poniedziałek, 9 marca 2020

09.03.2020 - pn
Mam 69 lat i 99 dni.

WTOREK (03.03)
No i dzisiaj spaliśmy fatalnie.

Na zasadzie całonocnego, przemiennego ze snem, no i co to teraz będzie?  Bo cisza ze strony Pani Z Pięknego Miasteczka, zaplanowana, bo sprawy w toku, wcale nam dobrze nie robi, no i fachowcy nie wysłali wczoraj obiecanego kosztorysu na remont mieszkania.
Dodatkowo śniły nam się jakieś durnowate sny.
Mnie, że Szwed zwoził do domu stare rozłożyste drzewa. Dom był tym samym domem, w którym jeszcze mieszkamy, ale wewnątrz miał potężną i wysoką halę, coś jak olbrzymia szklarnia. Jedno drzewo Szwed zdążył już na środku ustawić i całość wyglądała niesamowicie. Obserwowałem we śnie, jak przeciągnął je traktorem na specjalnych linach. Drzewo przesuwało się wraz z korzeniami stojąc cały czas pionowo, więc we śnie się zastanawiałem, jak on to robi? Potem zaczął ciągnąć drugie, takie z rozłożystymi konarami, chyba dąb, więc mu powiedziałem, że na oko widać, że się nie zmieści. Przymierzył się i stwierdził, że da radę, tylko trzeba będzie zburzyć narożnik domu, co mną we śnie wstrząsnęło, bo jak to, burzyć nasz dom?!
Żonę musiały za to w tonie tłumiono-histerycznym gnębić sprawy pakowania i wywozu maneli, bo ledwo po szóstej rozpocząłem mój uświęcony tradycją poranek, a już stała w drzwiach. A taki incydent w historii Naszej Wsi można byłoby policzyć na palcach jednej ręki, przy czym   wystarczyłaby chyba dłoń drwala (przypomniał mi się przy okazji stary dowcip: - Pięć piw! - mówi przy barze drwal pokazując na potwierdzenie barmanowi charakterystycznym ruchem otwartą dłoń, na której brakuje dwóch środkowych palców). I nigdy nie oznaczał niczego dobrego. Więc wiedziałem, że nie mogę sprawy zbagatelizować, gdy od razu usiadłszy w kuchni, taką, jaką ją Pan Bóg stworzył prosto z "nocnego" łóżka, zadała mi konstruktywno-zaczepne pytanie:                        
- No to jak to z tym pakowaniem będzie, bo przecież moim naczelnym celem jest przy okazji pozbyć się maksymalnie wszystkiego, żeby nie przewozić zbędnych rzeczy?!
Nabrałem tchu, żeby odpowiedzieć, ale nie dopuściła mnie do głosu.
- Bo jak ty myślisz, że z każdego worka będziesz wszystko z powrotem wyciągał i pytał mnie, dlaczego to wyrzucasz, przecież może się przydać, to...
Zawiesiła głos wwiercając się we mnie wzrokiem.
No chyba pomyliła mnie ze swoją matką. Wiele lat temu pomagałem jej wraz z Pasierbicą przy przeprowadzce. Mnóstwo rzeczy udało się nam wtedy bez wiedzy Babci wypieprzyć natychmiast do kubła, natomiast Teściowa każdą złożoną w szafie szmatkę rozpościerała, oglądała ze wszystkich stron zadając nam często pytanie Jak myślicie, to chyba jeszcze może się przydać?, by po jakimś czasie, zorientowawszy się, że my w międzyczasie, bez jej wiedzy, wiele takich szmatek wyrzuciliśmy, z powrotem zaczęła je z tego kubła wyciągać.
Makabra! A firma przeprowadzkowa miała przyjechać lada moment.

