poniedziałek, 10 lutego 2020

10.02.2020 - pn
Mam 69 lat i 69 dni.

WTOREK (04.02)
No i w tym zeszłotygodniowym nadmiarze opuściłem jeden istotny fakt.

Otóż odwiedził mnie w ostatni czwartek w Nie Naszym Mieszkaniu Kolega Inżynier. Zadzwonił i uprzedził, że będzie za 40 minut, żeby oddać Żonie audiobookowy dysk wiedząc, że w piątek wracam do Naszej Wsi.
Wcale nie rzuciłem się do sprzątania. Stwierdziłem, że wszystko to, co ujrzy, niech będzie takie saute, bez ugładzeń i picu, bo i tak temu mieszkaniu nic nie pomoże. Poza tym niech mu ten widok przypomni studenckie czasy, czyli taki lekki harmider w wynajmowanej stancji, bo kto by się nim wtedy przejmował. Były inne priorytety. Więc to, co ujrzał, przypomniało mu tamte czasy, zwłaszcza że mieszkanie jest takim dobrze zakonserwowanym skansenem z lat 70. ubiegłego wieku i świadczyło o studenckim życiu 70. latka.
Kolega Inżynier znalazł się w tym środowisku podwójnie. Najpierw jako mężczyzna pierwotny - Jest gdzie zjeść, spać i ewentualnie się wykąpać? - Jest. - To o co chodzi? A potem jako mężczyzna naznaczony obecnym piętnem kulturowym, z elementami savoir vivre'u. Chodził po mieszkaniu, oglądał i mówił No..., nie..., mieszkanie jest interesujące.

A przedwczoraj, 02.02, w niedzielę wysłał mi mmsa obrazującego to, na co sam zwróciłem uwagę, ale nie wiedziałem, że tak to się nazywa. Otóż data 02022020 to palindrom, czyli coś - słowo, zdanie lub liczba - co czytane od lewej brzmi tak samo, jak czytane od prawej (od greckiego palindromeo - biec z powrotem). Przykładów palindromów jest mnóstwo, w języku polskim chociażby słowa bób, kok, zez, sos, kajak, zaraz, potop, radar, sedes, zakaz, towot, jadaj, łajał (całe mrowie) i zdania (drugie tyle) - Kobyła ma mały bok, Elf układał kufle, Zagwiżdż i w gaz, A to kanapa pana kota, itd., itd.
A wracając do liczb. Przypisuje im się często znaczenie magiczne, stąd nazwy liczba złota lub symetryczna. Trudno się dziwić, skoro następna będzie 12122121, czyli za 101 lat.
Dodatkowo okazało się, że niedziela, 02.02, była 33. dniem w tym roku, a do jego końca pozostało wtedy 333 dni. Numerolodzy twierdzą więc, że ta niedziela była wyjątkowa! ...to idealny czas, by rozpocząć w życiu coś niezwykle ważnego i zostawić za sobą wszystko, co złe!
My z Żoną jakbyśmy sami o tym wiedzieli finalizując w lutym wiele spraw, które lekko wykopyrtną nasze życie.

Zastanawia postawa Kolegi Inżyniera. Wiemy, że bardzo interesuje się naszymi sprawami i życzy nam dobrze i kibicuje, ale żeby aż tak. Czyżby Nie Nasze Mieszkanie wywarło na nim jednak  wstrząsające wrażenie?

Dzisiaj po szybkim, a kalorycznym śniadaniu (trzy sadzone na boczku) wystartowaliśmy z Naszej Wsi o 10.40, by już po dwóch godzinach załatwić mnóstwo spraw - odebrać wyniki, wyciągnąć z bankomatu gotówkę, odebrać pranie, w starostwie uzyskać durnowate zaświadczenie dla notariusza, że sprzedawane tereny Naszej Wsi nie są przeznaczone pod zalesienie (urzędniczka opowiedziała, że my to jeszcze nic, bo podobne musi wystawiać dla notariuszy właścicielom sprzedającym mieszkanie w bloku), kupić ledowe żarówki, bo nieledowe wreszcie się skończyły (podróby paliły się seriami), zdjąć w US upoważnienie dla Księgowej III i wystawić dla Księgowej I, to samo w ZUSie, zamówić arkusze ocen, by Nowa Sekretarka miała co robić w przyszłym tygodniu i złożyć u notariusza uzupełniające dokumenty, w tym te durnowate, by stwierdził, że wszystko jest w komplecie. W sumie dziewięć spraw. Ciekawe, ile by to zajęło w Metropolii?

W drodze powrotnej, po obecności u Tego Co Mnie Budzi Po Nocach i u Pani Z Pięknego Miasteczka, w ciągu pół godziny jeszcze zatankowaliśmy Inteligentne Auto, na poczcie wysłałem poleconym14 PITów 11 (60% czasu zajęło drukowanie faktury) i kupiłem w Biedrze 16 Pilsnerów Urquelli dopiero przy kasie orientując się, że jest rabat i flaszka wychodzi po 3,55. Ale było za późno na powrót i wykupienie całego zapasu, bo Żona czekała w aucie wykończona tymi wszystkimi emocjami, pozytywnymi, bo wszystko załatwiliśmy w 100.%.

Jeśli chodzi o wyniki, to wynika, że nadal będę żył.
W przychodni natknąłem się od razu na tą panią, o której wiedziałem, że to ta. Nie ta, co dała mi swego czasu probówkę na mocz i uciekła, tylko ta, co mnie w połowie stycznia rejestrowała, dziwowała się, że nie mam lekarza rodzinnego i mówiła przez telefon głośno i dobitnie rozdzielając sylaby. Bez zbędnych ceregieli. Wygląd też miała adekwatny, taki, jaki sobie wyobraziłem po tamtej telefonicznej rozmowie - stosowny fryz ondulacyjny, szczupła, wyostrzona figura, nienaganny strój pielęgniarski i twarz sugerująca, że może palić papierosy. Ale głos nie był w charakterystyczny sposób w takich przypadkach zdarty,więc może jednak nie pali.
- Dzień dobry, czy mogę odebrać wyniki?
- Czyje? - spojrzała na mnie przenikliwie, bo wiadomo, że przychodzą stare dziamdziaki po wyniki męża lub żony, a to są przecież dane wrażliwe, więc nie wolno.
- Swoje. - odparłem z refleksem i nawet radośnie.
- Nazwisko! - wstała i podeszła do stosownej szufladki.
Wyciągnęła właściwe i podała, dla upewnienia się, odczytując moje imię.
- Tak, to ja. - uśmiechnąłem się. I natychmiast widząc na pierwszej stronie wynik PSA 0,380 ng/ml (zakres referencyjny 0,000 - 4,000) wykrzyknąłem radośnie:
- O, widzę, że będę żył!
Zlustrowała mnie od góry do dołu i z powrotem.
- Chodzi, znaczy żyje! - rzekła bez cienia uśmiechu.
Nawet ja nie byłem w stanie próbować podyskutować wobec tak brutalnej logiki. Po cichu tylko przełożyłem to stwierdzenie na swój użytek tłumacząc sobie jej stwierdzenie na Niech nie zawraca głowy!
A jeśli chodzi o dane wrażliwe,  które mam w dupie, to PSA już zdradziłem. Cholesterol całkowity wyszedł piękny, mój, osobniczy i wynosi 319 mg/dl (zakres referencyjny 115-190), a triglicerydy (po polsku trójglicerydy) 89,4 mg/dl (zakres 35,0-150,0).
Żona stwierdziła, że te zakresy referencyjne to taki medyczny pic i że ze mną jest nieźle, ale będzie jeszcze lepiej.
- Właśnie mi o te wyniki chodziło. - Teraz wiem, jak z tobą postępować na drugim etapie.
To by sugerowało, że może być lub na pewno będzie etap trzeci i nawet kolejne. Ja to przyjąłem z pełnym zaufaniem. I jako karny pacjent i obiekt eksperymentu poddaję się temu ze stoickim spokojem.

