02.03.2020 - pn
Mam 69 lat i 90 dni.
WTOREK (25.02)
No i poprzednim wpisem mogłem popełnić blogowy rekord, jeśli chodzi o jego długość.
Ale nie popełniłem, bo na przeszkodzie stanął Q-Wnuk i wszelkie reperkusje zeń wynikające.
Przed wyjazdem do Metropolii, w której planowałem z założenia być krótko, Żona zadała mi podstępne pytanie, czy nie chciałbym w poniedziałek, czyli wczoraj, pójść z Q-Wnukiem na basen.
- Oczywiście, że chciałbym - odparłem - ale poniedziałek nie jest najszczęśliwszym dniem, bo wtedy publikuję Świętego Bloga i muszę mieć komfort do cyzelowania.
Ale na skutek wyraźnego wspólnego knucia Żony i Pasierbicy, wajcha mojego myślenia została przestawiona na inny tor, więc zacząłem kombinować, co zrobić, żeby był wilk syty i owca cała.
Stąd od razu rzuciłem się do pisania, żeby maksymalnie nadrobić blogowe zaległości i na poniedziałek, Święty Dzień Publikacji, zostawić sobie minimum minimorum. To i tak nie pomogło, bo nastąpiły pewne, sympatyczne zresztą, niespodzianki, a poniedziałkowe minimum minimorum, jak widać po poprzednim wpisie, zostało.
Więc wczoraj wyjechałem raniutko Z Naszej Wsi do Metropolii. Mogło być trochę po szóstej, a teraz, o tej porze, zaczyna się fajnie jeździć, bo już jest widno na tyle, że nie potrzeba używać długich świateł. A przy krótkich wystarczająco dobrze widać, jak sarenki, idiotki, śmigają przed maską samochodu.
W Nie Naszym Mieszkaniu natychmiast rzuciłem się do szafy sprawdzić, czy jest tam cały mój zestaw basenowy - kąpielówki, klapki i dioptriowe okularki do pływania, bo bez nich na basenie jestem cokolwiek ślepy (minus 4), a Q-Wnuka pilnować trzeba. Z ulgą stwierdziłem, że był, bo gdyby nie, byłem tak zmotywowany, że postanowiłem w razie czego wykrzesać dzisiaj trochę wolnego czasu i kupić nowy. Widocznie w którymś momencie, i zresztą bardzo mądrze, jak się okazało, musiałem go, nie wiedzieć kiedy, przeflancować do Nie Naszego Mieszkania, po tym jak w sierpniu jeździliśmy z Wnukiem-IV i Q-Wnukiem na basen niedaleko Naszej Wsi.
W Szkole po raz pierwszy Nowa Sekretarka mnie zmartwiła mówiąc, że ona pamięta umowę i rozumie ideę jej obecności w Szkole w dwie soboty w miesiącu, ale czy to jest całkowicie sztywne, bo chyba nie można tego odrobić, np. w tygodniu?...
Okazało się, że w jej szkole językowej (jest lektorką ukraińskiego, a to rzadkość wśród Polaków) utworzyło się już tyle grup, że szefostwo naciska ją na obecność w soboty również do południa. Sprawę omówiliśmy i wyjaśniliśmy sobie raz jeszcze, ale do banku wyjechałem w nieciekawym nastroju. Bo jak sobie pomyślę...
Postanowiłem jechać autobusem, bo lubię, no i jest szybciej. Nie dlatego, że są korki, bo o tej porze, przed 10.00, w Metropolii jeździ się już płynnie, ale w ścisłym centrum, gdzie znajduje się bank, nie ma szans wcisnąć szpilki, a co dopiero samochodu. A kilkunastominutowe krążenie w poszukiwaniu miejsca i stopniowe, nieubłagane oddalanie się od celu, jest frustrujące.
Stałem na przystanku dłuższy czas dziwując się, bo komunikacja w Metropolii jest naprawdę dobra, że nie ma autobusu, który już dawno powinien był być. Stąd załapałem się na widok moich słuchaczy idących do Szkoły na zajęcia, defilujących przed wiatą, w której czekałem. Żaden, ani żadna nie zająknął/-ęła się Dzień dobry, mimo że ja pierwszy do kilku się zająknąłem. Widząc konsekwentny brak reakcji dałem sobie spokój zastanawiając się tylko z goryczą nad savoir-vivrową kondycją dzisiejszej młodzieży.
Oczywiście po powrocie z banku poszedłem do nich na zajęcia.
- To co - zagaiłem - nie mówi się już dyrektorowi Dzień dobry?!
I przybliżyłem im czas i miejsce zdarzenia, bo patrzyli na mnie cielęcymi, nic nie rozumiejącymi oczami. To jedni tłumaczyli się, że nie zauważyli, inni że mieli kaptury na głowach i nic nie widzieli (faktycznie dwóch takich było, podejrzewam, bo nie było widać, że nawet ze słuchawkami na uszach), ale najlepsze było tłumaczenie pozostałych:
- Bo pan miał czapkę na głowie i trudno było pana poznać.
W autobusie od razu natknąłem się na dziadka, z laseczką, na oko 85, obok którego było jedyne wolne siedzące miejsce. Przy oknie, takie pułapkowe. Natychmiast wpadłem mu w oko, bo zapytał:
- Chce pan może usiąść?
Skorzystałem nie wiedząc, że właśnie wpadłem w pułapkę.
- Przepraszam. - zaczął i było już za późno - Wie pan, może, gdzie jest ulica... - i tu podał moją, przy której wsiadałem.
Spojrzałem na niego, ale się nie zgrywał. Mógł być jednak na tyle sprytny i przebiegły, że umiejętnie przygotowywał sobie grunt tym preludium jako wstępem do większego dzieła, jak się za chwilę okazało, werbalnego, ale o tym nie mogłem wiedzieć.
- To ta, gdzie przed chwilą wsiadałem. - odparłem grzecznie pilnując się, żeby z tonu głosu nie wybrzmiało idiota, czy co?!
- A, to dobrze wiedzieć.
Skinąłem szczerze potakując głową i zgadzając się całkowicie z takim podejściem, bo też tak mam.
Całkowicie ośmielony moją odpowiedzią i kiwaniem głową na tak zaczął:
- A wie pan, że przez to ocieplenie klimatu, panie, topi się Antarktyda?
Kiwnąłem potakująco głową. To mu oczywiście wystarczyło.
- Panie, mówię panu, z tego ocieplenia to nic dobrego, panie, nie będzie.
Znowu kiwnąłem głową.
- Woda, panie, się podnosi i nas zaleje. - Mówię panu, z tego ocieplenia to nic dobrego, panie, nie będzie.
Ponownie kiwnąłem głową.
- A wie pan, że zaleje, panie, całkowicie Islandię i Wielką Brytanię?! - Spojrzał na mnie z lekkim przerażeniem i powtórzył: - Wieeelkąąą Bryyytaaanięęę! - Mówię panu, z tego ocieplenia to nic dobrego, panie, nie będzie.
Zdziwiłem się, więc szybko dorzucił:
- I wulkany, panie, wybuchają i to takie, które przez 200 lat, panie, nie wybuchały! - Mówię panu, z tego ocieplenia to nic dobrego, panie, nie będzie.
W czasie 15. minutowej jazdy niezrażony powtórzył całą sekwencję z sześć czy siedem razy.
