24.02.2020 - pn
Mam 69 lat i 83 dni.
ŚRODA (19.02)
No i nieźle Metropolia dała nam w kość.
Bo ile można pić i ciągle bywać?
Zwłaszcza, że przez ten okres praktycznie nie piłem Pilsnera Urquella, bo we wszystkich knajpach, w których byliśmy, go nie serwowano, co znacznie umniejszało rangę lokali bez względu na dobry klimat w nich panujący, jakość obsługi i menu. A w domu nie było praktycznie kiedy.
Ale w pewnym sensie przewrotnie, a w pewnym w prostym przełożeniu, bo byłem nasączony jak gąbka, podjąłem heroiczną decyzję. Przedwczoraj, w poniedziałek, kładąc się spać w Nie Naszym Mieszkaniu, po kolejnym, tym razem nadprogramowym spotkaniu, które wydłużyło nasz pobyt w Metropolii o jeden dzień, zakomunikowałem Żonie:
- Postanowiłem, że Pilsnera Urquella nie będę pił we wtorki, czwartki i niedziele. - I w tych dniach również żadnego innego alkoholu.
Widziałem, jak na udręczonej i śpiącej twarzy Żony pojawia się najpierw wyraz niedowierzania i, chyba widząc na mojej twarzy rzadko spotykaną powagę, szczęścia.
- Chyba w to wierzę, bo skoro sam zdecydowałeś?... - pytająco zawiesiła głos.
Jest coś na rzeczy, bo jakiś czas temu Żona wymyśliła, abym w jakieś dwa dni tygodnia nie pił Pilsnera Urquella. Przez krótki okres jakoś to funkcjonowało, ale system mocno kulał. Bo wymyśliła go Żona, a piłem ja. Nie było spójności duchowo-cielesnej. Na początku zaczęły się przekładanki czasowe To jednak dzisiaj wypiję, bo..., za to jutro nie, chociaż według "harmonogramu" mógłbym, potem został tylko jeden dzień w tygodniu, a potem system padł.
Ale teraz, w łazience, wszystko sam(!) przemyślałem. Nie dość że zwiększyłem, względem żoninej, tygodniową lukę w piciu Pilsnera Urquella o jeden dzień, to cały układ dokumentnie przemyślałem i to w tak krótkim czasie, jak szorowanie zębów. A więc w poniedziałki bezwzględnie muszę, bo fajnie jest przy Pilsnerze Urquellu doszlifowywać i zamykać kolejny tygodniowy wpis. To wtorek robi się naturalną przerwą. A w środę, po przerwie, trzeba. Więc czwartek znowu robi się naturalną przerwą. Piątek zaś i sobota to weekend, ludzki, cywilizacyjny wymysł, więc różne rzeczy mogą się dziać i tłumaczyć niczego nie trzeba. A jaka ma być niedziela, to już dawno temu wymyślił Najwyższy (żebym tylko z tego wszystkiego nie zaczął chodzić do kościoła...).
A odwrócona proporcja 4:3 (cztery(!) dni w tygodniu bez Pilsnera Urquella) oczywiście odpada i nie umiałbym znaleźć dla niej poważnego uzasadnienia - patrz powyższa argumentacja - a przynajmniej nie w tak krótkim czasie, jak mycie zębów. Zresztą instynktownie czuję, że byłaby ona sztuczna, wydumana, nadęta i nie przystawałaby do pilsnerowsko-urquellowskiej powagi.
Ponieważ jestem policyjno-wojskowo-księgowy, to oczywistym jest, że nie będzie problemu z realizacją planu i że nie nastąpią jakieś dniowe pomyłki lub nieuzasadnione podmianki. Podpieram się tutaj faktem, że właśnie w lutym mijają trzy lata, jak przestałem w Niemczech pić kawę z cukrem (tam to zaczął się ten Ordnung, co oczywiste) i już chyba od 9. miesięcy nie jem pieczywa, a Żona zawsze dodaje, że Pamiętaj, to nie chodzi tylko o samo pieczywo (nadal lubię), ale również nie jesz makaronów (nadal lubię), klusek (uwielbiam), naleśników (uwielbiam), pierogów (przepadam), czyli tego, co mączne. I nie patrzy przy tym na mnie podejrzliwie, jak bywało, czy aby to prawda, bo jak jestem sam w Metropolii, to z tym mogłoby być różnie. Moje znikanie i zapinanie paska od spodni na kolejną dziurkę wystarczą za tysiące słów.
Also, Ordnung muss sein!!! Ach ci nasi bracia...Jacy mądrzy...
Wczoraj przyjechaliśmy do Naszej Wsi dopiero o 16.00. Fakt, że rano pozałatwiałem jeszcze kilka, w miarę istotnych spraw, nie tłumaczył naszego zupełnie niespiesznego wyjazdu z Metropolii. W sposób prawie niezauważalny dla nas, i trzeba się temu uważnie przyjrzeć, zaczyna się nam nie spieszyć do Naszej Wsi. Powoli myślami jesteśmy gdzie indziej, w innych miejscach i przy innych sprawach. Stąd pobyt w Nie Naszym Mieszkaniu zrobił się lekko przedłużony, bo odbieraliśmy go, być może po raz pierwszy, jako taki bardziej domowy.
No i wczoraj, niejako w sposób naturalny, był "pierwszy" dzień bez Pilsnera Urquella. Specjalnie nie cierpiałem. Za to jak smakował dzisiaj...
Ale co działo się w Metropolii w zasadzie na przełomie tygodni, czyli co było tym MNÓSTWEM, które nie pozwoliło na opisanie samego siebie?
W piątek, 14. lutego, w "słynne" Walentynki, wyjechaliśmy do Metropolii via Piękne Miasteczko.
Najpierw umówiliśmy się z Budowlańcem na kawę w jedynej piekarnio-cukiernio-kawiarni (czynnej zresztą do 16.00, bo później Piękne Miasteczko całkowicie zasypia), aby ustalić wspólny front, omówić różne budowlane sprawy i ogólnie poknuć. Potem spotkaliśmy się z Tym Co Mnie Budzi Po Nocach. Budowlaniec razem z nim i z Żoną (mnie się za bardzo nie chciało) obeszli wszystko dokumentnie i wszystko dokumentnie przedyskutowali, a zwłaszcza panujący tam grzyb, który według Budowlańca grzybem okazał się nie być.
- Słuchajcie - zaczął - gdy wyszliśmy po 40. minutach. - Coś wam powiem. (to ulubione zdanie-wytrych Budowlańca, którym zawsze rozpoczyna kwestię) - Zwróciliście uwagę, jaka tam była wysoka temperatura i wilgotność? - I jak pozasłaniane ściany i narożniki?- To jak one mogą się nagrzewać?! - popatrzył na nas triumfująco. - Coś wam powiem. - Są zimne! - odpowiedział sam sobie, bo my nie śmieliśmy się odzywać słuchając w nabożnym skupieniu. - I w tych miejscach powstaje punkt rosy (temperatura, w której może rozpocząć się proces skraplania gazu, tutaj pary wodnej - wyjaśnienie moje, bo Budowlaniec nie uważał za właściwe to wyjaśnić, skoro to jest oczywiste) - rozkręcał się coraz bardziej. - Coś wam powiem. - Prawie na pewno wystarczy zwiększyć wentylację pomieszczeń, bo są zbyt szczelne okna, nie grzać szaleńczo, jak oni i odpowiednio umeblować mieszkanie, żadnymi ciężkimi, nieprzesuwalnymi szafami. - I obserwować! - Coś wam powiem. - Mogę się założyć, że problem zniknie! - Więc nie wchodźcie w żadne podcinki, iniekcje i inne. - Po co to wam? - Chcecie wydawać niepotrzebnie pieniądze?