Wizyta w Pięknym Miasteczku przebiegła w zasadzie planowo.
W "zasadzie" dotyczy tylko Tego Co Mnie Budzi Po Nocach. Pojechałem do niego sam, zostawiwszy Żonę w odległym o 5 minut jazdy samochodem od Pięknego Miasteczka, ładnym i ciekawym obiekcie hotelowo-gastronomiczno-turystycznym. Czynnym, co trzeba mu zapisać na plus, chociaż w środku nie było żywej duszy, no bo kto teraz przyjeżdża do Pięknej Doliny? Nawet u nas, w Naszej Wsi, rządzącej się innymi prawami, a podstawowe to "żadnych spędów", na przełomie stycznia i lutego spęd w naszowsiowej skali wynosi 0. Oczywiście w sezonie spęd w tym obiekcie, w którym zostawiłem Żonę, jest taki, że szpilki nie idzie wcisnąć.
Więc Żona przez godzinę sobie odpoczęła, a ja dyskutowałem z Tym Co Mnie Budzi Po Nocach.
Na zaproponowaną przeze mnie cenę kupna mieszkania żachnął się strasznie nazwawszy ją, po blisko godzinnej dyskusji, lichwiarską. No cóż, wiadomo że kupujący chce kupić jak najtaniej, a sprzedający sprzedać jak najdrożej. W przypadku tego mieszkania problem leży w tym, że w tej dwurodzinnej kamienicy jest wilgoć. Ona objawia się pięknymi grzybowymi wykwitami właśnie na interesującym nas parterze, co odkryła oczywiście Żona i co ją mocno do pomysłu zniechęciło. Stąd moja samodzielna wizyta.
Moglibyśmy na to przymknąć oko, bo przecież mieszkać tam nie będziemy, a więc poprzestać na jako takim odświeżeniu mieszkania, zrobieniu takiego, często spotykanego, niewątpliwie też w katolickich kręgach właścicieli różnych posesji, zwłaszcza nadmorskich, brutalnego picu, czyli zamalowaniu grzyba, zastawieniu go przemyślnie a to szafą, a to łóżkiem i wynajmowaniu gościom. W końcu nic się im nie stanie, jeśli poegzystują sobie z grzybem raptem kilka dni i to pozostając w błogiej nieświadomości, myśląc że oto przyjechali na odpoczynek do pięknej, dziewiczej przyrody, której, moim zdaniem, taki grzyb jest składową, bo przecież to jest obieg zamknięty. Ale.
Ale nie pozwala nam ateistyczne sumienie, czemu często dziwi się Teściowa. Bo Jak niewierzący w Jahwe może mieć sumienie i normy moralne? I skąd będzie wiedział o tych normach, i kiedy są właściwe, skoro Jahwe, w którego nie wierzy, nie może mu podpowiedzieć, a w razie czego ukarać?!
Nie pozwala nam zwykła ludzka przyzwoitość i profesjonalizm. Goście muszą mieć lepiej niż my, i skoro zobowiązaliśmy(!) się ich przyjmować, to muszą obowiązywać określone dla danego miejsca standardy. W naszych grzyb odpada! U nas goście w jego poszukiwaniu(!) udają się do lasu.
Więc z tym mieszkaniem mamy problem. Wyłącznie natury cenowej. Bo nie przewidzieliśmy, że trzeba będzie dodatkowo dołożyć pieniędzy, aby ten grzyb usunąć i aby tak przeprowadzić remont, żeby w przyszłości nie wracał. I grzyb i remont, co na jedno wychodzi.
Są różne metody, aby temu zapobiec, ale wszystkie są kosztowne. Stąd moja lichwiarska propozycja, bo budżet mamy rygorystycznie określony.
Można zrobić, np. tzw. podcinkę. Ona jest najskuteczniejsza, ale też najbardziej ingerencyjna w strukturę ścian, czasochłonna i kosztogenna. Trzeba zająć pas chodnika przy budynku, a do tego potrzebna jest zgoda urzędu gminy, potem fragmentami należy odkopywać fundament, podcinać, izolować, zasypywać i tak step by step. Druga metoda, skuteczna na jakieś 10-20 lat, to iniekcja (tu jest wiele rodzajów), a trzecia elektroosmoza, czyli zjawisko odwróconej osmozy, w której woda, zamiast się kapilarnie piąć do góry do dodatnio naładowanych ścian domu, spieprza z powrotem do ziemi. No i o tej ostatniej metodzie poinformował mnie Ten Co Mnie Budzi Po Nocach. Tylko ona wchodzi w grę, bo konserwator dbający o historyczną zabudowę Pięknego Miasteczka nie pozwala na żadne brutalne ingerencje w zabudowę.
Skąd o tym wszystkim wiemy? Ano zasięgnęliśmy języka u naszego kolegi, Budowlańca. Ma on to do siebie, że do bólu jest rzeczowy, nie picuje i wykłada kawę na ławę. Czyli, np. mówi: - Jeśli chcecie dodatkowo wyłożyć 30 tysięcy, to proszę bardzo, tylko powstaje pytanie < Po co to wam?>.
Oczywiście szybko się okazuje, że to nam po nic, więc 30. tysięcy nie wykładamy . Albo mówi: Oczywiście możecie tego nie robić, to wasze pieniądze, ale jak chcecie się z powrotem z tym problemem pałować za 3, no góra, 5 lat, to proszę bardzo. My oczywiście nie chcemy się pałować i robimy daną rzecz od razu.
A wszystko to robi przy specyficznym, drwiącym uśmieszku, więc od razu, przed laty jeszcze, zdobył nasze zaufanie. Najpierw remontował nam Biszkopcik w Metropolii, a potem nadzorował remont Naszej Wsi i nie dawał sobie wciskać kitu przez różne remontowe ekipy.
Więc znowu zaprosimy go na wycieczkę, tym razem do Pięknego Miasteczka, żeby zobaczył co i jak,  ocenił sytuację, możliwości i konieczności.
Trzeba jeszcze dodać, że przy pewnych, fundamentalnych sprawach, jak atmosfera miejsca, jego potencjał, potrafiliśmy się uprzeć, jak np. przy Naszej Wsi, mimo że, gdy Budowlaniec ją zobaczył, jeszcze na etapie poszukiwań i oglądania, powiedział: - To jest najgorsza rzecz, jaką mi do tej pory pokazaliście.
Więc mędrca szkiełko i oko nie zawsze...