Nawet w którymś momencie chciałem go pocieszyć tekstem Ale wie pan, ja do tego momentu nie dożyję, a pan to na pewno, ale się wstrzymałem, co uważam za swój drobny sukces w kontekście powiedzenia Żony Zanim pomyślisz, to już ci jęzor lata!
Ale na koniec mnie zaskoczył.
- A wie pan, co powiedział Putin na to ocieplenie?
Po raz pierwszy przecząco kiwnąłem głową.
- Najwyżej zdejmiemy kożuchy... - patrzył na mnie i było widać, że jest wyraźnie ubawiony.
Nawet byłbym w stanie uwierzyć w taką wypowiedź tego zakompleksionego złamasa, który nie może przeżyć faktu, że Polacy w 1610 roku zajęli Moskwę, utrzymali miasto ponad dwa lata i że 27.08.1610 roku królewicz Władysław Waza (syn Zygmunta III Waza) został obrany nowym carem.
- O, to mój przystanek, wysiadam. - pan się zerwał podpierając laską. - To miłego dnia. - dodał całkiem współcześnie.
- Dziękuję... i zdrowia. - dodałem z uśmiechem.
Odwrócił się z wdzięcznością na twarzy, ale natychmiast skoncentrował się na wysiadaniu używając laski, żeby się nie zabić. Chyba miał nadzieję dożyć do tego zalania Islandii i Wieeelkieeej Bryyytaaaniii?
Patrzyłem na niego i wyobrażałem siebie tak wysiadającego. Przytomnie się pocieszyłem, że przecież teraz jeżdżą autobusy niskopodłogowe.
- A technika, panie, na pewno pójdzie do przodu, mówię panu, i za kilka lat, panie, być może przy drzwiach będą zamontowane automaty-ręce, które za naciśnięciem guziczka wezmą, panie, takiego delikwenta pod pachę i go wysadzą lub wsadzą, panie, do autobusu. - Prawie słyszałem mojego towarzysza podróży, który za chwilę zniknął mi z oczu, na zawsze, nomen omen. Więc nie ma się co przejmować. A na pewno nie globalnym ociepleniem, bo co można zrobić? Kopać się z koniem? Po prostu nadejdzie raz, a dobrze, globalna katastrofa i po wszystkim. Ponoć jest to przewidziane od dawna.
Żona natychmiast skorzystała z okazji, gdy jej telefonicznie opowiedziałem o tej scence.
- Ty już właściwie tak masz, a co będzie za parę lat?...
Ale nie wzdychała ciężko, tylko się śmiała. Chyba miała na myśli moje zagadywanie, bo podstaw do innych insynuacji nie powinna była mieć, nie chwaląc się...
Nie zdążyły się jeszcze za mną zamknąć drzwi do banku, a już stała przede mną pani, która wyszła ze specjalnego boksu umieszczonego na wprost wejścia. Ostatnio, jak byliśmy, wyskoczył stamtąd Zębaty.
- A to jest jakiś awans? - zagadałem.
- A broń Boże! - Nikt tu nie chce siedzieć, wszyscy traktują to jako karę. - Trzeba witać klienta, który i tak ma to w nosie, nagabywać go, dopytywać i wskazywać w sytuacji, kiedy on najczęściej, tak jak państwo, wie, czego chce, dokąd i do kogo się udać i jest zazwyczaj tą "moją przeszkodą zirytowany".
Faktycznie, uzmysłowił mi, że ten ostatni bankowy trend, chyba taki moderny, albo ze względów bezpieczeństwa, niepomiernie mnie wkurza. A chyba jest jednak wprowadzony nie ze względów bezpieczeństwa, bo w innym oddziale tego samego banku od razu wchodzi się do dużej sali operacyjnej, nomen omen, gdzie siedzą "opisani" doradcy do firm, "opisani" doradcy klienta indywidualnego, "opisane kasy" i tylko, jako jedyna, nieopisana kolejka klientów. I to wszystko odgradza od drzwi taki postument-mównica, za którym stoi zazwyczaj młoda panienka zadając od razu pytanie Czym mogę służyć?, nomen omen. I usłyszawszy moją kwestię odpowiada Bardzo mi przykro, ale wszyscy doradcy są teraz zajęci, albo Wszystkie stanowiska kasowe (nie można powiedzieć kasy - dop. mój) są zajęte, proszę usiąść i poczekać w kolejce. Czyli informuje mnie, w ramach "wyższej kultury bankowości" o tym, co zauważam zaraz po wejściu, zanim zdąży mnie zaczepić, czyli w trzy sekundy.
Kto to tam na górze wymyślił takie debilizmy i za jakie pieniądze. Czyżby jakiś młody człowiek po kilku fakultetach i studiach podyplomowych hołdujący kompletnemu praniu mózgów?
- W czym mogę pomóc? - zapytała pani. Była trochę starsza niż "normalnie", więc sformułowała pytanie dosyć jednoznacznie.
- Ja jestem umówiony z panem Zębatym.
- O, nie ma go. - zrobiła sztucznie zatroskaną minę. - Jest na zwolnieniu lekarskim.
- O, - odparłem - autentycznie zirytowany, czemu dałem wyraz wspominając coś o moim czasie.
- Proszę poczekać, pójdę zobaczyć u jego koleżanki z pokoju. - Może da się coś zrobić?
- A to ja wiem, gdzie to jest, bo wiele razy...
- Proszę poczekać i sobie usiąść. - odparła jak zaprogramowany, sztucznie kulturalny cyborg nastawiony na nadawanie, a nie na słuchanie.
Za dwie minuty, nie wiedzieć po co stracone, oznajmiła:
- Zapraszam, koleżanka pana Zębatego się panem zajmie.
Znowu wyłapałem podteksty. Nic nie poradzę, że mnie się wszystko... Jak w tym starym wojskowym dowcipie z czasów komuny (chyba jednak nie z przedszkola, jak chciałaby określić Żona; raczej powiedziałaby słabe...).
W koszarach, co roku, nowi poborowi byli badani przez wojskowego psychologa. Jak to w wojsku, badanie było dość proste.
- Powiedzcie Kowalski, z czym wam się to kojarzy? - lekarz porucznik pokazał zdjęcie jakiegoś budynku.
- Z dupą, obywatelu poruczniku!
- A to? - na zdjęciu widniał czołg.
- Z dupą, obywatelu poruczniku!
- A to? - zdjęcie przedstawiało jakąś abstrakcję.
- Z dupą, obywatelu poruczniku!
- A to? - na zdjęciu było widać pralkę.
- Z dupą, obywatelu poruczniku!
- Co wy mi tu, kurwa, Kowalski odstawiacie?! - w końcu nie wytrzymał lekarz-porucznik.
- Nic nie mogę poradzić na to, obywatelu poruczniku, że mnie się wszystko kojarzy z dupą!
Koleżanka Zębatego, młoda i niczego sobie, ale nie końca w moim typie, który zresztą nie jest przeze mnie jednoznacznie określony (wspominałem kiedyś o Catherine Deneuve i Charlize Theron) się mną zajęła. To znaczy wyjęła dokumenty przygotowane przez Zębatego i rozpoczęła procedurę ostatecznej spłaty kredytu w CHF na podstawie mojej dyspozycji w tym dniu, godzinie i minucie.