No to wiadomo, że nie chcemy.
Żonę ta jego wizyta i diagnoza niezwykle uspokoiła, co, jak pisałem, miało zawsze miejsce we wcześniejszych naszych budowlanych kontaktach.
Umawialiśmy się przy autach na dalsze kontakty i na jego nadzór budowlany przy remoncie mieszkania, gdy zakończył:
- Coś wam powiem. - Muszę jechać, bo o 16.00 mam następne spotkanie.
Po przyjeździe do Metropolii zadzwoniłem do Tego Co Mnie Budzi Po Nocach. Ustaliliśmy ostateczną cenę transakcji i umówiliśmy się do notariusza w Powiecie. Całe szczęście, że Ten Co Mnie Budzi Po Nocach wybrał drugiego (więcej w Powiecie nie ma), a nie tę despotyczną idiotkę, o której nasi zaprzyjaźnieni prawnicy, w tym Prawnik Gitarzysta, słysząc co ona wyprawia, stwierdzili, że jest beznadziejna.
W Nie Naszym Mieszkaniu stosownie się przebraliśmy i tramwajem pojechaliśmy na 18.00 na spotkanie z Zastępcą Dyrektora i jego żoną, która okazała się być bardzo sympatyczną i naturalną młodą kobietą lat 36, czyli w wieku Córci. Sam Zastępca Dyrektora ma 44 lata. Gdy ona miała 19, a on stosownie więcej, oboje wyjechali do Stanów, gdzie Zastępca Dyrektora wcześniej wielokrotnie bywał. Mieszkali tam 5 lat. Pracowali, ona ukończyła studia, które teraz owocują w jej obecnej pracy w Polsce, tam urodził się ich syn, obecnie lat 12 (ma również amerykańskie obywatelstwo - prawo ziemi obowiązujące w Stanach). Mieszkali na wschodzie Stanów, wśród białych, wykształconych, jak mocno podkreślali Amerykanów, z którymi się pozaprzyjaźniali i z którymi mają do tej pory kontakt, chociaż od powrotu do Polski w Stanach nie byli. Mieli więc mnóstwo szczęścia i chcieli zostać, ale rząd i przepisy im nie pozwoliły. Wrócili więc do Polski, urządzili się tutaj "od nowa" i urodziła im się córka, obecnie lat 8.
Spotkanie zdominowały sprawy prywatne, bo o wszystko musiałem wypytać aż do czwartego pokolenia. Okazało się, że ich marzeniem jest własny dom i mieszkanie na wsi, więc rozpoczęli budowę w miejscu odległym od Metropolii o jakieś 30-40 minut jazdy samochodem. Znamy tę miejscowość - jest wsią, ale już taką mocno ucywilizowaną, jedną z wielu sypialń Metropolii.
Siedzieliśmy w hotelowej restauracji bite 5 godzin. Przygotowano nam stolik na uboczu, więc było super, tym bardziej że sala świeciła pustkami. Toteż do godziny 22.00, czasu zamknięcia restauracji, nikt nie świstał nam nad głowami żadnym bacikiem i nas nie poganiał.To był najistotniejszy i najpoważniejszy plus. Bo już menu nie wykraczało poza pewne standardy - owszem jedzenie dobre, ale wybór skromny (piszę jak nie ja!), Pilsnera Urquella nie było i musiałem podpierać się innym piwem, znanym mi zresztą i całkiem strawnym. Za to chilijskie wino, Chardonnay, było bez zarzutu, jak zwykle, bo chilijskie. Z kolei podstawowym mankamentem całości była młodziutka pani, która nas obsługiwała. Uczyła się, więc niczego nie wiedziała i niczego za bardzo nie można było z nią skonsultować. Nawet, gdy co chwila, zasypywana pytaniami, zwłaszcza Żony, szła do kuchni, aby się dowiedzieć.
Siedzieliśmy do 23.00, godzinę nadprogramowo, więc nic dziwnego, że w końcu jednak, ale bardzo delikatnie, zaczęto nam bacikiem nad głowami świstać, żebyśmy się wynosili.
Wieczór był niezwykle sympatyczny. Nawet udało się złapać, mimo już komunikacyjnej nocnej pory "normalny", rejsowy tramwaj. Był więc czas, aby obgadać naszych gości, którymi byli, bo to my ich zaprosiliśmy.
W sobotę, 15. lutego, rano byłem w Szkole.
Moglibyśmy z Nową Sekretarką wymieść kolejny raz mnóstwo zaległości, ale zaskoczył nas, bardziej mnie, nadmiar bieżących spraw, które dostarczyli nam nauczyciele i słuchacze. Praca była oczywiście efektywna, a dodatkowym plusem był fakt, że Nowa Sekretarka uczyła się na żywym organizmie.
W Nie Naszym Mieszkaniu znowu stosownie się ogaciliśmy i tramwajem wyruszyliśmy na spotkanie z Helowcami. Mnie się wydawało, że nie widzieliśmy się z nimi z pół roku, ale Hel twierdził, że "tylko" trzy miesiące, bo przecież w listopadzie byliśmy u was, w Naszej Wsi (fajny językowy paradoks). To tylko świadczy, że Hel jest w świetnej dyspozycji intelektualnej, czemu dawał wyraz w trakcie spotkania podsuwając różne humorystyczne interpretacje sytuacyjne i żarciki w swoim stylu.
Musieliśmy wszystko obgadać.
Hel swoją sytuację zdrowotną z demonstracją pooperacyjnych blizn usytuowanych w poprzek całego brzucha tworzących "piękny" warkocz i ostatniej, punktowej, po 52. lub 53. dniowym drenażu wsadzonym chyba do wątroby, więc tym bardziej niczego nie chcieliśmy oglądać, ale się uparł, więc trzeba było uszanować.
Hela swoją, bardzo dobrą zresztą, sytuację w pracy, w której jest jednak tylko jednym z trybików. A za chwilę może się okazać, że nastąpią zmiany przy zmianie właściciela maszynerii. I czy wtedy coś się dla niej zmieni, to się zobaczy. Jak na razie urobiona jest po łokcie. Oczywiście wykorzystaliśmy sytuację i obgadaliśmy Konfliktów Unikającego.
My, wiadomo, Naszą Wieś, Piękne Miasteczko i Szkołę. Helowcy nam kibicują i są naszymi poważnymi doradcami, takimi, którzy nie udają, że słuchają, ale przejmują się i angażują.
Cieszyliśmy się na ich widok, jak diabli. Brakuje ich nam i szkoda że ostatnio i ich, i nasze sprawy toczą się tak, że nie można się częściej spotykać.
