Mam 69 lat i 120 dni.
ŚRODA (25.03)
No i wczoraj znowu byłem sam w Szkole.
W ciszy i spokoju uzupełniałem dokumentacyjne zaległości. Widać powoli światełko w tunelu, ale przy tym tempie pracy powinno zejść do świąt. No chyba że nastąpi paraliż życia rodzinnego, towarzyskiego, zawodowego, kulturalnego, sportowego, czyli wszystkich jego form z wyjątkiem tego jedynego, podstawowego. Tak przynajmniej wieścił Syn w długiej rozmowie telefonicznej. I kazał staremu ojcu siedzieć na dupie w domu i się nie wygłupiać.
System zdalnego nauczania rusza pełną parą. Minister Edukacji Narodowej wydał dwa stosowne rozporządzenia regulujące sposób pracy i wszelkie inne sprawy dotyczące funkcjonowania szkół w tym trudnym i nietypowym okresie, a bezpośrednie naczalstwo ze Stolicy wydało kilka komunikatów będących chyba reakcją na debilne zapytania dyrektorów poszczególnych placówek oświatowych.
Wszystko to sobie pięknie wydrukowałem, pozaznaczałem istotne fragmenty, zapoznałem się i zostawiłem na dzisiaj Nowej Sekretarce i Zastępcy Dyrektora.
A po południu zabrałem się za stajnię Augiasza, jaka istnieje w Nie Naszym Mieszkaniu od 14. marca, gdy bezpowrotnie opuściliśmy Naszą Wieś. Mam ambicję przywrócić je do stanu z grudnia 2018 roku, kiedy to na Mikołajki zrobiłem niespodziankę Żonie i przy pomocy Konfliktów Unikającego przysposobiłem je tak, aby jej nie zbrzydło całkowicie.
W obecnej, błogosławionej dla nas sytuacji, Żonie chyba nawet taki augiaszowy stan by nie zbrzydł, bo co byśmy zrobili, zwłaszcza przy koronawirusie, gdyby nie było Nie Naszego Mieszkania? Trudno sobie wyobrazić. Ale zaczyna mi już doskwierać ciągłe wykonywanie slalomów między kartonami i różnymi torbami, ciągłe ich przestawianie, żeby się do czegoś dokopać, codzienne poranne i wieczorne przestawienie worów, żeby albo odblokować na noc łóżko do spania, albo na dzień jedyny fotel do siedzenia i laptopowej pracy i ogólny cygański system.
Heraklesem nie jestem, więc nie będę w stanie w ciągu jednego dnia tej stajni oczyścić, zwłaszcza że praca ta jest upierdliwa, bo trzeba ponownie, w drugim etapie, wyrzucić kolejne zbędne rzeczy, a potem krok po kroku zastanawiać się nad kolejnymi, czy są potrzebne i gdzie je umieścić. Bo mieszkanie nie jest z gumy, poza tym cierpi na deficyt szaf, szafek i półek. Mocno przydatny byłby balkon, ale w sytuacji termoizolacji i wycięcia krat strach będzie tam cokolwiek zostawiać. A do wszystkiego musi być dostęp, bo mocno prawdopodobne jest to, że tutaj będziemy żyć co najmniej przez dwa miesiące.
Do pracy zabrałem się metodycznie, jak zawsze twierdzi Żona, na 200%. Nic po łebkach. Zacząłem od drobiazgów, papierów i dokumentów, czyli takiego etapu porządkowania, który jest mocno niewdzięczny i niespektakularny, bo po 4. godzinach pracy w mieszkaniu nic się nie zmieniło. Ale zmieniło się w mojej głowie, bo wreszcie zacząłem. Zresztą nie miałem wyjścia jeszcze z innego powodu, bo co innego miałbym robić, oczywiście z wyjątkiem siedzenia na dupie.
Hel poinformował wszystkich na FB, że wziął pierwszą "chemię". Czyli że stan organizmu poprawił się na tyle, że lekarze zdecydowali się na ten krok. Wszedł więc w kolejny trudny okres, w tym oczywiście dla jego psychiki, ale ma ją mocną i jest bardzo zdeterminowany i zmotywowany.
Wieczorem obejrzeliśmy, tym razem polski film 7 uczuć w reżyserii Marka Koterskiego z 2018 roku. Opisywany jako komedia i to się zgadza, ale po obejrzeniu pozostała gorycz i głębokie poczucie smutku. W filmie wystąpiła cała plejada polskich aktorów (Michał Koterski jako Adaś), którzy zagrali świetnie i przekonująco. Myślę, że mimo poważnego tematu, wszyscy musieli mieć niezły ubaw w trakcie kręcenia zdjęć (dziecięce role odgrywane są przez dorosłych). No i ta Krystyna Czubówna i jej głos, którym w filmie "gra" poza ekranem jako terapeutka/narratorka. Mamy, chyba 40. minutowy, film o naszej Pięknej Dolinie, który wiele by stracił, gdyby nie jej głos.
Dzisiaj dzień się zaczął nawet sympatycznie, chociaż wcale nie było jakichś specjalnych fajerwerków, które by uzasadniały takie stwierdzenie. Ot, po prostu normalnie, ale w obecnych chwilach to dużo. Po śniadaniu z przyjemnością pojechałem do eko-sklepu, aby uzupełnić zapasy spożywczo-sanitarne.
I wreszcie zabraliśmy się z Żoną za załatwianie wszystkich spraw, które mają wspólny mianownik - rozwiązanie umów. Te parę godzin telefonowania, w większości bezskutecznego, rozmów i ustaleń, pism i skanów oraz maili mogłyby być niezłym materiałem dla przyszłego socjologa piszącego pracę magisterską. Bo można było wyraźnie wyróżnić dwa różne bieguny, dwie krańcowe postawy w sposobie podejścia do klienta i do jego sprawy, cały środek oraz jedno wyróżniające się, które należałoby nazwać głuchym milczeniem.
Najprościej poszło w Spółkach Wodnych, tych od melioracji pól, z grubsza biorąc. Pani nie oczekiwała ode mnie żadnego aktu notarialnego, ani żadnych innych dokumentów, podałem tylko nasze nazwisko i nazwisko Szweda, i po wszystkim.
- To już płatności roczne przerzucimy na niego. - oświadczyła.
Fajnie.
Na drugim biegunie był Tauron. Trzeba było dwa razy zadzwonić na infolinię, wysłuchać tyle samo razy, czego wolno, a czego nie i w trosce o dobro klienta... zostaliśmy przekierowani na żmudną ścieżkę poszukiwania na ich stronach i wypełnienia pobranego druku - protokołu zdawczo-odbiorczego, podpisania go przez stronę zdającą i przyjmującą, zeskanowania i wysłania do nich - tak twierdziła pierwsza konsultantka lub zrobienia tego on-line - tak twierdził drugi konsultant. Oboje młodzi.
