poniedziałek, 3 lutego 2020

03.02.2020 - pn
Mam 69 lat i 62 dni.

WTOREK (28.01)
No i ruszyło się.

Wreszcie drgnęła maszyneria notarialno-bankowa.
Nasza pani notariusz, ta z Powiatu, co to wprowadziła nas w błąd i przez nią w KOWRze sprawa przedłużyła się o dobre dwa miesiące, znowu zaczęła wymyślać. Co prawda tamta obsuwa wyszła nam tylko na dobre, bo i tak w tamtym okresie, jak i zresztą obecnie, Szwed był w szczerym polu, nomen omen. Więc wcześniejsze załatwienie decyzji i tak niczego by nie przyspieszyło.
My "dostarczyliśmy" jej, a bardziej jej synowi, bo wspólnie prowadzą kancelarię, Szweda, jako kurę znoszącą złote jaja. Syn, notariusz, od razu się w tym połapał i notarialnie nie wydziwia, żeby się nie wygłupiać i nie straszyć klienta, tylko Szweda hołubi, bo wie, że jeszcze niejedną notarialną transakcję u nich przeprowadzi.
Od wygłupiania się jest matka, która może wyżywać się na takich robaczkach, jak my. Więc nie wystarczyło jej zwykłe, standardowe zaświadczenie z banku o naszym stanie zadłużenia w CHF, tylko zażyczyła sobie takie samo, ale w PLN na dzień transakcji, co wprowadziło w osłupienie pracownika banku, z którym od lat współpracujemy.
Pracownik ów, zwany przez nas przez lata Zębatym (nie Zembatym!) jest zresztą jedyną jasną postacią w tym banku, którego nie cierpimy i tylko patrzeć, jak się z niego wymiksujemy. A wcale się tam nie wpraszaliśmy. Kredyt na Naszą Wieś załatwialiśmy w sympatycznym, zhumanizowanym banku, gdzie wszystko dało się załatwić osobiście, porozmawiać i czuć się podmiotowo. Ale potem ten bank został przejęty przez inny, mniej zhumanizowany, któremu musieliśmy dalej spłacać kredyt na warunkach z nim nieustalanych, by za jakiś czas tamtego pochłonął obecny, silący się na przyjazny i kumplowski. Ale niedługo wyrwiemy się ze szpon tej bestii. Gdy to nastąpi, postanowiliśmy wystosować do władz banku taki pochwalny list dotyczący Zębatego ( Żona to wymyśliła) i wręczyć mu jakąś sensowną flaszkę (to ja :)).
Więc wczoraj musiałem, niespodziewanie dla siebie, dotrzeć do Zębatego, przebijając się w godzinach szczytu do centrum Metropolii.
Wcześniej zadzwoniłem do niego, żeby na pewno był, gdy przyjadę.
- Ale to nie ma sensu! - powiedział i zaczął mi tłumaczyć oczywistości, że nikt nie jest w stanie przewidzieć kursu walut na dzień X, a na pewno nie bank.
- Ja wiem - odparłem - i Żona to wie, ale kazała mi jechać, a ja z nią nie będę dyskutować.
- Ja na pewno też nie! - dodał Zębaty i obaj wybuchnęliśmy śmiechem.
(Przy okazji pisania sprawdziłem czasownik wybuchnąć. Mówi się bomba wybuchła, a nie wybuchnęła i ona wybuchnęła śmiechem, a nie ona wybuchła śmiechem. A przecież to jest ten sam czasownik. Paranoja!)
Przyjechawszy na ostatnią chwilę wcisnąłem Inteligentne Auto w tak wąską przestrzeń między dwoma innymi, że aż nie chciało się wierzyć. Wyglądało, jakby mi ktoś z przodu i z tyłu specjalnie zablokował wyjazd. Ale od czego Inteligentne Auto ma kamery i czujniki? - dosyć się nahalsowałem ciągle słysząc i z przodu i z tyłu przeraźliwy ciągły pisk i widząc na monitorze z przodu i z tyłu tylko czerwony, ostrzegawczy kolor.
Ale  za to miałem stosunkowo blisko do banku, więc założyłem, że aż 60 gr (tylko tyle posiadałem, aby opłacić parking w samym centrum Metropolii, aż 12 minut) musi wystarczyć i rączo pognałem.  Ale Zębaty, mimo że się sprężał, czując razem ze mną oddech strażników miejskich nad Inteligentnym Autem, wyrobił się ze wszystkim w jakieś pół godziny, więc wracałem z założeniem, że do tego interesu dołożę. Ale nie. Za wycieraczką niczego nie znalazłem, a i obok nie czaił się jakiś podejrzany typ.
Wracałem więc do Nie Naszego Mieszkania z tarczą.

