16.03.2020 - pn
Mam 69 lat i 106 dni.
WTOREK (10.03)
No i nasza Sunia dzisiaj od nas odeszła.
To była Bazylia, czyli nasza Bazysia.
Nie wiem nawet, od czego zacząć.
Może od tego, że my ją kochaliśmy, a ona nas. Ona była naszą Sunią - Suńcią, Malutką, Klatową, Paszczową, Faflową, Wyłupiastą, Stukniętą, Stukniętą W Mózg, Świrniętą, Świdrującą, Zbudowaną, Uszatą, Cycastą, Zezowatą, Szczudłowatą, Napastliwą, Paszczą Rekinową, Kluską, Wariatką, Dziką, Wąchalską, Napędową, Karczychem i Dupskiem. Mądrą lub Głupią z różnymi wariantami, zależnie od sytuacji - Całkowicie Mądrą, Trochę Głupią Ale Mądrą, Mądrą Ale Głupią, Głupią Ale Mądrą, Trochę Mądrą Ale Głupią i Całkowicie Głupią. Była też Wewą Weź, bo tak ją nazywał przez blisko trzy lata Q-Wnuk, a my razem z nim.
Ona nas kochała na swój psi sposób, nas razem i każdego z osobna. Swoją bezwarunkową miłością, na zabój, na dobre i złe, w barwach tylko białych albo czarnych. Niezwykle prosto. My byliśmy dla niej częścią stada tworzącego jej życie. Pani od głaskania, głębokiego współczucia w różnych psich niedolach, dbania o jej zdrowie i kondycję, podsuwania kuchennych smaczków i obrony przed złym Panem, gdy coś przeskrobała, a Pan od szarpanek i wszelakich walk z tłuczeniem w klatę i miażdżeniem, od "wędrowali szewcy", od spacerów (w większości) i od podsuwania i wskazywania sarenek, żeby można było za nimi pogonić.
A my ją kochaliśmy, bo była częścią naszego życia we wszystkich jego aspektach i przejawach, w sprawach ważnych i drobnych. Wszędzie nam towarzyszyła i miała mnóstwo ludzkich cech, co często nas rozbawiało.
W jej odejściu, tu i teraz, dopatrujemy się takiej przewrotności losu, takiego zmyślnego scenariusza. Oczywiście, nadinterpretujemy, po ludzku, ale tłumacząc sobie w ten sposób to "tu i teraz", jest nam lżej. Bo, mówimy sobie, że całe życie spędziła w Naszej Wsi, która stanowiła dla niej psi raj i jakby wiedząc, a na pewno czując, że jest coś na rzeczy, "postanowiła" tutaj swoje życie zakończyć. A dla nas jest to kolejny sygnał, jakże mocny i znamienny, że czas się wynosić. I chyba można dziękować takiemu scenariuszowi, chociaż nic nam w nim nie zostało zaoszczędzone, bo wszystko wydarzyło się i wydarza w jednym okresie. I nie obchodzi go, że jest nam cholernie ciężko.
Wczoraj późnym popołudniem wróciłem z Metropolii.
Sunia, jak zwykle szaleńczo się ze mną przywitała, bo nigdy nie było ważne, czy Państwa, Pani lub Pana, nie było przez godzinę, czy przez wiele dni. Ta sama radość. Wywąchała wszystko, cały bagażnik i torby z zakupami (w środku były dla niej pyszne marcheweczki bio, które uwielbiała) i dopiero po tym się uspokoiła. Po prostu wszystkiego się dowiedziała, no i znowu byliśmy we trójkę, co lubiła najbardziej.
Przegadaliśmy z Żoną ostatnie "wyczyny" Szwedów i omówiliśmy logistykę czekających nas najbliższych dni. I od razu umówiliśmy się z Handlującym Starzyzną, aby dzisiaj przyjechał i zabrał pierwsze rzeczy.
W którymś momencie zrobiło się jakieś zamieszanie w przedpokoju, a o to teraz nietrudno i w zasadzie jest wszędzie przenosząc swoje apogeum z miejsca na miejsce w zależności od sytuacji. Sunia zaczęła szczekać i nagle, na naszych oczach, pisnęła i padła na podłogę. Rzuciliśmy się do niej, ale leżała bez ruchu. Kaszlnęła jeszcze dwa razy i to był koniec. Była 17.50.
- Ona nie żyje... - Żona powiedziała to tak, że wewnątrz mnie zrobiło się coś strasznego.
Takiego stanu spowodowanego jej głębokim nieszczęściem, takim zwierzęcym, z trzewi, doświadczyłem drugi raz w życiu. Pierwszy raz też w Naszej Wsi, którejś nocy, kiedy w jej środku nie spaliśmy i przeżywaliśmy nasze straszne wówczas kłopoty. W obu przypadkach byłem bezradny, bezsilny i wypełniony buntem.
I z powodu mojej bezradności, bezsilności i buntu wobec takiego stanu mojej Żony w tych momentach byłbym w stanie to coś lub tego kogoś zajebać na śmierć!
