze że nie mori.
Oczywiście, że Pasierbica mnie uprzedzała, ale postanowiłem pochojrakować. A dzisiaj dowiedziałem się, że właśnie Q-Wnuk ma temperaturę. Ja jej nie miałem, normalnie jadłem, ale czułem się do dupy. Jakieś takie rozbicie, lekki ból głowy przez zapchane chyba zatoki i pewna nieswojość. Ale choroba się nie rozwinęła, dałem jej odpór. Powstała patowa sytuacja.

Gorzej u Syna i Synowej.
Syn od grudnia nie pracuje. Coś mu się tak zalęgło w płucach, że przy kaszlu wielokrotnie się dusił i było wzywane pogotowie. Teraz, po ciągle zmienianych antybiotykach, jest lepiej, ale gość jest słabiutki niczym niemowlak. Ta zaraza próbowała przedostać się na Wnuki, u których zaczęły się pojawiać podobne symptomy, ale chłopaki jakoś dały radę. Tylko Wnuk-II dostał wysokiej temperatury i pozostała trójka składając mi życzenia z okazji Dnia Dziadka poinformowała, przekazując wiadomość w formie pewnej sensacji, że on nie może mówić.
Taka zakichana, nomen omen, pora roku. Żeby chociaż był śnieg i mróz. A farmacja zaciera rączki.
Ja postanowiłem, że następnym razem na pewno już nie pojadę do gniazda szerszeni. Koniec z chojrakowaniem.

Niespodziewanie odezwał się kolega z klasy - Ten Trzeci.
Przypomnę, że jeden z trzech, którzy w czasach liceum najbardziej wpłynęli na moje życie i pomogli się wykaraskać z różnych młodzieńczych durnowatości (oprócz niego Profesor Belwederski i Kanadyjczyk I, którego wtedy nie mogłem podejrzewać, że w mega przyszłości Żona będzie mu dozgonnie wdzięczna za oddzielną kołdrę).
Z Tym Trzecim od wielu lat  stykamy się na peryferiach naszych żyć. Widujemy się na spotkaniach klasowych i, poprzez osoby trzecie, wiemy, co się u każdego dzieje. Ale zawsze, gdy zdarzy się nam rozmawiać, w ogóle nie czujemy tej przerwy.
Ten Trzeci jest synem  ewangelickiego pastora (już dawno nie żyje) z Rodzinnego Miasta. Jak dobrze pamiętam, już bardziej z czasów studenckich, kiedy przez dwa lata mieszkaliśmy razem na stancji, był nawet przez jakiś czas ateistą, ale potem pod wpływem swojej przyszłej żony, a przede wszystkim ciężkiej choroby płuc, którą przeszedł, stał się głęboko wierzącym katolikiem. Takim, których u nas, w Polsce, jest znikomy procent. Nic na pokaz - skromność, wyciszenie, stałe udzielanie się w życiu swojej parafialnej wspólnoty i głęboka wiara.
Lubię z nim rozmawiać, bo pozostało mu z tamtych lat inteligentne poczucie humoru, z którym zawsze się czułem dobrze.  Stąd nigdy nie startowałem do niego z obrazoburczymi tekstami i nie wchodziłem w brutalne, prześmiewcze z mojej strony, dyskusje na temat wiary i kościoła. Bo wiedziałem, że odbiję się od jego spokoju, serdeczności, braku agresji, od takiej quasi-świętości, której nic nie będzie w stanie wzruszyć i naruszyć. On po prostu wie swoje.
Ale najbardziej chyba cenię sobie u niego fakt, że nigdy nie próbował mnie, i myślę że innych, do czegoś namawiać, przekonywać, wytykać. Nie posiada w sobie tej przykrej cechy, jaką mają niektórzy fałszywi, pospolici, katoliccy quasi-prorocy i świadkowie Jehowy, a mianowicie misji. Misji na nawracanie - tak to się ładnie nazywa. Bo przecież oni wiedzą lepiej i trzeba to stadko bezrozumnych owieczek przygarnąć i nawrócić.
"Nawracanie" - kolejne słowo wytrych.

No i właśnie Ten Trzeci wysłał wczoraj, ni z gruszki, ni z pietruszki, smsa z pytaniem wyraźnie dotyczącym Synowej, czy ja przypadkiem nie mam w rodzinie takiej pani, informatyczki. Oczywiście, że nie mam, ale od razu wiedziałem, że to musi chodzić o nią. Z wykształcenia jest farmaceutką, ale już dawno, po pierwszym porodzie, chyba bezpowrotnie, odeszła od  zawodu. I w ostatnich latach stała się bardzo dobrym testerem (testerką?) różnych oprogramowań, a teraz, równolegle, robi strony internetowe. No i taką stronę sygnowaną jej, czyli moim nazwiskiem, o swojej parafii, "odkrył" Ten Trzeci. Przy okazji dowiedziałem się od niego wielu ciekawostek, które postanowiłem natychmiast skrzętnie wykorzystać.
Otóż poprzedni proboszcz, starszy, był bardzo lubiany, ale nie był dobrym gospodarzem. Ostatnio podjął decyzję i wyemigrował na wieś. Nowy, młodszy, jest bardzo dobry i, między innymi, zabrał się za strony internetowe parafii, które były już dziadowskie i przestarzałe. A na tych stronach Ten Trzeci od zawsze umieszczał różne ogłoszenia parafialne, a tu takie zaskoczenie i klops. Bez haseł wejść nie można.
Ten Trzeci, jako informatyk i programista, bardzo strony chwalił. Że takie uporządkowane, przejrzyste, z łatwością poruszania się po nich.
Tego mi tylko było trzeba. Wysłałem do Synowej smsa  A cóż to za powiązania masz z parafią Św...?.
Normalnie odpowiada mi po wielu godzinach, a nawet następnego dnia, a tu telefon rozdzwonił się po dwóch minutach.
- O, widzę, że prowokacja się w pełni udała? - odezwałem się na dzień dobry.
- Żebyś wiedział. - zaśmiała się. - Doznałam szoku! - Skąd to wiesz?
- A, macki teścia są długie i sięgają wszędzie.  - odparłem z  satysfakcją.
I zacząłem jej sypać informacjami, które wcześniej skrzętnie zapamiętałem, co budziło jeszcze większy szok. Ale gdy tylko wspomniałem o starych stronach, od razu wpadła na trop Tego Trzeciego.
- A ja już myślałam, że może moje modlitwy zostały wysłuchane? 
I od razu wybuchła śmiechem. Bo wie, że ja jestem takim przeciwieństwem, np. Tego Trzeciego. Ateizm, ostre kanty i chropowatość i próby wyszydzania tych wszystkich religijnych postaw. Fakt, ona nigdy nie próbowała mnie przekonywać (jej słynne Ja się tylko za tatę modlę).
Po rozmowie wysłała mi całe swoje "portfolio" zebys wiedział co polecasz (pis. oryg.) - cztery zrobione przez nią strony internetowe i piątą w trakcie opracowywania.

