Mam 69 lat i 134 dni.
WTOREK (07.04)
No i chyba jestem w niejasnym stanie ducha.
Najbliższym określeniem byłoby życie z dnia na dzień (nie mylić z błogosławioną codziennością) z taką lekką beznadzieją, koniecznością przymuszania się do robienia różnych rzeczy, bo tak trzeba, bo jak się ich nie zrobi, to będzie jeszcze gorzej, ale to wszystko bez energii, iskry, nie mówiąc o uniesieniach i wzlotach. Widać to chociażby po ostatnim wpisie. Nie umiałem znaleźć określenia dla jego stylu i formy, ale Żona to zdefiniowała jednym słowem - reporterski. Czyli z zachowaniem chłodnego profesjonalizmu i niczego poza tym. Z takiego poczucia obowiązku.
A ponieważ był "tylko" reporterski, to zajrzała do poprzedniego wpisu, z 30.03, i znalazła dwa błędy - jeden faktograficzny, drugi merytoryczny. Dochodzi do tego, że będę musiał zacytować samego siebie.
W piątek napisałem: Potencjał miejsca widać gołym okiem. Chyba tak samo zareagowaliśmy widząc dom, działkę i okolicę, jak w 2015 roku oglądając Naszą Wieś z perspektywy Magic Łąki.
Oczywiście, że to był rok 2005.
A w niedzielę: Wtedy organizm trawi resztki zalegających posiłków (Matko jedyna! - dop. mój), a gdyby przerwa w przyjmowaniu posiłków trwała dłużej, to wtedy zabrałby się do złogów (Matko jedyna! - dop. mój), potem do tłuszczu, a w krańcowym przypadku do mózgu (Matko jedyna! - dop. mój).
Żona uzmysłowiła mi, że organizm zabiera się najpierw do swoich naturalnych zapasów, czyli do tłuszczów, a potem dopiero do reszty.
Ten stan ducha w dziwny sposób obrazuje moje niedzielne zachowanie po obejrzeniu filmu (Excentrycy...), który był wypełniony swingiem. Chyba jego charakter, lekki, jazzowy, optymistyczny w brzmieniu i "taneczny" nie konweniował z moim stanem, bo dosłownie tuż zaraz, po ostatnim kadrze, ku sporemu zdziwieniu Żony i jej zaskoczeniu, musiałem wysłuchać Lacrimosy, części Requiem W. A. Mozarta (ukłon w stronę Syna).
- Ale błagam cię, załóż słuchawki! - Przecież ja jeszcze chciałabym zostać w tej fajnej atmosferze swingu!
Trudno się Żonie dziwić. Już samo tłumaczenie z łaciny lacrimosa - łzawy, rzewny, powinno wystarczyć. Do tej, mozartowskiej, Lacrimosy, trudno powiedzieć, że mam stosunek specyficzny. Bo gdyby mi powiedziano Słuchaj, właśnie za chwilę, już nigdy, do końca swojego życia, nie będziesz mógł słuchać muzyki, więc ostatni raz wybierz, czego byś chciał posłuchać... wybrałbym właśnie ją. Nie dlatego, że jej "łzawość" i "rozrzewnienie" pasowałyby do mojej, wyimaginowanej teraz, sytuacji. Ona chyba najlepiej odpowiada na moją aktualną i/lub całkowitą wewnętrzną potrzebę psychicznej destrukcji, w którą od czasu do czasu wpadam, chyba po to, żeby potem ze zdwojoną siłą przystąpić do działań, żeby odrodzić się, jak Feniks z popiołów.
