poniedziałek, 17 lutego 2020

17.02.2020 - pn
Mam 69 lat i 76 dni.

WTOREK (11.02)
No i wyjaśniło się z Po Morzach Pływającym.

Na tyle, że można być spokojnym, a nawet zazdrosnym. Od tygodnia "siedzi" w Marsylii.
...Wieje lekki zimowy wietrzyk, niebo czyste jak latem, słoneczko świeci, po ulicach nie ganiają " świry" z koronowirusem, a ja oglądam uliczki w których nagrywali Francuskiego Łącznika...(pis. oryg.)
Napisał, że jesteśmy z granitu, co każdemu może się spodobać, zwłaszcza mnie. 

My zaś, mimo chwilowego, jednodniowego wyciszenia, gruszek w popiele nie zasypiamy. Już na najbliższy piątek umówiliśmy się w Pięknym Miasteczku z Tym Co Mnie Budzi Po Nocach. Telefonicznie ustaliliśmy kwotę transakcji, która jest wyższa od tej mojej, lichwiarskiej, ale zdaje się do zaakceptowania przez obie strony. Mimo tego pozwoliliśmy sobie na to spotkanie zaprosić Budowlańca, który specjalnie przyjedzie z Metropolii. Bo jeśli on wyczai jakąś ekstra minę, to w tę transakcję na pewno nie wejdziemy.

ŚRODA (12.02)
No to wczoraj pojechałem, tam i z powrotem, do Metropolii.

W ramach akcji, którą Zastępca Dyrektora definiuje następująco: Bo pan mi nigdy, albo bardzo rzadko, idzie na rękę!
W nowym roku szkolnym, po tych wszystkich reorganizacjach, środy leżą w gestii Zastępcy Dyrektora (dodatkowo jedna sobota zjazdowa w miesiącu). Musi być w nich obligatoryjnie na tzw. dyżurach sekretarskich, czyli jest to jego obowiązek oprócz oczywiście prowadzenia zajęć dydaktycznych. Ja do tej pory też w środy regularnie byłem, żeby mieć z nim kontakt i żeby wspólnie pozałatwiać i omówić wiele spraw. Ale wreszcie po pół roku na tyle okrzepliśmy, że ta środa miała być pierwszą, kiedy Zastępca Dyrektora mógł być sam, a ja po raz pierwszy mogłem sobie pozwolić na nie przyjeżdżanie, zwłaszcza że zaplanowałem, że trzeba podgonić sprawy osobiste.
Ale w zeszłym tygodniu wysłał smsa, że ma wielką prośbę i czy może właśnie dzisiaj mieć wolne za jakąś sobotę lub za wypracowane "nadgodziny", bo chciałby z dziećmi wyjechać gdzieś na trzy dni.
To wstałem rano przed szóstą, a wróciłem do domu po osiemnastej. I nie liczę tych 80. km jazdy tam i 80. z powrotem...
Ale wiadomo, co bym nie zrobił, jako szef, to i tak w końcu padnie: Bo pan mi nigdy, albo bardzo rzadko, idzie na rękę!

Zanim dotarłem do domu, wpadłem do Sołtysa po tegoroczny nakaz płatniczy. Bo podatki, rzecz święta. Sołtys, Sołtysowa i Sołtysówna strasznie byli ciekawi tego Szweda. Więc co nieco im opowiedziałem. Że ma on zamiar hodować kury, mieć dwie krowy, pszczele ule, no i warzyć piwo, co już w Szwecji robił. A przy tym planuje schudnąć, bo i bez lekarzy wie, że 120 kg to grubo za dużo, chociaż po nim tego specjalnie nie widać. Po prostu jest kawałem chłopa.
Wszystko to bardzo się spodobało sołtysowemu klanowi, a jeszcze bardziej, gdy zaproponowałem, dowiedziawszy się od nich, że 6. marca, w piątek, w naszej świetlicy będzie Dzień Kobiet, że go przyprowadzę i oficjalnie naszej społeczności przedstawię. A potem stwierdziliśmy z Żoną, że chyba będziemy z Żoną przyjeżdżać do Naszej Wsi na kolejne Dni Kobiet i inne, tego typu uroczystości, bo w Pięknym Miasteczku to będzie bez sensu. 4 tys. mieszkańców, więc jak tu nawiązać bliższy kontakt? A w Naszej Wsi 70. mieszkańców, więc siłą rzeczy...