Pośrodku było różnie, w miarę łatwo, ale czasochłonnie.
W ZUKu pan też mi uwierzył na słowo, na podstawie telefonicznego przedstawienia się, ale kazał mi zapłacić za ostatni odczyt wody i na moją prośbę podał kwotę i numer faktury, ja z kolei podałem nazwisko Szweda.
- Jak się zgłosi podpisać umowę, to od tego, zgłoszonego przez pana stanu, płacić będzie on.
W firmie, która "dystrybuuje Internet", pani wszystko wiedziała, zanim się dobrze przedstawiłem.
- A to już zgłosił się do nas ten Szwed. - Ale na razie nie załatwił żadnych formalności i jeśli tego nie zrobi, to państwo będziecie musieli jeszcze płacić przez dwa miesiące, bo taki jest okres wypowiedzenia. - Najlepiej, żeby to się odbyło na drodze porozumienia między wami. - uzupełniła informację.
- A pani nie mogłaby do niego zadzwonić, żeby się zmobilizował.
- A tak, tak! - Mam do niego numer telefonu, to go pogonię.
Z kolei z wypowiedzeniem polis w TUiR Warta SA było łatwo i sympatycznie, bo panią, która nas ubezpieczała, znamy od lat, a ponadto okazało się, że w pięknej Dolinie, niedaleko Pięknego Miasteczka, buduje z mężem dom. Ale potem zrobiło się czasochłonnie. Należało zeskanować akt notarialny, napisać pismo i je podpisać, zeskanować i całość wysłać do niej, żeby Towarzystwo mogło nam zwrócić nadpłaconą kwotę składek. To trzeba było "odgruzować" drukarkę i przysposobić ją do pracy, czyli zaprogramować, bo nie "widziała" nowego rutera, wymienić tusz i załadować papier. To ostatnie zrobiłem z nadmiarem, praktycznie na wcisk, więc od tego zgłupiała i ciągle wyświetlała komunikat, że nie ma...papieru. Zacząłem pomstować i dopiero Żona się zorientowała i jej ulżyła wyciągając z podajnika połowę tego, co ja tam upchałem. Reszta też trwała, ale w końcu wszystko zostało wysłane.
Natomiast tym głuchym milczeniem na wszystkich telefonicznych frontach zaimponował mi nasz Urząd Gminy. Na jaki bym nie zadzwonił gminny numer, odzywał się sekretariat, który automatycznym kobiecym głosem podawał poszczególne numery wydziałów, które znałem i które wcześniej się nie odzywały.
Trzeba będzie jutro sprawdzić na stronach urzędu, o co chodzi. A chciałem tylko rozwiązać umowę dotyczącą śmieci i wymigać się od podatku od nieruchomości, chociaż chyba to wymiganie następuje automatycznie, bo notariusz sam zgłasza fakt zmiany właściciela.
Wieczorem miałem poczucie, że nic dzisiaj nie zrobiłem, a czas wyciekł przez palce. A to niedobrze służy mojej psychice. Do tego dołożyła się ogólna sytuacja w Polsce, a w związku z tym w Szkole, brak Suni, nie załatwione sprawy Pięknego Miasteczka i bajzel w Nie Naszym Mieszkaniu. Byłem więc w mocno kiepskim stanie, co mogło ode mnie udzielić się Żonie, ale też Żona mogła go uzyskać niezależnie od energii, jaką wydzielałem. Z tego wszystkiego nie obejrzeliśmy nawet żadnego filmu, który przecież chociaż trochę mógłby wyrwać nas z tego stanu. Stwierdziliśmy, że lepszy będzie sen, czyli "klasyczne przespanie się z tematem".
CZWARTEK (26.03)
No i sprawdziło się.
Wstałem o 06.30 wyspany i wypoczęty, a po prysznicu i kawie nastrój wrócił do normy. Czyli że owszem, mamy mnóstwo problemów wynikających z ogólnego zamieszania i naszych, dodatkowo komplikowanych przez te ogólne, ale przecież damy radę. I taki stan lubię.
Rano wyjaśniłem sprawę głuchego milczenia Urzędu Gminy i odetchnąłem z ulgą, bo obawiałem się, że nasza, niezwykle pozytywna opinia o pracy wszystkich jego urzędników zostanie w naszych oczach zszargana. A sytuacja okazała się być banalna i oczywista. Urząd pracuje obecnie do 13.00.
Panie z dwóch różnych działów poinformowały mnie, jak w obecnej sytuacji mogę pozałatwiać sprawy, były miłe, uprzejme i życzliwe.
Dzisiaj znowu byłem kilka godzin sam w Szkole. Stała się ona takim dziwnym pustym miejscem, gdzie czuję się dobrze, chociaż rzygam wypełnianiem i uzupełnianiem różnej dokumentacji. Dlatego czas pobytu ograniczam mniej więcej do 4. godzin. Szkoła dodatkowo przyjęła na siebie nowe obowiązki i stała się punktem dostarczania przez kurierów paczek zamawianych przez Żonę i odbierania ich co dwa dni. Dzisiaj na przykład "przyszły" 3 kg pysznego boczku z okolic Naszego Miasteczka. Żona twierdzi że najlepszego, z jakim miała do czynienia. Można na nim robić prawdziwe cuda śniadaniowo-obiadowe.
Rano Żona w układzie 2K+2M, czyli koszula (nocna)-kawa-myślenie-milczenie stwierdziła, nawet specjalnie długo nie milcząc.
- Wiesz, chyba ponownie zabiorę się za przeglądanie ofert. - Minęło już tyle czasu, że chyba nie będę musiała się porzygać od oglądania ciągle tego samego badziewia, jak to było w poprzedniej turze, zanim nie znaleźliśmy Pięknego Miasteczka. - Mam dosyć tych różnych napotykanych przeszkód, niejasności przy poszczególnych nieruchomościach, niedomkniętych spraw, wyjaśniania, dyskusji i czekania.- Czuję się wtedy zrażona do tych miejsc, w których potencjalnie przecież możemy mieszkać. - A to na starcie nie wróży tej dobrej energii.
Czy muszę przypominać, że na przestrzeni ostatnich wielu miesięcy przy każdej nieruchomości, która nas zainteresowała, był jakiś "kanał". I jak widać "kanałowy" trend się kontynuuje. Może my mamy taką specyficzną zdolność do wyniuchania takich kanałów, nomem omen, i się w to pchamy?