Przy wyjściu, po czterogodzinnym siedzeniu, wybuchła drobna aferka, bo ja się uparłem, że chcę wracać tramwajem, bo lubię, a Helowcy, z poparciem Żony, uparli się, że nas odwiozą autem, bo wiadomo Hel prowadził. Przegrałem ten nierówny pojedynek.
W niedzielę, 16. lutego, o 11.00 byliśmy u Kobiety Pracującej i Janko Walskiego. Oczywiście nic nie pomogło uprzedzanie, że my będziemy po śniadaniu, bo pierwsze co się rzuciło w oczy, to obficie zastawiony stół. Drugie, to echo panoszące się w domu, bo jest on już w sporej części ogołocony i przeprowadzony do nowego lokum. Okazało się, że ostateczny akt sprzedaży podpisali w piątek, czyli trzy dni przed nami. Czekali dość długo, ale natrafili na swojego kupca, tak jak my na Szweda, czyli na kogoś, komu prawie wszystko w kupowanym domu odpowiada.
Trzecie, to sterta książek sprytnie opakowanych stretchem w takie nieduże, trwałe moduły, niezbyt ciężkie i łatwe do transportu, oszczędzające przy tym kartony, które przecież swoje ważą.
To od razu pomogliśmy im zapakować te książki i pojechaliśmy do nowego miejsca.
Gdy byliśmy tam ostatnio to hulał sobie wiatr, a teraz stał dom, w zasadzie do zamieszkania. Fakt, że były kartony i materace na podłodze, ale przez to trzeba pioniersko przejść, żeby potem w gnuśnym, mieszczańskim otoczeniu, było co wspominać.
Musieliśmy dosyć szybko wracać, bo już o 14.00 miała przyjechać nowa właścicielka z pierwszymi swoimi gratami. Dobrze się nie zdążyliśmy pożegnać, gdy już była. Stąd szybko uciekliśmy, bo było widać, że Kobieta Pracująca i Janko Walski są już w innym świecie.
Po południu tego dnia odwiedziliśmy Krajowe Grono Szyderców.
Wiadomo było, że spotkanie zdominują wnuki, i fajnie, ale zaczyna mi brakować takich zwykłych spotkań z nimi, bez dzieci, żeby można było sobie swobodnie, inteligentnie porozmawiać z nieodzowną dawką szyderstwa. Teraz nie ma na to szans i czasami są momenty, kiedy czuję się głupio. Bo jak nawet się pojawia, to bez specjalnej atmosfery i kontekstu. I to ich zapętlenie w kieracie. Wiem, że na razie nie da się inaczej, ale...
Po tym maratonie piątkowo-sobotnio-niedzielnym liczyliśmy na nieodzowną nocną regenerację, tym bardziej, że Zastępca Dyrektora i jego żona (muszę ją jakoś nazwać) chcieli się z nami jeszcze raz spotkać w poniedziałek.
- Tym razem to my zapraszamy Państwa.
Niestety w poniedziałek, 17. lutego, wstaliśmy nieprzytomni. Przez pół nocy włączał się w różnych interwałach czasowych alarm w pobliskim samochodzie. Najgorsze nie było samo wycie, tylko oczekiwanie na nie. Jak w tym dowcipie (może już przytaczałem), zresztą ulubionym mojego Pierwszego Teścia.
Facet miał sąsiada, który mieszkał nad nim. Sąsiad ostro imprezował i najczęściej wracał do domu późną nocą. Najpierw z łomotem rzucał na podłogę zsunięty jeden but, by po chwili zrobić to z drugim. Po czym zapadała kompletna cisza i ten z dołu, który do tego momentu nie spał i był cały naszczurzony, wreszcie mógł spokojnie usnąć. Ale którejś nocy imprezowicz huknął pierwszym butem jak zwykle, a ten drugi cicho zzuł. Ten z dołu czekał i czekał. W końcu nie wytrzymał, poszedł na górę i wali w drzwi sąsiada. Otwiera mu imprezowicz, kompletnie zaspany i zdziwiony, i słyszy:
- No zrzuć pan, do jasnej cholery, ten drugi but!
Na spotkaniu byliśmy jednak w dobrej formie i w dobrych nastrojach. Bo znowu było bardzo sympatyczne i ciekawe. I znowu siedzieliśmy pięć godzin. Część czasu pochłonęły oczywiście sprawy zawodowe, ale chyba większość ich budowany dom. Te problemy - użeranie się z fachowcami, idea, wielkość, kształt i usytuowanie domu, oczekiwania, marzenia i realizacje ludzi, którzy tym żyją, to są tematy, które my uwielbiamy. Ciekawe, czy będziemy je uwielbiać, gdy za chwilę dopadną nas bezpośrednio?
Po tym wszystkim postanowiliśmy z poniedziałku na wtorek jednak(!) się wyspać, żeby właśnie niespiesznie zebrać się do Naszej Wsi. Ale akurat raniutko przyjechali śmieciarze, którzy z boksu usytuowanego tuż pod naszymi "sypialnianymi" oknami, wytaczali z charakterystycznym turkotem pojemniki na śmieci. A śmieciarz też człowiek. Musi pogadać w pracy, a w zasadzie głośno, czyli normalnie, pokląć.
To się zebraliśmy i dlatego też między innymi, bez filozoficznych przesłanek, będąc zwyczajnie nieprzytomnymi, nie mogliśmy spiesznie się zebrać i wrócić do domu.
Ale dzięki temu w Castoramie kupiłem aż 300 m folii stretch. Będę nią pakował nie tylko książki.
Wyjeżdżając we wtorek (wczoraj) z Metropolii, na jej rogatkach zapytałem Żonę retorycznie:
- A nie chciałabyś trochę nadłożyć drogi i zobaczyć dom Zastępcy Dyrektora i jego żony (muszę coś wymyślić)?
Więc oczywiście nadłożyliśmy i dom, w zasadzie bez problemów, odnaleźliśmy. Akurat na dachu dwóch facetów skrzętnie układało dachówki. I nigdzie nie było charakterystycznej żółtej tablicy informacyjnej.
- A wie pan - wieczorem telefonicznie poinformowałem Zastępcę Dyrektora - że gdy wysiadłem z samochodu, to miałem zapytać tych panów, tak bez żadnego dzień dobry, dlaczego nie ma tablicy informacyjnej i dlaczego oni pracują na wysokości bez żadnych zabezpieczeń? - Przy czym zaznaczam, że Żona stwierdziła, że ona z takimi głupimi pomysłami nie chce mieć nic wspólnego i nawet nie wysiadła z auta.
- To dobrze, że pan ich nie zaczepił. - odparł ze śmiechem. - Bo oni są strasznie cięci na wszelkich inspektorów i różnie mogłoby się to skończyć (w domyśle dostać wpierdol - dop. mój).
Ale dziękował, że zainteresowaliśmy się ich domem.
Pływający Po Morzach żyje, bo odniósł się do poprzedniego wpisu.
Wczoraj wspomniał, odnosząc się do sposobu archiwizacji mojego bloga, o swoim i wygląda to ciekawie, ale czy znowu mam przytaczać "inwazję na Normandię"? I dodał:
- Ruszamy niedługo z "Krainy Lawendy do Krainy Czerwonego Wina" (pis.oryg.)