Klęczeliśmy nad Sunią, głaskaliśmy ją i do niej mówiliśmy, razem i każde na swój sposób, płakaliśmy. I na to wszystko przyjechał Handlujący Starzyzną.
No ja pierdolę! Co mieliśmy robić?! Żona poszła do Szwedów podzielić się tragedią i w jakiś sposób na chwilę uciec i znaleźć wsparcie, a ja z Handlującym Starzyzną znosiłem meble ciągle przekraczając Sunię uważając, aby jej "nic się nie stało". Masakra!
Żona wróciła mówiąc, że za chwilę Szwedzi przyjdą.
Dzieci i Szwedka klęczały przejęte, głaskały Sunię i coś do siebie mówili.
- Trzeba ją dzisiaj, teraz pochować. - usłyszałem Żonę.
Szwed się zaofiarował, że odpali koparkę, bo będzie szybciej i lepiej, założy łyżkę i zaraz wróci. A Szwedka dodatkowo odpaliła VolksWagena, żeby lepiej oświetlić łąkę.
We czworo nieśliśmy Sunię na miejsce pochówku. Tam, gdzie wielokrotnie łaziła i wywąchiwała.
Staliśmy z Żoną i patrzyliśmy, jak grób jest zasypywany ziemią skutecznie i brutalnie, tym bardziej że robiła to "zimna" koparka. Ale i tak byliśmy wdzięczni i czuliśmy ulgę.
Na koniec Szwedka i dzieciaki przytuliły się do nas, coś sobie powiedzieliśmy, wróciliśmy do domu i zaczęliśmy rozmawiać o Suni. Na przykład o tym, że dzisiaj Żona wysłała mi mmsa o 11.16, gdy byłem w Szkole, ze zdjęciem Suni leżącej przed gankiem na dywaniku specjalnie przysposobionym przez Panią, żeby pieskowi było ciepło, bo jednak to marcowe słońce jest zdradliwe i Sunia mogłaby się nie połapać. A pod spodem podpis: ...ostatnie takie polegiwania...tzn. ostatnie tutaj. Odpisałem: Klatowo Mądra! Całe jej życie w Naszej Wsi.
Chodziliśmy wieczorem jakby snując się, jakby markując wieczorne
czynności. Na każdym kroku Sunia była z nami. Przy najmniejszej,
prozaicznej czynności. Bo przecież zawsze kończyliśmy dzień we troje, my
na swój sposób, ona na swój, ale razem.
A dzisiaj zaznaczyła, że coś się definitywnie skończyło. Stanowiło to dla nas taką przewrotną ulgę.
W nocy nasłuchiwaliśmy bezskutecznie jej odgłosów, tam z dołu, nomen omen.
Drobnym pocieszeniem są Koty. Stanowią ciągłość naszego życia. Były za Psa, Bazyla, i za Suni,
Bazylii. A teraz, przy wyjeździe z Naszej Wsi, będziemy musieli je
zostawić, bo są za stare, żeby je gdziekolwiek "przeprowadzać". Tak się
też zrobiło, że nie mielibyśmy za bardzo gdzie, a tymczasowo, w Nie
Naszym Mieszkaniu, strasznie by cierpiały żyjąc do tej pory cały czas na
wolności. Na szczęście, cała czwórka Szwedów chce, żeby
zostały.
No cóż, los jest niezwykle przewrotny i dotyka wszystkiego w makro- i mikroskali.
Wobec takiej chwili wszystko wyblakło i stało się miałkie. Na przykład wyczyny Szwedów.
Szwed wyciął wszystkie brzozy z Końskiej Łąki. Taki piękny lasek, który pasł oczy nasze i naszych gości. Najpierw pojazdem na gąsienicach, do którego można podłączyć różne końcówki w dwie godziny je ściął poczynając od góry, systematycznie, by na końcu wyrwać korzenie tym hydraulicznym gównem o nacisku kilku ton zostawiając leje po korzeniach. A potem teren wyrównywał, więc cała Końska Łąka jest zryta i brutalnie, mechanicznie zajeżdżona. Mnie tłumaczył, że ma uczulenie na brzezie pyłki. Było mi smutno, ale tym swoim zacietrzewieniem mnie specjalnie nie zaskoczył po tym, jak usłyszeliśmy z Żoną od niego w świetlicy na Dniu Kobiet, jak w Szwecji budował dom na wyspie.
Teren pod budowę kupili zimą, gdy działkę, jak i całość wyspy przykrywał śnieg. Na dodatek po ciemku, bo zimą wcześnie zapada zmrok. Gdy wrócili na wiosnę i za dnia, okazało się, że stoją na litym granicie, który przez Hitlera był ulubionym materiałem budowlanym.
I tu mały wtręt.
Szwedzki kamień miał posłużyć do zbudowania nowego Berlina, mitycznej
Germanii, według wizji Hitlera i nadwornego architekta III Rzeszy
Alberta Speera. Przydał się m.in. na pomnik Bohaterów Getta w Warszawie.