Więc tym bardziej przecież nie mogłem odpowiedzieć lekko kpiącym tonem No jak to? Zwyczajnie. Będziemy po prostu pakować i już!, bo wiedziałem, że tylko na to czekała. I to chyba całą noc.
- Obiecuję, że do "twoich" worków zaglądać nie będę!
To Żonę uspokoiło na tyle, że nawet zrobiła sobie kawę.
Ale cały mój Święty Poranek został wywrócony do góry nogami, a nawet lepiej, bo go wcale nie było. Nawet kawą w spokoju nie mogłem się podelektować, tylko piłem jakąś zimną, nie wiedzieć czemu, lurę.
I gdy już się zdawało, że dalej zwichrowany poranek potoczy się normalnym rytmem, na zewnątrz zrobił się jakiś nietypowy, jak na Naszą Wieś, rejwach. Przyjechali Szwedzi, nie dość że  olbrzymim terenowym Volkswagenem, to jeszcze traktorem z naczepą, na której stała koparka. Więc wypadłem z domu przy ogłuszającym darciu się Suni i oczom  moim ukazał się widok, który podziwiałem, jak Szwed precyzyjnie zjeżdżał tą koparką po specjalnej pochylni na Końską Łąkę. A było widać, że nie jest to sprawa prosta, bo ciągle regulując wysuw lemiesza musiał przesuwać środek ciężkości koparki w miarę jej zjeżdżania, żeby nagle nie zrobiła fikołka do przodu, a on wraz z nią.
No to na to oglądanie z Volkswagena wyszła Szwedka i dwoje nastolatków, a za chwilę przyszła Żona już w okryciu dziennym. Okazało się, że oni jednak dzisiaj nie "zamieszkają" w apartamencie i do nas nie przyjdą na pogaduszki, ustalenia i na jakieś piwko, bo muszą jechać do Powiatu załatwić wiele spraw (m.in. dowody osobiste, zarejestrowanie auta, bo te szwedzkie tablice rzeczywiście zaczynają kłuć w oczy) i przygotować dzieci, bo jutro idą do szkoły. Więc umówiliśmy się, że to całe spotkanie odbędzie się jutro wraz z powolnym przyuczaniem ich, jak przygotować apartamenty dla gości, którzy w piątek przyjeżdżają do wszystkich trzech. W tym kontekście widziałem oczami gości ten piękny, zindustrializowany kawałek przyrody, zarzucony lemieszami, koparką, pochylniami, traktorem z naczepą i brutalnie rozjeżdżony ciężkim sprzętem.
Już w domu okazało się, że Żona w kontekście przyjazdu gości trochę się tym martwiła, by na moją uwagę, że ja też, stwierdzić:
- Ale po co ja się o to martwię?! - Czy to moje?
Niemniej jednak zwróciliśmy Szwedowi uwagę na nieprzystawalność tego widoku do obowiązujących tu standardów, a on później, nie wiedząc kiedy, przerzucił wszystko na Magic Łąkę. No i teraz ona jest zindustrializowana, a Końska "tylko" rozjeżdżona".
W czasie naszej rozmowy nastolatki nie opuszczały nas na chwilę. Też wysiadły z samochodu za matką i wszystkiemu się przysłuchiwały. W pewnym momencie zauważyłem, podejrzewam, że nie tylko ja, jak oboje trzęsą się z zimna, jak osiki na wietrze. Było mi ich tak żal, że ledwo się powstrzymałem ze współczującym, polskim, matczynym zwłaszcza, doradzaniem O Boże, przecież się zaziębicie i będziecie chorzy! Wracajcie natychmiast do samochodu!, tym bardziej, że one same nic sobie z tego specjalnie nie robiły, a rodzice zdawali się traktować to ich telepanie jako rzecz zupełnie normalną, skoro jest taka pora roku, chłodny poranek, liczba warstw odzieży spokojnie dwa razy mniejsza od mojej, więc tylko cierpiąc na ten widok w milczeniu podziwiałem różnice kulturowe i geograficzne zarazem.
A propos różnic kulturowych. Szwedzi potwierdzili, że w piątek będą w naszej świetlicy na Dniu Kobiet.
- A tam trzeba wykupić bilety wstępu? - zapytał, czym mnie nieźle rozśmieszył.
- No wie pan, jak ja przychodzę na takie nasze tutejsze imprezy, to formą biletu wstępu jest 0,7 l Luksusowej, którą zawsze przynoszę. Reszta nic nie przynosi, bo wszystko, skromnie co prawda, jakieś ciasteczka, kawę sypankę, herbatę i cukier zapewnia Sołtys z  budżetu sołeckiego, który ostatnio, budżet, nie Sołtys, został mocno okrojony, chyba decyzją Rady Gminy.
- To ja też jakąś wódkę przyniosę. - Szwed się zaśmiał.
- Dlatego - kontynuowałem - ja w tych przypadkach nie zakanszam, co zwykle robię przy piciu wódki, tylko popijam herbatą.
- A nie, ja to niczym nie popijam. - Ale może coś przyniosę do jedzenia.
- To może coś szwedzkiego? - Panie upieką jakieś ciasto, więc będzie impreza, co się zowie.
- No właśnie tak myślałem. - dodał. - A tam trzeba się jakoś ubrać?
Uspokoiłem go, że obowiązuje luz i swoboda.
- Może jedyny Sołtys będzie w garniturze, koszuli i krawacie, ale to jest szarża i funkcja zobowiązuje. - powiedziałem na pożegnanie.