A wieczorem, gdy akurat dyskutowaliśmy o mieszkaniu w Pięknym Miasteczku (wg Żony jest tylko zawilgocone), wysłał smsa Ten Co Mnie Budzi Po Nocach. Pytająco stwierdził, albo zapytał stwierdzając, że on rozumie, że w ten piątek, po zatwierdzeniu ceny, możemy się umawiać na przyszły tydzień do notariusza. Odpowiedziałem wymijająco Myślę, że jak przyjedziemy w piątek, to wszystko ustalimy na miejscu.
Teraz jesteśmy trochę w patowej sytuacji. Bo żeby nasz plan na przyszłe lata zadziałał i żeby to wszystko miało sens musimy kupić i dom, i mieszkanie w Pięknym Miasteczku. Jedno bez drugiego albo nie ma sensu, albo jest gorszym rozwiązaniem. Jeśli dom nie wypali, tfu, tfu, tfu, to możemy zostać z tym mieszkaniem, jak Himilsbach z angielskim. A jeśli wypali, ale będziemy przeciągać kupno mieszkania, może ono w końcu znaleźć innego kupca i wtedy sam dom nie do końca rozwiąże nasze plany i pomysły na życie.
Nic, co wydaje się proste, takim nie jest.

CZWARTEK (13.02)
No więc nic, co wydaje się proste, takim nie jest.