By zrealizować chore wizje Hitlera i Speera, należało zapewnić sobie
dostawy najtwardszego granitu. Za najlepszy Niemcy uznali właśnie ten
szwedzki. W 1941 r. podpisali wieloletnią umowę (w imieniu Niemców
zrobił to Willy Claes) z firmami kamieniarskimi. Na południowym i
zachodnim wybrzeżu Szwecji miało to zapewnić pracę tysiącom ludzi.
Robotnicy dzielili wybrzeże Hunnebostrand na bloki granitu, który
był nazywany "kamieniem Hitlera". Kiedy w 1943 r. dobra wojenna passa
odwróciła się i Niemcy zaczęli dostawać w kość, transport kamienia
został wstrzymany. Miał być gromadzony aż do ostatecznej wiktorii III
Rzeszy. Pod koniec wojny na szwedzkim wybrzeżu czekało na wysyłkę 20-30
tys. m sześc. bloków kamienia. Część materiału z grubsza tylko wyłupana, wciąż tkwi w krajobrazie i
już tu zostanie, bo stanowi teraz rezerwat, nie tylko przyrody.
Tamtejsza prasa donosiła, że "kamień Hitlera" trafił nie tylko do
Warszawy na pomnik Bohaterów Getta. Przydał się także w Treptowparken w
dawnym Berlinie Wschodnim na pomnik żołnierzy rosyjskich. Związek
Radziecki kupił gotowe bloki kamienia, granit został wykorzystany na
budowie m.in. stacji metra w Moskwie i pomnika zwycięstwa w
Leningradzie. Popłynął także aż do Nowego Jorku, zdobi elewacje drapaczy
chmur.
Za granit najpierw zapłacili więc ludzie Hitlera i Speera, a potem
raz jeszcze Żydzi, by wznieść pomnik Bohaterów Getta w Warszawie,
Rosjanie, Amerykanie. Jak widać, Szwedzi wykazali się niezwykłym
talentem kupieckim. Sprzedali to samo dwa razy.
Biorąc pod uwagę fakt, że przez całą wojnę Szwecja sprzedawała Niemcom strategiczny materiał, jakim była stal wysokiej jakości, fakt że obok, z każdej strony trwała wojna (Dania i Norwegia zajęta przez Niemców, Finlandia napadnięta przez Sowietów), można powiedzieć, że żyła sobie jak pączuś w masełku, sprzedajna kurwa!
Szwed musiał się dopasować do bardzo rygorystycznych przepisów budowlanych zasadzających się na tym, że nowy dom mógł być budowany tak, żeby po postawieniu zostawiał pozostałym ileś tam procent widoku na morze. Według wytycznych musiał więc obniżyć poziom granitowego gruntu, żeby precyzyjnie wystawał 17 m n.p. morza. Ani centymetra wyżej i niżej.
"Nadwyżkę" granitu Szwed rozsadzał przez trzy miesiące metodą chemiczną, chociaż ponoć, jako że jest to kraj Nobla, dynamit można kupić praktycznie w każdym sklepie. Ale na wybuchy trzeba byłoby uzyskać specjalne zezwolenie. Zużył ponad dwieście specjalnych wierteł wsadzając w otwory specjalną substancję, która zalana wodą granit rozsadzała. Coś jak woda rozsadzająca skały, gdy zamarznie i powiększy swą objętość.
Szwed opowiadał, że od tego wiercenia długo jeszcze dygotał.
Dzisiaj za dnia Szwedzi panoszyli się w warzywniaku, bo chcą mieć zeń płody rolne. Dałem im parę dni temu schemat ogródka z 2017 roku zanim wyjechaliśmy do Naszego Miasteczka, a do Naszej Wsi wprowadzili się Gospodarze. Ogródek był wówczas w pełnym rozkwicie - 30 krzaków pomidorów, cebula, buraki, cukinia i dynia, ogórki, marchew, pietruszka, seler, szczypior, koper, rzodkiew, sałaty, zioła, truskawki, czarna porzeczka i rozpleniająca się mięta. A wszystko porozdzielane ścieżkami z cegły. Wzorzec ogródka z Sevres pod Paryżem.
Chyba trudno byłoby w to uwierzyć Szwedom, gdyby nie zdjęcia, w tym z albumu, który opracował Ten Który Dba O Auto. Teraz wszystko zarośnięte chwastami wysokości połowy człowieka, to, że gdzieś tutaj są ścieżki, trudno było sobie wyobrazić. Wskazując miejsce jednej z nich czułem się, jak ten stary Niemiec, który bodajże w latach 70. ubiegłego wieku przyjechał pod Koszalin do gospodarstwa, którego, "za Niemca", był właścicielem i które pod jego ręką kwitło. I zobaczył je pod ręką polskiego rolnika. Wszędzie bałagan i syf. Ale najbardziej go bolał widok zagnojonego i zabłoconego grubą warstwą podwórka wiedząc, że tam pod spodem jest piękny, równy beton zapewniający możliwość utrzymania czystości.