U Pani Z Pięknego Miasteczka było bez "w zasadzie".
Jak zwykle miło i sympatycznie. Omawialiśmy wiele spraw, oglądaliśmy kolejny raz wnętrza, ustalaliśmy terminy i "przebudowywaliśmy" dom.
- A ja bym chętnie ubrał się ciepło i ponownie obejrzał ogród. - odezwałem się przy stole. - Ale SAM! - wymownie spojrzałem na obie.
- A czy ktoś z tobą/panem się wybiera?! - odpowiedziały na trzy cztery.
Chodziłem po terenie z pół godziny. Po kilka razy wracałem w te same miejsca, oglądałem lub podpatrywałem rośliny, rozmawiałem z nimi, wymyślałem różne systemy naprawcze ich żywota, a najwięcej uwagi poświęciłem stawowi. Czeka mnie przy nim tytaniczna praca, więc będzie pięknie.
W końcu się chyba tam poczułem.
A wcześniej, chodząc po tarasie domu, zaglądałem z góry na podwórze sąsiada i wpadłem na pewien pomysł, który się Żonie bardzo spodobał. Na przylegającym do "naszego" terenie stoi "normalny" dom, a obok, bliżej nas, taki nieduży, zaniedbany, jak i teren, na którym stoi.
- A może oni chcieliby ten kawałeczek działki z domkiem sprzedać, tylko o tym jeszcze nie wiedzą? - zagadnąłem do Żony w drodze powrotnej. - Popatrz, jakie mielibyśmy korzyści! - W domku zrobilibyśmy dwa apartamenty, teren stosownie uprzątnęli i urządzili, wszystko po nosem i łatwą kontrolą. - No i nie kupowalibyśmy mieszkania z grzybem.
Ustaliliśmy, że zasięgniemy języka u Pani Z Pięknego Miasteczka. Może coś wie. No i wypadałoby ją uprzedzić o naszych knowaniach.

Wieczorem zadzwonił Syn. Po półtoramiesięcznej chorobowej przerwie wrócił do pracy, z czego cieszę się w dwójnasób. Ale oczywiście jest słabiutki, jak niemowlę. Był taki okres u nich w domu, że nawet Synowa się rozchorowała. Można by powiedzieć, że "całe szczęście", że szpital, jaki u nich nastał, nastał przed całą aferą z koronawirusem.  Było przynajmniej wiadomo, że są chorzy "normalnie". Tylko że teraz zaczęły do nich napływać paczki z Chin, zamówione przez Syna (nie wiem z czym) miesiąc, czy dwa miesiące temu. Więc Synowa się niepokoi, co jest w pełni zrozumiałe. I nie za bardzo uspokaja ją logiczny wywód Syna, że koronawirus wytrzymuje bez pożywki kilka godzin, góra dzień, więc niby po miesiącu podróży lub dwóch szlag jasny już dawno go w takiej paczce trafił. Ja bym w tym czasie paczek z Chin nie sprowadzał.

ŚRODA (05.02)
No i przytoczę więc kolejny raz jedną z moich naczelnych dewiz - Nic, co wydaje się proste, takim nie jest.

Około południa zadzwoniłem do Pani Z Pięknego Miasteczka, żeby zasięgnąć języka w sprawie naszych knowań.
- Nie za bardzo mogę teraz rozmawiać, bo wracam z rodzicami od notariusza - Mam już ich pełnomocnictwo. - To zadzwonię po południu. - Ale czy coś się stało? - zapytała zaniepokojona.
Dopiero po tym pytaniu panicznie uzmysłowiłem sobie, że przecież ją zdrowo nastraszyłem, bo mogła sobie w związku z naszą sprawą, Bóg wie, co pomyśleć. Pospiesznie ją uspokajałem, że to nie dotyczy naszej sprawy, nasza jest omówiona, dogadana i zamknięta, czyli święta. Poza tym przypomniałem jej, że przecież zamknęliśmy ją uściskiem dłoni, co, np. w kulturze islamskiej jest ważniejsze, niż dziesięć aktów notarialnych, i że za niedotrzymanie jakiejkolwiek takiej przyklepanej umowy tam można skończyć źle, np. z nożem w jakiejś części swojego ciała, a u nas co najwyżej być potraktowanym jakąś śmieszną stratą finansową.

Po południu, zgodnie z umową, a jak na razie wszystkich umów i terminów bezwzględnie przestrzega, chociaż, jak, wyszło w kolejnej rozmowie, jest katoliczką i religia jest dla niej ważna, zadzwoniła. Opowiedzieliśmy jej o naszych knowaniach, a ona stwierdziła, że zasięgnie języka u swojej matki, która, gdy mieszkała w Pięknym Miasteczku wszystkich znała i o wszystkim wiedziała.
A potem wyszło takie małe szydełko z worka.
Skrupulatna pani notariusz, ta z Metropolii, zagięła parol na "moim" stawie. No bo jeśli to jest staw, to prawo pierwokupu ma Skarb Państwa. A ona takiej rzeczy przepuścić nie może i Skarb Państwa musi się na ten temat wypowiedzieć, czyli wydać opinię, że z prawa pierwokupu rezygnuje. Innej opcji nie widzę, bo każda inna zahaczałaby o paranoję. Z kolei Pani Z Pięknego Miasteczka twierdzi, że i jej ojciec, i ona sama opłaty do Spółki Wodnej co roku odprowadzają, jak za staw, więc wychodzi, że to staw. Zaś ojciec samodzielnie twierdzi, a przecież jest niewiarygodny, ale mówi uczciwie, że nie pamięta, że tam mogły być tylko jakieś cieki wodne, które on tylko lekko poszerzył. Sprawę więc dogłębnie musi zbadać pani notariusz, a to może oznaczać, że pierwszy umówiony termin szlag jasny trafi.
W czasie mojego ostatniego, samotnego spaceru, na oko oceniłem S stawu, czyli średnicę,  na jakieś, średnio, 20 m.  Z tego mi wyszedł r - promień, 10 m. Zaś ze wzoru πr2 jego pole powierzchni na jakieś 314 m2. Toć to przecież stawik, a nie staw. Wielkie mi miasto..., jak by powiedziała Salci. Tyle rabanu o nic. Mogliby się przestać czepiać i spokojnie dać mi zadbać o niego. Bo, np. okazało się, że oprócz ryb (karpie, szczupaki, amury) i nenufarów, są żaby. A już planowaliśmy z Żoną cichcem, po nocy wybrać z pobliskich stawów podbierakiem ileś sztuk i przeflancować do naszego. Bo ich debilny rechot uwielbiamy, nie mówiąc o tym, że żabki pięknie wpieprzają komarze larwy.