Mnie osobiście pomysł Żony natychmiast się spodobał, bo po pierwsze od dawna "się nie przywiązuję", czego zawsze Żona się obawia, a po drugie muszę mieć jakąś pożywkę do działań, jakiś zastrzyk energii, bo ostatnio wszystko kiśnie i bezproduktywnie się mieli, a to nie jest dla mnie do zniesienia. Pojechałem więc "energicznie" do Szkoły, bo Żona pod moją nieobecność miała intensywnie "mieszać" w Internecie, a to dawało nadzieję.
To poranne żoniny wystąpienie musiało się chyba wziąć z odbierania przez nią energii i sygnałów, które jeszcze w żaden techniczny sposób do niej nie dotarły, ale już, jak się okazało, dały asumpt do krakania. Bo ponoć, ledwo wyszedłem, przyszedł mail od pani mecenas, tej, z którą niecały tydzień temu mieliśmy spotkanie w Biurze Pani z Pięknego Miasteczka.
Zacytuję cały, bo pięknie opisuje to, o czym przed chwilą pisałem.
Szanowni Państwo!
Po przeanalizowaniu dokumentów uzyskanych na naszym spotkaniu oraz
sprawdzeniu księgi wieczystej, stwierdzam, iż ujawniły się nowe
okoliczności (wytłuszczenie te i dalsze moje), które będą miały wpływ na treść umowy zarówno przedwstępnej jak i przyrzeczonej.
I tak w księdze wieczystej obu nieruchomości został uwidoczniony nowy
wniosek. Wniosek ten nie został jeszcze rozpoznany a jest to wniosek
starosty w sprawie sprostowania oznaczenia nieruchomości. Informację
tę uzyskałam w trakcie prowadzenia analizy dokumentów. Co może być
przeszkodą do sporządzenia przedwstępnej umowy sprzedaży.
Kolejną sprawą jest to, iż zgodnie z Uchwałą Rady Miejskiej w Powiecie
z dnia ......, dla wsi Piękne Miasteczko został uchwalony miejscowy plan zagospodarowania przestrzennego.
Konsekwencją uchwalenia tego planu zagospodarowania przestrzennego
jest obowiązek zapłaty, w przypadku sprzedaży nieruchomości przed
upływem 5 lat od dnia uchwalenia miejscowego planu zagospodarowania
przestrzennego, na rzecz gminy tzw. renty planistycznej. Wysokość renty
planistycznej jest określona na 30% od wartości jaką nieruchomość
podlegająca sprzedaży uzyskała w związku z uchwaleniem miejscowego
planu zagospodarowania przestrzennego.
Na wniosek zainteresowanego wójt ma obowiązek wskazać jaka będzie
wartość określonej wyżej renty planistycznej.
Pozyskanie takiej decyzji nawet w obecnym czasie jest możliwe,
jednakże oczywiście jest na to potrzebny czas.
Po przeanalizowaniu dokumentów uzyskanych na naszym spotkaniu oraz
sprawdzeniu księgi wieczystej, stwierdzam, iż ujawniły się nowe
okoliczności (wytłuszczenie te i dalsze moje), które będą miały wpływ na treść umowy zarówno przedwstępnej jak i przyrzeczonej.
I tak w księdze wieczystej obu nieruchomości został uwidoczniony nowy
wniosek. Wniosek ten nie został jeszcze rozpoznany a jest to wniosek
starosty w sprawie sprostowania oznaczenia nieruchomości. Informację
tę uzyskałam w trakcie prowadzenia analizy dokumentów. Co może być
przeszkodą do sporządzenia przedwstępnej umowy sprzedaży.
Kolejną sprawą jest to, iż zgodnie z Uchwałą Rady Miejskiej w Powiecie
z dnia ......, dla wsi Piękne Miasteczko został uchwalony miejscowy plan zagospodarowania przestrzennego.
Konsekwencją uchwalenia tego planu zagospodarowania przestrzennego
jest obowiązek zapłaty, w przypadku sprzedaży nieruchomości przed
upływem 5 lat od dnia uchwalenia miejscowego planu zagospodarowania
przestrzennego, na rzecz gminy tzw. renty planistycznej. Wysokość renty
planistycznej jest określona na 30% od wartości jaką nieruchomość
podlegająca sprzedaży uzyskała w związku z uchwaleniem miejscowego
planu zagospodarowania przestrzennego.
Na wniosek zainteresowanego wójt ma obowiązek wskazać jaka będzie
wartość określonej wyżej renty planistycznej.
Pozyskanie takiej decyzji nawet w obecnym czasie jest możliwe,
jednakże oczywiście jest na to potrzebny czas.
Wobec powyższego, moim zdaniem zawarcie umowy przedwstępnej powinno
zostać przesunięte do czasu rozpoznania wniosku przez Sąd w Powiecie
oraz uzyskania decyzji wójta w sprawie wysokości renty planistycznej. (pis.oryg., stosowne zmiany dotyczące miejscowości i dat moje).
Nie będę tego przekładał z polskiego na nasze, bo wszystko jest jasne. Przytoczę tylko kilka obliczeń pomijając aspekty niemierzalne, jak czas i ciągła niepewność.zostać przesunięte do czasu rozpoznania wniosku przez Sąd w Powiecie
oraz uzyskania decyzji wójta w sprawie wysokości renty planistycznej. (pis.oryg., stosowne zmiany dotyczące miejscowości i dat moje).
Akurat tak się złożyło, że w maju przyszłego(!) roku mija pięcioletni okres karencji, po którym Pani Z Pięknego Miasteczka przy sprzedaży domu nie będzie musiała płacić tej renty. To co ona może zrobić, że zadam idiotyczne retoryczne pytanie? Ano nie chcąc teraz odprowadzać za bezdurno 30% z poważnej kwoty ustalonej z nami i uzyskanej ze sprzedaży a) nie może teraz tego domu sprzedać, b) może go sprzedać za kwotę wyższą, taką, aby po odprowadzeniu tych 30% wyjść ostatecznie na swoje. I tu wchodzi z kopytami matematyczny "paradoks". Bo my musielibyśmy zapłacić o 43% więcej względem ustalonej kwoty, czyli prawie półtora raza. Czyli że tego domu na 99.999999% i 9 w okresie nie kupimy.
Stąd cały, misterny plan na Piękne Miasteczko legł w gruzach. Ale niekoniecznie.
Żona, podczas mojej nieobecności, znalazła ciekawą nieruchomość (że ona tak potrafi), raptem 2 km od Pięknego Miasteczka, więc jak wróciłem do domu, nicowaliśmy ją na wszelkie sposoby.