Widocznie było mi za mało, bo "z marszu" wysłuchałem Marszu żałobnego Fryderyka Chopina (część Sonaty b-moll op. 35 - ukłon w stronę Syna). Tu już osiągnąłem prawie apogeum zdołowania, ale mi jeszcze trochę brakowało. To znalazłem koncertowe wystąpienie Freddiego Mercurego z Montserrat Caballe z piosenką, raczej lepiej pasowałoby określenie operą, dodatkowo przy tej scenicznej oprawie, Barcelona (ukłon w stronę Syna). Pomijając piękno tego utworu, aranżację, scenografię i zestawienie dwóch głosów i ich ekspresję (Freddie, gdy zaprosił Montserrat do wspólnego śpiewania, a ona się zgodziła, ponoć stał się jednym kłębkiem nerwów, bo zdawał sobie sprawę, że wystąpi obok najlepszej sopranowej śpiewaczki na świecie, za którą ją uważał - dał wspaniale radę, jak można zobaczyć i usłyszeć) zawsze czekam na jego ostatnie akordy. Wszystko już cichnie, a głos Caballe brzmi, i brzmi, i brzmi. Aż ciary chodzą po plecach. I właśnie o te ciary mi chodziło.
Wczoraj usłyszeliśmy pukanie do drzwi, a w Nie Naszym Mieszkaniu jest to niezwykła rzadkość i tylko ta forma zewnętrznej ingerencji pozostała. Bo z domofonem, który działał na pół gwizdka, rozstałem się dawno. Sytuacja była taka, że większości osobom obcym - kurierom, listonoszom, roznosicielom ulotek, ale również sąsiadom, starszym zwłaszcza, którzy zapomnieli klucza, a kodu oczywiście nie pamiętali, jakoś dziwnie pasowało, żeby nacisnąć właśnie guzik z numerem Nie Naszego Mieszkania. Podnosiłem słuchawkę, bo te pierwsze "pół gwizdka" powodowało, że domofon dzwonił, i zawsze słyszałem Czy mógłby pan otworzyć, bo..., ale "drugie" polegało na tym, że domofon stosownym przyciskiem drzwi nie otwierał. Więc schodziłem na dół (ostatecznie daleko nie miałem, bo to parter) i, jako osobisty odźwierny (bramkarz, cieć, dozorca, stróż, furtian, konsjerż, portier, szwajcar, strażnik, woźny, wykidajło), drzwi otwierałem powodując natychmiastowe krygowanie się i przepraszanie intruzów, co nie przeszkadzało im ponowić proceder za jakiś czas.
W końcu, bo ileż można, wyrwałem na chama ze słuchawki wszystkie druciki (były przylutowane) i "cały gwizdek" sczezł, a z nią forma zewnętrznej ingerencji.
Słysząc to pukanie od razu wiedziałem, co się wydarzy. Funkcjonuje taki mechanizm, który na pewno każdy zna i się z nim spotkał. Na przykład: Wychodzimy, pogoda jest niepewna, zbiera się na deszcz. Jak nie weźmiemy parasola, to na 100% będzie padać i zmokniemy. Ale jak weźmiemy, to oczywiście deszcz się zaprze, nie spadnie ani kropelka, a my będziemy chodzić z tym parasolem , jak Himilsbach z tym angielskim. I oczywiście parasol gdzieś zostawimy, bo przecież był niepotrzebny.
Albo, zwłaszcza za komuny, gdy tramwaje jeździły sobie jak chciały i na przystanku czekało się i czekało - wystarczyło zapalić papierosa (towar deficytowy, jak wszystko), żeby natychmiast przyjechał tramwaj, ten właściwy, i papieros, praktycznie cały (niektórzy petowali i chowali do pudełka na zaś), trzeba było wyrzucić. No, ale gdyby papierosa się nie zapaliło, to by się czekało i czekało.
To samo z balkonikiem. Ogłoszenie odstąpię za darmo...wisiało na bramach trzech klatek i wisiało. I pies z kulawą nogą się nie zainteresował. W końcu w niedzielę wystawiłem go na widok publiczny koło śmietników i oczywiście zniknął po 5. minutach. Pukanie więc musiało się rozlec natychmiast w poniedziałek.
- Ja w sprawie tego balkonika. - odezwała się pani, jak się okazało sąsiadka z II piętra. - Bo mama ledwo się porusza...