Ustaliliśmy z Żoną strategię pakowania i zabraliśmy się do roboty. I natychmiast psychicznie byliśmy po drugiej stronie, bo, wiadomo, najgorzej jest zacząć. Ja pakowałem książki i wyrzucałem to, co Żona chciała wyrzucić. Oczywiście pierwszego dnia pracy jeszcze nie doszła do etapu A to bym chciała zostawić. Nawet nie martwi mnie fakt, że może upłynąć sporo czasu, zanim do niego dojdzie. I mam nadzieję, że w żadnym momencie pakowania nie dojdzie do takiego mojego stanu psychicznego, że nerwy będę miał napięte jak postronki, widząc jak naprawdę fajne rzeczy, które mogą się jeszcze przydać, lądują w koszu.
Dzień kończyliśmy w znacznie lepszych nastrojach niż go rozpoczęliśmy, zwłaszcza że, niejako po drodze, zrobiliśmy jeszcze mnóstwo innych drobiazgów. A pod wieczór i później nasze humory były wręcz wyśmienite. Bo na niedzielę zaprosiliśmy do Naszej Wsi Panią Z Pięknego Miasteczka, która z tego faktu bardzo się ucieszyła. I przy okazji poinformowała nas, że z tej niezawinionej przez nią, a tym bardziej przez nas, sytuacji, która opóźnia naszą transakcję i przeprowadzkę, chyba się znajdzie wyjście. Bo prawnicy doradzili jej, że najlepiej będzie jednak podpisać umowę przedwstępną, która otworzy różne logistyczne możliwości i pozwoli wyjść z klinczu.
- Oczywiście koszty tej umowy pokryję ja - dodała - bo pamiętam, że chcieliście sprawę załatwić jedną ostateczną umową, żeby nie ponosić większych kosztów. - użyła formy grzecznościowej w swoim stylu.
A późnym wieczorem zadzwonił fachowiec, Bas (na pierwszym spotkaniu słysząc jego niesamowicie niski tembr głosu, zapytałem retorycznie A pan to nie powinien śpiewać w jakimś chórze?, na co odparł Ja to śpiewam, ale inaczej i obaj z kolegą mocno się obśmiali), ponaglony moim smsem. Przepraszał, że nie wysłał kosztorysu, bo..., i obiecał, że wyśle jutro.

I na kanwie tego humoru postanowiliśmy obejrzeć sobie z Netflix'a film, żeby było coś dla relaksu.
Wybór padł na Roman J. Israel, zwłaszcza, że jakoś wcześniej polecał go Hel.
Dwugodzinna uczta scenariuszowo-aktorska.
W roli głównej Denzel Washington, o którym nie wiedziałem, że w swojej karierze był 7. krotnie nominowany do Oscara (za role pierwszoplanowe, w tym w 2018 roku w oglądanym przez nas filmie, i drugoplanowe oraz raz za reżyserię) i dwa razy zdobył statuetkę, raz za rolę pierwszo- i raz za drugoplanową.
W filmie Denzel występuje w roli prawnika, a jednocześnie sawanta (z fr. savant idiot - jest to szczególny stan umysłu, która sprawia, że dana osoba z jednej strony ma niski poziom inteligencji, IQ w przedziale 40-70, nie potrafi samodzielnie egzystować i jest zdana na opiekę innych osób, a z drugiej posiada ponadprzeciętne zdolności umysłowe w konkretnej dziedzinie, tu prawniczej - dop. mój). Nawet Colin Farrell, grający rolę cynicznego prawnika, stanął na wysokości aktorskiego zadania, co muszę niechętnie przyznać, bo swego czasu zbałamucił nam Słowiankę, więcej, naszą Polkę (chociaż urodziła się w Meksyku), Alicję Bachledę-Curuś, z którą ma dziesięcioletniego syna.

W tym pięknym dniu był tylko jeden mały zgrzycik, bo ideału nie ma.
W czasie żmudnego, systematycznego i długiego pakowania książek musiałem zadowolić się swoją, co prawda Świętą, ale Herbatą. Waniliową. A jej smak nie był w stanie nadać charakterowi mojej pracy jakichś wznioślejszych cech. Ot byłem takim sobie zwykłym wyrobnikiem. I tak sobie myślałem, jakby to było pięknie, gdybym każdą kupkę książek ofoliowanych stretchem, mógł opić jednym łykiem Pilsnera Urquella. Musiałyby zejść ze dwie butelki, tyle tych kupek się narobiło.
Ale pocieszałem się, że jutro też dzień i że na pewno znajdzie się jakaś robota, którą Pilsner Urquell uszlachetni i nada jej głębszego sensu.
No i tu, niestety, przypomniał mi się jeden dowcip, nie wiem, czy z przedszkola?
Odbyła się konferencja na temat seksu połączona z badaniami statystycznymi przeprowadzonymi już pod sam koniec posiedzenia.
- Kto z państwa uprawia seks codziennie? - zwróciła się prelegentka do pełnej sali.
Uniosły się ręce, około 1/4 sali, a na jej końcu natychmiast poderwał się jakiś facet i zaczął machać marynarką.
Prelegentka zachowała zimną krew i zapytała:
- A kto z państwa 2-4 razy na tydzień?
Znowu uniosły się liczne ręce, a facet nadal, wyraźnie podekscytowany, machał.
- A kto z państwa raz na tydzień? 
Podniosło się zdecydowanie mniej rąk. Facet zaczął machać jeszcze bardziej entuzjastycznie. 
- A kto z państwa raz na miesiąc?
Podniosły się już nieliczne ręce. 
- A pan? - zwróciła się w końcu do faceta.
- Ja?! - Raz w roku!
- To dlaczego się pan tak cieszy?
- Bo to już jutro!

Żebym nie zacytował tego w złą godzinę, tfu, tfu, tfu!

ŚRODA (04.03)
No i dzisiaj za to spaliśmy bardzo dobrze.