- W tej sprawie muszę zadzwonić do dealera i pan zaakceptuje aktualny kurs franka lub nie, oczywiście. - poinformowała mnie.
Jakaś Kasia z drugiej strony "zaproponowała" 4,05 z ogonkiem, jakby powiedział prezes Nikodem Dyzma (słyszę Żonę: Twój idol!), więc "zaakceptowałem".
- Trudno świetnie. - powiedziałem, na co młoda dziewczyna nawet zareagowała lekkim śmiechem.
Dalej coś ustalała z Kasią, gdy na moją komórkę zadzwonił Zębaty, mocno przejęty, że sprawy nie doprowadził do końca i że strasznie przeprasza, ale jest na zwolnieniu, wszystko przygotował i przekazał koleżance.
- Właśnie siedzę naprzeciw niej i sprawa jest już prawie zakończona i zamknięta. - uspokoiłem go. - I dziękuję. - Ale co się stało z pańskim zdrowiem?
- Coś z okiem. - odparł skrótowo.
- Jakieś bakteryjne sprawy, czy ktoś panu przysolił?
Strasznie go to ubawiło.
- Nie, nie, nie przysolił. - Wie pan, to już nie ten wiek, ale oczywiście może być różnie. - To pierwsze.
Wyraził się w swoim oszczędnym stylu, nie zawsze zrozumiałym. Z tego względu przez wiele lat, gdy przychodziliśmy do oddziału po zapytania lub konsultacje, staraliśmy się nie wpaść w jego ręce, bo nie dość że z wyglądu był (i jest nadal) dziwny, to jeszcze tłumaczył nam daną, nas interesującą rzecz, w sposób tak niezrozumiały i zachowywał się tak niekomunikatywnie, że wychodziliśmy z banku nieźle skołowani mówiąc Ostatni raz!
A potem nagle wszystko się zmieniło. Ni z tego, ni z owego złapaliśmy kontakt i nić porozumienia. I wszystkie sprawy, nawet jeśli nie były z jego zakresu i jakby nie w jego kompetencjach, załatwialiśmy u niego. Doszło do tego, że nie wyobrażaliśmy sobie inaczej.
- Ale wiesz - powiedziała Żona przez telefon - że on ma taki wygląd, że wcale bym się nie zdziwiła, gdyby mu ktoś przysolił.
Absolutnie się z tym zgadzam. Bo nie dość, że na wstępie robi sposobem bycia niesympatyczne wrażenie, to jeszcze ma taki diaboliczny, wredny wygląd. Nic, tylko spuścić wpierdol, zwłaszcza że jest bankowcem.
I takiemu facetowi nie dać flaszki?!
Koleżanka zamknęła sprawę i na moją prośbę, podała mi ostateczną kwotę spłaty, ale w PLN. Była ona o ponad dwa tysiące złotych większa niż kwota pierwotnego kredytu, który zaciągnęliśmy w 2007 roku. Przez trzynaście lat spłacaliśmy miesięczne raty, by na końcu, używając terminologii leasingowej, kwota wykupu domu była wyższa od kwoty pierwotnego kredytu.
To chyba jest tylko możliwe w Polsce.
Ale i tak mamy dobrze. Bo po pierwsze do nikogo nie mamy pretensji, bo to my wtedy świadomie podjęliśmy takie ryzyko, a po drugie szalejący koronawirus, a chyba bardziej media pasące się na jego poletku, powodują, że złoty słabnie w oczach i za chwilę mógłbym "wynegocjować" kurs 4,2 albo wyższy. Więc wystarczy sobie przeliczyć...
Po powrocie do Szkoły postanowiłem w miarę oględnie opowiedzieć Nowej Sekretarce o mojej huśtawce nastrojów z ostatnich miesięcy i jak dzisiejszym porannym pytaniem przysłużyła się, że cały czas roztrząsam to, co powiedziała rano i że przez to wpadłem w nieciekawy nastrój.
Była tym zaskoczona, ale oboje ze sporym poczuciem humoru ustaliliśmy, że to się nazywa przerzucanie swojego stanu na drugą osobę, a naukowo to chyba manipulacja ludźmi. Zgodnie z naukową definicją wyszło na to, że jestem manipulatorem. Brzmi to nie najlepiej.
Q-Wnuk wiedział, ale jak się okazało przy okazji i pół przedszkola, że Dziadek dzisiaj przyjedzie po mnie, bo idziemy na basen.
W aucie od razu zadysponował otwieranie dachu i Fear of the dark. Zanim znalazłem płytę Iron Maiden, (dawno nie był w Inteligentnym Aucie), zakomunikował, że jego siostra, Ofelia, lubi słuchać ojjojojoj.
- To może chcesz teraz posłuchać?
Chętnie się zgodził, co jeszcze pół roku temu było nie do pomyślenia. Nie mogło być mowy o żadnych odstępstwach od Fear of the dark. Byłem ciekaw, jak zareaguje na Whole lotta love, następny na mojej Liście 100.
- Dziadek, a to ci się podoba?
Kiwnąłem potakująco głową.
- A które najbardziej? - chciał wiedzieć bezpośrednio o danym momencie.
- Poczekaj, zaraz będzie.
- To? - zapytał natychmiast wyraźnie starając się zrozumieć.
- Za chwilę. - O teraz.
- A dlaczego?
- Bo słyszysz, jak ta perkusja teraz chodzi?...
- A teraz też ci się podoba?
I tak przez całą drogę. Widać, że gość się zmienia.
Te zmianę od razu dostrzegłem w szatni. Przebieraliśmy się, pakowaliśmy i szykowaliśmy do wejścia. Co prawda co chwilę słyszałem, że mama lub rodzice robią to inaczej, niż to, co ja w danej chwili, ale przechodził nad tym do porządku dziennego, nie robił afer, jak niedawno, nie upierał się i się podporządkowywał. Trochę mu to dyrektorowanie spada. Zrobił się bardziej prospołeczny, co jest wynikiem przybywania rozumu, no i zaistnienia jego siostry. Zgodził się bez problemu, np. podzielić ze mną swoim ręcznikiem, bo dziadek zapomniał swojego i specjalnie nie marudził, gdy w odkrytym aquaparkowym sklepie zobaczył piłkę "do wody", tylko stwierdził, że rodzice takiej nie mają. To mu kupiłem i ręcznik przy okazji.
Ale na atrakcjach aquaparku to już zarządzał całkowicie. Trzeba było cały czas grać w piłkę wodną, a potem nożną.
- Bo tam na górze jest boisko. - poinformował mnie widząc moje zdziwienie.
Natychmiast napatoczył się taki dzięsięcio-jedenastolatek, również chętny do gry, to samobójczo zaproponowałem mecz dwóch na jednego.
Pierwszy udało mi się cudem zremisować 3:3, bo obaj, jak tylko miałem piłkę opadali mnie i osaczali, niczym bulteriery wydając przy tym zdyszane i zaciekle odgłosy, tak że nawet przez chwilę nie miałem wolnej przestrzeni, żeby się rozpędzić. A poza tym przy tym moim rozpędzaniu musiałem uważać, bo po razie stratowałem każdego z nich, tak, na zabij się, włazili pod nogi.