Gospodarze też mieli prowadzić ogródek, ale niespodziewanie, na fali naszowsiowego relaksu, urodził im się syn i priorytety się zmieniły.
I wreszcie dzisiaj zadzwoniła Pani Z pięknego Miasteczka z informacją, że cała sprawa może potrwać jeszcze kilka miesięcy i że notariusz się dopytuje czy dalej chcemy? i dziwi się, że my będziemy czekać tyle czasu. Ano będziemy.
Boję się jutrzejszego poranka, bo wiem, co mnie czeka, gdy zejdę raniutko w tę, już inną ciszę. Przeżyłem to, gdy pożegnaliśmy się z naszym Psem. Też w Naszej Wsi.
Sunia przeżyła 8 lat i 93 dni.
ŚRODA (11.03)
No i nie było "tak źle".
Może dlatego, że to już drugi raz i organizm zdążył wyrobić sobie mechanizmy obronne, chociaż nie wiem, czy w takich sytuacjach jest to możliwe? A może jestem zmęczony ostatnimi miesiącami na tyle, że z tego właśnie powodu organizmu już nie stać na kolejne wstrząsy? A może dlatego, że pochowaliśmy Sunię na naszej ziemi, tak godnie i po ludzku, i że uczestniczyli w tym Szwedzi i że nas wspierali, sami wstrząśnięci (dzieciaki już zdążyły się do Suni przyzwyczaić, polubić ją i do niej lgnęły). A może wszystko razem?
W każdym bądź razie wstałem przed szóstą nie mogąc już spać.
Nikt na mnie nie czekał. Na kanapie nie było Suni, nie musiałem wabić ją boczusiem, żeby ją opuściła i przeszła do części dziennej domu, abym mógł zamknąć drzwi i porannie tłuc się nie budząc Żony. Nie musiałem nic! Więc wszystko robiłem jak zwykle, w paskudnej ciszy i pustce.
W ostatnim okresie, zawsze na spacerze, nie mogłem się uwolnić od myśli, jak będzie wyglądał ten moment, gdy Sunia odejdzie. Bo, jak dla tej rasy, miała już swoje lata i ostatnio na spacerach zachowywała się dziwnie. Przystawała, zostawała z tyłu, jakby jej coś przeszkadzało i dolegało. Podobnie pod koniec życia zachowywał się Pies. Ale moje wyobrażenia i "wymyślanie" sytuacji nie miały szans z tym niespodziewanym, które nastąpiło.
Żonie nigdy nie mówiłem o tych moich przemyśleniach.
Wczoraj wieczorem poprosiła mnie, żebym rano poczekał na nią, bo nie chce zostać sama i też pójdzie na spacer "jak zwykle", by spotkać się z Sąsiadką Realistką i jej psem. O tym, że przyjdę sam, bez Suni, wolałem ją uprzedzić wczoraj, bo wystarczająco mnie zatykało, gdy krótko próbowałem jej opowiedzieć przez telefon, co się stało. Nie wiem, jak bym się zachował, gdybym o odejściu Suni opowiadał dopiero na spacerze. A z Żoną wyszedłem "jak zwykle", we dwoje.
Oczywiście plan 3:4 na razie trafił jasny szlag. Ale do niego wrócę, już w Metropolii.
Kolejny dzień pakowaliśmy rzeczy. I jak to w takich razach bywa "odnalazł się" artykuł napisany przez Żonę do Muratora, chyba w 2008. roku, świeżo po remoncie domu, a chwilę przed remontem drugiego, tego dla gości. Zacytuję kilka przemyśleń, w tym pierwsze sparafrazowane przez Żonę:
- Odważni nie żyją długo, tchórzliwi nie żyją wcale.
I dalsze:
- Najlepsza chwila na budowie: Śniadanie na naszej polanie przed domem o wczesnym poranku...
- "Zakręt" na budowie: Maj 2007 roku. Chyba wszyscy fachowcy wyjechali z Polski - ani rąk do pracy, ani materiałów do kupienia.
- Nasze rady:
Trzeba konsekwentnie realizować swoją wizję. Nie słuchać malkontentów, którzy chcą zniechęcić i przestraszyć.
Remont to zwykle więcej pracy i wyższe koszty, niż sądzimy na początku. Wszystko może się zdarzyć...
Klimat starego miejsca - to najcenniejsze, co trzeba ocalić.
Chociaż minęło tyle lat i teraz jesteśmy po tylu doświadczeniach i w innych realiach, to z tymi radami nadal się zgadzam.
Koronawirus zmusił nas do tego, że dzisiaj wielokrotnie rozmawiałem z Zastępcą Dyrektora. Ustaliliśmy, rozważając wszystkie za i przeciw, że od poniedziałku zawieszamy zajęcia w Szkole. Czyli że odbędą się one jeszcze jutro, a potem w sobotę i niedzielę, bo piątek jest standardowo wolny.
Kolejna sprawa do puli Wszystko naraz!