Również dzisiaj po południu załatwiłem istotną sprawę.
- Proponuję, abyśmy w Święta Wielkanocne wyjechali do Pucusia. - kompletnie zaskoczyłem Żonę tą propozycją. I wyjaśniłem sens i logistykę tego, czekającego nas okresu, jako najlepszego w czekającym nas zamęcie, który będzie trwał, tak na dobrą sprawę, do końca sierpnia. Czy muszę mówić, że Żona się zgodziła. Więc złapałem za telefon i zarezerwowałem pobyt od 9. do 14.kwietnia, pięć nocy. Pięknie! I ni z tego, ni z owego zacząłem gwizdać hymn Pucka, ten z 13.48 (rocznica nadania praw miejskich).
- Nieźle ci to wyszło. - stwierdziła z uznaniem Żona, a jej twarz była zmieniona...
A może mi ten Puck wziął się stąd, że dzień wcześniej, albo dwa, czytaliśmy z Żoną, niezależnie od siebie, artykuł, a potem nad nim dyskutowaliśmy. Otóż społeczeństwo Pucka i znana nam pani burmistrz dali odpór nachalności. Bo w trakcie obchodów 100. rocznicy zaślubin z morzem (przypomnę - gen. Haller) prezydent Andrzej Duda chciał odsłonić pamiątkową tablicę poświęconą zmarłemu tragicznie prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu. Ale Pucczanie się nie zgodzili. No wprost piękne. Ta nachalność i smoleńska emanacja jest nie tylko dla nas nie do strawienia.

CZWARTEK (06.02)
No i dochrapałem się.

Bo zamiast, jak na emeryta przystało, jechać autem do urologa na 18.20, na coroczną wizytę i stać w metropolialnych korkach, czyli, żeby zdążyć na czas, wyjechać co najmniej 1,5 godziny przed terminem wizyty, to bezczelnie wyszedłem z Nie Naszego Mieszkania o 17.30 i jadąc dwoma tramwajami z przesiadką (im więcej przesiadek, tym bardziej jestem zachwycony, bo zaświadczają one zarówno o mojej sprawności intelektualnej, jak i fizycznej, kiedy trzeba rączo, na czerwonym, zdążyć dobiec do kolejnego, dzwoniącego, że za chwilę odjeżdża z przystanku) byłem już na miejscu o 18.00. Całe szczęście, że miałem ze sobą książkę, którą właśnie, po standardowym obwąchaniu, czyli przeczytaniu wszystkiego, co nie jest treścią fabuły, napocząłem - Bonita Avenue Petera Buwaldy, holenderskiego Jonathana Franzena, którego trzecią i ostatnią książkę, mocno przygnębiającą, o starości i relacjach starzy rodzice - dzieci, doprawionych tradycją religijną, niedawno skończyłem czytać.
Wracałem oczywiście także tramwajem, niestety jednym, bez przesiadek. W pustej strefie, bez siedzeń, zdałem Żonie krótką relację, że będę żył, po czym siadłem na wolnym krzesełku, przed taką młódką, lat góra 25.
Połowa tramwaju tkwiła w zamrożonej stagnacji, z wpatrzonymi nieruchomo oczami w ekraniki smartfonów, a jedyną oznaką życia tej połowy były palce, szybko biegające po klawiaturze, jeśli to jeszcze można nazwać klawiaturą. Druga połowa tkwiła w głośnej atmosferze zgrozy tworzonej przez opowiadane historie, najczęściej rodzinne. Wyjątki stanowiły osoby prowadzące "konwersację" (tu zaprezentuję niestety jedną stronę, tę słyszalną przeze mnie) typu:
- Dzwoniłeś do mnie?!
...
- Jak to nie dzwoniłeś?!
...
- No przecież widzę, że dzwoniłeś! (zwracam uwagę na słowo "widzę")

...
- Nie mogłeś nie dzwonić, skoro dzwoniłeś!
...
- Ale przestań, po co się wypierasz, skoro dzwoniłeś!
...
- Aaa, może niechcący...
I tak przez dwie minuty. Albo:
- Ale ja cię nie słyszę!
...
- Co mówiłeś?!
...
- Powtórz, mówię ci, bo ja nic nie słyszę!
...
- Co?! - Może mój telefon jest zepsuty?!
...
- Nic nie słyszę! - Chyba nie ma zasięgu!
...
- Co?! - Sam sobie wymień telefon!...
I tak przez dwie minuty.

Pogrążony w obserwacji i wstrząsany co rusz różnymi słyszanymi rodzinnymi historiami w ostatniej chwili dostrzegłem, że na jakimś przystanku wsiada do tramwaju babcia, taka pomarszczona i zasuszona (zdaje się, że do takiego stanu zmierzam), dobrze powyżej osiemdziesiątki, która usiłuje się na schodach, blokowanych przez jakąś panią spokojnie i wolno wchodzącą, bo zaabsorbowaną rozmową telefoniczną, przepchnąć i dostać do środka. Ledwo jej się to udało, zwłaszcza że pani, ciągle rozmawiając, zawisła natychmiast na drążku tuż przy wejściu nawet nie zdając sobie sprawy, że kogokolwiek blokuje.
Natychmiast ustąpiłem miejsca tej babci i w tym samym momencie usłyszałem za mną głos tej młódki:
- Proszę, niech pan siądzie.
Odwróciłem się nie wierząc najpierw własnym uszom, a potem oczom. Dziewczyna stała i wskazywała mi miejsce.
- Nie, nie, dziękuję. - odparłem z refleksem cokolwiek zaskoczony, zmieszany i zniesmaczony.
- Ależ proszę, naprawdę. - nie ustępowała.
- Nie, nie, dziękuję. - I absolutnie proszę natychmiast z powrotem usiąść, bo jak pani tego nie zrobi, opiszę panią i całą tę sytuację na blogu, który prowadzę. - zagroziłem.
Dziewczyna natychmiast siadła z mieszaniną niedowierzania, lekkiego przerażenia i zwątpienia w stan mojego umysłu - wszystko wypisane na twarzy.

Wpadłem w rozpacz. To do tego już doszło! To już teraz tramwajami sobie nie pojeżdżę. A tak przecież lubię. No i mam za darmo. Starając się opanować przemyślałem całą strategię dalszych moich tramwajowych jazd. Przede wszystkim, postanowiłem, nie będę siadał lub stał nad jakąś młódką lub młodzieńcem. Od razu będę się lokował w takiej strefie bez siedzeń, która jest w każdym tramwaju. Co prawda jadąc na stojąco, przeważnie skupiony na obserwacjach słuchowo-wizualnych, rzadziej węchowych lub dotykowych, mogę zostać z nich wyrwany czując na swoich ramionach dotknięcie czyjejś ręki i młody głos Proszę, niech pan sobie usiądzie, ale jednak ryzyko obciachu zmniejszę zdecydowanie.