A przy okazji Synowej. Czy rozchorowała się, jak pozostałych pięciu panów? Głupie pytanie.

Na koniec tego dnia wypada wtrącić marynarski wątek.
Po Morzach Pływający jest w okolicach Kornwalii, czy jakoś tak. I naszło go na pisanie wierszy i do tego po angielsku. A inspiracją była postawa ich drugiego mechanika, takiego dzielnego marynarza Popeye, który telefonicznie, z mostku kapitańskiego, wychwalał się przed swoją żoną/dziewczyną/narzeczoną, jako szczurzycą lądową, co to nie on na tych bezkresnych morskich przestrzeniach. W jakimś momencie dopadł ich sztorm i statkiem nieźle bujało, na tyle że second engineer odpadł i nie pojawił się na kolacji, ku zdziwieniu kapitana.
To zacytuję:
When the weather is bad
Second engineer is dead.

ŚRODA (22.01)
No i ponownie zmierzyłem się z cyfryzacją.

Wczoraj Żona wysłała mi maila z umieszczonym tekstem w temacie Nie kasuj tego wytlumacze przez telefon (pis. oryg.). Musiała tak napisać, bo doskonale wie, że ja obsesyjnie wszystkie bzdetne maile i smsy natychmiast kasuję broniąc się przed natłokiem śmieciowej informacji.
Okazało się, że Żona przekierowała jakąś paczkę nadaną do niej omyłkowo na adres Naszego Miasteczka z tamtego paczkomatu do paczkomatu niedaleko Nie Naszego Mieszkania, bo będziesz miał blisko i odbierzesz po drodze. I uzbroiła mnie smsowo w cały zestaw kodów, w tym ten najważniejszy, do odbioru. Bo mój numer telefonu przecież znasz?
Jechałem więc wyluzowany, tym bardziej że w Naszym Miasteczku byłem z Żoną przy takim paczkomacie ze trzy razy, więc się zdążyłem oswoić z kolejną bezdusznością, a poza tym wczoraj w Googlach sprawdziłem, gdzie jest usytuowany ten mój.
Było jeszcze szarawo, gdy dotarłem na miejsce.
Przed paczkomatem stał facet, na oko z dziesięć lat młodszy. Stał i w charakterystyczny sposób się kiwał  przed takim małym ekranikiem, niczym przed Ścianą Płaczu. Chyba się modlił, żeby ten paczkomat raczył mu wydać zawartość mu przeznaczoną, ale bezskutecznie.
- To może teraz pan. - odezwał się, gdy przyszedłem. - Ja poczekam.
Wcisnąłem, zgodnie z wyświetlonym poleceniem, numer telefonu i za chwilę sześciocyfrowy kod, mocno się zbliżając do ekraniku, żeby zobaczyć cokolwiek bez okularów. Nagle gwałtownie szczęknęło i wprost na wysokości mojej twarzy otworzyła się klapka. Instynktownie uskoczyłem, żeby nie dostać w zęby jednocześnie zachowując zimną krew, bo natychmiast sobie przypomniałem, że jest określony, bardzo krótki czas, aby paczkę wyjąć. Gwałtownie więc i lekko trwożnie  wsadziłem rękę aż po łokieć, wyrwałem paczkę i zatrzasnąłem wredną klapkę.
- O, ma pan. - powiedział z podziwem i lekką zazdrością facet.
Na ekraniku wyświetlił się komunikat:
- Odebrałeś paczkę w 5 sek. Zmieściłeś się w czasowym limicie. Gratulujemy.
- W dupie mam wasze gratulacje! - odparłem na głos, bo zawsze, ku rozpaczy Żony, rozmawiam z urządzeniami i automatami.
To faceta ośmieliło.
- Bo widzi pan, syn mi wysłał taki kod. - i pokazał mi to kwadratowe gówno w różne czarne kreski na swoim telefonie. - Pójdziesz, przyłożysz do czytnika ten kod i odbierzesz paczkę. - To proste! - zacytował syna.
- To niech pan pokaże - zacząłem cwaniakować. - Jak pan to robi? - Ale niech pan wyświetli ten kod, bo inaczej jak czytnik ma odczytać? - wymądrzyłem się zobaczywszy, że facet przykłada ciemny ekran.
- A faktycznie. - odparł niezrażony.
Zaczęliśmy przykładać wyświetlony kod w różne miejsca. Bezskutecznie. Kiwaliśmy się tak już obaj jakiś czas, gdy facet stwierdził:
- Dajmy spokój. - Panu się spieszy, a ja zadzwonię do syna, niech sobie paczkę odbiera sam.
Szliśmy jakiś czas razem.
- Dlatego - odezwałem się - jak jadę pociągiem, to muszę mieć papierowy bilet, a nie to cyfrowe gówno. - Jeśli nawet wydrukowany w Internecie, chociaż to też podejrzane, ale papier to papier.
Spojrzał na mnie ze zrozumieniem i z uśmiechem.
- Też tak robię. - dodał na pożegnanie.
Już w domu przeczytałem, że jest to wymysł japoński.
Kod QR, QR Code – alfanumeryczny, dwuwymiarowy, matrycowy, kwadratowy kod graficzny opracowany przez japońskie przedsiębiorstwo Denso-Wave w 1994 roku. Jest to kod modularny i stałowymiarowy. Umożliwia kodowanie znaków kanji/kana, stąd jest popularny w Japonii.
Z powyższego zrozumiałem ...dwuwymiarowy,...kwadratowy kod graficzny opracowany przez japońskie przedsiębiorstwo ...w 1994 roku. Jest to kod...Umożliwia kodowanie znaków..., stąd jest popularny w Japonii.
Na oko to chyba nawet więcej niż 50 % tekstu.
Po paczkomacie kupiłem wino na dzisiejszy wernisaż i pojechałem do Szkoły bez serc, bez ducha, a na dodatek źle się czułem. Starałem się być krótko, zrobić minimum tego, co powinienem, pojechać do galerii zawieźć istotny element wernisażu i przed nim chociaż na chwilę lec w łóżku w Nie Naszym Mieszkaniu. Ale i tak zdążyła mnie dopaść Stolica i Teściowa.
Urzędniczka ze Stolicy poinformowała mnie, że muszę zrobić korektę rozliczenia dotacji za grudzień tamtego roku, no i za cały rok. Sprawa była prosta, więc powiedziałem, że wyślę korektę pocztą, w poniedziałek.
- Ale przecież może pan przesłać mi to przez ePUAP? - Będzie prościej i szybciej.
Gwałtownie zaprotestowałem na tyle, że ją setnie ubawiłem.
- No, jak pan potrzebuje papieru, to przecież może pan potem korektę sobie wydrukować. - nadal nie wierzyła śmiejąc się, chociaż to urzędniczka ze Stolicy.
- Wyślę w poniedziałek. - kategorycznie uciąłem.
 Ale pochwaliła mnie za rzetelne, merytoryczne i skrupulatne opisywanie wydatków.