Przed drugim meczem musieli się namówić, nawet, wykończony, nie zauważyłem kiedy, bo na samym początku zmienili taktykę, oczywiście intuicyjnie i na chłopski rozum, nie wiedząc nawet, że tak tę zmianę można nazwać. Jeden stał na bramce, a drugi mnie osaczał, i tak na zmianę. To w zupełności wystarczyło, bo ja sam siebie wymieniać nie mogłem, więc tak opadłem z sił, że nawet, a były to rzadkie okazje, nie potrafiłem trafić do pustej bramki. W końcu, gdy było 4:1 dla nich, odezwałem się nagle, przebiegle i kategorycznie ratując się przed pogotowiem ratunkowym i blamażem w postaci gwałtownie zwiększającej się liczby po stronie bramek przez nich strzelonych:
- Koniec meczu! - My tu przecież przyszliśmy na basen, a nie na piłkę nożną!
Q-Wnuk w ogóle nie zaprotestował, a tamten tym bardziej.
Z dużą przyjemnością wchodziłem do chłodnej, nagle, wody.
Pod prysznicami i w szatni próbował trochę dyrektorować, ale był też podatny na moje sugestie. I nawet chyba ani razu nie powiedział A mama/rodzice robi...
- Ale dziadek, pójdziemy na lody? - wolał się upewnić i pilnować swojego.
Obiecałem mu to zaraz po wyjściu z przedszkola.
- Pójdziemy na lody? - na małej buźce nie miał nawet wypisanej oczywistej radości, tylko zdumienie i niedowierzanie. Nie wiem więc, czy nie popełniłem jakiejś wychowawczo-zdrowotnej zbrodni.
Ale najpierw w aquaparkowej restauracji(?) zjedliśmy po hot dogu z kiełbaską.
- Bo woda wyciąga. - oznajmiłem.
- A jak woda wyciąga? - natychmiast zapytał.
Że też, cholera, opuściła mnie czujność. Więc musiałem pokrętno-zrozumiale tłumaczyć procesy fizjologiczne zachodzące w organizmie pod wpływem "wodnego" wysiłku. Przyjął tłumaczenie na szczęście nie drążąc.
Zasiedliśmy przy stoliku w miarę blisko telewizora, gdzie na okrągło leciały bajki. Nie wiem, czy to z mojej strony był błąd, czy nie, ale, faktycznie, funkcje życiowe u Q-Wnuka natychmiast ustały. Całkowicie znieruchomiał, ogłuchł (to znaczy na mnie, bo chyba nie na bajkę), a wzrok wświdrował precyzyjnie w telewizor. Pocieszałem się tylko, że chociaż dobrze tyle, że na proces oddychania nie miał wpływu.
Trzymany w rączce hot dog był tylko trzymany, więc przyjąłem taktykę niewerbalnego kopania Q-Wnuka w kolano za każdym razem, gdy zauważyłem, że połknął poprzedni kęs (też chyba czynność automatyczna). Za każdym kopnięciem dziób mu się otwierał jak w jakimś automacie, następował bezwiedny i nieuświadomiony proces gryzienia, przeżuwania i połykania.
I tak szczęśliwie dotrwaliśmy do końca jego hot doga, bo swój już dawno zjadłem zostawiając sobie resztki americano na lody.
Znowu zasiedliśmy przed telewizorem przed kolejną bajką. Ja miałem dwie gałki waniliowych, a Q-Wnuk kulkowe w specjalnej czapeczce. Niebieskiej, bo od kiedy pamiętam, ma on fazę na ten kolor.
Nie dość że nabierał te kuleczki małą łyżeczką, to przerwy pomiędzy poszczególnymi nabraniami były przerażająco długie, gdyż znowu znieruchomiał. Kopać go nie mogłem, bo by się wszystko wysypało, a coś z tym musiałem zrobić, bo byśmy na tym basenie uświerkli na amen, a poza tym lody mają to do siebie, że się topią. Wyjąłem więc z jego rączek i czapeczkę, i miseczkę, czego w ogóle nie zarejestrował, i zacząłem go szutrować tymi kulkami. Widocznie moja ręka z łyżeczką pełną kulek wchodziła mu w pole widzenia, bo znowu automatycznie otwierał dziób i przełykał.
Tak dobrnęliśmy szczęśliwie do końca. Co ciekawe, na koniec odezwał się całkiem przytomnie:
- O, zobacz dziadek, są napisy końcowe i lody się skończyły.
To się nazywa operacja wojskowa, która bez afer pozwoliła swobodnie opuścić aquapark.
Q-Wnuka miałem odstawić do Byłych Teściów Mojej Żony. Było to o tyle upierdliwe, że przed ich blokiem nie ma gdzie zaparkować, cały majdan (fotelik przede wszystkim) trzeba targać kawałek drogi, a potem na ósme piętro, no i nie chciałem zwalać im się na głowę wiedząc, że nie pozwolą mi, ot tak stać w przedpokoju i za chwilę wyjść. A poza tym umówiliśmy się wcześniej, że wpadniemy do nich na spokojnie w marcu.
Ale przypadkiem pod blok zajechaliśmy z Pasierbicą w tym samym czasie. Zadowolony więc przerzuciłem fotelik do jej auta i zacząłem się żegnać, gdy usłyszałem brutalne:
- Ale babcia wie, że ty jesteś i czeka na ciebie.
I tak spędziłem u nich na górze sympatyczną godzinę, gdzie obie strony cieszyły się ze spotkania. I jeszcze zostałem nakarmiony karminadlem z ziemniakami i różnymi słoikowymi surówkami z warzyw z ich działki. Oj, dawno tak nie jadłem... Aż łezka w oku się kręci.
To w Nie Naszym Mieszkaniu już nic nie musiałem sobie pichcić, tylko gwałtem zabrałem się do bloga.
Dzisiaj zadzwonił Złota Rączka i poinformował, że jednak się nie podejmą z wujem tych prac remontowych w mieszkaniu w Pięknym Miasteczku. Za duży zakres i codzienne dojazdy 50 km tam i z powrotem.
- Dwa, dwa i pół miesiąca wyjęte z życiorysu. - dodał.
To Żona od razu napisała do Pani Z Pięknego Miasteczka prosząc o namiary do tej ekipy, która ostatnio robiła jej górę. Uruchomiony więc został ekipowy plan B.
Nawet do głowy nam nie przyszło, że dzisiaj są ostatki. Chyba trochę żyjemy w innym świecie.
Ale Konfliktów Unikający przysłał mmsa podpisanego Siła tradycji. Na pierwszym planie można było ujrzeć pajdę chleba i kieliszek z wódką, na drugim śledź na talerzu, a na trzecim butelkę Luksusowej. Na moje tłumaczenie, że na śmierć zapomnieliśmy, dodał Jutro nadrobicie, jak tłusty czwartek wyraźnie dając do zrozumienia, że są na bieżąco i że Córki Na Komunię Posyłająca twardo czyta bloga.
- Twardo, fakt! Masz wiernego czytelnika. - odpisał.
To mi dało asumpt do dziwnych przemyśleń.