Gdybym balkonika nie wystawił na śmieci, stawiam duże pieniądze, że pani z II piętra długo jeszcze by się nie pojawiła, a balkonik by stał i stał, a my razem z nim niczym Himilsbach...
Dzisiaj byłem ponownie w Szkole.
Miało to o tyle swoje uzasadnienie, że udało mi się przygotować front robót na czwartek, na który mam zamiar zaprosić Nową Sekretarkę. Ponadto przyszła paczka ze śledziami, a taki produkt specjalnie długo bez lodówki chyba leżeć nie powinien, chociaż w przypadku śledzi, patrząc na to co różne nacje z nimi wyprawiają, mogłoby być ciekawie, gdyby tak sobie dłużej poleżały w pokojowej temperaturze bez dostępu powietrza. Wiemy z historii, że mnóstwo kulinarnych odkryć i doznań było dziełem przypadku.
Wracając do domu wpadłem do ekosklepu. Obie zaprzyjaźnione panie zauważyły, że mocno schudłem i stałem się taki..., tu szukały właściwego słowa, żeby kulturalnie ominąć moje pewne szyjne obwisłości, które nieuchronnie pojawiły się na wspomnianej szyi...żylasty.
W domu owiał mnie ożywczy prądzik, bo Żona pokazała mi mapy i wypisy dotyczące Wakacyjnej Wsi, które przysłała Artystyczna. Ożywczość jednak bardzo szybko się skończyła, bo oglądanie było takim lizaniem przez szybkę.
Dzisiaj odezwał się Po Morzach Pływający.
Poinformował, że po swojej "balii" to oni mogą spacerować i biegać. Mogą też grać w piłkę nożną na boisku o wymiarach 18x60 m, czyli w pustej ładowni (fajnie, pomyślałem, bo nie ma autów, piłka jest cały czas w grze, ale za to jaką trzeba mieć kondycję), na pokładzie przyspawać kosz i grać w koszykówkę, a na kotwicy uprawiać wędkarstwo. Brakuje tylko basenu, ale jak kontrakt przeciągnie się do czerwca i popłyniemy do Grecji to będzie można popływać w krystalicznie czystej i ciepłej wodzie...
...po powrocie czeka mnie 2 tygodniowa kwarantanna, a z tego co słychać to warunki są okropne i niehigieniczne.
...Z zakażonej Belgii (pis. oryg.).
Wieczorem obejrzeliśmy film, tym razem amerykański, Suburbicon z 2017 roku, w reżyserii George'a Cloney'a. Spośród czterech scenarzystów dwaj to bracia Coenowie, a jeśli oni, to wiadomo co będzie. Najpierw główni bohaterowie, tu Matt Damon i Julianne Moore, popełniają morderstwo uważając je za zbrodnię doskonałą, potem sprawy się komplikują i bohaterowie coraz bardziej kretyńsko się wikłają, by wszystko skończyło się jatką.
ŚRODA (08.04)
No i dzisiaj za pomocą Artystycznej umówiliśmy się na zakup Wakacyjnej Wsi.
Spotkanie u notariusza DiscoPolowca odbędzie się za tydzień, w środę o 12.00, w Powiecie.