- Jest to dom mocno specyficzny. - zaznaczyła na wstępie. - Tylko nie nastawiaj się negatywnie, proszę. - uprzedziła znając mnie i wiedząc, że zaraz mogę zacząć "machać rękami".
Znowu zapomniała, że ja już dawno przestałem "machać" i że moja gruboskórna skóra w międzyczasie niezwykle się uelastyczniła.
I rzeczywiście ujrzałem na zdjęciach dom dość dziwny, jak na polskie budowlane upodobania. Pomysł na postawienie czegoś takiego w życiu nie przyszedłby nam do głowy. Na razie nie podejmuję się tej stylistyki opisać, dopóki nie zobaczę go na żywo. Stoi na działce o powierzchni ok. 4 tys. m2, są na niej zabudowania gospodarcze i staw o powierzchni 500 m2. Wszystko jest usytuowane miedzy dwiema rzekami i obok nieprzebranych lasów. Do Metropolii jedzie się ok. 40 minut. Znowu wydaje się to wszystko interesujące, tylko ciekawe którędy wyskoczy mino-kanał?
Oferta jest pod biurem, które prowadzą nasi znajomi, Artystyczna i Bojowy, ci sami, którzy znaleźli nam 15 lat temu Naszą Wieś. Może to jest kolejny palec?...
Złapałem za telefon i zadzwoniłem do Artystycznej. Umówiliśmy się na jutro na oglądanie. Przyjedzie Bojowy, bo Artystyczna przykładnie siedzi w domu.
Zaczęliśmy z Żoną wymyślać, co powiemy policji, gdyby nas zatrzymała. Całą obronę konieczności naszego przemieszczania się postanowiliśmy oprzeć na fakcie, że jesteśmy bezdomni, że sprzedaliśmy nasz dom, że nie skończyliśmy w całej tej sytuacji przeprowadzki i że jedziemy po niezbędne rzeczy potrzebne nam do życia, w tym dokumenty bez których...I że z nikim się nie spotkamy, bo wszystko leży w stodole, do której i tak nikt nie wchodzi. Na potwierdzenie tej sytuacji wzięliśmy ze sobą akt notarialny, którym w razie czego mieliśmy machać przed oczami policjantów. Oni, gdyby zachować zasadę 1,5 metra odległości, i tak by nie wnikali w jego szczegóły, ale myślę, że charakterystyczne tasiemkowe przepinki i pieczęcie aktu notarialnego by rozpoznali. Oczywiście z tym rozpoznaniem mogłoby być różnie, bo inteligencja i logika służb typu mundurowego jest dziwna i chodzi swoimi drogami. Jak w tym dowcipie, świeżutkim (dostarcza je Żona), bo społeczeństwo musi odreagować, a Internet nie śpi, tylko kipi memami i dowcipami w takich ilościach, że żeby zacytować co celniejsze, trzeba byłoby poświęcić cały blogowy wpis. A za tydzień kolejny, itd.
- Ależ panie władzo - odpowiada kierowca zatrzymany przez policyjny patrol do kontroli "przemieszczania się" . - Przecież my z żoną jesteśmy tylko we dwoje, zgodnie z przepisami!
- Z nami jest was cztery! - odpowiada policjant.
I jeszcze jeden, tym razem mem, bardzo nam bliski.
Na zdjęciu widać małego pieska kompletnie padniętego, wyczerpanego. Leży na podłodze, tylne łapy rozkraczone, jak u żaby, na małej paszczce wypisana udręka. A nad nim chmurka z napisem:
< - Tych ludzi z bloku całkowicie pojebało! - Dzisiaj musiałem wychodzić na spacer 20 razy! >
Krótko mówiąc, jutro zapowiada się ciąg dalszy naszej telenoweli.
Wieczorem obejrzeliśmy film, "tym razem" amerykański Clapper z 2017 roku. W rolach głównych Ed Helms (Kac Vegas), Amanda Seyfried (Mamma mia) i Tracy Morgan.
Film pokazuje wypaczony świat telewizji (liczy się oglądalność), w którym Amerykanie "gustują" i który jest wszędzie w ich życiu. Forma "kultury" nie do strawienia. I ten znany amerykański łzawy ekshibicjonizm.
Oglądało się przyjemnie i z pewnym niedowierzającym zainteresowaniem, że tak naprawdę u nich jest. Oczywiście gra aktorska bardzo dobra. Ale można tę pozycję pominąć bez specjalnego uszczerbku.
PIĄTEK (27.03)
No i rano, po śniadaniu pognaliśmy uzbrojeni w akt notarialny.
Na miejsce dotarliśmy bez policyjnych przeszkód.
No i cóż to jest za miejsce?
Dom zbudowany na początku lat 90. ubiegłego wieku. Stworzony na zasadzie odreagowania po komunie, a więc wszędzie porządne materiały - cegła, kamień i wewnątrz wszechobecna boazeria (do natychmiastowego wypieprzenia - muszę to słowo umiejętnie podsunąć Wnukowi IV, jako stopień wyżej względem usunąć; o kolejnym stopniu na razie mu nie będę mówił, jeśli chcę odwiedzać Wnuki). Żadnych gipsokartonów i tego typu podmianek. Solidność w każdym calu, porządna izolacja termiczna i przed wilgocią.
Estetyka domu jest pomieszaniem dwóch stylów - australijskiego i polskiego. Małżeństwo właścicieli (mąż już nie żyje, pani mieszka samotnie) wiele lat spędzili w Australii i gdy wrócili, próbowali chyba przeszczepić na polski grunt tamtejszą budowlaną estetykę, najprawdopodobniej z australijskiego Interioru. Wyszedł z tego prawie kwadratowy budynek z kopertowym dachem z blachy z tamtych lat (do wypieprzenia), elewacją tworzoną przez jasną cegłę z dodatkiem w niektórych miejscach jeszcze jaśniejszej i przez granit i z kilkoma słupami z cegły, w tym z jednym bardzo wysokim, szczególnej "urody", tworzącymi jakby podcienie i/lub stanowiące elementy konstrukcyjne budynku.
Ale ponieważ właściciele byli Polakami i wrócili do Polski, to przy budowie wprowadzili nasze, swojskie elementy, czyli "piękne" skośne schody przyklejone do budynku i prowadzące na wyższą kondygnację, według dokumentów opisaną jako parter, chociaż ewidentnie jest to I piętro, na której znajduje się kompletnie oddzielne mieszkanie, jakieś 120 m2 (To miało być dla dzieci - stwierdziła pani), przyklejony ganek, równie solidny, jak dom, przyklejona do domu dobudówka, równie solidna jak dom, osłaniająca wejście do malutkiej piwnicy, w której jest działający hydrofor i przyklejony taras z modernym daszkiem z przezroczystego poliwęglanu opartym na trzech cieniutkich, ale solidnych, bo metalowych słupach - wszystko do wypieprzenia.