Wczoraj też Żona doniosła mi, że chyba po niej łazi to samo choróbsko, co po mnie, ale daje mu odpór, i że sytuacja jest podobna do mojej - ni wte, ni wewte.
I na tak osłabioną Żonę, niczym na I Rzeczpospolitą, wykorzystując jej chwilową słabość, dzisiaj został dokonany perfidny szwedzki najazd, niczym ten z XVII wieku. A Szwedzi, to jest trzecia nacja, po szwabach i ruskich, która ma u mnie dożywotnio przesrane. Najechali nasz kraj, złupili go i zniszczyli, czego skutki, co jest szokujące, odczuwamy do dzisiaj. I do tej pory nie oddali nam zagrabionych dóbr kultury, co jest niepojęte w dzisiejszym "cywilizowanym" świecie.
Gdy rano Żona, nawet nie otrząsnąwszy się z nocy i snu (co za perfidia!), usłyszała dzwonek do drzwi, wyszła na ganek usiłując dostrzec, kto zacz. Przy furtce stało dwóch facetów, a jeden nawet przyjazno-podstępnie machał rękami.
Tego tylko trzeba było Suni. Nie dość, że od samego początku nie dała się nabrać i od razu wyczuła pismo nosem, to momentalnie podpadła jej podejrzana mowa, niczym u tej grupy Czechów, która weszła do Na Molo w Pucusiu w obłokach czeskiego języka. Darła paszczę wniebogłosy.
Ale Żona z racji niewybudzenia, chorobowego osłabienia i niedowidzenia, bo swoje lata ma, czym zawsze się chlubi, wpuściła najeźdźców, zwłaszcza, że jeden z nich widząc, że Żona nic nie widzi, się darł To ja, Szwed!
Okazało się, że wczoraj, bardzo późnym wieczorem, Szwed wysłał do Żony maila, którego oczywiście już nie odebrała, że dzisiaj będzie z samego rana. I przyjechał ze swoim teściem, czyli Szwedem Szwedem.
Sunia się w tym wszystkim błyskawicznie połapała. Dupskiem, zabezpieczając sobie tyły, napierała na Szweda, bo przecież wiedziała, że to Polak i darła się na Szweda Szweda, który do niej zagadywał w dziwny i podejrzany sposób.  W końcu, naiwna, dała się nabrać na swoje ukochane szarpanki, by ostatecznie się całkowicie sprzedać i zdradzić, niczym Radziwiłłowie, i inne pany magnaty, Rzeczpospolitą, napierając na Szweda Szweda, by ten ją klepał po dupsku i klacie.
No i tak to.
Oczywiście nastąpiła pierwsza i w zasadzie natychmiastowa aneksja części terytoriów. Szwed na Końskiej Łące postawił pierwszy traktor, bo nie za bardzo mam teraz co z nim zrobić.
Tak to się toczy. On się szarogęsi u nas, a my w Pięknym Miasteczku.
Aha, Szwedowi Szwedowi wszystko się bardzo podobało. Więc chyba jest spokojny, że to miejsce na życie wybrała jego córka.

Dzisiaj od Żony otrzymałem nietypowego smsa:
Mama poprosi Cię żebyś jej wysłał lotto bo sama ma grypę..Bądź tak miły i zrób to dla niej. (pis.oryg.)
Nie wiem, po co ta uwaga, bo zawsze jestem miły dla Teściowej, tylko od czasu do czasu daję jej odpór, żeby za bardzo nie zawłaszczyła mojej życiowej przestrzeni.
Równolegle przyszła od niej sygnałka, żebym zadzwonił, co natychmiast zrobiłem rzucając wszystkie pilne obowiązki zawodowe, z tej przyczyny, że właśnie dla niej jestem miły. Z tego samego powodu tylko w myślach mełłem myśl z grypą pchała się do prawnuków, a głośno, bez owijania w bawełnę, na dzień dobry powiedziałem:
- To dyktuj.
- Ooo, już wiesz? - zdziwiła się. I po chwili - Żona ci powiedziała?
Nie, Duch Święty!, cisnęło mi się na usta, ale po pierwsze natychmiast przypomniało mi się, że jestem miły, a po drugie, że oni, Świadkowie Jehowy, nie uznają takich wymysłów, które są domeną tylko, zdaje się, katolików.
Wszystkie liczby, zestaw dwóch zakładów (6 zł), skrzętnie zanotowałem i powtórzyłem trzy(!) razy.
- Ho, ho, ho - rzekłem basowo, chociaż święta już dawno minęły. - To będziesz bogata, kumulacja 27 mln, to może odpalisz z 1% za fatygę.
Śmiała się, ale nagle spoważniała.
- Większość przekazałabym dla naszej organizacji.
- 98 % ? - zapytałem zaczepnie, bo ciary mi przeszły po plecach.
- No nie, coś bym sobie zostawiła. - nie zareagowała na zaczepkę.
To COŚ wcale mnie nie uspokoiło.