Teściowa z kolei spontanicznie, co było szczególnie miłe, zaprosiła mnie smsem na obiad. Tą samą drogą podziękowałem i podałem kilka powodów, dla których nie mogłem być. Szczególnie zaakcentowałem fakt mojego powrotu do domu po wernisażu, wiedząc że od razu spróbuje przełożyć obiad na czwartek lub piątek. Miłe, ale ja po prostu nie mam czasu i takiego komfortu, żeby przebijać się na krańce Metropolii w godzinach szczytu.
Na wernisażu było sympatycznie i humorystycznie, czyli jak zawsze. Tylko co z tego, skoro nie jest jak zawsze?!
O 20.00 byłem w domu. Nawet nie przeszkadzała mi droga w ciemnościach, tak już chciałem tam być. Bo Nasza Wieś zawsze działa na mnie ozdrowieńczo. Dom to dom. I to taki.
A w domu na dodatek czeka na mnie Żona.  To co prawda oznacza, że mogą być niespodzianki, ale przecież nie o to chodzi.
Wszędzie panowała temperatura, poważnie poniżej normy, taki wyczuwalny chłód. Nawet gdzieś ostatnio wyczytałem, że najbardziej zabójcze dla ludzkiego organizmu jest ciepło, no ale żeby od razu aż tak? Na górze w sypialni było wyjściowe, przed snem, 19 st., więc nawet nie chciałem myśleć, jak będzie nad ranem. Bo wiadomo, że gdzieś około północy wygaśnie w kozie i jakoś trzeba będzie wytrwać. Normalnie, w związku z tym, startujemy od 22-23., by wstając mieć znośne 19-18.
Znowu zacząłem zgrywać chojraka, mimo namów Żony, żebym od razu wziął drugą kołdrę, bo będzie i sensorycznie, i ciepło.  Za chwilę, gdy poczułem,  że wokół mnie panuje duży deficyt ciepła, zerwałem się, ubrałem skarpety, co zawsze w Żonie budzi zgrozę, bo ona nigdy by tak nie zasnęła (w okowach, dybach) i narzuciłem drugą kołdrę.  Zrobiło się pięknie.
W nocy jednak budziło mnie szczypanie mrozu, gdy tylko bezwiednie wysunąłem poza obręb kołder jakąś szpiczastą część ciała, zwłaszcza nos i uszy.
Ale w sumie noc przespałem szczęśliwie.

CZWARTEK (23.01)
No i rano wolałem nie sprawdzać temperatury, tylko szybko uciekłem na dół i rozpaliłem.