Dzisiaj przyszło jedzenie dla Suni, wcześniej zamówione przez Panią, która przecież dbała. Takie pyszne i bio. Wszystko oddaliśmy Sąsiadce Realistce i Sąsiadowi Filozofowi.
Pewnym pocieszeniem, szczególnie dla Żony, była korespondencja na Facebooku. Pisali różni ludzie - przyjaciele, znajomi, goście, którzy znali Sunię i ci, którzy jej nie znali, ale rozumieli, przez co przechodzimy, bo kiedyś tego doświadczyli, albo jeszcze nie, ale mieli na tyle wyobraźni, aby zobaczyć, jak to może być u nich w przyszłości i nam współczuli.
Po południu Szwed wyrównał teren na grobie Suni, koparką nałożył dwa głazy i stwierdził, że to miejsce będzie takim grobem dla różnych zwierzaków. Byliśmy mu z Żoną bardzo wdzięczni.
Wieczorem nadal znosiłem do stodoły pudła sukcesywnie "dostarczane" przez Żonę. W pewnym momencie nieźle się wystraszyłem słysząc, jak ze strony rozpalonego grilla dobiega mnie głosem Szweda Dobry wieczór. Niby nic przecież, ale tuż obok pracowało to paskudne i niezwykłe bydlę, które cięło brzózki na mniejsze kawałki i ładowało na przyczepę. A bydlęciem tym z kabiny powinien był sterować Szwed, który właśnie stał przede mną i zajadał świeżo zgrillowane kiełbaski.
- Kto tam pracuje? - zapytałem zbity z tropu.
- A, to Franz. - odpowiedział tonem, jakby to było zupełnie coś oczywistego.
Dziesięcioletni Franz obsługuje tę maszynę z różnymi jej przystawkami, jeździ traktorem rozwijającym prędkość do 50 km/godz., quadem - do 120 km/godz. i robi szereg innych rzeczy - rąbie drewno, układa je, grabi, pomaga przy przeprowadzce nosić różne rzeczy i pcha się do wszystkiego.
- A ile mam nad nim trzymać parasol ochronny? - zapytał retorycznie, gdy pewne sprawy poddałem w zwątpienie.
Co innego Alina. Jak przystało na nastolatkę (12 lat), nie robi nic. Alienuje się od rodziny i od otoczenia, cały czas leży na kanapie i czyta. Jak się od niej bezpośrednio dowiedziałem książki przygodowe.
No i Szwedka. Drobna, mała, a zasuwa jak dzika. Więc nic dziwnego, że cała rodzina z takim nastawieniem, wsparta ciężkim sprzętem, błyskawicznie niszczy pewne elementy stanowiące o klimacie miejsca zmieniając z dnia na dzień otoczenie i przeobrażając je według własnej wizji. Jakiej, nie wiemy i nie dopytujemy, bo jest nam smutno. I musimy od tego, co widzimy, maksymalnie się odciąć, a to nie jest łatwe jeszcze tu mieszkając i żyjąc.
CZWARTEK (12.03)
No i dzisiaj o 06.00 rano było znacznie gorzej niż wczoraj.
W tej ciszy miałem dojmujące poczucie osamotnienia i osierocenia. Szlag!
Nadal ciężko pracowaliśmy. I nastąpiła kulminacja ogołacania domu.
Najpierw Sąsiedzi wybrali sobie rzeczy, które ewidentnie mogłyby im się przydać. Dostali je bez wciskania na siłę, za darmo, ze szczerego serca.
Elektrośmieci zawiozłem do Sołtysa, a potem Handlarz Starzyzną zabrał "co swoje" i złom, a resztę wywieźliśmy jego busem do punktu selekcji śmieci. I w domu nastała pustka i zapanowało echo.
Nagle miałem poczucie nie posiadania niczego.
Najbardziej zabolał mnie brak STOŁU, przy którym z Żoną jedliśmy posiłki, rozmawialiśmy i omawialiśmy różne sprawy i problemy, toczyło się życie towarzyskie, przy nim pisałem i najlepiej mi się czytało, gdy siedziałem na twardym krześle, a obok na legowisku spała Sunia.
STÓŁ towarzyszył nam jeszcze od czasów Biszkopcika, czyli blisko 18 lat.
Wieczorem Pasierbica przysłała plotkę, że mają zamknąć Metropolię. Jeszcze tego brakowało. Więc zadzwoniłem do niej, ot tak, żeby chwilę pofunkcjonować w udawanym humorze. "Dobrze", że ona pracuje w przedszkolu, bo w związku z koronawirusem ma wolne, nie wiadomo zresztą na jakich podstawach prawnych, siedzi w domu i może się zająć Q-Wnukiem i Ofelią.
Z kolei Córcia ma sprawę dosyć oczywistą. Siedzi na wsi i to wszystko. Nigdzie nie musi jeździć, pracować, niczego załatwiać. Nie musi robić cokolwiek z wyjątkiem zajmowania się Wnuczką, która brak powyższych konieczności nadrabia sobą z nawiązką.