Więc rozszyfrowałem ten romantyczny opis, jako jeden kraj, czyli Francję. Dzisiaj to potwierdził. To jak się znam na geografii, musiał opłynąć Półwysep Iberyjski. Innego wyjścia nie było.
CZWARTEK (20.02)
No i dzisiaj, niespodziewanie dla nas, popołudnie przebiegło pod znakiem dentysty.
Żona w grudniu miała odtworzony kawałek ułamanego zęba, a całość została wzmocniona kawałkiem specjalnego pręcika. I wydawało się, że sprawa jest zakończona. Ale ząb od czasu do czasu ćmił z daleka, zwłaszcza gdy w czasie leżenia dotykała poduszkę tą stroną twarzy. Trochę to wyglądało idiotycznie i podejrzanie. Aż w końcu wczoraj zaczął wyraźnie boleć i noc była lekko nieprzespana.
Żona dzisiaj długo się do tego nie przyznawała, ale w końcu rozsądek (jutro notariusz) i strach przed zbliżającą się nocą zwyciężyły. Była zdecydowana, żeby natychmiast coś zrobić, a najlepiej wyrwać w jasną cholerę, żeby był święty spokój. Przy czym wiedziała, że to wcale nie jest najlepsze wyjście przy jej parafunkcjach. Z kolei kanałowe leczenie też jej programowo nie pasuje, bo się naczytała, że zawsze w takim martwym zębie coś się dzieje i prędzej, czy później jest on przyczyną różnych stanów zapalanych w organizmie. I tak źle, i tak do dupy.
Póki co złapałem za telefon i jedna pani doktor, której kompletnie nie znaliśmy, z miejscowości oddalonej o 10 km, powiedziała Wsiadajcie natychmiast i przyjeżdżajcie! Akurat miała jakąś lukę "w pacjentach".
Pani doktor sposobem bycia, nie robieniem problemów i podejściem do sprawy od razu przypadła mi do gustu. A dodatkowo się zdziwiłem, gdy siedząc w poczekalni, najpierw słyszałem krótką rozmowę pań, a za chwilę charakterystyczny świst wiertła. Co za cholera? - pomyślałem. - Bez znieczulenia?! I znowu za chwilę Żona wyszła w wyraźnie lepszym nastroju.
Okazało się, że pani doktor otworzyła tylko tę przestrzeń, żeby można było tamponami to miejsce osuszać i żeby zaczątki opuchlizny zniknęły (ponoć po nocy, która według niej byłaby nieprzespana, rano prawa część twarzy byłaby dwa razy większa niż lewa) i zaprosiła Żonę na wizytę za tydzień, chyba, o ile dobrze pamiętam, proponując leczenie kanałowe.
Żona, czując się zdecydowanie lepiej, od razu zasiadła do Internetu. I znalazła mnóstwo ciekawych opinii i przypadków zgodnych z jej podejściem do sprawy zasadzającym się na mocno ograniczonym zaufaniu do współczesnej medycyny i lekarzy. Najbardziej przypadł jej do gustu przypadek jakiejś babki, która z "podobnym" zębem żyje już ósmy rok, czuje się świetnie i nie ma żadnych stanów zapalnych. Ale musi po każdym posiłku oczyszczać to miejsce z resztek jedzenia, co nie stanowi przecież żadnego problemu. Zęby zaś czyści sodą i wodą utlenioną ( to robię chyba od trzech lat i faktycznie, cholera, żadnych problemów z zębami nie mam), no i jamę ustną płucze płynem Lugola.
- A to wszystko jest tanie jak barszcz. - skomentowała Żona. - Poza tym kość musi oddychać, a zabiera jej się taką możliwość zaklajstrowując dziurę plombą. - dodała.
Więc nie wiem, co zrobi, ale jej wizyta za tydzień u pani doktor stoi pod dużym znakiem zapytania.
PIĄTEK (21.02)
No i dzisiaj podpisaliśmy notarialną umowę przedwstępną na zakup mieszkania w Pięknym Miasteczku.
O 13.00 spotkaliśmy się w Powiecie z Tym Co Mnie Budzi Po Nocach i jego matką u notariusza, którego on wybrał. Obecność matki wynikała z tego, że to ona formalnie była stroną sprzedającą. Matka, co skrzętnie wyłapałem słysząc odczytywany przez notariusza PESEL, jest ode mnie starsza o dwa lata i 20 dni. Ja już do tego faktu zdążyłem przywyknąć i nawet się nie dziwię Żonie, która przy pierwszym spotkaniu była wstrząśnięta widokiem tej pani, bardzo sympatycznej zresztą, i przypisanym do niej wiekiem.
- Matko! - rzekła wtedy Żona, ale oczywiście nie do tej pani. - Jak sobie wyobrażę, że tak mógłbyś teraz wyglądać, to nic, tylko się załamać.
Faktycznie pani wygląda na taką starowinkę z różnymi ułomnościami, w tym z mocno posuniętą głuchotą. Stąd nic dziwnego, że jej syn cały czas, czy trzeba, czy nie trzeba, mówi nad wyraz głośno i do głuchoty matki zdążył się przyzwyczaić i chyba uważa ją, i głuchotę i matkę, za zupełnie coś normalnego. A ponieważ od samego początku współpracuje z tym notariuszem, który pojawił się w Powiecie łamiąc monopol Tej Beznadziei, od 4. lat, jak sam podkreślał, więc i notariusz siłą rzeczy o głuchocie matki Tego Co Mnie Budzi Po Nocach musiał wiedzieć.
- Czy pani chce sprzedać to mieszkanie?!!! - darł się od razu na samym początku spotkania. - Czy pani akceptuje podaną cenę?!!! - znowu wydarł się za jakąś chwilę. - Czy pani nie będzie próbować zbywać nieruchomości do czasu podpisania przyrzeczonej umowy?!!! - znowu się wydarł już pod sam koniec. Pani uśmiechając się odpowiadała tak lub nie, co tylko świadczyło dobrze o jej inteligencji. Ale uśmiech mógł być podejrzany. Bo z tymi głuchymi to nigdy nic nie wiadomo. Na ile są głusi, a na ile
udają, żeby potem mieć ubaw widząc, jak np. taki notariusz, poważny
urzędnik, się drze.
My oczywiście nie mogliśmy wiedzieć, jaki jest stopień głuchoty, ale na podstawie kilku spotkań zorientowaliśmy się, że jakiś jest. Stąd też staraliśmy się mówić głośniej i wyraźniej, ale widocznie za mało.
- Proszę do mamy mówić bardzo głośno, bo jest nieco przygłuchawa (eufemistycznie mówiąc - dop. mój) - zareagował zupełnie bez skrępowania na nasze próby kontaktu Ten Co Mnie Budzi Po Nocach. To zaczęliśmy się też wydzierać i za chwilę wydzierali się wszyscy. Z wyjątkiem matki, która mówiła normalnym głosem.
Myślałem, że notariusz mówi tak głośno, gdy zwracał się do niej, ale nie. Zwracał uwagę zwłaszcza jego głośny śmiech, którym co chwilę wybuchał i przy którym mój częsty i charakterystyczny rechot można by określić muzycznym terminem piano.
- Od tego jest, żeby pić! - odpowiedział Żonie na jej pytanie, czy może się napić wody. I wybuchnął ha, ha, ha!!!