Wiedziałem, że przedlaboratoryjna adrenalina zrobi swoje.
Spałem aż do 08.00, żeby snem zabić głód, który by mnie nękał, gdybym wstał wcześniej.
Przy sikaniu tylko przez chwilę nie kontrolowałem sytuacji, bo ten pierwszy, wezbrany, ponocny strzał był zbyt mocny i nastąpił lekki rozbryzg i obsikanie palców, ale wszystko w obrębie sedesu, więc nawet sprzątać nie było co. A potem zrobiłem wszystko jak trzeba, precyzyjnie przede wszystkim. Z tego faktu byłem dumny, ale przede wszystkim z pięknego i klarownego, złocistego, mojego(!) moczu, którego to słowa nie cierpię. Jak zresztą kału.
Do przychodni pojechałem Terenowym. On tyle stoi w Naszej Wsi na posesji, że każda przejażdżka dla niego to duża frajda. Więc po tak długiej przerwie robi się strasznie wyrywny, zwłaszcza na zakrętach i z podporządkowanych, i prze do przodu niczym czołg, miło przy tym bucząc.
W przychodni było puściutko. Gdy w poczekalni zacząłem się krzątać zdejmując tony ciuchów, bo cierpiałem na deficyt ciepła, zwłaszcza po ostatniej nocy, wyszła do mnie pani pielęgniarka. Na oko 75 lat, zadbana, czyściutka. stosowny fryz. Bez zarzutu i budząca zaufanie. Pełne profi.
- Proszę pani -zacząłem - jestem lekko przeziębiony, więc czy jest sens, abym robił te badania?
- Tak, bo to mogłoby tylko wpłynąć na OB, a tego badania akurat pan nie ma. - spojrzała na skierowanie.
Zaczęła z niego powoli przepisywać na swoją, jakąś specjalną kartę, rodzaj badania, wcześniej założywszy okulary, co mocno mnie uspokoiło. A gdy do tego pod nosem mówiła sobie nazwę przepisywanego badania, uspokoiłem się całkowicie.
- A czy mogę się zważyć?
- Tak oczywiście. - spokojnie odparła, bo wiadomo że ma podzielność uwagi. Wstała i włączyła wagę, jako że teraz wszystko musi być elektroniczne, i usiadła z powrotem do przepisywania.
Waga wskazała 73,5 kg. Ja wiedziałem, że tak będzie, ja wiedziałem...
Tydzień temu pani doktor, litościwie, bo waga była jednak w pełni autoryzowana, wpisała mi 75.
A teraz stałem bez butów, co prawda, ale w ciuchach, więc jak nic 73. W ciągu niespełna roku schudłem 9 kg, można powiedzieć kilogram na miesiąc, i nic dziwnego że pasek od spodni, nawet nie wiedziałem, kiedy to się stało, zapinam na kolejną, ciaśniejszą dziurkę, bo inaczej mi one "spadywują".
Wracając zamyśliłem się mocno i stwierdziłem, że gdy wartość bezwzględna mojej wagi zrówna się z liczbą 69, czyli mojego wieku, może to być jakiś znak, a ja tego nerwowo nie wytrzymam. Bo, np. pozapadają mi się policzki, a już taki trend zauważyłem, uwypuklą się nadmiernie i tak już dominujące, mongoidalne kości policzkowe. Więc jak będę wyglądał w trumnie - taki kościotrup. A wiadomo, że uczestnikom pogrzebu, i tak zestresowanym uroczystością, będzie chociaż przyjemnie popatrzeć na kawałek ciała. Bo spalić się nie dam, za diabła!
Gdy pani dalej się przygotowywała, skorzystałem bez pytania, i zmierzyłem swój wzrost. Tu sprawa była prosta jak drut, żadnej elektroniki, zwykła mechaniczna miarka, można powiedzieć "centymetr".
W osłupieniu patrzyłem na wynik. Precyzyjnie 171 cm. Bez kitu, czyli bez sztybletów na nogach i samooszukiwaniu się z lekkim stawaniem na palcach. A wzrostu nie mierzyłem lata całe, bo po co mi to, kiedy i tak mam swój wiek i Żona wie o wszystkim.
Czyli przez ten czas wcale się nie skurczyłem, a ubyło mnie inaczej i to tak perfidnie, w niecały rok.

- Ho, ho, ho! - Ale badań! - Trzynaście! - głośno policzyła pani.
Wyraźnie zrobiło to na niej wrażenie. Przeliczyła wszystko ze swojej karty krok po kroku spokojnie wodząc po niej palcem.
- A to się zgadza z kartą wystawioną przez lekarza? - zastosowałem "swoją", prostą metodę sprawdzania, "na księgowego"?
- Musi. - odparła spokojnie, z czym w myślach się zgodziłem.
Znowu wodziła palcem, tym razem po lekarskim skierowaniu i została trochę wybita z pewności siebie, gdy liczenie skończyła słowem dwanaście. Sprawdziła jeszcze raz, a ja uważnie patrzyłem na jej palec.
- Trzynaście. - skończyła bez żadnego triumfu, bo przecież musi.
To kolejny raz się uspokoiłem, a zwłaszcza, gdy usłyszałem, że znowu mówi po nosem Muszę okleić probówkę z moczem, bo potem zapomnę, zwłaszcza że to był mój mocz i nie mogłem oderwać wzroku od stojącej samotnie mojej probówki w morzu innych, oklejonych(!).
- A mógłbym pobrać krew z prawej ręki?
- To zależy, gdzie lepsza jest żyła. - odparła fachowo, ale słowo żyła zabrzmiało złowieszczo. - A co, boi się pan z lewej?
- Nie, odparłem zgodnie z prawą. - Ale ciągle pobierają mi krew z lewej i trochę mi jej żal. - Chciałbym jej dać odpocząć.
- Zobaczymy. - odparła spokojnie nie reagując zupełnie na głupie żarciki.
- No niestety, lewa jest lepsza. - stwierdziła. W myślach musiałem przyznać jej rację, bo tę oczywistość było widać gołym okiem na moim starczym, bladym ciele.
Wkłuła się pięknie, bezboleśnie.
- Utoczę z pana sporo krwi. - zażartowała w stylu swojej profesji. Bo wcześniej znowu pod nosem mówiła do siebie, ile to i na co musi przygotować stosowną ilość probóweczek. A to jej mówienie pod nosem ciągle działało na mnie uspokajająco, jak mantra.
Zawsze w takich sytuacjach przypomina mi się specyficzny humor, przypisany do danej profesji, tu medycznej, jak, np. dentysta mówi do bezbronnego pacjenta siedzącego na fotelu Teraz wywiercimy panu piękną i głęboką dziureczkę, ale, proszę się nie niepokoić, cieniutką, ha, ha, ha! albo gdy lekarka radiolog mówi, przy zainteresowanym pacjencie, do asystującej jej pielęgniarki Pani Zosiu, proszę spojrzeć na to zdjęcie. - Takiego dziwnego ułożenia plam na lewym płacie płucnym, to jeszcze nigdy nie widziałam. - Nie przypomina to pani?...I obie w śmiech.
W trakcie tego utaczania zagaiłem, trochę jak samobójca, ale wcześniej się zorientowałem, że pani ma podzielność uwagi.
- A pani mieszka tutaj?
- Nie, niedaleko. - My tu wszystkie dojeżdżamy.
- A zna pani może Naszą Wieś?
- Proszę pana - spojrzała na mnie bez cienia szyderstwa - ja tu pracuję 49 lat.
Cztery probówki z utoczoną krwią znowu wstawiła do całego morza innych. Ale od razu zaczęła oklejać. Nad każdą moją probóweczką kiwała palcem wskazującym i mówiła pod nosem Dobra, oklejone.
- A kiedy będzie można odebrać wyniki? - zainteresowałem się płacąc jednocześnie 110 zł za nierefundowane badania - D3 - 60, homocysteina - 50.
- Niektóre już jutro, a reszta w przyszłym tygodniu.
- O, to ja będę mógł odebrać jeszcze w następnym, bo teraz jadę do Metropolii.
- Kiedy pan zechce. - Bedą czekać. - U nas nic nie ginie. - powiedziała to bez dumy. Po prostu stwierdziła fakt.
Żona, gdy to usłyszała w domu, zapytała:
- A nie mógłbyś tych wyników odebrać przez Internet?
W głębokiej ciszy, jak zapadła, usłyszałem tylko jej ciężkie westchnienie O, Boże!