W międzyczasie babcia pomstowała wielokrotnie powtarzając to samo o tej, co wisiała na drążku i ciągle rozmawiała przez telefon, że Przez nią nie mogłam wsiąść do tramwaju, a potem z pomstowaniem przerzuciła się na innych rozmawiających kierując wszystkie uwagi do mnie, bo od razu, po ustąpieniu jej miejsca, się ze mną zakumplowała. Ja tylko kiwałem głową potakująco i grzecznie.
W końcu wysiadła, więc znowu zająłem miejsce przed młódką.
W tym momencie ta blokująca wejście właśnie skończyła rozmawiać, odwróciła się do mnie i wskazując na mnie palcem podała nazwę szkoły, którą założyłem w 1994 roku.
- Ale mnie pan nie pamięta?
- A właśnie zaskoczę panią! - wstając precyzyjnie ulokowałem ją w jej miejscu pracy, w którym wówczas się poznaliśmy. - Pani pedagog.
W 1995 roku, po rocznej działalności mojej prywatnej szkoły w budynkach macierzystej, państwowej, w której kończyłem pracę na etacie nauczyciela i z której musiałem się wyprowadzić, bo moja szkoła gwałtownie zaczęła się rozwijać i nie miałem wystarczająco dużo pomieszczeń, żeby je zaadaptować do moich celów, zacząłem błąkać się po Metropolii w poszukiwaniu nowego lokum.
Skoncentrowałem się wyłącznie na szkołach podstawowych, a dlaczego, o tym niżej.
W końcu w jednej z nich tamtejsza dyrektorka, taka baba trzymająca wszystko za mordę, powiedziała mi, żebym sobie wybił z głowy dalsze szukanie, że mam zostać u niej i koniec. To zostałem, na 7 lat.
W międzyczasie jej szkoła, na skutek reformy, zmieniła się z podstawówki w gimnazjum. I w nim naukę podjęła Pasierbica, wówczas jeszcze in spe.
Jak już okrzepła w szkolnych murach, a mogła to być druga lub trzecia klasa, razem z trzema koleżankami wybrały się na szkolną zabawę. Żeby jednak dodać sobie animuszu we cztery zrobiły ściepę na butelkę wina, którą po ciemku i skrycie obalały gdzieś pokątnie, nomen omen, czyli w rogu boiska szkolnego. To nie mogło się dobrze skończyć, bo wszystkie były niezwyczajne. Przede wszystkim najmniejsza z nich totalnie przegięła wypijając większość butelki, chyba straciła przytomność i trzeba było wzywać pogotowie. Sprawa natychmiast się wydała, dziewczyny nawet nie powąchały zabawowej atmosfery i zrobiła się straszna afera (karetka stojąca przed szkołą na migających niebieskich szklankach), w której w roli głównej po stronie szkoły wystąpiła pani pedagog, ta sama, która dzisiaj napadła mnie w tramwaju.
Odbyło się ileś spotkań wyjaśniająco-umoralniających, grożących relegowaniem ze szkoły. Musieliśmy się oboje z Żoną, wówczas również in spe, stawić w szkole, nawysłuchiwać, naobiecywać i pokornie naudawać, że wyciągniemy wnioski. Ja dodatkowo od wychowawczyni klasy musiałem swoje zebrać na szkolnej wywiadówce, na której byłem, bo programowo lubiłem być, a poza tym byłem w trójce klasowej i w Komitecie Rodzicielskim, więc tym bardziej. Żona takich spotkań przez cały edukacyjny okres swojej córki (w ogólniaku też siedziałem na wywiadówkach w pierwszej ławce i też byłem w klasowej trójce) skutecznie i konsekwentnie unikała, uważając to za bezsensowną stratę czasu. Coś w tym musiało być, skoro Pasierbica wyrosła na normalną kobietę, w tym matkę.
Najlepsza w tym wszystkim była pani dyrektor. Bałem się jej pokazać na oczy i starałem unikać, ile się tylko da, ale w końcu wpadliśmy na siebie na korytarzu.
- Ja bardzo przepraszam za tą całą aferę i za Pasierbicę. - natychmiast wolałem to mieć za sobą.
- Eee, tam! - machnęła lekceważąco ręką. - A cóż się takiego wielkiego i strasznego stało?! - Pedagog przesadziła!...

- A pracuje pani nadal w tej szkole jako pedagog? - zapytałem w tramwaju po tylu latach.
- Tak, ale wie pan, z tymi dwoma nowymi, młodymi dyrektorami, nie da się pracować. - Takie zakłamane bubki. - Nie ominą żadnej sytuacji, żeby nie wspomnieć, jak ważna jest dla nich, i w ogóle, rodzina, a co wyprawiają na boku, to mówię panu... - zawiesiła głos. - Wzięłam zwolnienie lekarskie, ale chyba tam nie wrócę. - Depresja. - Ale wie pan, to jest taka depresja sytuacyjna. - spojrzała na mnie badawczo.
Skwapliwie przytaknąłem, tym bardziej, że gołym okiem było widać, że z panią jest coś nie tak. Nadnormatywna nadpobudliwość, dziwne ruchy gałkami ocznymi, mechaniczne i impulsywne odrzucanie głowy i nie słuchanie do końca odpowiedzi na zadawane przez nią pytanie, jeśli odpowiedź ta była dłuższa niż dwa słowa. To tylko dzięki temu dotarło do niej, że Pasierbica, którą świetnie pamiętała (trudno żeby nie) ma 33 lata, bo na jej pytanie o wiek użyłem właśnie dwóch słów. Doznała szoku, po czym rzuciła To mój przystanek! i wysiadła bez pożegnania.
I ja mam przestać jeździć tramwajami?!