Bo w życiu bym się nie spodziewał, że Córki Na Komunię Posyłająca będzie tak "twardo" czytać. I że mój blog będzie jakąś skromną podstawą służącą analizie jej charakteru (bo nie śmiem przypuszczać, że czyta, bo jej się podoba - stary kokiet!). Drugą mógłby być zawód przez nią wykonywany - księgowa i funkcja kierownicza - trzymanie za mordę pięć, bodajże, innych księgowych, trzecią fakt, że posyła córki na komunię. Ale to są słabe podstawy i przy analizie mogłyby wprowadzić w maliny. Innych podstaw za bardzo nie mam, chociaż znamy się już kilka lat. Bo mimo wszystko jest to znajomość pobieżna, a fakt ten wynika z różnych uwarunkowań leżących po obu stronach, w tym w rzadkości spotkań, a nawet nie w rzadkości, a raczej w ich zróżnicowaniu. No, ale takie jest nasze życie.
Więc śmiem stwierdzić, tylko na bazie, że "twardo" czyta, że jest "twardą" kobietą, taką o skrystalizowanym poglądzie na życie i konsekwentnym sposobie postępowania. Żadne delikatne lelum polelum. I żeby była jasność - tak twierdząc nie odmawiam jej przy tym i nie umniejszam żadnych kobiecych atrybutów, co niewątpliwie docenia Konfliktów Unikający, tzn. docenia jej kobiece atrybuty, a nie moje "odmawianie" i "umniejszanie".
Jeśli jest taką, jak sobie pozwoliłem opisać w pseudonaukowej analizie, to nie wiem, czy to dobrze, czy źle. O tym musi wiedzieć Konfliktów Unikający. Ale wydaje mi się, że taki typ mężczyzny lgnie do takiej kobiety, bo ona jest dla niego ostoją i w jakimś sensie zapobiega jego zatraceniu. I nie chodzi mi tutaj o banalny alkoholizm lub inne formy "ludzkiego zezwierzęcenia".
To się chyba nazywa "znaleźć oparcie w drugiej osobie".
A czy ona znalazła oparcie w Konfliktów Unikającym, o, to tego nie podejmuję się analizować?!
Może sprawa jest niezwykle prosta i może na najbliższym spotkaniu któreś z nich się zająknie na ten temat. Ale przez wrodzoną delikatność naciskać nie będę.
A wracając do ostatków - nie wiem zresztą, czy piłbym i "zachował tradycję", bo wtorek, według mojej nowej świeckiej tradycji, to dzień bez alkoholu.
Dzisiaj otrzymałem smsa od załamanego i całkowicie rozbitego Siostrzeńca. Zmarł jego Ojciec.
Facet był młodszy ode mnie. Lubiłem Go, ale kontakt miałem sporadyczny. Byłem na ich ślubie i weselu w Rodzinnym Mieście w 1974 roku, a datę pamiętam precyzyjnie, bo akurat tego dnia Polska wygrała 3:2 z Argentyną na Mistrzostwach Świata w Niemczech rozpoczynając swoją drogę do trzeciego miejsca.
Potem nasze drogi rozeszły się całkowicie i trwale. Oni wyjechali do Innej Metropolii, gdzie przez kilka lat Siostra nieźle i nieustannie swojemu mężowi ciosała kołki na głowie (to taka nasza rodzinna przywara, delikatnie mówiąc), aż w końcu małżeństwo się rozpadło. Siostra z ich synem wyjechała do Niemiec i tam została, a On założył nową rodzinę i miał chyba pięcioro dzieci, z którymi Siostrzeniec ma bardzo dobry kontakt.
Ciekawe, że pod koniec Jego życia "połączył" ich wspólny mianownik - wszyscy zostali Świadkami Jehowy. Siostra, Siostrzeniec z całą swoją rodziną i On ze swoją.
Pogrzeb odbędzie się w najbliższą sobotę w Innej Metropolii. Nie będę mógł być.
ŚRODA (26.02)
No i dzisiaj spałem 10 godzin po dwóch ostatnich nieciekawych nocach.
Mógłbym i dłużej, ale bez przesady. Bo to jedna z równi pochyłych ku starości.
Po dłuższej, marazmowej, przerwie przyjadą dzisiaj goście. Od razu w Naszą Wieś wstąpiło życie. Trzeba było przygotować apartament, nawieźć kilka taczek drewna, a od tego od razu robi się wolna głowa i znikają filozoficzne, destrukcyjne, pseudonaukowe i upierdliwe myślenia.
A na dodatek udało się nam na jutro umówić w Pięknym Miasteczku z nową ekipą remontową. Wprost się nie mogę doczekać na użeranie się z fachowcami, na ich niedotrzymywanie terminów i piętrzenie problemów przy rosnącej, względem umówionej, cenie za usługę, na ciągłe dołujące niespodzianki rzutujące na czas i na topniejące pieniądze, na konieczność dokonywania milionów wyborów (to Żona, na szczęście!) i decyzji (też Żona) i na charakterystyczną budowlaną traumę.
Życie wraca.
Napisał Po Morzach Pływający.
Trochę się niepokoiłem, że tak późno, ale sprawa wyjaśniła się sama. Po prostu używa życia. Nadal jest w Bordeaux, stolicy Nowej Akwitanii.
A właśnie akurat w tych dniach czytałem w Kopalińskim o Eleonorze Akwitańskiej, która nie dość że żyła w tamtych czasach 82 lata (1122-1204), to jako królowa Francji towarzyszyła swojemu mężowi, Ludwikowi VII, w drugiej krucjacie do Palestyny, doprowadziła do unieważnienia małżeństwa z tym bigotem i ponurakiem, wybrała sobie na drugiego męża Henryka Plantageneta, przyszłego króla Anglii stając się ponownie królową, by zostać przez niego uwięzioną w klasztorze na 16 lat, co jej jednak nie zdołało złamać. Po śmierci męża została uwolniona przez swojego syna Ryszarda Lwie Serce, który uczynił ją regentką, a sam udał się na krucjatę. Rządziła krajem energicznie i rozsądnie , broniąc tronu Ryszarda przeciw intrygom jego młodszego brata Jana (Jan bez Ziemi - jej drugi syn), a po śmierci króla, w 1199, zapewniła Janowi sukcesję, sama zaś na resztę swych dni zamknęła się w klasztorze w Fontevrault (Francja Zach.), gdzie w 1204 roku pochowano ją w kościele opackim, w grobowcu Plantagenetów, obok Henryka II.
A Po Morzach Pływający używa życia, bo od 20 dni nie je mięsa i nie jest to w żadnym wypadku droga do tzw wegetarianizmu.(pis.oryg.) Z tego wynika uboczny skutek, jak pisze, bo po wszelkie wymysły, jak sery, ryby, warzywa, twarogi i twarożki, mleko, zupy mleczne, bagietki i moje ulubione owoce musi udać się do sklepu, a Francja jest najdroższym krajem w Europie tuż po Norwegii. Dlatego piszę, że używa życia. Jak długo wytrzymam? Pewnie jak wrócę do domu to z żarłocznością prosiaka rzucę się na polskie wyroby i nie będzie miało znaczenia czy to będzie mięso czy też nie.
Po Morzach Pływający był również uprzejmy obśmiać moje poświęcenie 3:4.
I to uważasz za sukces?Co prawda nie jestem takim smakoszem Guinnessa
jak Ty PQ ale mimo wszystko jestem. Jeżeli postanowię, że przez rok nie
będę się rozkoszował delikatnie dymowym smakiem tego irlandzkiego
specjału to tak jest! Żeby było trudniej podczas pobytu w Irlandii
omijam wszystkie puby z daleka. I to jest dopiero wyrzeczenie. A po
takim roku bynajmniej nie rzucam się od razu na beczkę Guinnessa.