Architektonicznej całości dopełniały dwa "piękne" budynki gospodarcze, takie z charakterystycznym jednospadowym dachem pokrytym eternitem, w tym jeden na pewno do wypieprzenia, a drugi do zrobienia "do ludzi", solidny wychodek, czysty i estetyczny oraz ogrodzenia okryte różnymi foliami lub plandekami dla zlikwidowania ich transparentności.
A co my widzieliśmy w tym miejscu?
KLIMAT I POTENCJAŁ.
Ledwo wjechaliśmy do wioski, a już byliśmy na wakacjach. Jak później analizowaliśmy, to wrażenie wynikało z dwu rzeczy.
Po pierwsze usytuowanie Wakacyjnej Wsi - nie mogliśmy się nadziwić, że mimo że świetnie znamy Piękną Dolinę, w to miejsce nigdy nie trafiliśmy, chociaż wielokrotnie przezeń przejeżdżaliśmy. Jeżdżąc akurat tutaj standardowo, bez naszego zapuszczania się w leśne dukty i polne drogi, czyli jak tubylcy, klasycznie od punktu A do B, uznaliśmy, że znaki na drodze z nazwą Wakacyjnej Wsi opisują ją jako całość widoczną z okien samochodu. Nie wiedzieliśmy, że można zjechać, lekko zboczyć i znaleźć się w innym świecie.
Wieś jest usytuowana między dwiema rzekami - Leniwą Rzeką, matką Pięknej Doliny i jej praprzyczyną oraz Rzeczką, dopływem tej pierwszej. Przy czym obie w całym swoim biegu akurat w Wakacyjnej Wsi są najbliżej siebie, na tyle blisko, żeby mogła się zmieścić pomiędzy nimi droga (wąska i gładka jak stół) i domy wraz z posesjami po jej jednej stronie, razem jakieś 200-300 m.
Za wsią Leniwa Rzeka płynie dalej prosto i adekwatnie do swojej nazwy, a Rzeczce odbija, bo małe to i głupie, i nagle odbija gwałtownie na północ, nie wiedzieć czemu, chyba żeby uciec przed matką. Po czym jednak zatoczywszy ogromne półkole i chyba widząc wiele i nabywając doświadczeń gwałtownie zawraca z powrotem na południe, by wpaść w ramiona lub szpony, to zależy, swojej matki.
Tuż za Leniwą Rzeką rozpościerają się niezmierzone Gruszeczkowe Lasy. Są wielokrotnie większe od tych "naszych", przylegających do Naszej Wsi. Przed spotkaniem i oglądaniem nieruchomości, bo mieliśmy jeszcze kilka minut, przejechaliśmy przez drewniany mostek na Leniwej Rzece, by odkryć przy polnej, dziurawej drodze kilka domostw, w tym leśniczówkę i by od razu poczuć atmosferę miejsca. Senność i leniwość. Brakowało tylko pełnej zieleni i skwaru.
Po drugie charakter Wakacyjnej Wsi - sąsiedzi i brak rolnictwa.
Sąsiedzi są, a jakby ich nie było. Stojąc tyłem do Leniwej Rzeki po lewej stronie "mamy" sąsiada, mojego imiennika, który, według pani, przyjeżdża tutaj z Metropolii cztery, pięć razy w miesiącu.
Na swojej działce ma staw spokojnie pięć razy większy od "naszego". A potem po lewej długo, długo nic. Po prawej jest pusta działka, a za nią stoi dom syna tej pani. Potem kolejny, potem znowu pustka.
Nigdzie wokół nie ma terenów uprawnych. Pola są dopiero za główną drogą w sporym oddaleniu. Jest więc inaczej niż w Naszej Wsi, gdzie w okresie prac polowych to rolnictwo trochę przeszkadzało, zwłaszcza Żonie.
Potencjał miejsca widać gołym okiem. Chyba tak samo zareagowaliśmy widząc dom, działkę i okolicę, jak w 2015 roku oglądając Naszą Wieś z perspektywy Magic Łąki. Powierzchnia samej działki jest argumentem nie do odparcia. Dalej staw, który zasilany jest z Rzeczki specjalnym przepustem. Wystarczy wyjść furtką za płot, by już siedzieć nad jej powolnym nurtem. A po drugiej stronie Leniwa Rzeka i Gruszeczkowe Lasy.
Sam dom ze swoim potencjałem to już inna bajka. Trzeba będzie go tak zmodernizować i przysposobić, żeby w jakimś sensie swoją wielkością i stylem nie straszył nas i oczywiście naszych gości, czyli trzeba będzie go "zmniejszyć", ukameralnić i uczynić przytulnym. Jak to zrobić, za cholerę nie mam pojęcia. Ale liczę na Żonę.
- Ten dom to duże wyzwanie! - spointowała eufemistycznie, gdy odjeżdżaliśmy. I wcale przy tym nie była przerażona lub spanikowana, bo wyzwania tego typu uwielbia. Wieczorem nawet nie obejrzeliśmy filmu, tak ją wzięło. Oglądała dziesiątki razy zdjęcia, które zrobiła na miejscu i rzuty pomieszczeń, które otrzymaliśmy od Bojowego.
- Ale tu nic mi się nie zgadza! - Zrobisz mi jutro szkice pomieszczeń, bo jakoś bardziej wierzę tobie, niż tym rysunkom? - wzięła mnie pod włos.
Obiecałem, że zrobię. Które to już będą w naszym życiu - dwudzieste, trzydzieste?
Wnętrze domu konsekwentnie trzymało swój styl. Gdzie tylko się dało, upchnięto boazerię i "śliczne" różne drewniane ozdobne przepierzenia, które dominowały w komunie, górna łazienka była zrobiona "na bogato", w stylu cygańskim, jak określił Bojowy (pani przy oglądaniu nie było, zostawiła nas samych), i w każdym pokoju było po kilka obrazów w różnych konfiguracjach i różnej wielkości, a to Jana Pawła II, a to Matki Boskiej, a to Jezusa Chrystusa, często zmultiplikowanych, budujących konsekwentnie klimat tego miejsca (do natychmiastowego usunięcia, bez gradacji).
Krótko mówiąc w tym wyzwaniu najpierw trzeba będzie narobić niezłego syfu, by potem to miejsce odrodzić.
A propos syfu.
Syn wysłał smsa (pis. oryg.):
Dialog z Wnukiem IV:
- Tata, ale nie mogę bo tu mi się robi bajzel.