Uzyskaliśmy, mam nadzieję, w miarę trwały spokój. Nie został on dzisiaj nawet zmącony obecnością Szwedów. Nic ze spotkania nie wyszło. Ale musieli krążyć gdzieś po naszej Wsi, bo Sąsiadka Realistka doniosła mi na spacerze, że widziała z okna kuchni, jak rano cała rodzina zajechała pod szkołę i dwójka dzieciaków do niej poszła. I że samochód zaraz zniknął.
Mieli być jakoś tak po południu. To od rana paliłem im w kozie chodząc do apartamentu co półtorej godziny i podrzucając bierwiona. W którymś momencie idąc kolejny raz zauważyłem świeże ślady opon, potem stojące na zewnątrz, na tarasie damskie buty, obłocone, ale jakby w cemencie i brak klucza w zamkniętych drzwiach. Zajrzałem przez okno - ciemno, na stole jakieś wiktuały, a gdy zacząłem pukać do drzwi rozległo się ujadanie ich małej suni.
Więc byli, ale zniknęli. I nie pojawili się do wieczora. Ale te drobne elementy, a przede wszystkim ich niezależność, spowodowały, że oboje z Żoną poczuliśmy chyba po raz pierwszy, że to oni stają się tutaj gospodarzami, a my powoli nie mamy nic do gadania.
W sumie nieciekawe uczucie. Może dodatkowo dlatego, że na razie nie czujemy, abyśmy się nimi stawali w nowych miejscach. Nieprzyjemne to.

Po Morzach Pływający napisał we wtorek o 02.49, więc nie wiem, czy czytał pierwszy, czy może wyprzedziła go PostDoc Wędrująca, której pozwolono na powrót do Szanghaju.
Przemieściłem się ostatnio - napisał - do rejonu BREXITU i jestem w Irlandii Północnej,  a koronowirus wędruje równolegle z nami. Co prawda nie widać typowych dla tego zjawiska maseczek i paniki w oczach ludzi jednak trzeba uważać. " Wegetarianizm" trwa nadal, ale jak to określiła moja znajoma - nie jestem wegetarianką, nie jem tylko zwierzątek. (pis. oryg.).
Ale wiadomość zaczął od drobnego kajania się - po głębokim zastanowieniu przyznaję że przesadziłem z tym " uprzejmym obśmiewaniem" Krytyka tak, ale bez przesady. (pis.oryg.) - nie wiedzieć, po co, bo lubię, żeby mi przysolić, żebym potem  mógł odpłacić pięknym za nadobne, czyli żeby iskrzyło i się działo.

Wieczorem przeprowadziliśmy z Żoną bardzo poważną rozmowę.
Temat, ujmując rzecz militarystycznie, należał do tych z kategorii grubych armat.  W ciągu dwudziestoletniego naszego wspólnego życia był on poruszany raptem kilka razy i zawsze taka rozmowa kończyła się fatalnie. To oczywiście wynikało z wagi tematu, ale również z mojego ciężkiego charakteru i wcześniejszego podejścia do problemu i przede wszystkim z faktu, że nasze wspólne życie zaczęliśmy mając za sobą bagaż poprzednich, zwłaszcza moich różnych uwarunkowań i doświadczeń.
Dość powiedzieć, że przez lata temat ten stał się powodem traumy, tak u Żony, jak i u mnie.
Rozmowę zainicjowała Żona, chyba po raz pierwszy w naszej historii, i może dlatego przebiegła ona spokojnie, konstruktywnie i, sumarycznie rzecz biorąc, sympatycznie. I chyba, co najistotniejsze, przyniosła obu stronom ulgę.

CZWARTEK (05.03)
No i jednak Szwedzi nocowali.
Bo wracając z Sunią ze spaceru natknąłem się na nich, jak wyjeżdżali załatwiać kolejne sprawy. Obiecali solennie, że dzisiaj po południu to już na pewno będą.
Więc spokojnie pojechaliśmy na zakupy. 
Zatrzymaliśmy się przy skrzynkach pocztowych usytuowanych przy głównej i jedynej, zresztą, naszowsiowej asfaltowej drodze i przy szkolnym boisku. Akurat była przerwa, więc od razu zobaczyłem młodego Szweda, który "normalnie", jak inne dzieci, się bawił. Tylko można było pozazdrościć tej natychmiastowej adaptacji do nowych miejsc i warunków, tak oczywistej u dzieci.
Zobaczył nas i bez skrępowania przyszedł się przywitać. A gdy wracaliśmy, ujrzeliśmy go na końcu drogi, jak zmierzał do domu. Chyba wzruszyliśmy się tym nietypowym dla nas widokiem samotnego dziecka, które, ot tak sobie, już u siebie, szło po polnej drodze. Ostatnio taki widok mogliśmy zobaczyć na tej drodze 15 lat temu, gdy przyjeżdżaliśmy do Naszej Wsi ustalać warunki kupna. Właścicielka mieszkała w jednej części domu, a w drugiej jeden z jej synów z żoną i dwójką dzieci w wieku podobnym do "szwedzkiego".
Gdy dojechaliśmy, zdążył wyjść z rowerem, który rano zauważyłem, jak "porzucony" stał w "ich" ogródku, niczym niezabezpieczony.
- Są rodzice? - zapytałem.
- Nie. - odpowiedział. 
- A dom jest otwarty?
- Nie.
- A może jesteś głodny?
- Nie.
- A chcesz pić?
- Nie. - wyraźnie się zastanawiał, czy dobrze rozumie.
- A gdzie jedziesz?
- Do szkoły. - odpowiedział łamaną polszczyzną.
Pomachał nam i odjechał.
Spojrzeliśmy na siebie z Żoną i musieliśmy pomyśleć to samo - Przecież tam jeżdżą auta!
Że też doszło do tego, że martwimy się o szwedzkie dziecko...