Tak się pechowo złożyło, że na spotkanie biznesowe z Zastępcą Dyrektora i jego żoną mogliśmy się umówić tylko w ten weekend, a w nim tylko jutro, w piątek, czyli w Walentynki. Debilnie, bo staramy się unikać za wszelką cenę zbiorowości. Ale czasami po prostu się nie da.
Mój stosunek do tego amerykańsko-hollywoodzko-komercyjnego "święta" opisałem dosadnie już rok temu. O dziwo Żonie wpis się spodobał i umieściła tę dosadność na swoim Facebooku, gdzie cieszył się skromnym powodzeniem, w tym u Q-Zięcia.
Od roku w moim podejściu nic się nie zmieniło. Nie cierpię (Żona również) wszelakich owczych spędów, spędzania danego momentu na jedno kopyto, robienia wszystkiego na trzy cztery, zobaczcie, jak się kochamy i napędzania kasy.
Musieliśmy zarezerwować stolik w jakiejś restauracji, bo to my byliśmy stroną zapraszającą. Żona wyszukiwała w Internecie co ciekawsze lokale  w Rynku i jego okolicach, bo ten, do którego od razu chcieliśmy się wybrać, mimo że leży na peryferiach szerokiego centrum,  w swojej internetowej ofercie miał tylko kolację we dwoje, po 150 zł od łebka, z serduszkami, kwiatkami i ślicznymi wstążeczkami i specjalnym(?) menu. Ja, z racji siwych włosów, dzwoniłem.
Wszędzie informowano mnie, że z powodu Walentynek rezerwacji na piątek nie przyjmujemy.
W jednej restauracji miły i zachęcający kobiecy głos mnie poinformował:
- Proszę pana, ale rotacja jest tak duża, że na stolik będzie pan czekał góra 15 minut.
To ja po to brałem ślub z Żoną praktycznie w tajemnicy (wiedzieli tylko Syn, Synowa, Córcia, wtedy jeszcze stanu wolnego, Pasierbica i jej facet, przyszły Q-Zięć oraz dwójka naszych przyjaciół - świadków), żeby wszelacy szydercy nie sypali na moje siwe włosy ryżu, czy co tam się sypie w takich razach i żebym nie musiał z bruku przed Urzędem Stanu Cywilnego zbierać miedziaków obficie rzucanych przez tychże, niby na nasze szczęście, ale powiedzmy sobie szczerze, dla ubawu, żebym teraz, ciągle, a nawet jeszcze bardziej, przy tych siwych włosach, musiał się rotować w jakiejś restauracji?!
Nawet nie zareagowałem, tylko pomyślałem, że ja nie chce się rotować, tylko kulturalnie i spokojnie być traktowanym podmiotowo. Nawet do głowy mi nie przyszło, żeby indywidualnie, że nie wspomnę wyjątkowo.
W innej, inny młody kobiecy głos odpowiedział:
- Na jutro, bo są Walentynki, rezerwacji nie przyjmujemy. - Ale zobaczę, co da się zrobić. - dodała dla nas z nadzieją. - Mogę panu zarezerwować stolik, ale nie na dłużej niż 1,5 godziny. - poinformowała po dłuższej chwili. 
Znowu te moje siwe włosy się zjeżyły, więc podziękowałem.
A w jeszcze innej, jeszcze inny młody kobiecy głos odpowiedział, raczej zaczepnie, niż ze zdziwieniem, pytaniem na moje:
- To pan nie wie, że jutro są Walentynki?!
- Nie wiem! - odparłem ze złością. - A muszę!
Na końcu języka miałem jeszcze a może ja jestem z innego kręgu kulturowego?!, ale sobie odpuściłem.
- Musimy odsunąć się od centrum i znaleźć jakiś hotel z restauracją. - wymyśliła Żona po długich i frustrujących poszukiwaniach.
Od razu ten pomysł mi się spodobał. Przynajmniej tam żadna łajza walentynkowa nie przylezie. - pomyślałem.
Pierwszy telefon okazał się strzałem w dziesiątkę.
- Tak, oczywiście, przyjmujemy rezerwację. - poinformował mnie miły kobiecy głos, lekko starszy.
- Proszę pani, ponieważ pani jest na pewno w jakiejś centrali, bo państwo macie sieć hoteli, to czy mogłaby pani kogoś poinformować w tym naszym, żeby nie serwowano nam żadnych serduszek, kwiatków i wstążeczek?
- Nie, ja jestem na miejscu. - Oczywiście przekażę kelnerom w restauracji. - To znaczy, nie chce pan żadnych ozdóbek? - upewniła się z trudem tłumiąc śmiech.
- Tak. - Przyjdą po prostu dwie małżeńskie pary, które i bez tego się kochają. - Ale nikt nad nami nie będzie stał z bacikiem i walentynkowo nas poganiał? - dopytałem.
- Absolutnie nie. - pani walczyła, aby zachować powagę. - Restauracja czynna jest do 22.00 i możecie państwo być spokojni. - Zapraszamy.

To wieczorem precyzyjnie na Google Maps zlokalizowałem hotel i wypisałem sobie kilka terminów odjazdów tramwajów. W piątek, o tej porze, w Metropolii w ten sposób będziemy na miejscu w jakieś 0,5 godziny, z dwoma dojściami, do przystanku i do hotelu. Bo taksówką po prostu stalibyśmy we wszelkich korkach. Zresztą ją zamawiając słyszałbym z różnych korporacji taksówkowych same młode, kobiece miłe głosy, mniej lub bardziej zdziwione:
- Proszę pana, dzisiaj, w Walentynki, rezerwacji taksówki na godzinę nie przyjmujemy. - Ale jest duża rotacja, więc czas oczekiwania tylko do godziny.