Tradycyjnie wypijam tylko dwie pinty, aby delektować się wszystkimi
smakami tego wyspiarskiego cudu.(pis.oryg.)
Jeszcze a propos Kopalińskiego.
Uważny czytający zorientował się, że jestem "już" przy E. To makabrycznie powolne tempo czytania bierze się chyba z wagi tej cegły. Ledwo w łóżku wezmę ją z dużym wysiłkiem na kolana, a już mnie sensorycznie przygniata i natychmiast zasypiam. Więc jestem wtedy trochę zirytowany, bo pozbyć się później takiej cegły nie jest wcale prosto - trzeba włożyć sporo wysiłku, więc się rozbudzić.
CZWARTEK (27.02)
No i spotkaliśmy się z drugą ekipą remontową, tą z planu B.
Która chyba się stanie A, bo tak wskazują wszystkie znaki na niebie i ziemi.
Dwaj panowie, inteligentni, sympatyczni, tacy fachowcy w dobrym tego słowa znaczeniu. Mieszkają niedaleko Pięknego Miasteczka, więc z dojazdem nie będzie problemu. Omówiliśmy zakres robót, po czym oni robili pomiary, a my poszliśmy na górę do naszych przyszłych sąsiadek.
Wypadało się przedstawić, poznać i uprzedzić, że przez dwa miesiące na dole będzie Sodoma i Gomora.
W poniedziałek mamy dostać zgrubny, jak zastrzegali cały czas panowie, kosztorys. I zobaczymy.
PIĄTEK (28.02)
No i znowu musiałem trafić na młodą idiotkę.
Tym razem na policji.
Zadzwonił do mnie facet z centrali PZU, że on nie może zamknąć naszej sprawy włamania i kradzieży w szkole, bo Czy może ma pan jakiś protokół z policji?
- Ale albo od policjantów, albo od waszego likwidatora, albo może na infolinii dowiedziałem się, że to PZU ma wydobyć z policji stosowny protokół.
- Tak, tak - nie zaprzeczył - tylko że wie pan, ja tam dzwonię, i tu, żeby się uwiarygodnić, podał adres komisariatu, i nie mogę się dodzwonić, to gdyby pan się dodzwonił, to proszę mailem wysłać mi namiary.
No jaki biedny.
Dodzwoniłem się w 10 sekund. Oficer dyżurny przekierował mnie podając numer telefonu do Wydziału Dochodzeniowo-Śledczego. Zgłosiła się młoda dziewczyna, jak się za chwilę okazało, wyżej rzeczona idiotka. Gdy tylko usłyszałem jej tępawy głos (<Jakaś przymulona> - szepnęła Żona, która wszystko słyszała, bo było na głośności), w organizmie odezwały się traumowe (traumiczne?) dzwonki.
- A ma pan nr sprawy? - zapytała, gdy się przedstawiłem i wyłuszczyłem problem.
- Nie mam - wziąłem głęboki oddech - bo właśnie, gdybym miał protokół, to miałbym i numer sprawy i do pani bym nie dzwonił. - Ale nie mam, dlatego dzwonię.
- A zna pan może nazwiska policjantów, którzy u pana byli?
- Nie, nie znam, bo się nie przedstawiali.
Jedynymi, pomyślałem, którzy się przedstawiają, są ci z drogówki chwilę przed tym, jak wlepiają mandat.
- To jak ja mam podać numer sprawy i nazwisko prowadzącego?
Jęknąłem przygryzając wargi, a jednocześnie coś sobie przypomniałem.
- Ich było dwóch i przyjechali osobowym autem na cywilnych numerach, ale nie metropolialnych. - Nawet się zdziwiłem. - dodałem.
- Chwileczkę. - powiedziała Przymulona.
Za chwilę odezwał się męski, na słuch, czterdziestoletni, dziarski głos. Podał mi bez problemów nr sprawy, imię i nazwisko prowadzącego i nawet zwracał się do mnie panie dyrektorze.
- Ale teraz go nie ma u siebie w pokoju, bo jest na czynnościach. - Proszę próbować go łapać.
I podał mi godziny jego pracy.
Do końca dnia dzwoniłem co jakiś czas, ale bezskutecznie. Widocznie cały czas był na czynnościach.
Z Żoną uzmysłowiliśmy sobie naszą niewiedzę. Bo do niedawna myśleliśmy, że tylko policjanci są na czynnościach. A tu się okazuje, że i strażnicy miejscy, i urzędnicy skarbowi, i chyba inspektorzy SAN-EPIDu, a ostatnio chyba nawet notariusze. Będziemy pilnie śledzić, kto jeszcze.
Bo że kasjerka jest na kasie, to wiemy od dawna.
Dzisiaj zamknęliśmy sprawę papierowej archiwizacji bloga. Lata 2017, 2018 i 2019 zmieściły się w jednym grubaśnym segregatorze. Zapełnianie drugiego rozpoczął rok 2020.
SOBOTA (29.02)
No i dzisiaj pojechałem do Metropolii.
Jak tylko znalazłem się w Szkole, prawie natychmiast postanowiłem, że dzisiaj muszę coś ze sobą zrobić, czyli pójść do kina. Wybrałem dwie skrajności, Dżentelmenów i Pasożytów (Parasite). Po rozmowie telefonicznej z Żoną Dżentelmenów sobie odpuściłem, bo na nich pójdziemy razem.
Nie cierpiałem z tego powodu, bo i dobra opinia "koreańczyka", i nagrody, a poza tym rzadkość dla Europejczyka. Co najmniej, jak przy oglądaniu filmu fińskiego lub norweskiego (fiński, taki ponury, jeszcze kojarzę, ale norweski, za diabła).
Południowo-koreański film Parasite (pisanie "południowo" oczywiście jest bez sensu) z 2019 roku w reżyserii Bong Joon-ho (zdradzę, że to mężczyzna) zdobył świeżo 4 Oscary w kategoriach - najlepszy film, najlepszy reżyser, najlepszy scenariusz oryginalny, najlepszy film międzynarodowy oraz był nominowany w dwóch kategoriach - najlepsza scenografia i najlepszy montaż. Oczywiście w drodze do Oscarów zdobył mnóstwo innych nagród. Odtwórcami ról są tak znani aktorzy, jak: Kang-ho Song, Seon-gyun Lee, Yeo-jeong Jo, Woo-sik Choi, Hye-jin Jang, So-dam Park, Jeong-eun Lee, Seung-min Hyeon. Stąd moja propozycja zabawy-zagadki. Proszę wskazać, kto jest mężczyzną, a kto kobietą? Dla ułatwienia podpowiem, że wśród tego grona jest trzech panów i pięć pań i że nie należy się sugerować Lee, bo można się nieźle przejechać. A potem proszę sprawdzić sobie w Googlach. Moim zdaniem trafienie szóstki w totolotka, przepraszam w lotto, jest bardzie prawdopodobne, niż rozwiązanie tego koreańskiego łamańca.
Aby dostać się do kina, która to nazwa zupełnie nie przystaje do tego, o czym pamiętam, musiałem przejść przez całą Wielką Galerię, a to zawsze stanowi dla mnie duże wyzwanie. Ta ilość światła, zapachów, które łączą się w jeden wielki smród, kakofonia dźwięków i ludzie stojący na środku, przepychający się, włażący pod nogi... Koszmar!