Po południu w końcu Szwedzi do nas(?) przyszli.
Generalnie niczego konkretnego nie ustaliliśmy, np. co zostaje, co mamy zabrać, kiedy się wyprowadzamy, bo my specjalnego parcia na to ustalanie nie mamy, podchodzimy do sprawy, jak pies do jeża widząc ogrom spraw, a oni też nie i wcale nas nie mobilizowali, więc całe spotkanie przegadaliśmy o dupie Maryni. Czyli było sympatycznie, zwłaszcza że dzięki obecności Szweda w sposób naturalny został złamany obecny tygodniowy system 3:4 i zrobił się z niego bardziej ludzki 2:5, bo sytuacja w końcu była wyjątkowa. Szwed też lubi Pilsnera Urquella.
W czasie rozmowy pojawiło się kilka ciekawostek. Na początku musiałem sobie uporządkować sprawę imion, bo mi się wszystko myliło. A okazało się, że sprawa jest niezwykle prosta.
On jest Marcin, czyli całkiem po polsku, zwłaszcza że jest Polakiem, o czym wiedzieliśmy od samego początku, tzn. że jest Polakiem i że jest Marcinem. Ona Anna (przedstawia się Ana) mimo, że jest Szwedką, więc będzie miała łatwo. Z kolei córka to Alina, bardzo przyzwoicie, no ale syn, Franz, nie wiedzieć czemu, więc jest oczywiste, że koledzy zrobią z niego przyzwoitego Franka.
Potem w czasie rozmowy wyszło, że dzieci mają podwójne obywatelstwo, będą znały spokojnie trzy języki (szwedzki, polski, angielski), a być może do tego dojdzie niemiecki, więc dla mnie jest oczywiste, że świat będzie przed nimi stał otworem i że za jakieś 10 lat wyfruną z Naszej Wsi zostawiając samotnych rodziców. Ale to nie powinno im przeszkadzać patrząc na ich podejście do życia i do dzieci, zwłaszcza że wtedy będą ciągle w pełni sił - on 52.latek, ona 46. letnia.
Szwedka przez dwa lata będzie uczyć się polskiego (współczuję), bo ponoć to jest jeden z warunków  otrzymania polskiego obywatelstwa. Pozostałe - mąż Polak i  miejsce zamieszkania - Polska są spełnione.
No i wreszcie wyszło w trakcie rozmowy, że Szwed sprowadził cały ich dobytek do Polski ośmioma TIRami, niektóre rzeczy zostawiwszy, bo się nie mieściły, a gdy chciałem  mu zaimponować, że już zużyliśmy na pakowanie się 2 rolki taśmy stretch, odrzekł bez cienia chwalenia się, że on takiej zużył ponad trzydzieści.
I gdy tak sobie rozmawialiśmy, przyszedł Franz w samym T-shircie wyraźnie skarżąc się, że oni tam z Aliną są głodni. Niczego nie rozumiałem z jego rozmowy z matką, ale wydźwięk był oczywisty: - Weźcie sobie tam coś zróbcie, my niedługo przyjdziemy. Więc biedne dziecko wróciło do apartamentu trzęsąc się z zimna i głodu. Inny styl wychowania. Albo przetrwasz i dasz sobie radę, albo...
Szwed wielokrotnie odpowiadał na nasze pytanie A co mówią teściowie na ten wyjazd do Polski ich córki, że tam nie ma takiej ingerencji rodziny w życie jej członków. - Jest dorosła, ma swoje życie, chce jechać, niech jedzie. - odpowiadali.

Więc dalej, przy kolejnym Pilsnerze Urquellu sobie rozmawialiśmy, a tam biedne dzieci...

Wieczorem znowu postanowiliśmy obejrzeć film.
Myślę, że wzięło nas na taką serię ze względów psychologicznych. Pomijając że potrzebujemy odskoczni od nadmiaru wszelkich obecnych spraw, to chyba jeszcze udajemy sami przed sobą, że jest normalnie, jak dawniej, kiedy sobie wieczorkiem coś oglądaliśmy zamykając takim rytuałem dzień.
Tym razem wybór padł na Nieoszlifowane diamenty z Adamem Sandlerem w roli głównej, dla którego miała to być ponoć rola życia.  ...to najbardziej męczący film roku. Ale absolutnie trzeba go zobaczyć. - zarekomendował recenzent. I pisał dalej: Seans filmu "Nieoszlifowane diamenty" jest męczący. Gdy zasiądziecie do oglądania, to już średnio po 15-20 minutach możecie czuć się wyczerpani.
Sprawdziło się co do joty. Właśnie mniej więcej po takim czasie ledwo mieliśmy siły, żeby wyłączyć laptopa i telewizor. Dlatego o Sandlerze piszę ponoć, bo raczej na własne oczy o tym się nie przekonam.