A kiedy atmosfera, po wszelkich ustaleniach, zrobiła się całkiem luźna, chociaż naszym zdaniem była taka i przed nimi, Ten Co Mnie Budzi Po Nocach stwierdził, że teraz nic, tylko ten fakt opić. Ale jest taki problem, dodał, że on alkoholu nie pije, bo ma bardzo słabą głowę.
- I wszystko stoi w barku nieruszone! - co skrzętnie potwierdziła matka kiwając z uśmiechem głową.
- To nic, tylko się do pana wprosić! - od razu zareagował notariusz. - Ha, ha, ha!!!
Notariusz mógł mieć 36-37 lat. Wysoki, ubrany w garnitur w stylu małe miasteczko, z rozpiętą białą koszulą, pod którą w prześwitach udało mi się dostrzec na tle bladego ciała złoty lub pozłacany łańcuch, czego Żona nie widziała, bo widocznie siedziała pod złym kątem. Za to widziała, czego ja z kolei nie zauważyłem, wpatrzony w ten łańcuch, na jego prawej ręce bransoletkę z kolorowych koralików. Włosy, ciemno blond, były elegancko przystrzyżone i wymodelowane z przedziałkiem na prawej stronie. Najlepsza była twarz, taka okrągła, lekko pucułowata, idealnie ogolona wyglądająca, jak u tych wszystkich menów śpiewających disco polo, wokół których zawsze wiruje sznur charakterystycznych panienek w miniówach, fryzurach i wymalowaniach. Wprost Ziobro, minister sprawiedliwości i prokurator generalny w jednym(!), który bodajże 15. lat temu został okrzyczany przez "wszystkie" babcie i matki najpiękniejszym mężczyzną w Polsce. Tylko że on, o ile dobrze pamiętam, nie nosił złotego łańcucha, za to miał okulary. Więc może dlatego.
- Może być gejem. - stwierdziła Żona, gdy wsiadaliśmy do auta.
Tak czy siak, tę i wszelkie następne sprawy będziemy załatwiać u niego. Do spotkania był przygotowany niezwykle profesjonalnie, przedstawił nam specjalne wydruki z ksiąg wieczystych, omówił prawa i obowiązki obu stron, jaki będzie dalszy ciąg sprawy i wszystko bezstresowo i w luźnej atmosferze. Nie to, co ta spięta Ta Beznadzieja.
Przy okazji spotkania u notariusza, kiedy wiadomo, że obie strony się dogadały i mają już do siebie przyjazny stosunek, wyszło, że Ten Co Mnie Budzi Po Nocach jest nauczycielem, i to matematyki.
Uczy w szkole, w której zrobił maturę, i teraz jest partnerem dla swoich byłych nauczycieli i wychowawcy.
Jest to często spotykany przypadek, kiedy uczeń wraca do swojej szkoły w charakterze nauczyciela. Na przykład nasza koleżanka z Naszej Klasy wróciła po studiach do naszego ogólniaka, aby nauczać. I weszła w takie konszachty ze swoją, czyli naszą, byłą wychowawczynią, że udało jej się wychachmęcić ze szkolnego archiwum nasz dziennik z ostatniej klasy nauki. Teraz, na każdym rocznym spotkaniu, jest w nim sprawdzana obecność. Ci nieobecni z marszu dostają pałę. Z wyjątkiem tych, o których wiemy, że zmarli. Bo na nich już żadne szkolne sankcje nie zadziałają.
Ten Co Mnie Budzi Po Nocach jest nauczycielem stażystą w szkole państwowej. Jest więc na początku drogi, którą nazywa się u nauczycieli ścieżką awansu zawodowego, czyli że bardzo przejmuje się swoją rolą i wkłada w nią wszystkie swoje siły. Stąd też na zajęciach mówi głośniej niż do swojej matki, a na efekt takiego spontanicznego postępowania długo nie trzeba było czekać. Musiał wziąć półroczny urlop, który należy się nauczycielom, dla poratowania zdrowia, czyli dla regeneracji strun głosowych. Moim zdaniem przy swojej matce nie ma na to szans, ale zobaczymy.
Taki przypadek ze strunami głosowymi znam z autopsji. W 1987 roku (przed wojną, panie!), kiedy zaczynałem swoją nauczycielską karierę w szkole (państwowej oczywiście, bo innych wówczas nie było, z wyjątkiem katolickich, co stanowiło kolejny paradoks w komunistycznym kraju) pierwszego dnia zajęć w nowym roku szkolnym dałem z siebie tyle, że drugiego wylądowałem na dwutygodniowym zwolnieniu. Po prostu straciłem głos. Mózg wysyłał stosowne sygnały i impulsy, a ciało odmawiało. Z jednej strony było to humorystyczne, taka niemoc, no i wygodne, nic nie móc mówić, z drugiej obciach - widać było, że miało się do czynienia z nauczycielskim leszczem, który zamiast dać uczniom na lekcji do rozwiązania jakieś zadanie, a potem stawiać pały, starał się je im wyjaśnić, na dodatek głośno i dobitnie, czyli wykonać syzyfową pracę.
Dowiedzieliśmy się też w trakcie przednotariuszowej sesji, że Ten Co Mnie Budzi Po Nocach przed rozpoczęciem pracy w oświacie, która zdaje się być jego powołaniem, pracował kilka lat w bankowości. Więc nic dziwnego, że moją pierwotną propozycję ceny kupna ich mieszkania nazwał lichwiarską. I że teraz, na urlopie, dorabia po nocach w jakichś dziwnych instytucjach, a w dzień udziela korepetycji z matematyki, stąd mylą mu się pory dnia i nocy, i dlatego mnie budzi.
Po wszystkim pojechaliśmy do Pięknego Miasteczka, aby tam spotkać się ze Złotą Rączką, która miałaby się podjąć prac remontowych, stąd należało wspólnie przeprowadzić wizję lokalną, żeby potem każda ze stron wiedziała, o czym się mówi.
Nie dość że Złota Rączka ze swoim wujem byli spóźnieni, to jeszcze wszystko im się popieprzyło i pojechali do Powiatu, gdzie czekali pod wskazanym przeze mnie adresie, tylko że tam, a nie w Pięknym Miasteczku, więc byli spóźnieni jeszcze bardziej.
To był czas porozmawiać.
Ten Co Mnie Budzi Po Nocach zaserwował kawę sypankę, świeżo zmieloną i wczorajsze pączki z Biedronki. I tu kolejny raz potwierdziła się zasada, że co się odwlecze, to nie uciecze. Bo wczoraj, gdy z Żoną tak sobie siedzieliśmy przy stole, każde zatopione w swoich sprawach, nagle usłyszałem:
- O, dzisiaj jest Tłusty Czwartek...
- A, srał pies. - odparłem i każde bez słowa "wróciło do siebie".
Więc skorzystałem z okazji i rzuciłem się na lekko już wysuszone przemysłowe (jedno z ulubionych określeń Żony stanowiące epitet z kategorii najgorszych) wyroby cukiernicze.
- Ale to już drugi! - zauważyła Żona, jakbym nie umiał liczyć do dwóch. A wydawałoby się, że była zatopiona w rozmowie.