A dlaczego w 95.  znalazłem się w budynkach szkoły, jeszcze wówczas podstawowej? Bo postanowiłem założyć prywatną szkołę baletową. A ona ma to to siebie, że przyjęte dziecko, musi przejść od klasy czwartej, czyli podstawówki, po początkowym nauczaniu, aż do matury, ciężko harując i będąc ciągle w jednym organizmie szkolnym. Wiele przy tym ryzykuje, bo ze ślicznego cherubinka, takiego delikatnego, wiotkiego i baletowego może nagle, za kilka lat urosnąć herod baba lub facet o wyraźnych predyspozycjach do kopalni lub pługa, nie umniejszając żadnej profesji, którzy nijak nie przystają do baletu. Nie mówię o mogących się zdarzyć w trakcie lat nauki kontuzjach i innych niemiłych niespodziankach. Zawsze wtedy tragedia jest oczywista.
W owym czasie Córcia zaczęła chodzić na zajęcia baletowe prowadzone przez uznanego w Metropolii baletmistrza. Siłą rzeczy się z nim poznałem i któregoś dnia naszedłem go w jego domu przychodząc z propozycją, aby wspólnie utworzyć prywatną szkołę baletową, taką z prawdziwego zdarzenia. Przez godzinę przekonywał mnie przy herbacie, dlaczego to jest niemożliwe, a przez drugą ja jego, dlaczego to jest. I go przekonałem.
On przygotował program dotyczący sfery artystycznej, na której ja kompletnie się nie znałem, ja zaś program kształcenia ogólnego, statut i inne wymagane przez kuratorium dokumenty, o których on z kolei nie miał zielonego pojęcia.
Pomysłem tym oczywiście zainteresowały się media, które sprawę nagłośniły, bo trzeba pamiętać, że były to lata, gdzie niczego nie było, wszystko powstawało w nieokiełznanej niczym kapitalistycznej swobodzie. Pamiętam, jak pierwsze zebranie informacyjno-organizacyjne musiało się odbyć w sali gimnastycznej użyczonej przez panią dyrektor. I wpłynęło około czterdzieści podań, a więc nawet ze sporą nadwyżką.
Gdzieś w kwietniu lub maju otrzymałem z kuratorium odmowę zarejestrowania szkoły z wytłumaczeniem, że nie ma ono do tego kompetencji. Argument ten nie był wcale taki głupi, bo ostatecznie, kiedy zmiany oświatowe okrzepły, wszelkie szkoły artystyczne znalazły się w gestii Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Ale wtedy tak nie było.
Odwołałem się od decyzji kuratorium do Ministra Edukacji Narodowej. A wiadomo jak działała i działa maszyneria urzędnicza. Niespiesznie. Więc w międzyczasie musiałem uspokajająco świecić oczami na rodziców, którzy zapisali swoje dzieci. Ale ile można świecić. Więc w czerwcu zaczęły się pierwsze rezygnacje, by w lipcu ruszyła lawina. Wtedy już nie pomogły informacje z mojej strony, że właśnie otrzymałem z MEN-u pismo, do mojej wiadomości, nakazujące kuratorium rejestrację szkoły. Rodzice nie mogli dłużej czekać w perspektywie zbliżającego się nowego roku szkolnego.
Wpis do ewidencji szkół niepublicznych otrzymałem z kuratorium pod koniec sierpnia.
Próbowaliśmy jeszcze z Baletmistrzem w następnym roku, ale brak wiarygodności utracony nie z naszej winy działał. Zapisało się raptem dziewięcioro uczniów, a to oczywiście nie dawało podstaw, aby szkoła mogła się utrzymać ekonomicznie.
I tak sprawa upadła.
Czy to dobrze, czy źle? Nie wiem. Można by zastosować, chyba nie tylko, buddyjski element filozofii, że tak widocznie musiało być. Z jednej strony mi żal, tej ówczesnej pracy i straconego czasu, a przede wszystkim niepowtarzalnej atmosfery i entuzjazmu tworzenia. Z drugiej, zwłaszcza z obecnej perspektywy, absolutnie nie. Bo jak sobie pomyślę o użeraniu się z rodzicami, zwłaszcza we współczesnych czasach, gdyby szkoła aż tyle przetrwała, że ciary chodzą po skórze. Wtedy nie zdawałem sobie sprawy z potencjalnie ciążącej na mnie odpowiedzialności, a teraz doskonale o tym wiem. Nie raz mógłbym się ocierać o prokuratora.
No i musiałbym znosić bardziej śmieszne lub mniej, na granicy dobrego smaku, docinki, których już wówczas doświadczałem. Moja kadra działającej przecież już, "podstawowej", szkoły, często cytowała mi fragment z Dzięcioła, reżyserii Jerzego Gruzy, 1970 rok.
Krótkie wprowadzenie:
Wiesław Gołas, w filmie Stefan Waldek, ma żonę, Miśkę (Alina Janowska), która akurat wyjeżdża na jakieś zawody strzelnicze. Waldka, z gruntu pantoflarza, nosi (określenie jego teścia), przez co wpada w różne tarapaty. Żeby zyskać trochę czasu na baby, wmanewrowany przez swojego szefa, dyrektora, który też musi mieć małżeńskie alibi, wysyła do opery swojego synka, Pawełka, który ma mu zdać relację z przedstawienia, żeby on potem mógł to samo zrobić wobec swojego szefa, który z kolei  będzie musiał opowiedzieć o spektaklu swojej żonie.
Waldek, uwikłany w różne kobiece sytuacje, oczywiście zapomina o bożym świecie i grubo po zakończeniu spektaklu, wpada do zamkniętej już opery. Wali w szyby i udaje mu się porozmawiać z portierem zamykającym ostatnie drzwi.
- Ja bardzo przepraszam, czy pan nie widział mojego chłopca?! - pyta zdenerwowany Waldek.
- Wyjście dla baletu jest z drugiej strony! - odpowiada portier.
- Pan mnie źle zrozumiał... - plącze się Waldek.
- Przepraszam pana bardzo, bo zawołam milicję! - stanowczo odzywa się portier widząc natarczywość Waldka.
- Ale... - Waldek nadal stara się wytłumaczyć.
- Jak kocha, to poczeka! - kończy portier zatrzaskując Waldkowi drzwi przed nosem.

Kadra robiła również inne aluzje. Takie to były czasy. Ale czy teraz byłoby lepiej? Znowu nie wiem.

Co z tej szkoły baletowej pozostało, bo przecież formalnie zaistniała?
Piękne czarno-białe zdjęcie Córci, które z roku na rok przeklejam do kolejnego, nowego, podręcznego kalendarza, żeby je zawsze mieć pod ręką. Zdjęcie to stanowiło bazę plakatu reklamującego szkołę baletową z logo szkoły stworzonym przez mojego byłego ucznia, który jest autorem wszystkich lóg (logo?, logów?) szkół, które albo udało mi się otworzyć, albo nie. Na zdjęciu dominuje czerń, a biel stanowią nogi ubrane w rajstopy i baletki, profil twarzy, kawałek pleców i ręce. Jest  tak zrobione, że w tej czerni widać kruczoczarne włosy Córci i jej czarny strój, a jednocześnie, mimo pewnego zamrożenia ruchu, emanuje dynamizm tancerki.
Zdjęcie to wykonał w naszym atelier kolega, wykładowca, artysta fotografik w jednym. Nie zastosował przy tym grama Photoshopa, po prostu czysta fotografia w najlepszym wydaniu. Ciekawostka, bo na odwrocie umieściłem opis, kto, kiedy, gdzie i dlaczego znacznie później. Cytuję samego siebie: ...Opis ten sporządziłem 14 lat później, a przez ten czas wiele się wydarzyło, 8. lipca 2009 roku. I mój podpis imieniem i nazwiskiem.
I pozostała chyba druga rzecz dotycząca wyłącznie Córci. Zawsze miała świetną figurę, drobną, szczupłą, bez zarzutu. Tylko nie wiadomo skąd przypałętał jej się kaczy chód objawiający się w niektórych momentach kroczenia. Mogła to "wziąć" od swojej babki, a mojej Matki, albo też z dalszej żeńskiej linii rodziny ze strony swojej matki. Tak czy owak, po tych baletach, ta przypadłość zniknęła, a przynajmniej ja jej nie zauważam.
Za to do tej pory pozostały jej dwie cechy, takie dwa grymasy, którymi jestem zafascynowany. Bo w jaki sposób geny mogą przekazać w sumie takie pierdoły? Oba po wspomnianej babci. Jeden to specyficzny grymas uśmiechu, taki układ warg, a drugi to pociąganie nosem, takie bezwiedne i odruchowe, kiedy coś w nim przeszkadza, ale nie kwalifikuje się na dmuchanie w chusteczkę.
Trwa to tak krótko, że nie jestem w stanie tej chwili zatrzymać i coś o niej powiedzieć, ale wiem, że zawsze ją rejestruję kompletnie bezwiednie.