PIĄTEK (06.03)
No i od rana uczyliśmy Szwedkę, jak przygotowywać dla gości apartamenty.

Szwed w tym czasie uciekł załatwiać kolejne sprawy rzucając na odjezdnym Musi sama sobie dać radę!, a dzieci oczywiście były w szkole.
Nauka była o tyle konstruktywna, że goście mieli przyjechać dzisiaj wieczorem do wszystkich trzech apartamentów, więc pracowaliśmy na żywym organizmie.
Szwedka dawała radę oczywiście nie zdając sobie sprawy, że życie w postaci gości, zwłaszcza tych z Warszawy i z Krakowa, zweryfikuje jej rodzaj sprzątania. Bo gdy, na przykład chciałem się zabrać za sprzątanie górnej łazienki w "ich" apartamencie, stwierdziła, że nie trzeba, bo oni jej nie używali, tylko dolnej.  Ok. - pomyślałem. - Pchać się nie będę. - Tłumaczyć, że to jest wieś, że w ciągu dwóch dni ich pobytu różne myszki mogły zostawić swoje charakterystyczne śmierdzące kupki, no i przede wszystkim pająki narobić mnóstwo misternych sieci tak, że potem warszawka dostaje szoku i histerii, (Bo my przecież płacimy!), chyba założywszy, że przyjechali do Hiltonu, też nie.

- Szybko się nauczy. - bez złośliwości i zgodnie stwierdziliśmy z Żoną.

Po południu Szwedzi zabrali dzieci ze szkoły i wrócili do hotelu. A my znowu trochę pakowaliśmy, nomen omen.
Zadzwoniła Pani z Pięknego Miasteczka. Okazało się, że jej rodzina wmontowała ją w niedzielną imprezę, w związku z czym spotkanie w Naszej Wsi przełożyliśmy na środę. Ale przy okazji przybliżyła nam sylwetkę Basa i i sposób postępowanie z nim. Ogólnie, w świetle czekających nas remontów, miało to wydźwięk pozytywny.

Wieczorem, o 19.00, stawiliśmy się w wiejskiej świetlicy, na Dniu Kobiet.
Umówiliśmy się ze Szwedami, że będziemy na nich czekać przed budynkiem, żeby razem wejść i ich przedstawić. Wszystko przebiegło idealnie i zgodnie z planem, oprócz tego że ledwo dotarłem do domu. Żona twierdziła, że całą powrotną drogę przeszedłem zygzakiem.
Sołtys stanął na wysokości zadania, bo zapewnił dla pań słodkie wino, dla panów wódkę, zestaw wzmocniony przez dwie flaszki przyniesione przeze mnie i przez Szweda, kawę, herbatę i ciasta. I uroczyście złożył życzenia wręczając każdej z pań kwiatka.
Już na samym początku, w kuchni,  gdzie panowie krzątali się i przygotowywali szkło i dbali, aby stoły nie były puste, przeszedłem "na ty" z Sołtysem i z sąsiadem mieszkającym naprzeciw Sąsiada Filozofa i Sąsiadki Realistki. Po ponad trzynastu latach. Można powiedzieć, że "rzutem na taśmę".
Sąsiad Z Vis A Vis co jakiś czas uparcie twierdził takich sąsiadów to już mieć nie będziemy!, aż w końcu zareagowała Dyrektorka mówiąc:
- Czasami dobrze jest się wyprowadzić, żeby usłyszeć o sobie coś miłego.
Chyba Sąsiad Z Vis A Vis się zreflektował, bo wzniósł toast:
- Zdrowie "starych" sąsiadów i nowych!
 - A to chciałbyś tak sprawę opędzić jednym kieliszkiem?! - zaprotestowała Sołtysówna. - Chyba najpierw "starych", a drugi "nowych"?!
- A teraz nowych sąsiadów i "starych"! - sprytnie wybrnął Sąsiad Z Vis A Vis wznosząc od razu drugi raz kieliszek.
No i właśnie to tempo było zawrotne i zabójcze. Bo panowie, w tym ja, poczuwali się, aby polewać, więc gdy jeden siadał obsłużywszy kolejkę, wstawał drugi, potem trzeci, itd., a pić trzeba było. Specjalnie nie pomogło popijanie herbatą (mój stary sposób), tym bardziej że była lurowata i letnia. Na dodatek siłą rzeczy wkradła się inna wódka oprócz Luksusowej, a mieszanie nigdy nikomu na dobre nie wyszło. Więc trudno się dziwić, że w drodze powrotnej nadkładałem drogi.