- Wolałbym synku, żebyś mówił bałagan, bo słowo bajzel nie jest ładne.
- A syf?
Czyżby to wszystko wiedział od swojego dziadka? Podziwiałem, jak taki sześciolatek potrafi operować synonimami i umiejętnością stopniowania określenia, tu akurat słowa bajzel.
Było jeszcze jasno, gdy łapczywie zabrałem się za sprzątanie balkonu chcąc nadrobić "stracony" czas. Doprowadziłem do tego, że stał się on najjaśniejszym punktem Nie Naszego Mieszkania. Wywaliłem mnóstwo rupieci, wyszorowałem na glanc i zacząłem wnosić różne kartony i pakunki, tak układane, żeby zmieściło się jak najwięcej, żeby z jednej strony znajdowały się rzeczy mało potrzebne i odporne na warunki atmosferyczne, a z drugiej, żeby był do nich w miarę łatwy dostęp.
Po tym wszystkim w mieszkaniu niewiele się zmieniło. Można się było załamać.
Tę dwugodzinną łapczywość opłaciłem lekkim przeforsowaniem się, bólem pleców i niechęcią do oglądania jakichkolwiek filmów.
Wieczorem zadzwoniłem do Siostrzeńca do Hamburga.
Wcześniej wysłał dwa smsy z prośbą, abym się z nim skontaktował i informował mnie, że z jego mamą nie jest dobrze.
Okazało się, że Siostra idzie w poniedziałek do szpitala, bo wykryli u niej powiększenie węzłów chłonnych.
- Powiem tak. Nie jest dobrze...Wuja.
Siostra jest rocznikowo młodsza ode mnie o 3 lata, a tak naprawdę o 2 i 3 miesiące. Być może już o tym pisałem, że zdrowie zniszczyła sobie ostrym paleniem papierosów i alkoholem. Ma astmę, masakrycznie niską wydolność płuc i wysokie ciśnienie. I co teraz można z tym zrobić? Oprócz rygorystycznego uważania na koronawirusa?
Obiecałem Siostrzeńcowi, że do mamy zadzwonię.
- Proszę cię, Wuja, bo może być różnie.
Wcześniej, jak był w Polsce na pogrzebie ojca, wysłał mi aktualne numery telefonów do siebie i do mamy prosząc mnie, żebym jednak do niej zadzwonił.
On doskonale wie, dlaczego powiedział jednak.
Zawsze wszelkie moje rozmowy z Siostrą były trudne, ciężkie, jałowe i sączyły truciznę z naszego dzieciństwa. To znaczy robiła to Siostra nawet nie zdając sobie sprawy, że stała się w tym względzie drugim Ojcem. Tak została bezpowrotnie ukształtowana rodzinnym domem, że już nie można było oczekiwać dla niej znikąd ratunku. Nawet nie mówię o tych rozmowach, kiedy dzwoniła do mnie z ciągle powtarzanymi pretensjami będąc na alkoholowym ciągu i łzawym, pijackim wypłakiwaniem się z podtekstami I co to życie mi zrobiło?. Nawet, gdy stała się Świadkiem Jehowy, rozmowy nie były łatwe. Ciągłe pretensje, kompleksy wobec świata i wobec najstarszego brata.
W końcu postanowiłem od tej toksyczności się odciąć, bo po każdej rozmowie musiałem dochodzić do siebie 2-3 dni. Sam bym tego chyba nigdy nie zrobił, gdyby nie Żona, która słysząc wiele lat temu moje rozmowy z Ojcem i Siostrą właśnie, załamywała się, tłumaczyła mi to moje uzależnienie i nie mogła zrozumieć, że nie jestem w stanie przestać, mimo że każdym razem...
Z Siostrą nie widziałem się, ani nie słyszałem blisko cztery lata. Od śmierci Mamy. Więc czy będzie mi łatwo, sam sobie zadaję to retoryczne pytanie, do niej zadzwonić? Już chodzę struty, ale wiem, że muszę.
SOBOTA (28.03)
No i od rana robiłem dla Żony rysunki - rzuty pomieszczeń.
Wszystko oparłem na schematach dostarczonych nam przez Bojowego. I nic na nich, może z wyjątkiem ścian nośnych, się nie zgadzało z tym, co widzieliśmy. Pomyślałem, że były to jednak piękne czasy, kiedy po złożeniu planu, można było budować po swojemu. Niepowtarzalny okres transformacji ustrojowej, czyli hulaj dusza, piekła nie ma.
Ale wszystko odwaliłem na 200%, jak powiedziała Żona, więc pozostało jej tylko rysunki skserować i używać do woli.
A potem rzuciłem się do przedostatniego, ale strategicznego etapu sprzątania Nie Naszego Mieszkania. Odważyłem się po roku i trzech miesiącach wyrzucić resztę rzeczy pozostałych po poprzednich lokatorach. W ten sposób odzyskałem pawlacz i górę szafy. To jednak nie wystarczyło, więc część wyniosłem koło śmietnika do rozgrzebywania przez zainteresowanych, selekcjonowalną część zwyczajnie wyrzuciłem, a część oddałem do PCK. To nadal nie wystarczyło, więc resztę, która mogła czekać, umiejętnie powsadzałem pod łóżka w kartonach lub workach wykorzystując sporą powierzchnię, a raczej kubaturę, kompletnie do tej pory nie wykorzystaną. Gdy kładliśmy się spać, okazało się, że zaliczyłem drobną wpadkę. Za każdym najmniejszym ruchem Żony spod jej łóżka dobywał się charakterystyczny dźwięk szeleszczącej folii, który w nocnej ciszy przybrałby rozmiary perkusyjnego szczotkowego brzmienia, czyli użycia miotełek perkusyjnych. Chyba Żonie nie dałbym rady wytłumaczyć, że to nic takiego i że przecież takie jazzowe klimaty uwielbia.
Wszystko razem zajęło mi z 4 godziny, ale byłem usatysfakcjonowany. Odzyskałem przestrzeń i pozbyłem się klaustrofobicznych odczuć. Przy czym sprawa nie jest zamknięta, bo uważam, że mieszkanie jest sprzątnięte w 70%, a moje ambicje sięgają...
Dzisiaj odezwali się dwaj imiennicy - Hel i Po Morzach Pływający.