Dzisiaj też zabraliśmy się się z Żoną za sprawę, która, w świetle naszych życiowych zmian, również wymaga rozstrzygnięcia. Kwestia Inteligentnego Auta lub auta w ogóle. Wspólnym mianownikiem naszego przyszłego życia ma być wymiksowanie się ze wszelkich kredytów, linii kredytowych, leasingów, itp. Na samym końcu do wymiksowania pozostaną operatorzy komórkowi.
Wymyśliliśmy, że spłacimy do końca leasing z opcją wykupu, potem Inteligentne Auto sprzedamy, bo po okresie gwarancji koszty wszelkich przeglądów, materiałów eksploatacyjnych i części zamiennych puszczą nas z torbami i za resztę pieniędzy, może coś dołożywszy, kupimy nową Dacię Duster.
To w środę, czyli wczoraj, kiedy tak poświęciłem się dla Zastępcy Dyrektora, skontaktowałem się z firmą leasingową ze Stolicy, omówiłem sprawę, a potem z ich stron pobrałem druk wniosku o przygotowanie symulacji wcześniejszej spłaty z opcją wykupu. A dzisiaj umówiłem się telefonicznie na poniedziałek w salonie Dacii, aby wspólnie z Żoną, zobaczyć co i jak, i może odbyć jazdę próbną.
I po tym wszystkim Żona stwierdziła, poniekąd słusznie, że ona jest przeciwna uszczuplaniu naszej puli finansowej o jakieś dopłaty do auta i że może poradźmy się naszego Zaprzyjaźnionego Warsztatowca (przypomnę, że Warsztatowiec to był ten z Naszego Miasteczka).
Zaprzyjaźniony Warsztatowiec charakteryzuje się kilkoma podstawowymi cechami:
- jest inteligentny i ma, m.in. o tym świadczące, iskry w oczach,
- jest uczciwy i nie naciąga klienta (Kiedyś w Naszej Wsi mieliśmy klasowe spotkanie. Kolega mieszkający kilkadziesiąt lat w Niemczech przyjechał swoim wypasionym Audi i tym nisko zawieszonym badziewiem urwał na naszej polnej, dojazdowej drodze jakąś plastikową osłonę, która mu, za przeproszeniem dyndała na jednej śrubie. To drugi zmyślny kolega tę śrubę odkręcił, a ja powiedziałem, gdzie należy się udać, żeby usterkę usunąć. Po powrocie właściciel audi opowiadał, że Zaprzyjaźniony Warsztatowiec musiał wyrwaną plastikową część uzupełnić i dospawać plastikowy element, przewiercić nowy otwór i całość z powrotem zamocować na spodzie auta, a na pytanie ile się należy, odpowiedział 10 zł, chociaż widział, że auto, i to jakie, jest na niemieckich numerach i że w związku z tym mógłby swobodnie zedrzeć. Koledze zrobiło się strasznie głupio, nie wiedział, jak się zachować, więc dał złotych 20. Mówił, że w Niemczech samo wjechanie na teren stacji obsługowej i trzaśnięcie drzwiami własnego auta kosztuje od razu co najmniej 20 euro),
- termin usługi nie musi być rzeczą świętą i przeważnie nie jest, więc trzeba czasami się wielokrotnie umawiać, ale w sytuacjach podbramkowych potrafi się sprężyć,
- w warsztacie panuje atmosfera z komuny, czyli niezły bajzel, co natychmiast buduje zaufanie, bo wiadomo, że w tych wypicowanych, gdzie najpierw trzeba się przebić przez tzw. panienkę, potem konsultanta, potem specjalistę d/s warsztatowych, by wreszcie twój samochód zniknął w części warsztatowej, gdzie wreszcie dobierze się do niego taki zwykły warsztatowiec, jak nasz, cena tej samej usługi będzie razy trzy, a przy tym z nikim nie można sobie, ot tak po ludzku porozmawiać i się powymądrzać,
- ma warsztat w sąsiedniej wsi, stąd wielokrotnie bez specjalnych problemów przyjeżdżał po nasze poprzednie auto i je holował do siebie, albo też jakiś drobiazg naprawiał na miejscu. Ale potrafił też pojechać po Terenowego, który był się rozkraczył w Metropolii i go przyholować i naprawić.
- posiada specyficzny stosunek do wszelkich samochodowych usterek, który można zobrazować krótkim dialogiem. Na przedstawiony problem - Wie pan, jak wrzucam czwórkę, to zaczyna coś skrzeczeć, tak jakby ze skrzyni biegów...albo - Z prawej strony, tak od trzydziestu na godzinę, wyraźnie słychać rytmicznie powtarzający się odgłos, jakby od przedniego, prawego koła...najczęściej odpowiada: - Dać głośniej radio, to nie będzie słychać.