Gdy wychodziłem życząc pani "współczesnego" miłego dnia, podziękowała, odwzajemniła i dodała:
- I życzę panu, żeby pańskie wyniki były bardzo dobre. - uśmiechnęła się.
Jak mają być niedobre przy takiej obsłudze. Nic, tylko chodzić na utoczenie krwi. Tylko ta cholerna waga...

Ledwo sadzonymi na boczku wzmocniłem się po utoczeniu, a już zabrałem się do roboty. W ten weekend nie ma co prawda gości w żadnym z apartamentów, ale nie lubię ich przygotowywać na ostatnią chwilę, na wariata, w pośpiechu, w szachowym niedoczasie. Więc wykonałem "najcięższe" - do wszystkich nawiozłem drewna i wokół kóz zrobiłem porządek. A ponieważ w domu, w trzech "palonych" miejscach stan drewna wynosił 0, to znaczy nigdzie ani jednej belki (Bo ja sobie donoszę na bieżąco, po jednej, dwie, tyle ile udźwignę i ile w danym momencie potrzebuję), to nawiozłem trzy kopiaste taczki i wreszcie można było w domu porządnie napalić. Wszędzie zrobiło się przyjemnie ciepło.
Ale to wszystko, taki nagły zryw, trochę mnie osłabił.
Zaczęliśmy rozmawiać o Szwedzie, gdy zadzwoniła do mnie Teściowa. Trochę długo mnie męczyła, żeby wydusić ze mnie moje dla niej przyzwolenie, że mimo choróbska prawnuków, może je odwiedzić.
- Bo wiesz, to tak miło patrzeć, jak one się cieszą z drobiazgów, które im przywożę.
- Noż kurwa! - pomyślałem. - A miło będzie potem być na pogrzebie prababci i zostawić prawnuki ze świadomością, która przyjdzie do nich dopiero w dorosłym życiu, że pośrednio i niechcący załatwiły swoją prababcię?!
- Zrobisz, jak uważasz. - odpowiedziałem głośno i kulturalnie. - Jeśli chcesz się czuć tak jak ja... - zawiesiłem głos i kaszlnąłem, chociaż akurat nie musiałem. - Zwłaszcza że Ofelia, jak wiem, załatwiła już również swojego braciszka.
Zakończyliśmy rozmowę, ale w głosie Teściowej dało się wyczuć, że takim obrotem sprawy i moim zachowaniem była lekko zawiedziona.

A Szwed?
Zwiózł już do Polski ileś TIRów swojego dobytku.
Te TIRy wyjątkowo mnie rozśmieszyły. Bo wyobraziłem sobie nasz dobytek nim wieziony - w środku pustka i wiatr, gdzieś po bokach jakieś łóżko, szafka i kredens. Kombajn do jednego kłosa.
I wczoraj Żona przekazała mi, że właśnie dwa ostatnie przyjadą na początku lutego i że musimy umówić się do notariatu. Ze wszystkich logistycznych danych wynika, że podpisanie ostatecznej umowy nastąpi albo 3., albo 4., albo 5. lutego. Tym bardziej, że ekspresowo nadeszła z KOWRu pozytywna decyzja o OSTATECZNOŚCI.
I tym bardziej, że zadzwoniła dzisiaj pani od domu z Pięknego Miasteczka.
- Słuchajcie. - usłyszeliśmy.
Zwracając się do nas indywidualnie oczywiście stosuje grzecznościową formę Pan/Pani, ale mówiąc do nas obojga stosuje zawsze wy. To mi od samego początku nawet lekko odpowiadało, a potem się przyzwyczaiłem. Zresztą w jakiś sposób określało jej osobowość i inność. A to zawsze jest ciekawe.
- Musimy się spotkać, bo to nie jest rozmowa na telefon. - Zbyt wiele spraw do omówienia. - To może u mnie? - Zapraszam.
Umówiliśmy się na jutro, na 17.00.