Hel doniósł, że 3. noc po podaniu chemii była koszmarna. Nie mam nawet sił i ochoty cytować, co przeżywał. Ale apogeum bólu chyba przeszło, bo w swoim stylu wkręcił się w nasze problemy. Więcej nawet, bo fantazjował A moze jest Wam pisana nasza okolica i wspolne spedzenie reszty zycia kolo siebie (pis. oryg.). Po czym wysłał nam linki do różnych ofert z ich okolic, a to za 980 tys., a to za 1,4 mln. Obie z pięknymi widokami. A poważnie Chcialbym miec Was blizej siebie (pis. oryg.). Prawda jest taka, że gdyby to tylko było możliwe, bylibyśmy pierwszymi, którzy zamieszkaliby obok Helowców.
Z kolei Po Morzach Pływający przesłał długiego maila, który mógłbym zatytułować skromnie Pean na cześć Żony i Blogera. Analizuje w nim kilkanaście lat naszej działalności w Naszej Wsi i przekazuje przesłanie i wiarę, że w nowym miejscu będziemy robić jeszcze lepiej.
Teraz w jego marynarskim życiu wywiało, a raczej wypłynęło go do Rosji, czego się mocno wystraszyłem. Ale drugim mailem trochę mnie uspokoił.
We wtorek rano wchodzimy do portu i na początek badanie temperatury załogi. Wtedy okaże czy jesteśmy zdrowi wg rosyjskich standardów. Jak przejdziemy badanie wtedy pozostali notable będą mogli wejść na statek i dokonać "kontroli" zakończonych zapewne wręczenie drobnych upominków coby kontrola była w porządku.
Potem załadunek i wyjście do Antwerpii. A tam... zobaczymy co będzie dalej.
Na razie wszystko w porządku, zdrowie i dobre samopoczucie dopisuje. (pis. oryg.)
Wieczorem przyszedł sms od Basa. Napisał, że skoro się nie odzywamy po wysłaniu przez niego kosztorysu, to rozumiem, że nici z naszej współpracy...
Natychmiast do niego zadzwoniliśmy i go uspokoiliśmy tłumacząc naszą sytuację spotęgowaną przez koronawirusa. A przy okazji zapytaliśmy, jak to teraz wygląda w sferze budownictwa, np. z zaopatrzeniem w materiały niezbędne do remontu. I okazało się, że nie ma żadnych przestojów, materiały są dostarczane "przez Internet" i w zasadzie wykonawcy pracują płynnie i na bieżąco.
- I wie pan, podoba mi się zachowanie ludzi w różnych sytuacjach, a to w sklepach, a to na poczcie, itd. - A myślałem, że Polacy, jak zwykle będą wszystko olewać.
NIEDZIELA (29.03)
No i to "przesunięcie" czasu źle wpłynęło na Żonę.
Bo jak można swobodnie spać lub przynajmniej nie zrywać się z łóżka, skoro zegarek, tzn. smartfon, który perfidnie i złośliwie sam w nocy "przestawił" czas, pokazuje wpół do dziewiątej? I co z tego, że organizm biologicznie i świadomościowo wie, że to przecież dopiero w pół do ósmej, kiedy można byłoby przewrócić się na drugi bok albo "posłuchać" sobie książki, skoro cyfry kłują w oczy?
Stąd Żona nie przystąpiła do tradycyjnego porannego rytuału 2K+2M i nie wchodziła stopniowo i spokojnie w dzień, tylko przysiadła w kuchni na krześle i obserwowała, jak jem serek od Sąsiadki Realistki, co stało się pożywką dla jej wywodu. Ale co miałem robić, skoro reaguję na zasadzie odruchu Pawłowa, czyli budzi się we mnie sygnał na widok cyfr: 08.30! Jedz serek!
- Między posiłkami powinna wystąpić jak najdłuższa przerwa. - zaczęła Żona.
Ten jej język, taki bardziej literacki, czy naukowy powinna wystąpić zamiast powinna być nie wróżył niczego dobrego, ale niezrażony, dalej, pod żoniną obserwacją, zajadałem serek, który niezmiennie i niezmiernie rano mi smakuje.
- To się nazywa interwał posiłkowy. - kontynuowała. Jednak nauka, pomyślałem. - Najlepiej jak trwa on przynajmniej 16 godzin. - Wtedy organizm trawi resztki zalegających posiłków (Matko jedyna! - dop. mój), a gdyby przerwa w przyjmowaniu posiłków trwała dłużej, to wtedy zabrałby się do złogów (Matko jedyna! - dop. mój), potem do tłuszczu, a w krańcowym przypadku do mózgu (Matko jedyna! - dop. mój).
Chyba to było jakoś tak, ale zapamiętałem wstrząśnięty, że mózg był na pewno na końcu.
- Maryśka! - Nie przy obiedzie! - chciałoby się krzyknąć, jak Staszek (Zbigniew Cybulski) do swojej siostry Marii (Elżbieta Czyżewska) w okupowanej Warszawie w komedii Giuseppe w Warszawie Stanisława Lenartowicza z 1964 roku. Siostra, sąsiedzi i inni są uwikłani w działalność konspiracyjną, nawet Włoch Giuseppe, który na skutek zbiegów okoliczności, jako "faszysta", wylądował u nich w domu. Jedyny Staszek odżegnuje się od tej działalności i chce spokojnie malować sobie obrazki. Centrum konspiracyjne jest piętro wyżej, ale "konspiratorzy" zwykle się mylą i najczęściej, kiedy Staszek spożywa jakiś posiłek, wpadają rzucając hasło: - ...czy Alinka ma trutkę na karaluchy?, na co najczęściej Staszek zrezygnowanym głosem odpowiada: - Ćwiczenia podchorążówki piętro wyżej. Ale raz nie wytrzymał, gdy usłyszał: - Dzień dobry, czy żaby zniosły skrzek?
No cóż, nie liczę na to, że ktokolwiek z czytających będzie wiedział, o czym piszę? Może Teściowa?
Myślę, że sam film świetnie by się obronił i współcześnie.
Jednak odparłem z zimną krwią:
- Ale mój organizm mi mówi, a ja go słucham, że dla mnie najlepszy interwał to góra 14 godzin.
Zdaje się, że za rok Unia Europejska zlikwiduje tę kretyńską i nieprzystającą do obecnych czasów "zmianę czasu". Przy obecnej i tak miałem dobrze, bo interwał, za przeproszeniem, sztucznie mi się wydłużył. Ale co będzie przy "zmianie czasu" z letniego na zimowy? Interwał mnie się zmniejszy, za przeproszeniem, o godzinę! Będę musiał się pilnować. Z kolei czekając na przyszłą 08.30, czyli na zbawczy odruch Pawłowa, mogę z głodu nie doczekać.