W trakcie imprezy zastanawiałem się nad specyfiką Naszej Wsi.
Bo z jednej strony wszystko się kręci wokół kościoła (podsłuchałem polewając, jak panie sobie opowiadały anegdotę, że ksiądz nie chce spowiadać w tym konfesjonale, więc Sołtys zaproponował, żeby wystawić go na Allegro, konfesjonał oczywiście, nie księdza, chociaż coś w tej drugiej opcji mogłoby być na rzeczy), a z drugiej jest jakieś takie pomieszane.
Sołtysówna, przy bogobojnych rodzicach, ma pierwsze dziecko z nieślubnego łoża, ale drugie z facetem, z którym jest w związku małżeńskim. Jej mąż, posiadający firmę przewozową, jest o 30. lat starszy, w wieku podobnym do sołtysowego, czyli do swojego teścia. Mieszkają obok i jest ok.
W Naszej Wsi mieszka też facet, kryminalista, bezzębny, w wieku równie dobrze moim, a równie dobrze młodszym, o głosie niezwykle ciekawym, przepitym i przepalonym, przy którym Himilsbach ze swoim nie miałby szans, z żoną, nauczycielką matematyki. On ją swego czasu lał, ale oczywiście nie za to poszedł siedzieć. Ponoć wdał się w bójkę z własnym (ich?) synem. Teraz się zsocjalizował i żyją nadal razem, ale nie wiadomo, na ile jest to konieczność, a na ile wybór, zwłaszcza z jej strony.
Mieszkają też dyrektorka szkoły z szeroką rodziną, dwie inne nauczycielki z rodzinami, sprzątaczka z mężem,  rodzina autochtonów, Leśniczyna i Leśniczy wyraźnie się izolujący od wsi, jak zresztą Sąsiad Filozof i, w jakimś sensie, Sąsiadka Realistka, sąsiad Handlujący Starzyzną i rzeczami używanymi, niezwykle pomocny w różnych sytuacjach, oczywiście z rodziną, emerytowany Generał, my, ateiści, którzy uruchomiliśmy działalność podnoszącą prestiż wsi, teraz co prawda na wylocie, za to, "dzięki nam" Szwedzi, na wlocie i trzy rodziny prawdziwych rolników prowadzących klasyczne gospodarstwa rolnicze. I wiele, wiele innych osób. Aż 70!
Samo życie. I jakoś nikt nie skacze sobie do gardeł. Dlatego będziemy przyjeżdżać na różne naszowsiowe imprezy, co zapowiedzieliśmy.

Szwedzi dobrze trafili i nieźle się wkomponują w tę społeczność. Od razu zostali przyjęci niezwykle życzliwie, na tyle, że ze świetlicy wychodzili "ostatecznie" z pięć razy, ciągle czymś albo przez kogoś zatrzymywani. A ich dzieciaki stanowią szkolną sensację, zwłaszcza Alina ze swoim "szwedzkim" wyglądem. I natychmiast się okazało, że mają koleżanki i kolegów.
Szwedka będzie prowadzić gospodarstwo dla gości-turystów, schedę  po nas, a Szwed ma zamiar świadczyć różne usługi transportowo-koparkowo-budowlane. A "tak naprawdę" chce hodować dwie krowy, pięć kur plus jednego koguta, bo bez niego, oczywiście, to dupa blada, mieć ule pszczele, warzyć piwo i uprawiać "mój" ogródek. I chce w pełni oddać się swojej pasji, czyli stolarstwu i tworzeniu unikatowych mebli.
Do tego, zdaje się, oboje będą chodzić do kościoła, to czy trzeba lepiej się wkomponowywać?
W Polsce swego czasu wzięli ślub konkordatowy. I dopiero teraz, przy załatwianiu różnych formalności, "okazało się", że Szwed jest kawalerem, bo zdaje się, że ksiądz nie dopilnował formalności i nie przekazał dokumentów do USC (nie wiem, czy to jest prawdopodobne?). Całe szczęście, że w Szwecji, "równolegle", wzięli normalny ślub, jak Pan Bóg przykazał, nomen omen.

Żona, gdy wracaliśmy, ona prosto, ja zygzakiem, stwierdziła, że nie uważa tego czasu za stracony, a to już jest zupełny fenomen. Bo charakterem i filozoficznym podejściem jest jej bardzo blisko do Sąsiada Filozofa.
Powrót do domu raczej znam z jej opowiadań. Resztę również.

SOBOTA (07.03)
No i w nocy spadłem z łóżka.