Po południu wysłałem kupony Teściowej, sprawdzając czterokrotnie(!), i na fali wysłałem również cztery nasze (12 zł). Przy typowaniu liczb do dwóch pierwszych zakładów posłużyłem się systemem romantyczno-naiwno-zabobonnym, czyli takim z czapy, a do dwóch następnych zastosowałem system pragmatyczny, co w przypadku lotto może budzić tylko pusty śmiech. Do pierwszego kuponu wstawiłem liczby odpowiadające wiekowi wszystkich, dostępnych mi wnuków wyłączywszy oczywiście Wnuczkę, która nie posiada jeszcze żadnego wieku, a w lotto wartości ułamkowe i cyfra 0 nie występują. Do drugiego wstawiłem liczby odpowiadające wiekowi Bratanicy, Pasierbicy, Q-Zięcia, Córci i Syna/Zięcia. Obaj są w jednakowym wieku, więc na początku musiałem się wesprzeć 1.
- Dla nas skali nie starcza - śmiała się Żona, gdy telefonicznie relacjonowałem jej całą lottową akcję.
- No, niestety, my się już "na lotto" nie łapiemy. - dodałem ze śmiechem.

I na koniec mocny dowód, jaki jestem miły.
Nikt mi nie powie, że lotto nie jest formą hazardu. A to jest fe! Zabronione przez Boga, czyli w omawianym przypadku przez Jahwe, co na jedno wychodzi. Więc uprawianie hazardu jest grzechem, nawet ja to wiem. To skąd dopuszczalny u Teściowej taki dualizm. A skoro funkcjonuje dualizm, to dlaczego nie trializm, kwadralizm, pentalizm, itd., czyli relatywizm?
Wytłumaczenie jest chyba proste. To taka swoista forma kupienia odpustu. U papieża lub u biskupa kupowało się (chyba ta forma więzi z Bogiem istnieje również i współcześnie) odpust całkowity (prosta droga do nieba z pominięciem czyśćca) lub częściowy (niestety trzeba było przez niego przejść). Bo jak inaczej zinterpretować deklarację Teściowej o przekazaniu większości wygranej dla naszej organizacji? Jahwe bardzo krytycznie na to patrzy, ale z drugiej strony chętnie widziałby finansowe wsparcie dla organizacji chwalącej Pana.
Niezła paranoja! Ale czy ja tym kłuję oczy Teściowej?
Zresztą wolę w niej te ludzkie cechy w przeciwieństwie do tych boskich. Taka Boska Teściowa?...  No i niestety przypomniał mi się stary dowcip, jak to trzech facetów chwaliło się swoimi żonami. Nawet Żona nie powiedziałaby, że to z przedszkola.
- Moja żona - mówi pierwszy - to wygląda całkiem jak Gina Lollobrigida!
- Eee, tam, pokaż zdjęcie!
- No, faktycznie! - wszyscy podziwiali.
- To jeszcze nic! - powiedział drugi. - Bo moja wygląda jak Sophia Loren. 
- No coś ty! - Udowodnij!
Za chwilę patrzyli z zachwytem na zdjęcie.
- A ty?! - zwrócili się do trzeciego?
- Mówię wam! - Wszyscy twierdzą, że moja wygląda, jak Matka Boska.
- No coś ty! - Pokazuj! I rzucili się na zdjęcie.
- Matko Boska!!!

Muszę wyjaśnić, że ten dowcip zupełnie nie dotyczy wyglądu Teściowej i nie jest uprawniony do opisu jej wyglądu. Otóż Teściowa, i tu z mojej strony nie ma żadnej wazeliny, bo i po co, skoro sernik i tak dostanę, bardzo dobrze wygląda, świetnie się prezentuje i ma interesującą urodę podkreśloną przez bujne, siwe włosy, co dodaje jej uroku i szlachetności. Toteż niejeden wzdychulec, facecik i kochaś (słownictwo Teściowej) startował do niej, a to spośród Świadków Jehowy starając się ją poderwać na wysoką emeryturę lub na duchową wzniosłość, a to spośród sanatoryjnych kuracjuszy, którzy w basenie, pod pozorem pomocy w nauce pływania, starali się dotknąć to święte ciało i składali różne inne niecne propozycje.
Ale ich wszystkich Teściowa zawsze skutecznie odrzucała, jako męski, szatański pomiot, swoją kulturą osobistą, stanowczością i drwiącym wyrazem twarzy.
Tak tkwi w tym wdowieństwie od lipca 1997 roku, kiedy to zmarł jej mąż, a mój Teść In Spe, którego nie było mi dane poznać. A wiem z opowiadań, że w wielu kwestiach byłoby nam po drodze.

Wracając do Teściowej - tyle lat marnuje się taki towar. Niedowiarkom wskazane byłoby obejrzenie jej zdjęć z lat, kiedy miała już około pięćdziesiątki!

I skąd ta ledwo skrywana insynuacja i dmuchanie na zimne, że mogę być niemiły?

Wieczorem okazało się, że nikt nie wygrał. I po co to całe zamieszanie?...

Dzisiaj dostałem smsa od Hela, że od tygodnia leży w szpitalu. Wyniki ma dobre, ale czeka na decyzję, czy mu wyciągną dren, który nosi 52. dzień, czy nie. Zaproponowałem, że chętnie w czwartek lub piątek bym go odwiedził, ale on nie wie, czy go nie wypiszą. Da znać.

ŚRODA (29.01)
No i dzisiaj odbyły się obrony dyplomów.