Na fali oglądanego ostatnio "wakacyjnego" miejsca, sporo dowiedziałem się o Leniwej Rzece. Różne obliczenia jej dotyczące, które natychmiast chętnie wykonałem, nas ubawiły i wprowadziły w podziw. Na przykład takie, że ona średnio na długości jednego kilometra, na całym swoim biegu, pokonuje różnicę wzniesień terenu wynoszącą 35 cm, czyli na jednym metrze 0,35 mm! 1/3 milimetra! Niezłe jaja! To dziwić się, że Leniwa Rzeka wyprawia takie cuda ze swoją Piękną Doliną?!
Dzisiaj rozmawiałem z Siostrą. Siostrzeńcowi obiecałem to zrobić wczoraj. Ale wczoraj "jakoś tak zeszło". Z duszą na ramieniu zadzwoniłem, bo ileż mogłem zwlekać. I po wszystkim, po całej rozmowie poczułem ulgę i satysfakcję. Nie dlatego, że wreszcie to odwaliłem i miałem już za sobą, ale dlatego że nasza długa rozmowa sprawiła mi przyjemność. Mimo naszych, wspólnych dla rodzeństwa cech po Ojcu, czyli w "dialogu" nastawienie na wyłączne nadawanie oraz wielokrotne powtarzanie danych przemyśleń i faktów. I może dlatego, że Siostra zupełnie nie dotykała drażliwych spraw.
Obiecałem, że zadzwonię w najbliższym czasie i teraz wiem, że zrobię to na pewno.
Niedziela zleciała nie wiedzieć kiedy, więc późnym popołudniem tylko wytrzepałem kilka narzut i koców, w tym Suni, i zrobiłem kilka prań odzyskując kolejne centymetry kwadratowe mieszkania i udając przed samym sobą, że jest postęp w porządkach.
A potem siedliśmy nad wstępnymi koncepcjami Żony dotyczącymi przeobrażenia Wakacyjnej Wsi. To był dopiero pożeracz czasu. Nawet się nie obejrzeliśmy, jak zaczęliśmy globalnie omawiać nasze wszelakie perspektywy i możliwości. O dziwo, co jest częste w takich razach, obyło się bez "standardowego" iskrzenia. Na końcu tylko lekko się "rozeszliśmy", bo ja podsumowałem No, teraz mogę powiedzieć, że jestem spokojny, a Żona A ja wkurzona! - Ale bilans musi wyjść na zero.
Już w łóżkach, gdy praktycznie spaliśmy, któreś z nas, nie pamiętam które, zaczęło rozmowę A gdybyś miał/-a pistolet przy głowie, to co byś wybrał/-a? - Piękne Miasteczko czy Wakacyjną Wieś? I obojgu nam wyszło, że chyba jednak Wakacyjną Wieś. Żona poprosiła, abym spróbował to uzasadnić, więc już całkowicie rozbudzony przedstawiłem argumenty za i przeciw. I tak wszystko analizując powiedziałem, że chyba tam już takiego lasku, jaki stworzyliśmy w Naszej Wsi, i który był przedmiotem naszej dumy, nie ma już sensu robić, gdy usłyszałem:
- Ale ja bym chciała taki lasek.
Powiedzieć, że się wzruszyłem, to mało powiedzieć.
PONIEDZIAŁEK (30.03)
No i wczoraj zmarł Krzysztof Penderecki.
Wielki miłośnik drzew, człowiek, który w swoich Lusławicach na 30. ha stworzył piękny park z ponad 2. tysiącami gatunków drzew.
"A z drugiej strony" przyjeżdża Szwed i wycina wszystko w pień, w tym nasz lasek. Żenuła!
Wczoraj, przy tych drastycznych porządkach i wyrzucaniu co tylko się dało, jedną rzecz zostawiłem. Balkonik, w bardzo dobrym stanie (widocznie użytkownik/-czka nie zdążył/-a się nachodzić), taki wspierający chodzenie, bardzo popularny w Niemczech, gdzie starowinki nic sobie nie robią z faktu, że ledwo powłóczą nogami, tylko przy wsparciu tego prostego urządzenia chodzą na targ, do sklepów, cukierni na kawę i do piwiarni. I nikt się temu nie dziwi z wyjątkiem oczywiście Polaków tam akurat będących.
U nas kulturowo postrzegane jest to inaczej. Wlokący/-a nogami ma siedzieć w domu i nie zawracać głowy. Że sparafrazuję Dzięcioła: - Spać ma gdzie?! - Ma! - Jeść ma?! - Ma! - Telewizję ma?! - Ma! - To nie zawraca głowy!
Balkonika nie chciałem wystawiać przed blok, bo wiadomo że zaraz znalazłby się jakiś menel, który by go opchnął za flaszkę. Najpierw wczoraj zapytałem Babcię Hamulcową, ale ta grzecznie odmówiła twierdząc, że woli chodzić o kulach i że nikogo takiego potrzebującego nie zna. A ci, którzy by ewentualnie potrzebowali i których znała, niestety poumierali. Tu ciężko westchnęła i skierowała wzrok ku niebu.
To dzisiaj Nowa Sekretarka zrobiła trzy egzemplarze ogłoszeń: Oddam za darmo balkonik. Klatka nr... mieszkanie nr... W trakcie przyklejania ogłoszeń na drzwiach naszej klatki i dwóch sąsiednich obserwowałem faceta, który zmierzał w moim kierunku. Odległość 50 m pokonał chyba w cztery minuty. Dosyć wysoki i korpulentny szedł bardzo specyficznie opierając się na jednej lasce. Przy czy za każdym krokiem wysuwał ją mocno do przodu i wtedy całe ciało się schylało, by za chwilę, dotarłszy do laski, się wyprostować.
- Przepraszam - nie wytrzymałem, jak kretyn. - Mam do oddania za darmo balkonik, taki do chodzenia. - Nie chciałby pan?
- Nie, dziękuję! - odparł wyraźnie oburzony.
To postanowiłem, że debilnie wychylać się już nie będę. Najwyżej oddam jakiemuś menelowi. W końcu i tak, poprzez łańcuch flaszkowy i inny, balkonik dotrze do potrzebującej osoby. Bo w siebie inwestować nie będę, przynajmniej na razie.
Wieczór spędziliśmy nad problemem: Jak najlepiej i czym ogrzewać dom? Żona zaczęła studiować temat na różnych forach i na razie dyskutowaliśmy za plusami i minusami poszczególnych rozwiązań.
W trakcie rozmowy wyszło, że zdecydowanie przesadziłem z tą rentą planistyczną. Artystyczna potwierdziła to, co Żona wcześniej wynalazła, że ten haracz dla gminy trzeba płacić od wzrostu wartości danej nieruchomości. Tak, czy owak bulić trzeba.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił cztery razy i wysłał trzy troskliwe smsy.