Przeszła jednak pogodnie nad tym moim wykroczeniem, bo przecież ostatnio zrobiłem tyle ukłonów w jej stronę, no i przy okazji w stronę mojego zdrowia, że taki incydent się nie liczył.
Ten Co Mnie Budzi Po Nocach uwiarygodnił się otwierając barek i ukazując nam wiele nienaruszonych butelek. Rzeczywiście, notariusz miałby co robić.
Czekając, dowiedzieliśmy się wielu ciekawych rzeczy o Pięknym Miasteczku.
Po pierwsze miałem wiedzę, chyba uzyskaną od Pani Z Pięknego Miasteczka, że liczba mieszkańców wynosi 4 tysiące. Gospodarz twierdził, że 3, a ja wyczytałem, że niecałe 1,6 (stan na 2011 rok). Oczywiście, jak tam będę mieszkał, to precyzyjnie się dowiem, bo to wstyd nie wiedzieć podstawowych rzeczy o swoim miejscu zamieszkania. Tak czy siak, na ostatnim zebraniu mieszkańców, zwołanym przez sołtysową, która ponoć, bo według Tego Co Mnie Budzi Po Nocach, mówi bardzo głośno, raptem przyszło lekko powyżej dwudziestu osób i ta "reprezentacja", według zasady nieobecni nie mają racji, uchwaliła i przegłosowała w imieniu wszystkich, że Pięknemu Miasteczku należą się z powrotem prawa miejskie utracone za komuny na podstawie niecnych knowań ówczesnych podejrzanych władz, a co gorsza kontynuowanych przez obecne, które nie widzą dla siebie żadnego interesu, a nawet widzą więcej, bo osłabienie swojej pozycji, jako gminy. Więc umiejętnie torpedują przez lata wszelkie mikre wysiłki nielicznej garstki, która ma miejskie ambicje. Piszę "nielicznej garstki", bo reszta ma to w dupie.
Teren jest wybitnie rolniczy. A do czego potrzebny jest rolnikom, którzy stanowią przeważającą większość mieszkańców, status miasta? Żeby płacić większe podatki, partycypować w wyższych opłatach za wodę i ścieki? I żeby wszelkiej maści deweloperzy zlecieli się, jak muchy do lepu, zagrabili prawie dziewiczą ziemię i zaczęli budować "piękne" osiedla, "blisko przyrody"? I żeby je nazywali Green Garden, Słoneczne Osiedle, Złote Tarasy, Dębowa Aleja, Bella Dolina, Good Point lub inaczej, równie idiotycznie? I czy nowy status zrekompensują im urząd gminy, urząd pocztowy, jakaś piekarnia, badziewny sklep, czyli to wszystko, co drzewiej się znajdowało?
Nie! Oni chcą być rolniczy i mieć święty spokój. My też. Bo Piękne Miasteczko podobało nam się od momentu naszej przeprowadzki do Pięknej Doliny przede wszystkim dlatego, że tam nic nie było. I niech tak zostanie.
W końcu przyjechał Złota Rączka ze swoim wujem. Dostali ode mnie precyzyjny, specjalnie wydrukowany na czterech stronach A4, wykaz prac remontowych we wszystkich pomieszczeniach, który można by scalić w jedno zdanie w trybie rozkazującym WYPRUĆ WSZYSTKO, ZROBIĆ WSZYSTKO OD NOWA! Żona od razu zastrzegła Ale panowie, uprzedzam, że to nie było ze mną konsultowane! To nie przeszkodziło nam całe mieszkanie dokładnie obejrzeć, omówić, przedyskutować i doprowadzić fachowców do załamania.
- Bo wie pan - powiedział do nas Złota Rączka już przy samochodzie, bo taka forma zwracania się do małżeństwa obowiązuje w tych kręgach zawodowych i geograficznych - myśmy się nie spodziewali, że to tyle roboty. - Musimy się zastanowić. - Co najmniej dwa miesiące wyjęte z życiorysu, no i te dojazdy! - 50 km w jedną stronę. - Musimy zrobić kalkulację, a pan na pewno powie, że za drogo.
Umówiliśmy się na rozmowy w przyszłym tygodniu.
- Musimy w niedzielę zapytać Panią Z Pięknego Miasteczka o tę ekipę, która jej remontowała górę domu. - stwierdziła Żona w drodze powrotnej. - Trzeba mieć plan B.
Całość dnia, niezwykle obfitego, dopełniły jeszcze trzy sprawy.
W domu czekały na nas dwie paczki, w tym jedna z mięsem. A jeden z kurierów to nawet się załapał, zanim wyjechaliśmy do Powiatu. Żona miała co rozpakowywać, a ja przy tym niechcący zauważyłem, jak trzyma w rękach przezroczystą torebkę z jakimś sianem w środku z naklejką Zioła Szwedzkie. Widocznie już jej przez tego Szweda zaczęło tak odbijać, że zaczęła sprowadzać to badziewie. Bo jakie tam, u nich na północy, mogą rosnąć zioła? Gdyby rosły, to czy napadaliby na Rzeczpospolitą w XVII wieku, zalewali ją i grabili? I dlaczego Szwed wraca do Polski?...
No i dzisiaj, tuż przed notariuszem, postanowiliśmy wpaść do Urzędu Skarbowego w Powiecie, bo po pierwsze chcieliśmy wyjaśnić sprawy szkolne związane z VATem i tzw. wartościami intelektualnymi, a po drugie lubię tam wpadać, bo wszelkie sprawy załatwia się migiem, bez kolejek, i jest się traktowanym podmiotowo, a nawet więcej, urzędnicy nas znają (Żona się wcale z tego nie cieszy i zawsze podkreśla Bo to przez ciebie!) i się zawsze naszą, aktualnie przedstawianą, sprawą szczerze przejmują i się w nią angażują.
Dzisiaj dodatkowo była szansa, że załatwią nas jeszcze szybciej, bo sprawy, które chcieliśmy przedstawić i wyjaśnić, na tyle były nietypowe, że było pewne, że odeślą nas na infolinię. A przez to już przeszedłem: Jesteś 156. w kolejce..., za 15 minut Jesteś 125. w kolejce, za godzinę (trzeba od razu podłączyć telefon do ładowania, bo gdyby wysiadła bateria przy komunikacie Jesteś 2. w kolejce...), po czym dał się słyszeć kobiecy głos To dlaczego od razu nie połączył się pan z VATem? Przełączam. (autentyk! - nie powiedziała przełanczam!, którego to słowa, bodajże raz, użył dzisiaj nasz notariusz w Powiecie). I znowu Jesteś 26. w kolejce..., po pół godzinie Jesteś 2. w kolejce..., by za chwilę usłyszeć młody kobiecy głos, który na każde moje pytanie odpowiadał Proszę poczekać, muszę skonsultować, po czym "znikał" na pięć minut, znowu się pojawiał mówiąc Dziękuję za cierpliwość, znowu po kolejnym pytaniu, znikał, znowu się pojawiał i dziękował, i tak kilka razy. A na moje konkretne pytanie To czy mogę zapłacić VAT na poczcie?, trzykrotnie, oczywiście po stosownym znikaniu i pojawianiu się, za każdym razem odpowiadał tak samo, jak cyborg, Ordynacja podatkowa mówi, że podatnik może zapłacić VAT przelewem lub gotówką. I za diabła nie mogłem uzyskać wyjaśnienia na postawiony przeze mnie problem - przecież na poczcie płacę gotówkę, ale do odbiorcy przyjdzie przelew, bo trudno sobie wyobrazić listonosza, który przynosi do właściwego US vatowską gotówkę i przekazuje go jakiejś pani, zresztą jakiej? Z drugiej strony, ale o tym myślałem już później, płacąc VAT gotówką na poczcie, który za chwilę zostanie przekształcony w formę przelewu, wyczerpywałem w 100.% znamiona cytowanego trzykrotnie przez zcyborgowany głos przepisu. Bo zapłaciłem i tak, i tak, można przewrotnie powiedzieć, że podwójnie.