- Ho, ho, ho! - odezwał się w swoim stylu, gdy nas zobaczył. - Gdzie to zapisać?
Faktycznie nie widzieliśmy się ze trzy lata i przez ten czas nic o nas nie wiedział.
To najpierw sobie poplotkowaliśmy, a motem przeszliśmy do meritum.
- Nie sprzedawać, jeździć i niczym się nie przejmować. -  Jak ma na liczniku 80 tys., to spokojnie pojeździ i do 200. - Potem do autoryzowanego serwisu nie jeździć, bo strasznie zdzierają (tu się mocno rozkręcił sypiąc przykładami). - I zawsze jeździć i pilnować, aby obroty na każdym biegu były powyżej 2. tysięcy. - Poniżej, w dieslach, to śmierć dla silnika. - Kierowcy o tym nie wiedzą, bo nikt im tego nie mówi, że wtedy olej nie jest dobrze rozprowadzany, a silnik jest zarzynany. - Poza tym przy niskich obrotach wszystkie metalowe elementy, które mają za zadanie wzajemne, bez luzów, zakleszczanie się na zębatkach i przenoszenie, np. napędu, dobrze się nie zakleszczają, tylko telepią i oczywiście się zużywają.
Zamilkł i spojrzał na nas, jakby cały wywód był oczywistością.
- Ale właśnie Żona - zacząłem - gdy siedzi obok, to mówi, że jadę za szybko i że...
- Wytłumaczyć - przerwał mi - że jak siedzi z boku, to źle widzi wskaźniki, pod złym kątem. - tu spojrzał na Żonę ze swoim uśmiechem i iskrami w oczach.
Na koniec dodał, że większość kierowców to debile, z czym absolutnie się zgadzam, że wszelkie stacje diagnostyczne i naprawcze oszukują i zdzierają wykorzystując niewiedzę kierowców i monopol nakazujący serwisowanie tylko u autoryzowanych przedstawicieli i że by powsadzał do więzienia tych wszystkich, co ściągają z zachodu powypadkowy złom i robią z tego "od nowa" samochody.
No i tak Inteligentne Auto zostanie z nami, z czego się cieszymy, bo je lubimy.

Dzisiaj też dopracowaliśmy do końca system zabezpieczenia Bloga Emeryta.
Praktycznie od samego początku, gdy zacząłem pisać, Żona co jakiś czas mówiła Czy ty nie rozumiesz, że to wszystko masz zgromadzone w wirtualnym świecie?! - I że jak coś się stanie, coś się wysypie, to nie będziesz miał nic! - I do kogo się zwrócisz z pretensją?!
Na moje pytanie to co mam zrobić? usłyszałem Na bieżąco archiwizować, na przykład zapisywać sobie na swoim laptopie.
Nawet to zacząłem robić, ale zapał, jeśli w ogóle mogę przy tym określić w ten sposób stan mojego ducha, bardzo szybko mi przeszedł. Bo nie dość, że było to upierdliwe, przy zapisywaniu do Worda wszystko w paskudny sposób się rozsypywało, to nadal było dla mnie wirtualne. Bo jak laptopa jasny szlag trafi, to do kogo będę mieć pretensję? Ponoć są spece, którzy potrafią z takiego złomu odzyskać dane, ale czy wtedy starczyłoby mi samozaparcia i kasy przede wszystkim?
Taki stan, niefrasobliwego z mojej strony zawieszenia, trwał aż do tej pory, gdy kilka dni temu, wróciwszy z Metropolii do Naszej Wsi, ujrzałem na stole kartki, z których pierwsza miała na samej górze pięknie wydrukowany w kolorze niebieskim napis Blog Emeryta. Od razu mi w sercu zagrało.
Nie dość, że papier, to po prawej stronie była udokumentowana liczba wpisów, a centralnie umieszczony główny wpis, w ordnungu, z właściwą chronologiczną kolejnością, bez rozsypywania się. Prawie wzorzec, gdyby nie trochę za małe litery, ale one z kolei, przy normalnie przyjętej wielkości, generowałyby produkcję zbyt wielu kartek papieru i oczywiście większe zużycie tuszu. 