Napisał również Syn. A raczej bombardował mnie różnymi informacjami, o które go zresztą prosiłem, co nie zmienia faktu, że ma nadaktywność, o której kiedyś pisałem. Spośród mieszanki różnych newsów o tonach mniej lub bardziej krzykliwych zacytuję fragmencik, który mnie ubawił i wzruszył: - ...a Ty siedź w domu - bez urazy ale jesteś już w grupie ryzyka. (pis. oryg.).
I dopisał w następnym smsie: - Zreszta siedzenie w domu to zalecenie władz, wiec może to Cię przekona. (pis.oryg.)
Zna mnie.
Dzisiaj były urodziny Hela.
Helu - napisałem o 06.37. - tak z samego rana. Wszystkiego najlepszego w dniu Twoich urodzin. Życzę Ci banalnie zdrowia i sił, spośród których jeśli cząstkę poświęcisz naszym sprawom, to będziemy Ci wdzięczni, bo Twój stosunek do nich jest dla nas bardzo ważny. Żona na pewno do życzeń się dołączy, jak wstanie. I popatrz, jak przez ten rok (czas liczę od słynnej imprezy i Twojej 50. - taka nowa świecka miara) i u Was, i u nas wiele się zmieniło. Trzymaj się zdrowo. Bloger Emeryt.
Odpisał: Dziekuje za zyczenia. Zycie biegnie dalej a my na jego fali.(pis.oryg.)
Ładnie powiedziane. - skomentowałem.
Znowu musieliśmy(!) obejrzeć film. "Tym razem" amerykański Było sobie kłamstwo.
Przedstawia on świat, w którym kłamstwo nie istnieje, nie jest znane. Wszyscy wszystkim mówią brutalną prawdę - o wyglądzie, o cechach charakteru, o różnych planach, o cechach sprzedawanych przez siebie produktów, itd., itd. W tym wszystkim życiowy nieudacznik przypadkowo odkrywa kłamstwo i na skutek różnych zbiegów okoliczności tworzy nową religię ze wszelkimi jej negatywnymi skutkami.
Pomysł i temat bardzo dobry, realizacja słabsza, trochę ocierająca się o film klasy B.
PIĄTEK (13.03)
No i z rana śledziłem wszelkie doniesienia o koronawirusie.
Musimy jednak odwołać zajęcie w sobotę i niedzielę. I dalsze. Weszło w życie Rozporządzenie Ministra Edukacji Narodowej, a to już nie są sugestie lub zalecenia.
Zaraz po śniadaniu pojechaliśmy do Powiatu przede wszystkim, żeby się wymeldować z Naszej Wsi.
Drzwi urzędu zastaliśmy oblepione różnymi informacjami, w tym jedną dziwną, więc nawet przez chwilę myśleliśmy, że urząd jest zamknięty. Ale nie.
Oznakami czasu były pustki i pojemnik z płynem dezynfekującym ręce, zawieszony tuż przy wejściu. Ale urzędnicy tacy sami - sympatyczni, kompetentni i szybko załatwiający sprawę, bo a) im krócej petent zanieczyszcza powietrze, tym lepiej i b) nikogo nie ma, to fajnie jest szybko załatwić, nomen omen, jakiegoś petenta.
- A pani to tak od razu wie, o kogo chodzi? - zagadałem do pani kierownik, która z szuflady wyciągnęła nasze dossier, podczas gdy inna wszystko już wklepywała w komputer.
- Pamiętam, bo "przed chwilą" zameldowywał się Szwed. - A pan musi tak nade mną stać?! - słusznie się zezłościła, gdy zawisłem nad jej biurkiem, żeby się pogapić, co robi. - Proszę sobie tam usiąść przy stoliku i poczekać.
To się dosiadłem do Żony coś tam mamrocząc pod nosem.
Podpisaliśmy dwa papiery i byliśmy wymeldowani.
- Ale wiecie, państwo, że nie będziecie mogli w maju głosować?... - zawiesiła głos. - Zresztą nie wiadomo, czy wybory się odbędą. - dodała.
- A nie, damy radę. - Albo weźmiemy stosowne zaświadczenie w Metropolii, albo w Powiecie, w zależności gdzie wtedy będziemy, bo głosować, to głosujemy zawsze.
Potem pojechaliśmy do PCK i oddaliśmy 5 sążnistych worów ciuchów, butów, zasłon i Bóg wie, czego jeszcze, dokupiliśmy folię stretch i rolkę taśmy do pakowania, ażeby starczyło nam na kolejny dzień harówy i wróciliśmy do Naszej Wsi.
Żona odwołała marcowe, na razie, rezerwacje, a ja znalazłem chwilę czasu, żeby obejść teren i sfotografować krajobraz po bitwie korzystając z chwilowej nieobecności Szwedów. I razem poszliśmy na grób Suni, aby się pożegnać. Koło głazów Szwed posadził drzewko. Jakoś tak zrobiło nam się miło.
A gdy zadzwoniliśmy do Pasierbicy, Q-Wnuk zapytał:
- A czy macie jeszcze Bazylię?