To nie jest ta sytuacja, myślałem dalej, zresztą analogicznie odwrotna, jak z moją emeryturą, kiedy ZUS wysyła na pocztę stosowny przelew dotyczący mojej osoby (tak to sobie przynajmniej wyobrażam), a listonosz przynosi do Naszej Wsi gotówkę, a ja mu zawsze odpalam "nadwyżkę" i sobie porozmawiam. W US taki listonosz nie mógłby liczyć nawet na grosik, bo budżet mógłby się zawalić, no i jakby tak wszyscy...
- Jedyna nadzieja, że nas nie odeślą na infolinię, to iść prosto do pani naczelnik. - stwierdziłem, gdy wysiadaliśmy z Żoną z samochodu.
Na I piętrze weszliśmy do sekretariatu opatrzonego na drzwiach stosownymi tabliczkami NACZELNIK URZĘDU SKARBOWEGO i SEKRETARIAT. Od razu natknęliśmy się na młodziutkie dziewczę, sekretarkę chyba, która coś ściboliła za biurkiem. Na nasze pytanie, czy możemy porozmawiać z panią naczelnik, nie wiadomo dlaczego się spłoszyła, chyba nie wiedząc jak zareagować, tym bardziej, że obok, w otwartym gabinecie, w jego głębi, siedziała za biurkiem pani, jak się później okazało, naczelnik właśnie.
Pani Naczelnik słysząc i widząc zmieszanie młodziutkiej dziewczyny (może była pierwszy dzień w pracy, albo na zastępstwie), wstała, obciągnęła w dół spódnicę (co, jak widać nie uszło mojej uwadze) koloru zmatowiałego zielonego (chyba ze skóry lub skóropodobnego materiału - ekologiczna skóra?), która, widocznie na skutek siedzenia, podeszła do góry zdecydowanie zbyt mocno i nieadekwatnie do pełnionego urzędu (a i tak, obserwowałem dalej, po obciągnięciu, była powyżej kolan, co mi osobiście zupełnie nie przeszkadzało) i przyszła do sekretariatu.
- Aniu - odezwała się do młodziutkiej dziewczyny - znajdź zeszyt, bo trzeba państwa wpisać.
Ania zaczęła szukać gorączkowo i lekko panicznie rozbieganymi oczami i rękoma, ale bezskutecznie.
W końcu zeszyt znalazła Pani Naczelnik i zaczęła tłumaczyć dziewczynie, co ma zrobić, a od nas poprosiła o dowód osobisty.
Żona, widząc co się święci i zachowując przytomność umysłu, bo przecież za chwilę mieliśmy umówionego notariusza, zaproponowała:
- To może ja ten dowód zostawię, a pani sobie spokojnie...
Pani Naczelnik zaprosiła nas do gabinetu i zamknęła drzwi.
- Pani jest naczelnikiem urzędu? - zapytałem.
Pytanie, wbrew pozorom, nie było takie głupie. Bo mogła to być, np. zastępczyni naczelnika, a takiej osobie nie miałem zamiaru wyłuszczać problemu. Poza tym, oboje z Żoną mieliśmy zakodowany widok kobiety, owszem, ale innej i znacznie starszej. Faktycznie, jak tak później się zastanowiliśmy, przecież przez dwa lata mieszkaliśmy w Naszym Miasteczku, a i teraz, od naszego powrotu do Naszej Wsi, minęło 7 miesięcy, więc wiele rzeczy mogło się zmienić. Widocznie tamta odeszła na emeryturę.
- Tak. - odparła oczekująco i trochę zdziwiona. Bo po pierwsze nią była, po drugie przecież do niej przyszliśmy, a po trzecie wszelkie atrybuty - I piętro, tabliczki na drzwiach, sekretariat, jej duży gabinet z biurkiem, komputerem i stołem konferencyjnym w oczywisty sposób na to wskazywały.
To przedstawiłem Żonę i siebie, Pani Naczelnik również się przedstawiła i zaprosiła nas do konferencyjnego stołu.
Zaczęliśmy omawiać nasze sprawy. Od razu zapałałem do niej sympatią, przy czym zaznaczam, że pomijam tutaj aspekt spódnicy. Słuchała z uwagą, skupieniem i inteligencją na twarzy zadając nam pytania i porządkując swoją wiedzę. A dodatkowo jej wysoki wzrost, aura, jaką wokół siebie wytwarzała na skutek naturalnego sposobu bycia, od razu przypominały mi żonę Zastępcy Dyrektora. Po prostu obie sympatyczne, chociaż obie pracują w podejrzanych instytucjach. Tamta w korporacji, no a ta, wiadomo.
- To proszę podać NIP, zobaczę, jaka jest sytuacja. - Wstała, obciągnęła spódnicę i przeniosła się za biurko.
- Ale po co państwu VAT? - odparła po chwili przeanalizowawszy sytuację. - W waszym przypadku jest bez sensu. - Proszę się wyrejestrować i podała numer pokoju, gdzie możemy to zrobić od ręki.
Wstała, obciągnęła spódnicę i wróciła do stołu konferencyjnego.
- Tak, tak, zrobimy to, dziękujemy, ale nie dzisiaj, bo za chwilę mamy notariusza. I się zerwaliśmy. To Pani Naczelnik wstała, obciągnęła spódnicę i odprowadziła nas do drzwi.
Mieliśmy jeszcze kwadrans, więc przy okazji dopytaliśmy o różne możliwe formy opodatkowania w przypadku naszej przyszłej działalności proturystycznej.
Już trzymałem rękę na klamce, gdy zapytałem:
- A pani mieszka w Powiecie?
Milczała przez chwilę zaskoczona obcesowością i bezczelnością pytania.
- Pan mnie pyta, gdzie ja mieszkam? - na twarzy zaczęły dominować rozbawienie i niedowierzanie.
- Tak. - bo co miałem odpowiedzieć na jej pytanie, którym zareagowała na moje.
Znowu milczała przez chwilkę, ale teraz było wyraźnie widać, że tylko dlatego, że cóż z tego że odpowie, skoro i tak "nikt" nie wie, gdzie to jest.
- W Pięknym Miasteczku.
- W Pięknym Miasteczku!!! - wykrzyknęliśmy oboje z Żoną na trzy cztery, cokolwiek za głośno. - To my tam się właśnie teraz wprowadzamy. A ja dodałem: -To będziemy sąsiadami.
Pani Naczelnik już nie zareagowała na takie bezczelne spoufalanie się, bo zwyciężyło zaskoczenie i ciekawość.