Cała sprawa z tym domem, z nią i jej postępowaniem od  samego początku mocno nas intryguje.
Bo niby wszystko jest normalnie, ale jakoś tak poza schematami, trochę niejasno i niejednoznacznie.
Najpierw ogłoszenie o sprzedaży, jakieś takie przyczajone - Żona trafiła na nie zupełnie przypadkowo w nieznanym, peryferyjnym portalu. Potem pani z tego biura(?), po zadzwonieniu do niej na podany numer, stwierdziła, że ona to właściwie nie sprzedaje, tylko pomaga właścicielce, a swojej znajomej, która jest teraz za granicą i która się z państwem skontaktuje po powrocie.
Po powrocie właścicielka, sympatyczna i inteligentna, w wieku mniej więcej Żony, zachowywała się całkiem normalnie. Pokazała nam na pierwszym spotkaniu dom, zabudowania gospodarcze i posesję. I stwierdziła, że to oczywiste, że musicie zobaczyć drugi raz.
Ale jednocześnie w trakcie rozmowy stwierdziła, że ona się zastanawia, czy po dwóch latach mieszkania tutaj i po dokonaniu ostatnio remontów na pierwszym piętrze, nie zostać i nie zamieszkać na stałe. Od 2006 roku mieszkali tutaj jej rodzice, którzy ten dom wybudowali. Tylko że teraz mieszkają w Metropolii. Bo oboje mają po 80 lat, wymagają opieki, zwłaszcza że ojciec ma, lub ma początki, alzheimera. Ona zajmuje się nimi, jak jest w Metropolii, ale przede wszystkim jej syn, który tam mieszka i pracuje.
Oświadczyła też, że w domu swój udział, równo po 1/3 mają rodzice i ona. Wysyłała ciągle sprzeczne sygnały, jak np., że w tej sprawie musi się wypowiedzieć syn, a w ogóle Piękne Miasteczko dla niej, jako miejsce do życia, nie istnieje. I ciągle w sprawie nie przewijał się jej mąż lub były mąż, lub partner.
- To rozumiem, że jeśli obejrzycie drugi raz, to jesteście poważnie zainteresowani. - dopytała na pierwszym spotkaniu.
A my byliśmy poważnie zainteresowani, więc umówiliśmy się ponownie.
Drugie spotkanie wyglądało już trochę inaczej, bo, nie dość że pani zaserwowała kawę, to obie strony mniej się czaiły. My się przyznaliśmy, kim jesteśmy i co robimy, a ona opowiedziała kilka historii ze swojego życia i sama z siebie przyznała, że trzeba tutaj wykonać trochę prac remontowo-konserwatorskich i że w oczywisty sposób dopuszcza możliwość negocjacji ceny. Wstępnie też omówiliśmy terminy i zgodziliśmy się zaopiekować dwoma kotami, które ona będzie musiała zostawić, bo tu się urodziły i tu żyją przez cały czas. Wytłumaczyliśmy, że my też, praktycznie z tych samych powodów, nasze dwa zostawiamy w Naszej Wsi. No i ponownie obejrzeliśmy dom, pomieszczenia gospodarcze i teren.
- To w tym tygodniu będę w Metropolii, porozmawiam z rodzicami i synem i do was zadzwonię w czwartek.
Trzeba przyznać, że pani cały czas dotrzymuje słowa i ze wszelkich, na razie drobnych zobowiązań, się wywiązuje. Stąd dzisiejszy telefon.
To skąd u nas pewna paranoja? Bo mamy różne pomysły na jej "dziwne" zachowania, oczywiście co jeden mądrzejszy lub śmieszniejszy, chociaż do śmiechu jest nam coraz mniej. Wszystkie świadczą o stanie naszego ducha i piętnie, jakie zostało odciśnięte na naszej psychice przez ostatnie pół roku, przez sprawy zawodowe i szukanie nowego miejsca do życia. Doszło do tego, że wszędzie, trzeba, czy nie trzeba, węszymy spiskową teorię dziejów.
Wymyśliliśmy, a wszystko dla nas jest nie do natychmiastowego przyjęcia, że, np.:
- pani jednak podwyższy cenę,
- ojciec się ocknął, że przecież ten dom wybudował, tu spędził piękne chwile i teraz chce wrócić, więc pani nam zaproponuje wspólne z nim mieszkanie przy nawet sporej obniżce ceny,
- pani będzie w "okresie przejściowym" mieszkać z nami (bez obniżki ceny, bo niby dlaczego?), bo wcale nie zakładała przecież, że ten dom będzie opuszczać, więc teraz nie miałaby nagle gdzie mieszkać,
- pojawi się niespodziewanie, ale oczywiście w idealnie dla nas niewygodnym momencie, ciągle drugoplanowa postać, jej mąż lub były mąż/partner, który będzie miał wiele do powiedzenia,
- na domu wisi jakaś komornicza sprawa, która chętnie się ujawni, jak tam już będziemy mieszkać i wszystko pokochamy,
- syn wprowadzi jakieś zupełnie nowe, nie znane nam, współczesne młodzieżowe zasady z obszaru obrotu nieruchomościami.
I szereg innych, jeszcze bardziej paranoicznych. I żeby się utwierdzić, że w tym naszym myśleniu i podejrzliwości może coś być na rzeczy, Żona na koniec paranoję usprawiedliwiła.
- Będziemy mieszkać gdzieś tam, nie wiadomo gdzie i za parę lat będziemy mówić: - I pomyśleć, że o mały włos, a zamieszkalibyśmy w Pięknym Miasteczku. - Ale byśmy się wtedy wpakowali!

PIĄTEK (24.01)
No i trzeba było jakoś dotrwać do godziny 17.00.

Do spotkania w Pięknym Miasteczku i do "wywęszonych" przez nas niespodzianek.
Ja chyba miałem łatwiej, bo jutro czekał mnie wyjazd do Metropolii na sześć nocy i wszystko temu podporządkowałem. Najpierw nawiozłem sterty drewna w trzech "palnych" miejscach, a dodatkowo zostawiłem kopiastą taczkę na ganku, żeby w razie czego, w deszcz lub wichurę, Żona nie musiała wychodzić na dwór po bierwiona (Żona - bierwiona; ciekawe?). Drugą, pustą taczkę, zostawiłem w  pogotowiu do dyspozycji Żony (porządnego, mobilnego i przewidującego gospodarza poznaje się po dwóch taczkach). Żona co prawda stwierdziła, że raz próbowała jej użyć, ale nie dała rady podnieść za rączki, a co dopiero jechać i manewrować, więc na pewno jej nie użyje. Ale nigdy nic nie wiadomo.
Potem jeszcze trochę ogarnąłem trzy apartamenty i zabrałem się za siebie - pakowanie, strzyżenie, golenie, kąpiel, cała wyjazdowa logika.
Żona na początku miała gorzej, bo przez jakiś czas tkwiła w laptopie i mięła ciągle te same, nieruchomościowe oferty, z kieratu których nie jest w stanie się wyzwolić od kilku miesięcy, ale w końcu mój sześcionocny wyjazd ją zdominował.
Przygotowała mi w słoikach i na talerzach, jak normalnemu mężczyźnie, czyli wyłącznie i wszystko na jednej półce, w lodówce: pasztet z wątróbki, pieczone żeberka, boczuś do sadzonych, jaja od Sąsiadki Realistki, zestaw jej twarogu na sześć śniadań, niemieckie, przeterminowane śledzie, których termin przedłużyła dodając doń obficie polskiego czosnku, i sporą porcję nóżek bez octu, bo nierozpoczęta butelka stoi w Nie Naszym Mieszkaniu.
Żarła a żarła!