- No już nie - Żona łagodnym tonem starała mu się wytłumaczyć - ona umarła i musieliśmy ją zakopać...
- A czy można ją odkopać, żeby ją zobaczyć?
Ostatnia noc w Naszej Wsi żegnała nas wiatrem. Może dlatego nie dało się do końca obejrzeć amerykańskiego, "tym razem", filmu z Morganem Freemanem Magiczne lato. W jego połowie chyba padł Internet, bo na środku ekranu kręciło się takie hipnotyzujące kółeczko, co, biorąc pod uwagę ciekawą, ale niezwykle spokojną wcześniejszą narrację filmu, spowodowało, że usnęliśmy w trymiga.
SOBOTA (14.03)
No i o 07.00 nosiłem już paczki i rzeczy do stodoły. I tak cały dzień.
Żona nie wychodziła z kuchni. A ja chodziłem a to do stodoły, a to do Inteligentnego Auta.
I czułem się jak wygnany pies, bo już nigdzie nie byłem gospodarzem. Dodatkowo Szwedzi nie wykazali się na końcu empatią i nie poczekali choćby jeden dzień, tylko brutalnie, przy nas, wycięli dorodne świerki przed domem, które osiągnęły już wysokość domu, cały urokliwy lasek klonowo-świerkowo-sosnowo-brzozowy, z którego tak byliśmy dumni i mojego dąbczaka, którego, jako takie maleństwo, sześć, czy siedem lat temu uratowałem, bo debil zasiał się na krawędzi naszej polnej gminnej drogi, bez szans na przeżycie. Hołubiłem go, przez pierwsze dwa lata podlewałem i opryskiwałem, bo mszyce, albo inne badziewie, starało się zeżreć jego młode, świeże i zapewne smaczne listeczki, by potem mógł okrzepnąć, poczuć się u siebie i rosnąć z szybkością brzozy.
Został tylko kikut, wokół niego rozorana ziemia, poryta i poszarpana, jakby trafił w nią szrapnel.
To do widzenia, Nasza Wsio!!!
Szwedom przekazaliśmy klucze, spisaliśmy stany liczników, obeszliśmy dom i wyjechaliśmy umawiając się, że w środę przyjedziemy po drugą część rzeczy niezbędnych nam w Metropolii.
NIEDZIELA (15.03)
No i rozpoczęliśmy "nowy" etapik naszego życia.
W Nie Naszym Mieszkaniu, co o tyle jest inne od poprzednich "Nie Naszych Mieszkań", które fizycznie są ciągle tymi samymi, czyli jednym, że traktowaliśmy Nie Nasze Mieszkanie jak taki stały hotel, ja bardziej, bo zdecydowanie częściej i dłużej tu przebywałem, Żona mniej. Hotel ze wszystkimi plusami, o których pisałem wielokrotnie i kilkoma minusami.
A teraz przyszło nam traktować po raz pierwszy Nie Nasze Mieszkanie jak Dom. Więc będę pisał lub mówił do Żony Jesteś w domu? albo To spotykamy się w domu?, albo Trzeba posprzątać w domu!, albo To może zostańmy w domu?, itd., itd., co wcześniej nigdy przez gardło albo klawiaturę by mi nie przeszło. Wszystko "leży w głowie". Wcześniej na miano to zasługiwał oczywiście Biszkopcik, potem Nasza Wieś i nawet Nasze Miasteczko, ale już nie Dzikość Serca.
Nie wiemy, jak długo taki stan będzie trwał. Zakładamy, że ze dwa miesiące, no chyba że koronawirus załatwi wszystko, to znaczy on za pośrednictwem ludzi, którzy zachowują się debilnie, to znaczy stadnie, poddawani mediowym manipulacjom i wpadającym w panikę. A więc "opłaci" się porządnie posprzątać, ogarnąć i zorganizować życie, żeby w jako takiej kondycji psychicznej dotrwać do Pięknego Miasteczka.
W związku z nim jest parę zielonych światełek. W środę w Powiecie podpiszemy ostateczną notarialną umowę kupna mieszkania, a w piątek odbędzie się w Metropolii trójstronne spotkanie z Panią Z Pięknego Miasteczka, u niej w biurze, i z zaproszoną prawniczką, żeby podsumować bieżącą sytuację, perspektywy i umówić się, być może, na konkrety dotyczące umowy przedwstępnej.
Dzisiaj obudziliśmy się o 09.00 z postanowieniem wstawania, bo w końcu bez jaj!, by ponownie obudzić się o 10.00, a więc jednak "z jajami", nomen omen, jeśli chodzi o mnie. Sprzyjała temu blokowo-niedzielno-koronowirusowa cisza i nawet trzaskające standardowo kaloryfery nie przeszkadzały.