- A gdzie?
- Kupujemy dom. - i podaliśmy adres.
- A znam. - Byłam tam nawet chyba ze dwa razy. I dodała, że bardzo ciekawy, interesujący, tajemniczy, czy coś w tym rodzaju.
- A pani gdzie mieszka? - przeszedłem już całkowicie do ofensywy. I podałem dla ułatwienia w komunikowaniu się i dla pokazania, że jednak nie chodzi mi o dokładny adres, cztery możliwe kierunki wlotowe i wylotowe do i z Pięknego Miasteczka.
- Na osiedlu, koło szkoły i boiska.
Przy czym mówiła to z wyraźną niewiarą, aby to coś mogło nam wyjaśnić, bo skoro się tam dopiero wprowadzamy...
- A wiem, to tamtędy prowadził upierdliwy objazd, gdy robiono główną ulicę. - według Żony musiałem się popisać. - A to pani jest tą - dodałem - która blokuje i nie zgadza, aby przez wasze osiedle przejeżdżały tranzytem TIRy! - Lepiej niech przejeżdżają wąskimi uliczkami i przez śliczny brukowany rynek, tak że wszystko się trzęsie i pękają kamieniczki. - byłem dalej w ofensywie.
- O, nie, ja z tym nie mam nic wspólnego! - śmiejąc się przeszła do defensywy. - I proszę nie zapomnieć dowodu! - dodała z uśmiechem na pożegnanie.
I tak oto umknęliśmy infolinii. Czy muszę podkreślać wyższość bezpośredniego kontaktu z człowiekiem nad kontaktem z cyberprzestrzenią?
A u notariusza byliśmy spóźnieni raptem dwie minuty. Bo przecież wszędzie blisko i zaparkować natychmiast jest gdzie.
I wreszcie dzisiaj odezwała się firma leasingowa przysyłając POROZUMIENIE do umowy leasingu. Zareagowali na nasz środowy wniosek i najpierw przesłali symulację warunków wykupu Inteligentnego Auta wpuszczając w nią kwotę 500. zł kary, której oni oczywiście tak nie nazywają, za wcześniejsze, niż przewidywał harmonogram, rozwiązanie umowy oraz 60. zł za rozpatrzenie wniosku, który to proceder tak nazywają.
To Żona odpisała im z bezgłośnym, bo tylko naszym, wewnętrznym wykrzyknikiem Akceptuję warunki symulacji, czytaj Odwalcie się krwiopijcy.
Sprawa ma być zamknięta 20. marca. A potem pozostaną już tylko operatorzy telefonii.
SOBOTA (22.02)
No i rano pojechałem do Metropolii.
Jak na mnie dosyć późno, bo wyruszyłem dopiero o 08.20. Dlatego nie słyszałem w Trójce całej rozmowy-wywiadu Katarzyny Stoparczyk z Pawłem Pablopavo Sołtysem, czyli z facetem, o którym nie miałem zielonego pojęcia, że istnieje. Pisarz, wokalista, autor tekstów piosenek i kompozytor.
Słuchając byłem mocno zdziwiony i zaskoczony, bo gdy mówił o sobie i swoim stosunku do wielu spraw, to jakby mówił o mnie. Bedę musiał posłuchać całości. Po powrocie do domu namawiałem Żonę, żeby też posłuchała.
W Szkole nic się nie działo. Nowa Sekretarka robiła swoje, a ja swoje. Po godzinnym pobycie wpadłem w taki stan, że gdyby ktoś mi powiedział Ale słuchaj, rzuć to wszystko, jakoś to będzie, a poza tym po co ci to?, to bym natychmiast rzucił i pojechał do domu.
Ale nikogo takiego nie było, więc do domu wróciłem "dopiero" przed 15.00.
NIEDZIELA (23.02)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
Bo wczoraj, nie wiedzieć czemu, padłem o 20.00.
Żona wstała przed dziewiątą, bo przez te zasrane wiatry, nomen omen (dop. mój), nie mogłam spać. Ja chyba z tego samego powodu źle spałem, bo dom stoi na wygwizdowie, idealnie podatny na zachodnie wiatry, których jest większość w Polsce, i które w nocy na różnych częściach domu wygrywają różne melodie o różnym natężeniu. Przez to też człowiek ma różne durnowate sny, wszystkie męczące.
Więc Żona się skarżyła, że śnili się jej Helowcy i że w tym śnie kłóciła się z Helem.
- Bo z Helą to nawet w śnie nie potrafiłabym się kłócić. - dodała śmiejąc się.
A poszło o jakąś książkę czy pismo o zdrowiu i odżywianiu się, oczywiście. Hel w śnie zarzucał jej, że mu nie pokazała lub nie przeczytała jakiegoś istotnego artykułu, a Żona uparcie i męcząco, jak to w śnie, mu tłumaczyła, że to niemożliwe i że ten artykuł mu przeczytała.
Mnie z kolei śnił się dom rodzinny. Małe, robotnicze mieszkanie, bez wygód, które zawsze jawi mi się jak raj utracony, chociaż mam świadomość, że coś takiego powinno było się nadawać tylko do wyburzenia (po latach zresztą to nastąpiło, ale wtedy ani my, dzieci, ani rodzice, już tam nie mieszkaliśmy). W śnie, łóżka w pokoju były ustawione inaczej niż pamiętam, a na jednym z nich leżał lub spał Ojciec. Niby nic takiego. Ale obraz Ojca, w moim śnie zwłaszcza, nie należał i nie należy do przyjemnych. Może dlatego mózg o tym wie i takimi projekcjami raczy mnie tylko raz na kilka lat. Nie ukrywam, że za to pozostaję mu wdzięczny.
Dzisiaj o 12.00 byliśmy na kolejnym spotkaniu z Panią Z Pięknego Miasteczka.
Jest w nie najlepszym stanie psychicznym, bo okazało się, że musi wyprostować więcej spraw, niż się zdawało na początku, a ona się poczuwa do tego całego zamieszania i wielokrotnie nas przepraszała. Więc je wszystkie prostuje i załatwia, a to się wiąże z czekaniem, bo poszczególne procedury w urzędach muszą trwać. Stąd i dla niej i dla nas wynika, że cała przeprowadzka nastąpi może pod koniec kwietnia. Oczywiście komplikuje to życie obu stronom, więc umówiliśmy się, że wymyślimy coś, jakiś quasi-Ersatz, który trochę nam ulży i pomoże, aby wszystkiego nie załatwiać tak późno.
Oczywiście było sympatycznie, jak zwykle. Zaprosiliśmy ją do Naszej Wsi i jak tylko obie strony znajdą stosowną chwilę, to przyjedzie do tego obecnego przedprzeprowadzkowego bajzlu.
Co nam pozostaje? Czekać, bo na pewno już nigdzie indziej nie chcemy się przeprowadzać.
PONIEDZIAŁEK (24.02)
No i dzisiaj minął pierwszy tydzień eksperymentu 3:4.
Przypomnę - trzy dni bez, cztery z.
Został zrealizowany z żelazną konsekwencją, w 100.%. Trzeba dodać, że specjalnie nie cierpiałem.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił siedem razy i wysłał pięć smsów.