Jechaliśmy w milczeniu, pełni nadziei i z duszą na ramieniu.
Z tego stresu, zmęczenia, obaw, niepewności, podejrzliwości Żonie musiało się coś porobić, bo nagle usłyszałem:
- To już nie będzie romantyzmu? - zapytała wzdychając.
Doskonale wiedziałem, o co jej chodzi.
- Będzie. - zapewniłem. - Tylko trochę inny. - Teraz musimy w cywilizacji okrzepnąć i nabrać sił po tym wszystkim.
- To może na koniec życia wrócimy w tereny Naszego Miasteczka i osiądziemy tam już na stałe?
- To zróbmy to - zaproponowałem - gdy skończę 80-tkę. - Zauważ - kontynuowałem - że funkcjonuję w czasowych interwałach oznaczających poważne zmiany w życiu -50, -20, i ewentualnie -10, gdybyśmy się tam przeprowadzili w tym wieku. - Natomiast myślę, że decyzję o granicy ostatniego, jeszcze krótszego interwału, podjęto by już za nas, a zwłaszcza za mnie.
Żona się uśmiechnęła. Oboje wiemy, że tamte tereny są piękne, dzikie i że tęsknimy za nimi.

Pani przyjęła nas w swoim stylu wchodźcie, zapraszam, rozbierzcie się, siadajcie, napijecie się kawy?
Po oczywistej, towarzyskiej i przede wszystkim niewymuszonej rozmowie, wszystko okazało się być zupełnie proste.
Cenę sprzedaży zmniejszyła o nasz koszt związany z podatkiem i notariuszem, do 5. lutego załatwi notarialne pełnomocnictwo na reprezentowanie swoich rodziców, co mocno ułatwi finalną transakcję zaplanowaną wspólnie w okolicach połowy lutego, założy konto w banku wskazanym przez nas, aby transfer pieniędzy w trakcie pobytu u notariusza odbył się w czasie rzeczywistym i podtrzymała, wcześniej przez nas zaproponowany, termin swojej wyprowadzki, czyli do końca marca.
- I bardzo bym chciała, abyście poznali moich rodziców. - dodała, co skwapliwie zaakceptowaliśmy, bo w naturalny sposób jesteśmy ich ciekawi.
Więc i spotkanie z rodzicami, i u notariusza odbędzie się w Metropolii.
- Zastanowię się też, co zostawię, a większość zostawię, więc jeśli będziecie chcieli?...

Zaczęliśmy więc znów chodzić po całym domu, Żona różne rzeczy fotografowała, wspólnie z panią "przebudowywała" i "przearanżowywała" kuchnię, "burzyła" pewne ścianki i "zmieniała" funkcje niektórych pomieszczeń. Słowem zaczęliśmy się lekko szarogęsić i urządzać, co jej się wyraźnie podobało. Może nas polubiła? Bo my ją chyba tak. Jakoś nie mogliśmy z tego domu wyjść.

Z samochodu wysłałem smsa do gościa od mieszkania. Tego, co mnie budzi po nocach. Napisałem, że sprawa jest aktualna, że się skontaktuję i że ją zakończymy w lutym. Potwierdził, że czeka.
Wracaliśmy szczęśliwi. Może wreszcie karta się odwróciła. I będziemy nadal żyć w Pięknej Dolinie.

SOBOTA (25.01)
No i Syn ujął to w inne słowa.

- I czy ty, tato, nie widzisz, że w tym wszystkim całość wam się pięknie układa i że Pan Bóg czuwa nad wami?! - skomentował, gdy zrelacjonowałem mu obecną sytuację będąc już w Szkole.
Nawet miło było to usłyszeć, chociaż natychmiast pomyślałem sobie, że nie ma nic lepszego do roboty, tylko czuwanie nad nami!. Ja osobiście dziękuję. Bo to jest jak z Państwem, tą nadrzędną instytucją. Przez lata prowadzenia Szkoły, zawsze mówiłem, że ja nie chcę, żeby mi Państwo pomagało. Ja chcę, żeby się nie wtrącało, a z resztą sam sobie poradzę.

Czy się można dziwić, że po takim pozytywnym szoku, po takiej ludzkiej normalności, nie mogliśmy spać?!
Miałem wstać o 05.30, bo jechałem do Metropolii. Od 04.20 spokojnie, w nocnej ciszy "stawiałem" ścianę w salonie domu, żeby salon ten skameralnić i w ogóle cały dół zhumanizować według naszego sznytu, "przekuwałem" ściany dla rur odprowadzających spaliny z pięknej żeliwno-kaflowej, przenośnej kuchni, marzenia Żony, kombinowałem, gdzie najlepiej usytuować drzwi w nowej ścianie i myślałem nad specjalną konstrukcją stołu, który będzie stał w salonie, gdy nagle w tej grobowej ciszy usłyszałem głos Żony, mocny i trzeźwy, bez żadnych wstępów i niuansów, jak chociażby lekkie chrząknięcie. Wyraźnie od dawna  wiedziała, co wyprawiam.
- Ale jak my tam zrobimy łazienkę?! - miała na myśli mieszkanie, w którym będziemy usiłować wygospodarować dwa apartamenty dla gości o trochę zróżnicowanym profilu rodzinnym i aktywności ruchowej.
I do 05.30 gadaliśmy i dyskutowaliśmy.