Wszystko przebiegło składnie, sympatycznie (wszyscy zdali) i organizacyjnie bez zarzutu, z odchyłkami czasowymi +/- 5 minut.
I co z tego?

CZWARTEK (30.01)
No i dzisiaj raniutko wstałem sobie w Nie Naszym Mieszkaniu całkowicie wyluzowany. 

Jak rzadko.
Piłem sobie kawkę, pomyłem niespiesznie wczorajsze naczynia, bo wieczorem zwyczajnie mi się nie chciało i pisałem, gdy o 07.50 rozdzwonił się straszący telefon od Pasierbicy.
- O, matko! - Co mnie straszysz z samego rana?! - nie wytrzymałem.
Chciała tylko zapytać, czy w piątek, czyli jutro, będę w przedszkolu na występach z okazji Dnia Babci i Dziadka. Korzystając z okazji opowiedziałem jej o ciekawym relatywizmie Teściowej, a jej babci.
I co się wydało?! Że jednak Teściowa była w piątek u prawnuków. I że dlatego ja teraz muszę latać po punktach lotto i nadawać kupony, bo babcia jest chora - wersję Żony potwierdziła Pasierbica.
Zrozumiałe, że Teściowa w kontakcie ze mną, wszystko przemilczała. I w ogóle do głowy jej nie przychodzi mieć wyrzuty sumienia, bo dzisiaj całkiem swobodnie i bez skrępowania wysłała mi o 12.49 smsa.
- ... nie wiem jaka jest stawka do wygrania dzis, ale jesli mozesz, to wyslij jeszcze tym razem...(pis.oryg.)
Z niejednego teścinego pieca chleb jadłem, więc odpisałem:
- Rozumiem, że jak poprzednio, tzn. te same liczby i dwa zakłady. Proszę o pisemne potwierdzenie.
- pisemnie potwierdzam.?? (pis.oryg.) - odparła natychmiast teściowa.
I to wszystko. Było oczywiste, że numery Teściowej, nomem omen, znam na pamięć, a jak nie, to karteczkę z nimi noszę przy sobie, na sercu i ciągle jestem na baczność.
Numerów nie pamiętałem, a karteczkę z nimi skrzętnie podarłem i wypirzyłem wczoraj. Ale zostawiłem sobie oryginalne kupony, bo jestem nieodrodnym kolejnym pokoleniem naszej nacji. Obliczyłem, zakładając że jedno pokolenie to mniej więcej 20 lat, że jestem 10. pokoleniem, które musiało dać odpór, najpierw zaborcom, potem komunie, a teraz bezwzględnemu kapitalizmowi. Stąd nie wierzę sukinsynom za grosz. Najpierw wczoraj wieczorem w Internecie, po losowaniu, sprawdziłem je na piechotę (ani u Teściowej, ani u mnie nie było nawet jedynki), a później miałem zamiar to zrobić w automacie. Ale później przeszło w dziś. Automat też stwierdził, że nie ma wygranej i napisał, kretyn, Zapraszamy do gry.
Zanim to jednak nastąpiło, musiałem pojechać do Nie Naszego Mieszkania, bo przecież kuponów na sercu nie miałem. Wchodząc do mieszkania nawet nie próbowałem się rozebrać, ani spojrzeć w kierunku Pilsnera Urquella, żeby nie osłabić w sobie hartu ducha. Bo potem z wyjściem mogłoby być różnie. Tym bardziej, że na dworze panowała słota i wiatr, taka wredna listopadowa pogoda. Błąkałem się po Naszym Osiedlu co chwilę zaczepiając przechodniów o punkt lotto. W końcu wylądowałem w Żabce, stosunkowo niedaleko Wielkiej Galerii, w której byłem dopiero co załatwiając swoje sprawy.
Myślę, że tymi znamionami wyczerpałem z nawiązką Bądź tak miły?...

Dzisiaj rozstałem się z Księgową III.
Ta jej pięciomiesięczna obecność w Szkole ma oczywiście jakąś swoją historię i różne z niej elementy przytaczałem i cytowałem Żonie, zwłaszcza pod koniec współpracy.
- Że też ci się chce? - podsumowała Żona. - Przecież to już nie ma znaczenia.
Więc nie chce mi się o tym pisać, ale trochę z siebie musiałem wyrzucić. Bo leciutką traumę po tej współpracy mam. Teraz czekam z nadzieją na współpracę z nową panią i z powrotem z Księgową I.

PIĄTEK (31.01)
No i rano Teściowa ładnie napisała:

Nie wygralismy moj Zieciu. Pewnie tak mialo byc. Dziekuje za fatyge, a pieniadze zwroce. (pis. oryg.)
Wyraźnie wyczuwałem w treści pierwiastek boski. To jest fajne, mieć takie wewnętrzne przekonanie i poczucie, że KTOŚ za ciebie zdecydował, bo wie lepiej. Ale sms był miły. Odpisałem, że pieniędzy nie musi oddawać, wystarczy kilka kawałków sernika.