Żona zrobiła próbny, podjudzający mnie, wydruk jednego z wpisów. Ponieważ od razu mi się to spodobało, to ustaliliśmy że pójdziemy tą drogą. I oczywiście natychmiast okazało się, że w naszej atramentowej drukarce skończył się czarny tusz, więc tego dnia nie mogłem już nasycić swoich oczu kolejnymi wydrukami, ale zadeklarowałem, że mogę, będąc w Metropolii, kupić pełne wkłady.
- Ale ja to mogę zrobić przez Internet. - zaofiarowała się Żona. - Będzie szybciej.
Zaprotestowałem, że wcale nie musi być szybciej, bo jak przyślą nie ten, to potem będą same kłopoty.
- To może wyjmij z niej pusty pojemnik, bo umiesz to robić. - zaproponowała z uśmiechem dodającym mi ducha.
Faktycznie, jest to jedyne urządzenie elektroniczne, którego się nie boję (wcale nie jest nim, wbrew pozorom, współczesny telewizor), ba, można powiedzieć, że nawet ją lubię i personalizuję. Za pomocą jej małego ekraniku potrafię się skomunikować i obsłużyć - włączyć i wyłączyć, ale tak normalnie i przyjaźnie, a nie "z buta", włożyć do zasobnika papier, wyrównać go za pomocą jej komunikatów, wydrukować potrzebną mi rzecz i/ lub zeskanować. Lubię, jak się szykuje do pracy mrucząc przyjaźnie, potem żmudnie, krok po kroku drukuje każdy szczegół i lubię, jak się wyłącza przechodząc w stan spoczynku. Stąd też dbam o nią i jeszcze w Naszym Miasteczku obstalowałem dla niej specjalną płachetkę, którą po pracy ją przykrywam, żeby zabezpieczyć przed kurzem. I zawsze na dzień dobry i do widzenia coś do niej zagadam, a ona spisuje się bez zarzutu.
Wyjąłem pojemnik i w środę, w ramach poświęcania się dla Zastępcy Dyrektora, w Media Markt w Metropolii zastosowałem  go jako wzorzec do pokazywania.
Pierwszy młody człowiek w firmowej koszulce i ze zwisającą smyczą z identyfikatorem stojący na baczność tuż przy wejściu widząc pojemniczek wskazał pierwsze piętro. Drugi, również młody, mocno przytyty, siedzący(!) tuż przy wejściu na I piętro za biurkiem przed komputerem, na moje pytanie i machanie przed oczami pojemniczkiem zapytał, jakby lekko zdziwiony oczywistą nieodpowiednością pytania (Żona słuchając mojej relacji stwierdziła, że jest to moja nadinterpretacja - Młodzież jest teraz głucha, wszystkiego głośno słucha na słuchawkach, więc takie są efekty.) Słucham?, więc mu jeszcze raz głośniej i dobitniej, sylabizując wyrazy, zadałem pytanie:
- GDZIE ZNAJ-DĘ TA-KIE COŚ?!
- Tam przy komputerach. - wskazał w sposób dość nieokreślony miejsce jednocześnie patrząc na mnie dziwnie.
Nie znalazłem miejsca przy komputerach, więc nagabnąłem kolejnego młodego człowieka chodzącego wolno wśród alejek utworzonych z regałów wypełnionych wszelakim sprzętem.
- A są tam, na ściance. - odparł zobaczywszy pojemniczek. - Nie był pan tam?
- A nie mógłby pan pójść TAM ze mną i mi pomóc? - Będzie szybciej i pewniej.
- Nie, nie, ja nie jestem od tego. - W razie czego proszę zwrócić się do kolegi. - i wskazał jakąś młodą postać w uniformie, dosyć mglistą, bo oddaloną o jakieś 100 m. - Ale da pan radę. - dorzucił pocieszająco.
Dałem. Rzeczywiście na ściance wisiały setki różnych pojemniczków do różnych drukarek, w tym moje. Wziąłem dwa i poszedłem do tego, oddalonego o 100 m.
- Czy dobrze wybrałem? - zapytałem pokazując dwa nowe opakowania i ten stary zasobnik.
- Dobrze. - odpowiedział krótko, bo co tu dłużej można było mówić, skoro sam widziałem, że dobrze.