Już dzwoniąc do niej ze Szkoły usłyszałem, że wyrzuciła z komputera dziesiątki zakładek z nieruchomościami i wiesz, jaką poczułam niezmierną ulgę?! Wyraźnie się odblokowała i zeszło z niej całe napięcie. Matko, jedyna! Aż nie chciało mi się wierzyć!

W Szkole dopadło mnie, zdaje się, apogeum kiepskiego samopoczucia. Bo quasi-choróbsko, gwałtowny spadek adrenaliny i nieprzespana noc. Stąd na przeglądach wlokłem za sobą krzesełko, jak taki stary emerycki dziamdziak, by na nim, każdorazowo z ciężkim westchnieniem, co chwilę siadać przed pracami kolejnego słuchacza.
Ale już w Nie Naszym Mieszkaniu Pilsner Urquell przywrócił mnie do życia. Nektar i ambrozja bogów. Jednocześnie, przy okazji, trafiła do mnie trzeźwa, nomen omen, myśl - że chyba przez Ofelię i to quasi-choróbsko w ostatnich dniach zgłupiałem. Żona regularnie aplikowała mi witaminę C, a ja kretyn, chcąc zabić ten kwach, popijałem Pilsnerem Urquellem, ku jej jednoczesnemu lekkiemu niezadowoleniu. I ocknąłem się, że ja przecież za każdym razem tracę bezpowrotnie trzy łyki tego nektaru i ambrozji, bo empirycznie stwierdziłem, że akurat tyle łyków potrzeba. A efekt był taki, że owszem kwach zostawał zabity, ale przyjemności z nektaru i ambrozji nie było żadnej. I od tej pory porcję witaminy C popijam zwykłą, ordynarną wodą. Też zabija kwach.

Gdy po Pilsnerze Urquellu doszedłem do siebie, stwierdziłem, że chyba się przemięsiłem.
Nie mogę ruszyć pysznych żeberek, ani nóżek, mimo że obok nich stoi obiecująco pełna butelka Luksusowej. No normalnie nie mam łaknienia. Dopiero późnym wieczorem zjadłem dwa kawałeczki przeterminowanego niemieckiego śledzia i to mi wystarczyło. Nadal był smaczny - porządna niemiecka robota!

NIEDZIELA (26.01)
No i w nocy spałem genialnie.

Nie dość, że tak nie miałem dawno, to jeszcze w Nie Naszym Mieszkaniu. Pełne 10 godzin pod dwiema otulającymi kołdrami. Rano wstałem wypoczęty, wyspany i w świetnym nastroju, którego nawet nie spieprzył fakt, że przepaliłem boczek i sadzone wyszły, mówiąc eufemistycznie, tak sobie.
Ale za to niespiesznie, bo ostatnie przeglądy miałem po południu, delektowałem się ciszą (rzadkość w Nie Naszym Mieszkaniu), kawą i Burdubastą bis Tekieli.
I dowiedziałem się, że już na przełomie III i II wieku p.n.e. rzymski komediopisarz Plaut pisał tak:
Macesco, consenesco et tabesco miser - chudnę, starzeję się i upadam na siłach, nieszczęsny.

Dzisiaj na ostatnich przeglądach siły odzyskałem.
Nie wlokłem za sobą krzesełka, cały czas stałem wyprostowany i wypowiadałem się jasno i klarownie, mocnym, dyrektorskim głosem.
Ale w Nie Naszym Mieszkaniu okazało się, że nadal jestem przemięśniony, więc zrobiłem sobie makaron ryżowy, który polałem zagęszczonym, tylko odparowanym, sosem pomidorowym podgrzanym na smalcyku ze skwarkami i z dodanym w ostatniej chwili wyciśniętym ząbkiem czosnku. Po wymieszaniu całość obficie polałem oliwą z oliwek, dodałem tabasco i wymieszałem. Taką obtłuszczoną pikantność zapijałem łagodzącym winem z Doliny Tracji. Pyszne!

PONIEDZIAŁEK (27.01)
No i dzisiaj zamknąłem zimowy semestr nauki.

Rada Pedagogiczna przebiegła bardzo sprawnie (trwała 1,5 godziny), a tym nie maltretowaniem wykładowców zawsze się szczyciłem. A potem 2,5 godziny rozmawiałem z jedyną kandydatką do pracy, którą przyjąłem i o której wiedziałem, że to zrobię po przeczytaniu jej dossier, a przede wszystkim po pierwszej telefonicznej rozmowie. I gdy przyszła, i od ręki, będąc w nowym środowisku, zrobiła na moją prośbę kilka rzeczy, ot tak zwyczajnie, na pstryknięcie palca wykazując się intuicją i zwykłą inteligencją, byłem w siódmym niebie. Przy czym zachowywała się tak naturalnie i normalnie, że przy tych "osiągach" nie mogłem w to uwierzyć.
Pani, dziewczyna, mężatka jest dokładnie w wieku mojej Córci. Co więcej wzrostem i posturą są takie same, no może Córcia jest trochę szczuplejsza, ale, wiadomo, to przez  wycisk, jaki daje jej córa, czyli Wnuczka. Obie posiadają ten sam błysk i iskrę, ten sam rodzaj energii i lotność. W żadnym momencie nie ma się wrażenia, że trzeba coś ciężko intelektualnie popychać lub przepychać. Również szybki i płynny sposób wysławiania się, przy czym Córcia mówi trochę wolniej. Jedyna różnica, którą skrzętnie zarejestrowałem, oprócz oczywiście fizjonomii, polegała na tym, że Córcia w obyciu ma pewne kanty i ostrości ( no, ale jest moją Córcią!), a u tamtej tego nie zauważyłem. Ale oczywiście różnie z tym może być, mogła wystąpić taka swoista, ludzka mimikra.

Żeby była jasność, złożonych ofert było mnóstwo, kilka z nich niepotrzebnie wydrukowałem, a Żona ubłagała mnie, żebym dał znać, jaki będzie wynik rozmowy, bo musi zamknąć ogłoszenie, żeby nie zwariować.
Może jednak ta karta się odwraca? Lub Pan Bóg...



W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwanaście razy i wysłał jednego smsa, że dzwonił.