Dzisiaj do południa, przed moim wyjazdem do Metropolii, postanowiliśmy załatwić kilka spraw.
Najpierw zadzwoniliśmy do banku w Metropolii, aby załatwić sprawę wcześniejszej i ostatecznej spłaty kredytu gotówkowego. Zaprzyjaźniony pan umówił się z nami na termin uprzedzając, że od terminu złożenia dyspozycji spłaty sprawa może potrwać 7 dni.
- To może państwo zadzwonicie na infolinię? - Może będzie szybciej?
Żona zadzwoniła i poddała się młodemu kobiecemu głosowi niezbędnej weryfikacji.
- Niestety - usłyszała za chwilę. - Weryfikacja przebiegła niepomyślnie. - Proszę udać się do swojego oddziału i tam złożyć dyspozycję.
Młody kobiecy głos się wyłączył, a Żona zaniemówiła, by za chwilę dostać szału, zwłaszcza że ja niechcący dolewałem oliwy do ognia twierdząc, że wszystkie dane wymagane przez młody kobiecy głos podawała prawidłowo, bo przecież słyszałem. Może nie w tym miejscu Żona brała wdech, albo o ułamek sekundy za długo nad jakąś daną się zastanawiała, nie wiadomo.
- O, nie! - wyrzuciła z siebie Żona w furii. - To ja chcę spłacić kredyt i jeszcze mam się prosić?! - Wyłącznie idziemy do oddziału!
Jak widać, całkowite spłacenie kredytu nie jest takie łatwe. Nie ma w tym interesu banku. Więc tym bardziej trzeba się od tych złamasów wymiksować.

Zanim jednak Żona wpadła w furię, udało nam się zabezpieczyć mój byt w czteronocnym pobycie w Metropolii.
- Ale ja nic dla ciebie nie mam! - Mogę ci dać co najwyżej całego kurczaka.
Oczy mi się zaświeciły.
- Tylko błagam! - Nie zjedz wszystkiego naraz! - zrobiła tragiczno-proszącą minę dokumentując tym, że mnie zna, no i że zobaczyła ten błysk. Ale jak mogę zjeść wszystko naraz, skoro żołądek na skutek jej działań i mojego heroicznego poddaństwa skurczył się do granic możliwości i ledwo zacznę jeść, a już jestem nasycony i nie mogę przełknąć choćby kawałka?- Nie to co dawniej. - pomyślałem z rozrzewnieniem.
Więc do tego Ale ja nic dla ciebie nie mam dostałem pełną brytfannę kurczaka, jajka i do nich wędzony boczek, twaróg, smalec ze skwarkami i pęto kiełbasy Chorizo. Biorąc pod uwagę, że w Nie Naszym Mieszkaniu czekały na mnie kiszone ogórki, ser kozi i makaron ryżowy, do czego tylko dokupiłem tabasco i avocado, to czy mogę narzekać?

Korzystając z mojego żywieniowego błogostanu, Żona zapytała z lekką niepewnością:
- A nie pojechałbyś po drodze do Metropolii przez Piękne Miasteczko i nie zapytał "sąsiadów", czy może by nie zechcieli sprzedać tego domku z kawałkiem działki?
To oczywiste, że pojechałem.
Nie chcieli.
- To nie zostawiać kartki z moim numerem telefonu, gdybyście się państwo jednak zastanowili?
Pani, właścicielka posesji, grzecznie i z uśmiechem kolejny raz odmówiła.
Natychmiast przez bluetootha poinformowałem Żonę, że sprawa się rypła. Od razu też  stwierdziliśmy, że to był bardzo głupi pomysł, że sprawa by nas przerosła i finansowo, i logistycznie, i tylko byśmy się wpakowali w kłopoty. Więc kupujemy mieszkanie. Z grzybem, bo z grzybem, ale jednak jest na sprzedaż.

Wieczorem, w ramach mówienia sobie z Żoną dobranoc, jak zwykle wymienialiśmy się smsami.
Żona, gdy mnie nie ma, maniacko ogląda Alaskę, czemu się nie dziwię, bo jest świetna i ponadczasowa.
- Ale jak to będzie w Pięknym Miasteczku, gdy przestanę wyjeżdżać? - zmartwiłem się. - To już wieczorami nie obejrzysz, a przy mnie lub w dzień nie ta atmosfera.
- Coś wymyślimy. - odparła ze śmiechem Żona.
Od razu zaczęliśmy wymyślać. Ja przecież będę mógł, jako parobek, zamieszkać w części gospodarczej. W dodatku szczęśliwy, bo dach nad głową, spanie i jedzenie i ubikacja na miejscu, bez konieczności wychodzenia na zewnątrz za potrzebą, w słotę i wiatr.
- I będziesz miał Pilsnera Urquella. - dodała Żona.
- No to już byłaby bardziej wysublimowana i wyrafinowana forma parobkowania. - odparłem z wdzięcznością.

Dzisiaj jeszcze umówiłem się z synem na sb/ndz. Że przyjadę do nich na jedną noc, bo się stęskniłem.

PIĄTEK (07.02)
No i taki dzień bez historii.

Mdły jak pogoda i moje samopoczucie.
Godny odnotowania fakt to taki, że po rocznej przerwie spotkałem się w Szkole z Księgową I, z którą wznowiłem współpracę. Zauważyła sama z siebie, że strasznie schudłem.
- No i ta twarz...taka... pociągła. - dodała na koniec po pełnej lustracji.
Dobrze, że nie dodała zapadnięta, pomyślałem.

SOBOTA (08.02)
No i dzisiaj, po południu, pojechałem do Wnuków.