O 12.30 stawiłem się w przedszkolu u Q-Wnuka na występach z okazji Dnia Babci i Dziadka. Tylko na tę okoliczność Q-Wnuk został przyprowadzony, za zgodą personelu przedszkola, przez jedną z babć, Teściową Pasierbicy. Bo oczywiście jest chory, do przedszkola nie chodzi i na czas pracy rodziców jest oddawany do dziadków.
Q-Wnuk był blady i nieswój, ale w czasie występów dawał radę. A potem przykleił się do mnie wypytując, gdzie jest babcia, znaczy Żona, Sunia i Inteligentne Auto. Po  wszystkim rozstaliśmy się bez problemów i po tym widać, jak dorasta i jak już wiele rozumie.
W czasie występów po lewej stronie za sąsiadkę Q-Wnuk miał swoją koleżankę, która tylko stała nieruchomo i łkała. Tak po dorosłemu, ze wstydem w niej tkwiącym i bezgłośnie, starając się opanować. Bezskutecznie. A dalej, obok niej, stał nieruchomo chłopczyk, tylko ze zwieszoną głową, bo przecież się nie będzie mazał. Taki mały mężczyzna.
Później pani wyjaśniła, przytulając oboje (dziewczynka i chłopczyk dalej zachowywali się tak samo), że do nich nie przyszła żadna babcia, ani dziadek. A do Q-Wnuka przyszło aż czworo - pradziadek, były teść Żony, babcia i dziadek, rodzice taty, i ja - przyszywany. Statystycznie można byłoby obdzielić tamtą dwójkę, ale wiadomo, gdzie statystykę w takim wypadku można sobie wsadzić.
Od początku życia dostajemy w dupę! Jak nie z tej, to z drugiej strony. Zawsze się coś znajdzie.

To oczywiście przywołało mi w pamięci różne moje nieprawidłowości, delikatnie mówiąc, w moim zachowaniu, jako rodzica. I tego już się nie odwróci.

To dla statystyki przypomnę, że Q-Wnuk ma:
- trzy prababcie - dwie od strony Pasierbicy, czyli  Teściową i Byłą Teściową Żony i jedną od strony Q-Zięcia, Babcię Taty,
- jednego pradziadka - Byłego Teścia  Żony,
- dwie babcie - Żonę i Teściową Pasierbicy,
- jedną babcię przyszywaną - Trzecią Żonę Byłego Męża Żony,
- dwóch dziadków - Tatę Q-Zięcia i Tatę Pasierbicy,
- jednego dziadka przyszywanego - mnie, Drugiego Męża Swojej Żony.

Dziesięć osób. Paczworkowość.
Ciekawe, co Q-Wnuk z tego zapamięta. A może dużo, bo za pół roku kończy sześć lat. I ciekawe, jak sobie to poukłada, gdy zrozumie, o co w tym wszystkim chodziło? Bo teraz porusza się w tym gąszczu, jak ryba w wodzie, zwłaszcza jak nadchodzą jego urodziny, imieniny lub święta. Potrafi precyzyjnie wymienić, co od kogo dostał. A trzeba dodać, że ma jeszcze trzech wujków (dwóch z drugiego małżeństwa Taty Pasierbicy i jednego, Brata Q-Zięcia) oraz jedną ciotkę ( z trzeciego małżeństwa Taty Pasierbicy), która za bardzo się nie liczy, bo jest ledwie początkującą nastolatką.

O 18.00 miałem uroczystość wręczenia dyplomów.
Spotkanie było bardzo sympatyczne, kameralne i dla mnie ostatnie z tego cyklu. No cóż, trzeba zwracać uwagę na palce boże.
Nawet był Nauczyciel Z Którym Współpracuje Się Ciężko i któremu podziękowałem za blisko siedmioletnią współpracę.

Późnym wieczorem, po sześciu nocach, wróciłem do Naszej Wsi.
I od razu ułożyliśmy notarialny przebieg lutego.
Ze Szwedem spróbujemy się umówić na podpisanie aktu 10. lutego w Powiecie (w najbliższym tygodniu nie może).
Z panią z Pięknego Miasteczka spróbujemy na 17. lutego w Metropolii.  Przyjechalibyśmy tam dwa dni wcześniej, w sobotę, w niedzielę spotkali się z jej rodzicami, którzy zbudowali nasz przyszły dom, a w poniedziałek podpisali akt notarialny.
Z Tym Który Budzi Mnie Po nocach spróbujemy się umówić na tzw. międzyczas.
I się zacznie.  Ale piszę o tym z dużym optymizmem, nadzieją i pozytywną energią.

SOBOTA (01.02)
No i sobie poleżałem w łóżku.