Wczorajszy dzień, jeśli chodzi o harówę i pakowanie się, był najcięższy z mniej więcej dziesięciu ostatnich, bo już niczego nie można było odłożyć na następny. Mieliśmy ostatecznie wyjechać i koniec. Na początku wydawało się, że może uda nam się to zrobić o 16.00, potem o 17.00 i tak zeszło do 19.00. Wyjeżdżaliśmy skonani już po ciemku. Jeszcze tylko na chwilkę wpadliśmy do Sąsiadów się pożegnać, by od Sąsiadki Realistki - imię zobowiązuje i z serca - dostać 50 jaj i dwa kółka mojego ulubionego twarogu i usłyszeć, widząc nasze znękane twarze Dajcie znać, jak dojedziecie!, a od Sąsiada Filozofa usłyszeć Będzie was brakować, bo wtopiliście się w ten krajobraz..., a potem i do niego dotarła rzeczywistość naszych twarzy, bo zaproponował, że może lepiej będzie, jak zatrzymamy się na tę noc w hotelu w Powiecie.
Ale oczywiście nie mogło być o tym mowy. Adrenalina tak nas trzymała, że w "świetnej" formie dotarliśmy do "niezamkniętej" Metropolii. Moglibyśmy w ogóle nie rozpakowywać Inteligentnego Auta, ale jego kuszący widok "wypełnienia po brzegi" przywoływał mi przed oczy rozbite szyby i kolejne kłopoty.
Ja rozpakowywałem auto, a Żona opróżniała cztery kartony z żywnością odpowiednio ją segregując, w tym do pięknie przygotowanej przeze mnie lodówki. Zrobiłem ponad 30 kursów podziwiając Inteligentne Auto, że tyle może się w nim zmieścić. Czy pisałem już może o poważnym plusie Nie Naszego Mieszkania, że jest na parterze?...
Całość akcji wypakunkowej zajęła nam 50 minut, potem "jeszcze" tylko szukanie miejsca parkingowego i można było iść spać, grubo po 22.00.
Żona jakoś tak sprytnie się położyła, że od razu znalazła pozycję przynoszącą ulgę, a ja nie wiedziałem, jak do tego się zabrać, żeby przy każdym ruchu nie wzbudzać gwałtownego bólu pleców, tyłka i łydek lub wszystkiego naraz. A gdy się położyłem, każda pozycja była dobra, bo przynosiła ulgę i każda zła, bo ból wzmacniała. Ale organizm bez mojej woli to wszystko pieprzył.
Zasnęliśmy kamiennym snem.
Żeby obudzić się w "nowej rzeczywistości" i z smsem od Szweda.
Wczoraj, gdy wszystko przekazywaliśmy Szwedom, wydawało się, że sytuacja jest omówiona wcześniej, wyjaśniona i zaakceptowana przez obie strony. My się mieliśmy spiąć i przekazać im dom przed 15. marca, chociaż notarialny termin mówił o końcu tego miesiąca, w zamian mogliśmy zostawić kilka rzeczy, które oni będą użytkować (dwa kredensy, lodówka, zamrażarka, zmywarka, piekarnik), my mieliśmy trochę ogarnąć dom, a oni go odświeżyć (gruntowne sprzątanie i malowanie).
Ale w tym krótkim czasie "wspólnego" życia w Naszej Wsi, miałem okazję zobaczyć lub podsłuchać, kto tam rządzi. Taki klasyk. On duży chłop nazywany przez swoją żonę szefem, ona drobna, pociągająca za wszystkie możliwe sznureczki. Żona stwierdziła, że może właśnie dlatego przez ostatnie miesiące przy różnych ustaleniach Szwed nie był do końca pewny różnych rzeczy, bo...
Widocznie rano, gdy przyszli, już pod naszą nieobecność (nocowali jeszcze w apartamencie), "nic" jej się nie podobało, stąd sms, żeby jednak wszystkie rzeczy uprzątnąć. Więc Handlujący Starzyzną zgodził się wszystko zrobić, łącznie z gruntownym sprzątaniem za 2,5 tysiąca złotych.
I tu wyszły różnice kulturowe, bo w Polsce w takich przypadkach jest tak, a w Szwecji inaczej. Nie wiadomo, co lepsze. Czas pokaże, ale można chyba powiedzieć, że Szwedka nie zna polskich realiów i nie wiem, jak to będzie, jeśli do nich będzie stosować system szwedzki.
Oczywiście musimy mieć czystą głowę, jak najszybciej pourywać wszelkie nitki i niteczki wiążące nas ze Szwedami, by potem móc przyjeżdżać towarzysko w odwiedziny, jeśli to będzie możliwe po zerwaniu tych wszystkich nici i niteczek. Bo nie wiadomo, jak się zachowa Szwedka.
Tym bardziej, w środę, przed notariuszem, pojedziemy do Naszej Wsi po drugi pakiet rzeczy, które mogą się okazać potrzebne lub niezbędne w czasie naszego życia w domu w Metropolii. Bo ciągle wisi widmo, że mogą ją zamknąć.
PONIEDZIAŁEK (16.03)
No i żeby była jasność.
Nic mi nie sprawia przyjemności. Pisanie bloga również. A poza tym Pływający Po Morzach się nie odezwał.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił pięć razy i wysłał dwa smsy, że dzwonił.