W domu wkład zamontowałem i można było drukować.
Pierwszy wydrukowany wpis był samodzielny, autonomiczny i o takiej samej szacie, jak ten, co mnie podjudził. Ale już następne zaczęły się ze sobą mieszać, zahaczać o siebie i psuć całą chronologię, a przez to ideę pomysłu.
Powiedziałem o tym Żonie, że tak być nie może i coś z tym trzeba zrobić.
- To ja ci od razu mówię, że jak ci się to nie podoba, to ja się z tego interesu wypisuję! - zareagowała zirytowana.
No wprost mówiąc, jak śmiałem?! Ale niezrażony, spokojnie i rzeczowo, Żonie uzmysłowiłem, że skoro udało jej się wydrukować dwa razy tak, jak chciałem, to system jest, tylko musi na niego z powrotem wpaść. Ten mój spokój i rzeczowość spowodowały, że za chwilę Żona triumfalnie wróciła z kolejnym wpisem takim, jaki chciałem. Szeroko i szczegółowo, z satysfakcją, tłumaczyła mi, gdzie leżał pies pogrzebany, czyli ...der Hund begraben.
Kamienna atmosfera się odkamieniła i robota poszła natychmiast do przodu. Jeden z dwóch dużych segregatorów, których grzbiety pięknie opisała Nowa Sekretarka (Blog Emeryta 1 i Blog Emeryta 2) zaczął się natychmiast wypełniać treścią.
I to się nazywa porządna i pewna archiwizacja!

No i dzisiaj Córcia kończy 36 lat.
A ja ciągle pamiętam jej zapach niemowlaka,  jak ją kąpałem, przewijałem i karmiłem. I jak się w sobie po kąpieli, goła i bezbronna, zbierała i kuliła, wiedząc że za chwilę zostanie poddana łaskotkowym torturom widząc, jak do jej brzuszka zbliża się olbrzymi, brodaty łeb ojca. I ciągle widzę potężne czarne kudły na jej głowie nieprzystające do niemowlaka i słodką buźkę, która na przestrzeni jednego metra (widok w łazienkowym lustrze) potrafiła się zmienić w wulkan wściekłości nie mogąc natychmiast otrzymać wieczornej butli.
I pamiętam dziesiątki, dziesiątki innych rzeczy. A teraz sama jest matką.
No to Córcia, wszystkiego najlepszego!
Oczywiście dzisiaj do niej się nie dodzwoniłem. Oni tam, na tej wsi zabitej dechami, nie mają prawie zasięgu.

Dzisiaj, po długiej przerwie, musiałem krzątać się przy jednym apartamencie (jutro przyjeżdża para młodych ludzi). Ciągle kłuł mnie w oczy ten szwedzki traktor stojący na Końskiej Łące. Takie obce ciało jeszcze w naszym organizmie. I nic już się nie da z nim zrobić. Ani wyciąć skalpelem, ani otorbić, czyli otoczyć torebką z tkanki łącznej. Nawet niech by była z ropą. Nie da się i już.

PIĄTEK (14.02)
No i muszę skorygować wczorajszy zapis.

Bo naczelną zasadą przyświecającą mi przy pisaniu jest nierozmijanie się z prawdą przy lekkim, od czasu do czasu, jej koloryzowaniu.
Otóż wczoraj już kładłem się do łóżka, już za chwilę miałem włączyć tryb samolotowy, gdy zadzwoniła Córcia. Więc fajnie sobie porozmawialiśmy.

PONIEDZIAŁEK (17.02)
No i oczywiście w ostatnich dniach działo się mnóstwo.

I to MNÓSTWO nie pozwoliło mi zdążyć z opisem samego siebie. Więc muszę MNÓSTWO przerzucić do następnego wpisu. Dodam tylko, że musieliśmy podołać z Żoną czterodniowemu maratonowi towarzysko-zawodowemu. I że jesteśmy szczęśliwi, że jutro wracamy do Naszej Wsi.



W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwanaście razy i wysłał dwa smsy.