Taka sytuacja zdarza mi się może raz na pół roku, może raz na rok.
Warunkiem koniecznym jest oczywiście, aby moje samopoczucie fizyczne było nie najlepsze, czytaj - abym był podziębiony, czy coś tym stylu, czyli żeby dopadła mnie jakaś dłuższa upierdliwość. Bo jakieś chwilowe stany niemocy odpadają i nie kwalifikują mnie do myśli o łóżku. Ale nie jest to warunek wystarczający. Jest nim świadomość w miarę wolnej głowy, świadomość, że na takie fanaberie mogę sobie pozwolić. A świadomość, że mam wolną głowę, najlepiej wspiera fakt, że jestem w domu i że obok, dosłownie, jest Żona. Piszę obok dosłownie, bo w zasadzie zawsze po moim długim marudzeniu i krygowaniu, kiedy Żona ma mnie już serdecznie dosyć i nie może dłużej słuchać o moim kładzeniu się, obiecuje mi, że pójdzie ze mną na górę i chwilę ze mną posiedzi. O, i wtedy jest git!
I takie warunki zaistniały dzisiaj. Ale nie od razu, nie, nie!
Po sześciu nocach nieobecności musiałem gospodarsko wszystko ogarnąć. Więc, żeby sobie zasłużyć na łóżko, wykonałem dziesiątki drobniejszych i większych prac, by w końcu o 14.30 móc spokojnie i sensorycznie przykryć się dwoma kołdrami. A jak już zaległem, to nie wstałem do końca dnia.
Oczywiście w którymś momencie obudził mnie głód i nawet wyraziłem sugestię o ryżowym makaronie, który jadłem w Metropolii przez sześć, albo siedem dni (nie pamiętam, bo tak te obiady były do siebie podobne), ale Żona zaprotestowała.
- Czy ty nie rozumiesz, że się uzależnisz od makaronu, a to jest bardzo niedobrze?
Zrozumiałem od razu, zwłaszcza gdy do łóżka Żona zaserwowała mi niedużą miseczkę (bo późno! - stwierdziła) potrawki z mielonego mięsa i dodatkiem kawałków kiszonego ogórka, coś a la solianka.
- Jakbyś miał za dużo, to możesz zostawić. - powiedziała zostawiając mnie samego.
Śmiechu warte!
Oczywiście dalsze spanie nie było mi w głowie. Ale Żonie również. Nie dość, że przez tyle godzin zdążyła na dole, w ciszy i spokoju ode mnie odpocząć i się przyzwyczaić ponownie do mojej obecności, to jeszcze poruszyłem temat, na który Żona w żadnym momencie i w żadnym stanie nie może być obojętna.
- To może - zacząłem - wymyślmy i podsumujmy warunki bezwzględne, które mogłyby skłonić każdego do kupna tego domu.
I wyszło nam sześć:
- sensowna, adekwatna cena,
- komfort domu,
- wielkość i uroda działki,
- 40 minut jazdy do Metropolii,
- usytuowanie w Pięknej Dolinie,
- okoliczna baza turystyczno-gastronomiczna.

- To teraz względne, czyli takie, które mogą tylko nam pasować i odpowiadać, chociaż znaleźliby się i inni o podobnych oczekiwaniach. - Oczywiście sześć tych bezwzględnych staje się od razu sześcioma względnymi. - powiedziałem. A więc:
- nietypowość domu, który, co prawda, sam nie jest zabytkiem, ale powstał pod okiem konserwatora pilnującego historycznej zabudowy miasteczka,
- przyjazna wielkość domu, taka że można się tam czuć kameralnie, ale jednocześnie swobodnie przyjmować gości, w tym turystycznych, gdyby zaszła taka potrzeba,
- zabudowania gospodarcze, które mogą się okazać istotne dla naszych celów,
- staw na działce,
- forma działki z jej owocowymi, i nie tylko, drzewami,
- mur oddzielający dom od ulicy,
- usytuowanie w małym miasteczku, gdzie "nic" nie ma,
- bliskość mieszkanie, które będzie służyło turystom,
- bliskość Powiatu.
Wyszło całkiem sporo i chyba lista jest otwarta, bo trzeba zamieszkać,  zobaczyć i poczuć.
Ale może się okazać, że będziemy się tam czuli nie najlepiej, albo źle. Tego nie wiemy.
Stąd Żona ma już plan B, bo musi. Zawsze tak ma, czasami nawet C, ale tego trzeciego specjalnie nie toleruje. Tym planem B byłby powrót w tereny Naszego Miasteczka albo do Pucusia.

NIEDZIELA (02.02)
No i dzisiaj raniutko, czyli jeszcze według Żony i Suni, w nocy, przeczytałem artykuł w GW.

Tytuł : 8 rzeczy, które robią ludzie szczęśliwi i pozytywnie nastawieni do życia.
Winston Churchill powiedział kiedyś, że pesymista widzi trudności w każdej okazji, optymista - okazje w każdej trudności.
Wypisz, wymaluj, o mnie. Ale nie do końca, bo im dalej w opis, tym bardziej zgrzyta. Ale ideału nie ma.

1. Optymiści są rannymi ptaszkami.
...Oczywiście, tak jak każdy, lubią pospać, chcą się wysypiać, jednak wolą... 
Nic dodać, nic ująć.

2. Optymiści mają nawyki i rytuały.
...Z jednej strony tworzenie nawyków zapewnia spokój i poczucie bezpieczeństwa. Z drugiej pojawia się wizja chwilowego szczęścia, które jest wynikiem łamania reguł...
Dalej nic dodać, nic ująć.