Ale nie tak zwyczajnie, prostacko, po pijanemu, zwalając się z jego krawędzi na podłogę. Raczej, można powiedzieć, przypadkowo. Po prostu, po jakimś czasie od bezwładnego zalęgnięcia się w łóżku, mój organizm domagał się siusiu. Więc wstałem, jak każdy normalny człowiek to robi w takich okolicznościach, tylko że członki, za przeproszeniem, miałem cokolwiek osłabione, więc runąłem z łomotem przyprawiając Żonę o atak serca.
Oczywiście nic mi się nie stało dzięki tym samym członkom, które elastyczne i nie stawiające oporu były odporne na wszelkie złamania. Zawiodłyby, gdyby był mróz, ale tutaj taki przypadek nie zachodził.
Nie wiem, jakim cudem i nieprzytomnością umysłu budzik, czyli telefon, to znaczy smartfon, nastawiłem na 08.00, a nie na 06.00, jak zwykle. I wstałem! To znaczy zwlokłem się przy fatalnym samopoczuciu. I wykazałem niezwykły hart ducha wykonując wszystkie codzienne, poranne czynności. Dodatkowo przyjąłem dostawę dwóch kubików buka, Handlującego Starzyzną (to już wspólnie z Żoną), który zabrał sporo maneli płacąc za nie psie pieniądze, a potem nawet naciąłem kartony na rozpałkę, narąbałem szczap, nawiozłem drewna i coś tam popakowałem, by jednak przed 14.00 paść. Postanowiłem spać do 15.00, ale nic z tego nie wyszło. Tylko leżałem w takiej specyficznej malignie. Organizm się jednak zregenerował, zwłaszcza że został wspomożęty(?) (wspomożony?) dwoma Pilsnerami Urquellami.

Wieczorem, w ramach udowadniania sobie, że nadal żyjemy "normalnie", obejrzeliśmy polski film Juliusz. Fajnie się oglądało, tylko ten dźwięk. Gdy nastał kapitalizm, pocieszałem się, że wreszcie w polskich filmach ta poważna wada, ta nieczytelność, a raczej niesłyszalność dialogów znikną. Ale nie, trwa do dzisiaj.
Film najczęściej prezentował niepoprawny humor, czyli taki, który uwielbiam. W pamięci szczególnie zapadły mi dwie sceny. Ta z Maciejem Stuhrem, w jakże króciutkiej jego roli, ale niezwykle smakowitej i ta, dialogu ojca z synem. Ojciec, Jan Peszek, jest artystą malarzem, po dwóch zawałach i używa życia (alkohol, panienki), czym przyprawia o ból głowy jego syna, tytułowego Juliusza (Wojciech Mecwaldowski). Syn się wścieka, tłumaczy ojcu, że tak nie można, że musi się oszczędzać i słyszy w odpowiedzi:
- Gdybym był tuż przed metą, to kazałbyś mi przyspieszyć, czy zwolnić?...

NIEDZIELA (08.03)
No i wreszcie udało się coś ze Szwedami ustalić.

Wrócili późnym popołudniem do jednego z dwóch, dzisiaj zwolnionych przez gości, apartamentów, Byliśmy już nieźle wykończeni permanentnym pakowaniem się, ale sprawy z punktu ich i naszej logistyki wymagały pilnych ustaleń.
W zasadzie można powiedzieć, że wydźwięk tych ustaleń jest taki, że mamy wypieprzać, jak najszybciej, najlepiej do końca przyszłego tygodnia. Szwed nam pomoże swoim traktorem zrobić dwa kursy wywalając złom i wszelkie inne rzeczy, w tym gabaryty. A potem adieu!
Oczywiście nie było to powiedziane takimi słowami, ale musimy zrobić jak najszybciej wszystko, żeby ten ciężki etap mieć za sobą.
Wieczorem, w ramach udowadniania sobie, że nadal żyjemy "normalnie", obejrzeliśmy amerykański film Dla niej wszystko. Dystrybutor na polski rynek wyraźnie nawiązał tytułem do wcześniejszej francuskiej wersji Pour elle, o której, po dwóch scenach, sobie przypomniałem i wydawało mi się, że ta pierwotna była lepsza, lżejsza i bardziej trzymająca w napięciu. Ale Russella Crowe'a lubię, zwłaszcza po Gladiatorze.

PONIEDZIAŁEK (09.03)
No i rano wyjechałem do Metropolii, do Szkoły.

Via Nie Nasze Mieszkanie. Ledwo zamknąłem drzwi, a już chciałem wracać do domu, który już naszym domem nie jest.
Po drodze, w sąsiedniej wsi, kiedy jechałem w terenie zabudowanym w miarę zgodnie z przepisami, wypadły mi przed maskę trzy idiotki. Ledwo zdążyłem zahamować, ale i tak wysiadłem, żeby zobaczyć, czy jednak którejś z nich delikatnie nie puknąłem. Tak cholery były blisko, a zwłaszcza ta trzecia, ostatnia. Kretynka! Tylko widziałem ich białe, znikające z gracją w lesie, tyłki. Aż się prosiło, żeby tak z dubeltówki...

W Szkole siedziałem do 18.00. Najpierw z Nową Sekretarką, która musiała wyjść wcześniej wezwana przez sąd w charakterze świadka, później sam, a potem z Księgową I. I wtedy właśnie Żona wysłała mi smsa: Po naszych(???) łąkach jeździ niebieski traktor, w warzywniaku kręcą się Szwedzi... nie jestem u siebie!
Odpowiedziałem: Wytrzymaj! Niedługo spierdalamy!!!



W tym tygodniu Bocian zadzwonił osiem razy.