Na dodatek przyszedłem 0,5 godziny przed seansem, czyli godzinę, bo bałem się nie tyle, że nie będzie biletów, tylko że miejsca sporo odległe od ekranu i z brzegu będą zajęte. A to dla mojego powolnego czytania napisów, bo nie czytam, tylko skanuję, i dla mojej specyficznej klaustrofobii zawsze ma znaczenie.
Udało mi się wypatrzeć na ekranie podsuniętym przez młodą dziewczynę dwa wolne miejsca z brzegu, więc wybrałem to skrajne zakładając i rozkoszując się świadomością, że bezpośrednio obok mnie nikt nie będzie siedział, że swobodnie na wolnym, sąsiednim położę sobie kurtkę, no i że, przede wszystkim, będę mógł w miarę swobodnie oddychać, bo wcześniej, co prawda upłynęło już kilka godzin, nażarłem się czosnku wciśniętego do sosu pomidorowego, którym oblałem ryżowy makaron doprawiwszy to jeszcze tabasco.
Wszystko załatwiłem błyskawicznie łącznie z kupieniem sobie za 6,80 orzeszków, siadłem w poczekalni, która chyba ma inną nazwę, foyer(?), hol(?), cholera wie, i z przerażeniem stwierdziłem, że ja tak będę tutaj siedział jeszcze z 45 minut, bo na pewno nie wejdę wcześniej do środka, żeby dawać się ogłupiać reklamom lub innym kinowym chłamem. To zadzwoniłem do Żony i zażądałem, żeby mi wymyśliła, co ja mam robić? Nic jej nie przychodziło do głowy, tylko mnie pocieszała, że to szybko zleci.
- Ani się obejrzysz!
- To może mam coś załatwić, co teraz nie przychodzi ci do głowy?
- Nooo..., nieee...
- A może coś kupić, o czym ty nie wiesz, albo zapomniałaś?
- Nooo... niech pomyyyyślęęę... - No nie!
- A może kupić ci chociaż rajstopy? - chwyciłem się jak tonący brzytwy.
Wiedziałem, że Żona drze je na potęgę i nigdy ich za dużo, a poza tym przed świętami kupowałem, więc wiedziałem, gdzie jest ten jedyny, właściwy sklep. Chociaż to już teraz chyba sklepem też nie można nazwać. To był butik, albo lepiej salon. Jeden pies!
- Świetny pomysł! - ucieszyła się Żona. - To kup mi...
- O tym powiesz mi na miejscu, bo i tak teraz zapomnę. - Zadzwonię ze sklepu.
Sklep, przepraszam, salon był, jak się okazało, w pobliżu kina, przepraszam multikina, ale coś mi się pomieszało i zacząłem iść od drugiej strony, więc tak sobie dałem do wiwatu, że jak wróciłem do foyer, to z ulgą syciłem się 15. minutowym bezmyślnym siedzeniem.
W pustym salonie, gdzie obsługiwała pani lat ok. 55, Żona chciała mi przez telefon tłumaczyć no wiesz, takie do kolan, cienkie, koloru..., więc szybko dałem na głośność i panie błyskawicznie ustaliły co i jak.
A i tak, jak Żona się rozłączyła, usiłowałem się wtrącić do tego, co mi pani dawała, bo coś mi się nie zgadzało.
- My tu, proszę pana, wszystko z Żoną ustaliłyśmy!...
Więc położyłem uszy po sobie, zapłaciłem i się pożegnałem.
Sala była w połowie zapełniona, albo jak kto chce, w połowie pusta. Jak przewidziałem, wokół miałem luz.
W krótkim opisie filmu przeczytałem, że dominuje dziki i czarny humor, są zwroty akcji i rośnie napięcie.
Humor, dziki i czarny, rzeczywiście był. Ale widownia reagowała dziwnie. Parę razy niemrawo się roześmiała, raz przy dość krwawej, ale surrealistycznej scenie wybuchnąłem śmiechem dodając odwagi chyba ze trzem osobom, które się również roześmiały, a raz przy scenie, w której nowa gospodyni, jedna z głównych bohaterek filmu, niosąc swojej pani w pośpiechu wynikającym z jej wcześniejszego, niespodziewanego powrotu, przygotowany posiłek i mając obie ręce zajęte, z busterkeatonowską miną, żeby pani się nie zorientowała, że coś się dzieje, wali z kopa, którego by się nie powstydził Chuck Norris (przypomnę nieliczne: Tylko Chuck Norris kopnął dwa razy w kalendarz z półobrotu; Tylko Chuck Norris potrafi wstać i zobaczyć, jak siedzi.), swoją konkurentkę, byłą gospodynię, która właśnie, już wcześniej zdrowo poturbowana, staje w drzwiach od piwnicy mając zamiar za chwilę obnażyć oszustów. Od tego kopa spada z powrotem do piwnicy turlając się gwałtownie po schodach, gdzie umiera. Ryknąłem śmiechem z surrealizmu sytuacji i doceniając montaż (nominacja), gdy się zorientowałem, że na sali panuje kompletna cisza. To już później dałem sobie spokój.
A szkoda. Bo jak się nie śmiać, skoro przy świetnym scenariuszu (Oscar) widać, że te krwawe sceny są zrobione w tarantinowskim stylu, czyli w takiej krwawej filmowej operze. Stąd też nie rosło jakoś we mnie napięcie. Byłem tylko ciekaw, jak scenarzyści (był nim reżyser, jako drugi) rozwiążą tę filmową anegdotę i zamkną film.
A widownia? No cóż, Polacy - naród specyficznych, spiętych, bez luzu, ponuraków.
Oczywiście, gdyby z ekranu padł dowcip w stylu discopolowym, albo coś o księdzu, to sala by ryczała.
Naród bezguścia, kiczu i chłamu w każdej dziedzinie życia.
Gdy wróciłem do Nie Naszego Mieszkania, 1/3 kuchni stała w wodzie, czym się zupełnie nie przejąłem, bo z doświadczenia wiedziałem, że tak będzie, poza tym temu mieszkaniu nic nie jest w stanie zaszkodzić, z czego bierze się jego przewaga nad innymi, bo człowiek nie musi się za bardzo przejmować, a dodatkowo jest na parterze, więc zalać nie ma kogo. Same plusy.
Woda się wzięła stąd, że rozmrażałem lodówkę. Jest ona co prawda sporo młodsza od tego mieszkaniowego skansenu z lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, ale stylem pracy świetnie do niego pasuje i się wkomponowuje. Na przykład przy włączaniu agregatu, a może wyłączaniu (przez blisko cztery lata pomieszkiwania jakoś nie zarejestrowałem) dostaje takiego pojedynczego konwulsyjnego wstrząsu, przy którym nieźle, ale krótko nią telepie, takie ludzkie brrr! A przy tym wydaje taki pojedynczy, głośny strzał, który chyba budzi, jeśli to jest w nocy, połowę bloku, a przynajmniej, mam taką nadzieję, tego Złamasa z góry i idiotkę, Tą Od Ablucji. Jeśli wystrzały są w dzień, zupełnie nam to nie przeszkadza. Przynajmniej wiadomo, że działa i chłodzi. A na noc zamykamy drzwi do kuchni, żeby zminimalizować efekty jej dreszczy i konwulsji.