3. Optymiści żyją zdrowo.
...Wiedzą, jak ważna w życiu jest zdrowa dieta, aktywność fizyczna i psychiczna... 
No tu jest pierwszy zgrzycik, bo nie wiem, jakby to było bez Żony. To znaczy wiem, gorzej, ale nie wiem, o ile?

4. Optymiści mają obsesję.
Na swoje obsesje chcą mieć jak najwięcej czasu. Dla niektórych taką obsesją jest praca, dla innych sport, jeszcze innych przyjaciele. Zdrowe obsesje dają wiele energii do działania i zapewniają w naszym życiu wiele szczęśliwych chwil.
Znowu nic dodać, nic ująć.

5. Optymiści żyją chwilą.
Osoby pozytywnie nastawione do życia nie roztrząsają przeszłości, nie zastanawiają się nad tym, co będzie jutro. Żyją tu i teraz. Najważniejsza jest dla nich teraźniejszość i poświęcają jej najwięcej energii.
W sporym stopniu to się zgadza, ale w sporym... Często mówię, że mam naturę psa - tu i teraz. 

6. Optymiści postrzegają problemy jako wyzwania.
Nie ma rzeczy niemożliwych. Nawet największe tarapaty pozytywnie nastawieni do życia potrafią przekuć w coś dobrego. Kłopoty zamieniają w wyzwanie.
Mocno się zgadza, a jeśli jeszcze do tego dodać ulubione powiedzenie Żony Co nas nie zabije, to nas wzmocni...

7. Optymiści mówią dobrze o innych.
Pozytywna energia rodzi pozytywną energię. Dobre słowo rodzi dobre słowo. Ludzie pełni energii nie tracą czasu na plotki, krytykowanie innych. Stawiają na jasne komunikaty i wiedzą, że komplementem zdziałają więcej niż krytyką czy plotką.
Tu jest zdecydowanie najgorzej. Gdybym nie był sobą, mógłbym nawet powiedzieć, że źle. Przez dwadzieścia lat wspólnego życia Żona nad zmianą tej mojej cechy, bo trudno byłoby powiedzieć na początku nad poprawą, skoro nie było co poprawiać, ciężko pracuje. Teraz już chyba można byłoby powiedzieć nad poprawą. Ale jeśli nawet przyjąć pierwotną, startową wartość tej złej we mnie cechy za X, to pozytywna zmiana przez ten okres mogła osiągnąć ledwo 0,3X-0,4X, czyli 30-40%. O 100.% nawet nie ma co marzyć. Nie dożyję. Nawet jeśli ta zmiana ostatnio toczy się w lekko przyspieszonym tempie, takim quasi-geometrycznym. Może pod koniec życia osiągnę 70%, zwłaszcza że ciągle jestem wspierany przez Żonę, która w chwilach mojej słabości mówi Szkoda na to energii lub Chce ci się tym zajmować?, lub Chce ci się o tym mówić?, lub Chce ci się to roztrząsać?, lub Po co ci to, nie lepiej?... - zawsze w kontekście jałowości tego mojego chcenia.
Tylko co mam zrobić, gdy czasami wstępuje we mnie złe, któremu nie jestem w stanie się oprzeć. Dobrze że chociaż mam tego świadomość.

8. Optymiści nie szukają wymówek.
Nie zawsze wszystko się udaje. Każdy ma czasem gorszy dzień, jest zmęczony. Optymiści nie zrzucają winy na innych, akceptują swoje błędy, nie oskarżają o nie innych. Zrozumienie, że nie jesteśmy idealni, pozwala utrzymać zdrowe nastawienie do życia.
Tutaj zaobserwowałem w sobie największą pozytywną zmianę. Licząc według systemu z poprzedniego punktu, to mogłem już uzyskać 80, a może nawet 90%. Żeby taki stan osiągnąć, musiałem przez te lata mocno oberwać od życia po dupie i trochę spokornieć. Oczywiście cały proces odbywał się with a little help from my Wife, family and my friends.

Osoby, które mnie znają tak naprawdę, niepowierzchownie, patrząc na mnie z zewnątrz na pewno będą miały trochę inne oceny. Nie wiem, czy sprostałbym ich wysłuchaniu.

Oczywiście przykładanie takiej cyfrowej, cyborgowej sztancy, jak tej z artykułu, jest bez sensu. Bo należałoby rozumieć, że człowiek w 100.% spełniający warunki tego opisu jest szczęśliwy. A tylko, np. w 80. % jest, no właśnie jaki? A poniżej jakiej wartości jest nieszczęśliwy?

Wreszcie odezwali się Helowcy. Że tak powiem - sami z siebie. Najpierw wczoraj wysłali stosowne zdjęcie z imprezy karnawałowej w HeloWsi. A dzisiaj zareagowali na ostatni wpis na blogu. Następnie w "prywatnych" kontaktach zdradziłem im lokalizację domu w Pięknym Miasteczku, a potem to już poszło z górki. W końcu wstępnie umówiliśmy się na spotkanie.