Oczywiście nie było mi dane spokojnie zjeść i się spakować, bo zadzwonił Wnuk III i marudził, kiedy przyjadę. Na miejscu okazało się, że Wnuki I i II wyjeżdżają właśnie rowerami do kolegów i wrócą o 20.00, a Wnuk III ma 38 st. i nadal marudzi. Do tego stopnia, że wymarudził, abyśmy zagrali w 3-5-8 i udało mu się nawet namówić Synową, która zazwyczaj w karty nie gra.
Gdy dostawał łupnia, stwierdził, że źle się czuje i musi położyć się do łóżka. To z Wnukiem IV zagrałem w Pięć Koron. Nawet nie chodzi o wynik (akurat przegrał sromotnie), ale o jego zachowanie w czasie gry. Kuma 10 razy szybciej ode mnie, ma swoje teksty i inne, zmałpowane od ojca, albo braci, wymądrza się ponad miarę i sumarycznie w czasie gry trudno jest mi utrzymać powagę mając za przeciwnika takiego sześcioletniego leszcza.
Wieczorem całe bractwo rozlazło się po kątach, więc zaległem, jak zwykle, w gabinecie nad garażem, najzimniejszym miejscu w domu. To mi specjalnie nie robiło, bo wiedząc z autopsji, że tam można zamarznąć, zwłaszcza zimą, stosownie się ogaciłem. Spałem w obowiązkowych skarpetkach pod grubą kołdrą zwiększając jej sensoryczność za pomocą podwójnego polarowego koca. Czułem, jak ogarnia mnie błogie ciepełko i zasnąłem.

NIEDZIELA (09.02)
No i ten dom odsypia w niedzielę całe tygodniowe zaległości.

Stąd o 08.00 na dole byłem pierwszy. Zrobiłem sobie kawę, gdy niespodziewanie zszedł Wnuk I i IV.
- Dziadek, a zagramy w 3-5-8? - zaczepił mnie od razu Wnuk I.
- Ale z kim? - się zdziwiłem. - Przecież potrzeba trzech graczy.
- No przecież może zagrać Wnuk IV! - Dorośli go nie doceniają, ale potem ciężko się dziwią.
Przystałem na propozycję, tym bardziej, że wiedziałem, że w wypowiedzi Wnuka I jest coś na rzeczy.
Ledwo rozłożyliśmy karty, a zszedł Wnuk II kategorycznie oznajmiając, że on też gra. To zaczęli się kłócić, bo żaden nie chciał grać z drugim w parze, tylko każdy samodzielnie.
- Chłopaki! - Mam świetny pomysł! - przerwałem ich kłótnię. - To zagrajcie we trzech, a ja sobie posiedzę z boku i poczytam książkę.
- Nie!!! - natychmiast solidarnie skonsolidowali szyki. - Ty musisz grać!
- To może ty graj - odezwałem się do Wnuka IV - a ja będę siedział z boku i będę ci tylko pomagał. Poszło jak z płatka. Oczywiście wygraliśmy, bo nec Hercules contra plures.

Po południu miałem umówione specjalne spotkanie z Zastępcą Dyrektora. Trwało 2 godziny.
To był LEVEL ONE rozmowy, jak mówią teraz młodzi.

PONIEDZIAŁEK (10.02)
No i sprzedaż Naszej Wsi stała się faktem.
No i pierwszy umówiony termin szlag jasny trafił.

Po raz pierwszy na blogu jest dwa razy no! To pierwsze no jest oczywiście fundamentalne i z niego będą wynikać wszystkie następne.
Dzisiaj o 14.00 podpisaliśmy akt notarialny.
W drodze powrotnej  zajrzeliśmy do Biedry, żeby uzupełnić zapasy Pilsnera Urquella i kupić szampana.
- Czujesz coś? - zapytała Żona w kolejce.
- A co mam czuć?
- No, że sprzedaliśmy Naszą Wieś.
- Nie.
- Ja też nie.
A powinniśmy, bo Szwed chciałby się jednak wprowadzić, ze względu na dzieci już chodzące do "naszej"szkoły, w połowie marca. - Jak się da. - zaznaczył.
Czemu ma się nie dać? Najwyżej dwa tygodnie przeczekamy sobie w Nie Naszym Mieszkaniu. A bo to pierwszy raz?...
Już mieliśmy na okoliczność otwierać szampana, gdy zadzwoniła Pani Z Pięknego Miasteczka. Radosnym tonem oznajmiłem jej o naszym fundamentalnym kroku, gdy nagle uświadomiłem sobie, że ma dość grobowy głos. Jak nie ona.
- No tak! - pomyślałem. - Wycofuje się z jakichś przyczyn ze sprzedaży. I zrobiło mi się trochę niedobrze, ale natychmiast zacząłem w myślach uruchamiać Plan B.
Pani nie wiedziała, od czego zacząć, a im bardziej nie wiedziała, tym bardziej ja uruchamiałem Plan B. Im bardziej Puchatek zaglądał do środka, tym bardziej tam Prosiaczka nie było.
W końcu rzuciła się na głęboką wodę i oznajmiła, że pani notariusz wypatrzyła, że budynek nie ma "ostatniego" papieru, pozwolenia na użytkowanie, czego w 2006. roku nie dopatrzył jej ojciec i kierownik budowy.
Fajnie, ale nie tragicznie.
Ona to teraz odtworzy, bo w Starostwie wszystkie pozostałe dokumenty są, więc będzie to formalność, która dodatkowo potrwa miesiąc. Wielkie halo. Najwyżej dłużej przeczekamy w Nie Naszym Mieszkaniu. A bo to pierwszy raz?...
To ustaliliśmy wstępnie, że może uda się nam wprowadzić 15. kwietnia, czyli po świętach i po naszym urlopie w Pucusiu.
Przy okazji wyszło na jaw, że ona odprowadza do Spółki Wodnej stosowną należność za 0,07 ha stawu, czyli za 700 m2. Skubany, tak zarósł. Bedzie co robić!
Szampana tak czy owak otworzyliśmy, bo, jak stwierdziła Żona, fundamentalny krok został dokonany.

A dzisiaj w Pucusiu obchodzono w towarzystwie orkanu Sabina 100. rocznicę zaślubin z morzem. Gdy rano wybierałem się do Szkoły, trąbiła o tym Trójka, wymieniając różne charakterystyczne pucusiowe miejsca. Niedługo tam będziemy.
Orkan Sabina nie dorasta do pięt orkanowi Cyrylowi, który w styczniu 2007. roku w nocy ze stodoły w Naszej Wsi zrobił piękną, powyginaną, surrealistyczną konstrukcję, dodatkowo całą przestawiając o jakieś dwa metry. Ale i tak mógł (mogła?) narobić nam szkód. Szwed dostał się do Polski ostatnim promem. Potem Bałtyk "zamknięto". Szampana byśmy raczej dzisiaj nie pili. I jak tu nie mówić o palcach...

I jak tu nie myśleć, cholera jasna, o Po Morzach Pływającym? Może nie pływa, tylko siedzi bezpiecznie w jakimś porcie? Bo mało ma zmartwień? Ostatnio przez krótką chwilę myślał, że zmieniłem mu imię na Tego Co mnie Budzi Po Nocach (wyraźnie ma nieczyste sumienie), ale porządnie doczytał bloga i się uspokoił. Tym bardziej, że mu napisałem, że on zawsze będzie Po Morzach Pływającym, nawet gdy osiądzie na marynarskiej emeryturze, czyli na mieliźnie, co mu się bardzo spodobało. Ta mielizna oczywiście.



W tym tygodniu Bocian zadzwonił jedenaście razy i wysłał jednego zabawnego smsa.