Jednak podstawową jej cechą jest skryte i podstępne branie wszystkiego, co w niej jest, w takie lodowe imadło. W sposób niezauważalny na tylnej ścianie narasta powoli, ale nieubłaganie taki lodowy bałwan, który niepostrzeżenie zawłaszcza wszystkie słoiki stojące w głębi tak, że nie sposób je potem odzyskać i z nich korzystać. Ja, nauczony blisko czteroletnim doświadczeniem, wszystkie potrzebne produkty stawiam z brzegu, ale Żona konsekwentnie od lat przeprowadza eksperymenty biologiczne ustawiając rzadziej używane rzeczy w głębi lodówki badając w co się zamieni dana zawartość po miesiącach zapomnienia lub niemożliwości odkucia z lodowych okowów bałwana.
W końcu, raz na rok, podejmuję heroiczną decyzję o odmrożeniu. I tak było dzisiaj.
Natychmiast po powrocie ze Szkoły, bo przed sobą miałem jeszcze sporo dziennego czasu, wyjąłem z niej co się dało i zastosowałem starą, niezawodną metodę z komuny. Wstawiłem dwa gary z wrzątkiem patrząc z satysfakcją, jak z tego bałwana natychmiast zaczęło ściekać. Na bieżąco ścierką wybierałem wodę i wymieniałem wrzątek w garach. Musiałem to załatwić przed pójściem spać, bo wiedziałem, co mogłoby mnie czekać rano.
W końcu jednak musiałem wyjść do kina, zastosowałem więc przemyślny system odbierania ściekającej wody za pomocą ręcznika, z jednej strony zanurzonego w dolnej, zbierającej wodę, półce, a z drugiej w wiadrze. Gdy wróciłem, w wiadrze na dnie było trochę wody, a większość, jak wspomniałem, poza nim. Ale i tak miałem dobrze, bo bałwan zdążył roztopić się raptem do połowy. Na tyle jednak, że się "odkleił" od tylnej ściany lodówki, więc gnoja wyjąłem wraz z dwiema przez niego ciągle oblepionymi, ażurowymi półkami i wrzuciłem do zlewu. Tam go przepołowiłem gorącą wodą z kranu, odzyskałem półki i zostawiłem na nocne temperaturowe sczeźnięcie.
Lodówkę umyłem, wstawiłem wszystko z powrotem, oprócz biologicznych eksperymentów Żony, które jeden w jeden wyglądały tak samo. W środku każdego słoika była ta sama bryja z dominantą pleśni. Wszystko, bez analizy, wylądowało w kuble.
Spać poszedłem o pierwszej w nocy. Nawet nie słyszałem konwulsji lodówki, które musiały być rzadsze, żeby mogła ona wrócić do normalnego chłodzenia.
NIEDZIELA (01.03)
No i dziś rano w zlewie po bałwanie nie było śladu.
Też rano, co mnie zdziwiło, Q-Zięć wysłał smsa.
Więc od tej pory mogę mielić jęzorem. Od 1. marca jest liderem sześcioosobowego zespołu. I to już jest jawne. - napisał, stąd moje mielenie. Krótko mówiąc dostał awans.
A gdy byłem w Szkole, Żona mi napisała, że odwiedzili ją Szwedzi.
Szwed uprzedził, że będą w południe, więc Żona znając te szwedzkie wcześniejsze numery i dziwne zwyczaje była gotowa grubo wcześniej i dobrze, bo przyjechali o 10.30. Całą rodziną, zostawiając swoją małą sunię w aucie, żeby nie było dymu. Stąd dzieci cały czas zajmowały się Sunią, której, przy zerowej konkurencji, było w to graj.
Żona twierdziła potem w rozmowie, że było widać, że Szwedzi to najchętniej by już w Naszej Wsi zostali, czyli w swoim domu. Fuck! Ale i tak postanowili już od tego wtorku zamieszkać w środkowym apartamencie, by w piątek się zeń wyprowadzić (przyjeżdżają goście). Więc zacznie się szkolenie.
Szwed zapytał, czy mąż będzie we wtorek, bo może jakieś piwko?...
Od razu uzmysłowiłem Żonie, że wtorki są bezalkoholowe (nie wierzę, że to ja sam sobie narzuciłem - kretyn, czy co?). Nie po to heroicznie buduję swoje morale nie pijąc dzisiaj wina do takiej samej pikantno-żrącej potrawy, jak wczoraj, gdzie każdy łyk pięknie wszystko łagodził. Ale od razu też dodałem, że wtorek przerzucimy na środę, bo ze Szwedem trzeba się napić. Żona, jako kobieta niemałostkowa, natychmiast propozycję zaakceptowała.
Natomiast dobrze się złożyło z naszym wiejskim Dniem Kobiet, który będziemy obchodzić w piątek.
Szwedzi się stawią w komplecie i nawet Żona przyjdzie. Zresztą zleci się cała wieś, bo żeby rodowita Szwedka mieszkała w takiej dziurze?!... Każdy będzie chciał zobaczyć na własne oczy.
Wielka mi wieś! Raptem 70. mieszkańców.
PONIEDZIAŁEK (02.03)
No i Nowa Sekretarka nie może i nie będzie przychodzić w soboty.
Jak nie urok to... przemarsz wojsk radzieckich. To powiedzenie może zrozumieć tylko ten, kto miał kontakt z Sowietami.
Sprawę od nowa musiałem przedyskutować z Żoną i z Zastępcą Dyrektora. Na marzec znaleźliśmy rozwiązanie, ale...
- Do obrzygania jeden krok, jeden jedyny krok, nic więcej...
Dzisiaj udało mi się skontaktować z policją, tj. ze starszym aspirantem, który akurat nie był na czynnościach i który zajmuje się sprawą włamania i kradzieży w Szkole.
- To czego pan ode mnie oczekuje? - załamał mnie konkretnym policyjnym pytaniem.
Więc mu opowiedziałem o rozmowie z przedstawicielem PZU i umówiłem się, że natychmiast przyjadę po dwa papiery - po zaświadczenie zawierające wykaz i wartość skradzionego sprzętu i po zaświadczenie, że policja wszczęła w tej sprawie śledztwo. Sprawę na miejscu załatwiłem błyskawicznie, ale na każdym z dokumentów były dwie różne nazwy Szkoły i obie dodatkowo inne, niż obowiązująca. Zwróciłem starszemu aspirantowi uwagę nie uważa pan, że ubezpieczyciel może się czepiać i sprawa się przeciągnie, ale tylko wzruszył ramionami i stwierdził:
- Oni tam się wszystkiego czepiają!
To po powrocie do Szkoły zadzwoniłem do Onych, wysłałem skan obu pism i podałem numer sprawy oraz nazwisko policjanta, który się nią zajmuje, bo On usiłował mnie wmanewrować w kolejne pośrednictwo.
- Nie będę w niczym ponownie pośredniczył! - Nie uważa pan, że wykonuję za pana robotę?!
- Tak, tak, oczywiście, zadzwonię na policję, gdyby coś... - wycofał się rakiem.
Po przyjeździe do Naszej Wsi otworzyłem dwa listy z sądu rejonowego. W każdym był wypis z ksiąg wieczystych, gdzie stało, jak byk, że nie jesteśmy właścicielami Naszej Wsi.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dziesięć razy i wysłał trzy smsy.