PONIEDZIAŁEK (03.02)
No i dzisiaj pojechałem do Metropolii.

Tam i z powrotem.
Wracałem ze sporym bólem głowy. A wszystko przez Nową Sekretarkę.
Ja kompletnie nie mam podziału uwagi, ale jakoś bym sobie w standardowych warunkach dał radę, gdyby nie ona. Wszystko robiła w sposób naturalny, niewymuszony i szybko. Zwłaszcza ta szybkość była dla mnie zabójcza. Bo z jednej strony zależało mi oczywiście, żeby jak najwięcej zrobić i usunąć sporo zaległości, a z drugiej miałem do wykonania swoją działkę, więc musiałem co chwilę skakać z tematu na temat. A taka wysoka częstotliwość zmian w sprawach do wykonania powoduje, że chyba na skutek tarcia coś mi się w mózgu rozgrzewa i stąd ten ból. W końcu powiedziałem jej bez ogródek, że musi się ode mnie na jakąś chwilę odczepić i dałem jej do wykonania robotę głupiego, nad którą przeszła tak naturalnie do porządku dziennego, że byłem w siódmym niebie (to słowa Żony, gdy usłyszała moją relację), a mianowicie kserowanie 22. PITów11 i przygotowanie ich do wysyłki, czyli zaadresowanie kopert i wypełnienie awizo. Ledwo się wyrobiłem ze swoim, a ona temat miała zakończony. Strach pomyśleć, co będzie dalej. Jeszcze jeden, dwa takie dni i nie będzie co robić...
Żeby nie dopuścić do takiego bólu głowy, który mógłby czynić moją powrotną jazdę niebezpieczną, uciekłem ze Szkoły godzinę wcześniej zostawiając ją z kolejnym tematem, który chyba miała zakończony, gdy ja odpalałem Inteligentne Auto.

Wieczorem z Żoną rozpisaliśmy na nuty najbliższe dwa tygodnie. Bez tego moglibyśmy się kompletnie pogubić, bo jest to nie do ogarnięcia normalnym trybem. I tak:

- jutro, wtorek, jedziemy do Powiatu i do Pięknego Miasteczka. Po drodze odbierzemy moje "słynne" wyniki.
W Powiecie musimy załatwić służbowe sprawy w US i w ZUSie, w Starostwie odebrać debilne zaświadczenie potrzebne notariuszowi, kupić Pilsnera Urquella i odebrać pranie. W Pięknym Miasteczku o 13.00 jesteśmy umówieni z Tym Co Mnie Budzi Po Nocach, a o 14.00 z Panią Z Domu.
- pojutrze, środa, dzień wolny i czas na podsumowania, zwarcie szeregów i podjęcie kolejnych decyzji.
- w czwartek mój wyjazd do Metropolii i coroczna wizyta u urologa.
- w piątek popołudniowe spotkanie z Księgową I, która  wraca po rocznej przerwie.
- w sobotę sekretarski dyżur w szkole.
- w niedzielę ważne spotkanie z Zastępcą Dyrektora.
- w poniedziałek kolejne spotkanie z Nową Sekretarką i wcześniejszy powrót do Naszej Wsi, a potem wyjazd z Żoną do Powiatu, by o 14.00 stawić się u notariusza - sprzedaż Naszej Wsi.
- wtorek - dzień pod znakiem żałoby i radości. Takie popieprzenie.
- środa - mój wyjazd do Metropolii, tam i z powrotem.
- czwartek - powitanie gości w jednym z apartamentów.
- piątek - powitanie kolejnych.
- sobota - wspólny wyjazd do Metropolii. Poznanie przez Żonę Nowej Sekretarki. O 16.00 długo oczekiwane spotkanie z Helowcami w Metropolii, w knajpie.
- niedziela - o 11.00 spotkanie z Kobietą Pracującą i jej mężem, Janko Walskim. Obejrzenie ich nowego domu, jeszcze bardziej oddalonego od Metropolii, niż obecny. Po południu wizyta u Krajowego Grona Szyderców (Żona strasznie stęskniła się za wnukami).
- poniedziałek - kawowa wizyta u rodziców Pani Z Domu, a potem spotkanie u notariusza - kupno domu w Pięknym Miasteczku. Powrót do Naszej Wsi. Wieczór radości i żałoby. Takie popieprzenie.

Oczywiście nie wiemy, co w tym czasie dołoży Ten Co Mnie Budzi Po Nocach. A że dołoży, to pewne.
No i swoje pięć groszy dorzuci PostDoc Wędrująca. Najpierw jakimś cudem udało jej się wylecieć z Chin, ale wspólnie tłumaczyliśmy sobie, że teraz nie za bardzo obie strony mają czas, aby się spotkać, więc może w maju, czerwcu, kiedy przyleci do Polski ponownie. Ale właśnie okazało się, że za Chiny nie wpuszczą jej teraz do Chin, więc chyba się jednak spotkamy. Pieprzyć koronawirus!



W tym tygodniu Bocian zadzwonił jedenaście razy.