Zanim doszło do tych ustaleń, odbyło się ileś telefonicznych rozmów na linii my - Artystyczna, Artystyczna - Pozytywna Maryja, Artystyczna - my. Trzeba było rozwikłać drobny w sumie problem, ale jednak dla Pozytywnej Maryi istotny, bo ponoć w swoim życiu była w tym względzie parę razy ciężko doświadczona. Chodziło o formę, a przede wszystkim moment zapłaty wynegocjowanej kwoty kupna - sprzedaży. Pozytywna Maryja wymyśliła, żeby całą kwotę przelać na jej konto przed podpisaniem aktu notarialnego, czyli żeby miała świadomość posiadania tych środków, zanim przekroczy progi notariatu. Oczywiście, że pomysł był iście kretyński i nie do przyjęcia. Nie musieliśmy przekonywać Artystycznej, że przecież w akcie notarialnym będzie zawarta klauzula wydanie nieruchomości nastąpi do..., ale po wpłynięciu wymaganej kwoty na konto sprzedającej, ale Pozytywna Maryja nie była do tego przekonana. Więc powstał pomysł, żeby wymaganą kwotę wcześniej przelać na notariackie (notariuszowe?) depozytowe konto uspokajające Pozytywną Maryję, ale tutaj to my stanęliśmy okoniem. To znaczy, proszę bardzo, stwierdziliśmy, ale pod warunkiem, że kilkuset złotowe koszty takiego zabiegu pokryje Pozytywna Maryja. Ona tego oczywiście nie chciała zrobić i tak telekonferencja trwała kilka godzin.
Ostatecznie zgodziła się na prosty zabieg, który proponowaliśmy od samego początku. Po podpisaniu umowy, na jej oczach Żona przeleje właściwą kwotę na jej konto i po wszystkim.
Tknęło mnie, że przelanie takiej kwoty to może nie być takie sobie hop siup i żebyśmy się nie obudzili u DiscoPolowca z ręką w nocniku. Bo może na przykład trzeba będzie osobiście w oddziale banku, teraz zamkniętym (śmieszne), złożyć stosowną dyspozycję przelewu, a to z miejsca by położyło już zaakceptowaną przez obie strony ideę i mogłoby doprowadzić Pozytywną Maryję do trzeciego udaru (jest po dwóch, jak nam oznajmiła na pierwszym i, jak na razie, ostatnim spotkaniu, wcale tym nie epatując, tylko tak po prostu wyszło w rozmowie, ale spieszyć się jednak trzeba).
Więc należało zadzwonić do banku. Wszystkie oddziały miały taki sam numer - infolinii.
Dosyć sprawnie i szybko się połączyłem z panią konsultant, młodą oczywiście, olewając jeśli jesteś naszym klientem wciśnij 1, a potem wpisz twój telekod, tym bardziej, że Żona go nie pamiętała, a ja tym bardziej. Pani konsultant usłyszawszy, że Żona jest klientem banku natychmiast chciała nas przewekslować na ścieżkę telekodu, ale Żona zachowała przytomność umysłu pytając Czy mogłaby mi pani udzielić informacji jako osobie no name, a nie mnie jako Żonie, klientce banku?
Pani dała się złapać na haczyk i odpowiedziała, dwa razy przerywając rozmowę w celu konsultacji i dziękując Żonie wyuczonym, wymodelowanym głosem za cierpliwe oczekiwanie.
Okazało się, że jeśli chcielibyśmy przelać pieniądze natychmiast, do 15 minut, to musielibyśmy wykonać 90 operacji, 90 przelewów, bo wysokość takiego przelewu jest ograniczona, a sumaryczny koszt wszystkich operacji wyniósłby nas kilkaset złotych. Nie wiem, czy Pozytywna Maryja by to wytrzymała, skoro i dla innych byłoby to ciężko strawne. Stąd przy niej odbędzie się jeden strzał, który zobaczy, a pieniądze wpłyną na jej konto następnego dnia. My zaś poniesiemy koszty zwykłego przelewu.
Ale...Ale dzień wcześniej Żona będzie musiała zwiększyć dzienny, kwotowy limit przelewów do niebotycznej kwoty, by natychmiast, ze względów bezpieczeństwa, po transakcji, zmniejszyć go do ludzkich, normalnych rozmiarów.
Nic, co wydaje się proste, takim nie jest.
Wychodzi na to, że Pozytywna Maryja wyprowadzi się z Wakacyjnej Wsi do tygodnia po podpisaniu aktu, czyli do 22. kwietnia. A to by oznaczało, że moglibyśmy się tam wprowadzić w kilka dni po i przed majówką zdążyć zaprosić i przyjąć do nas Grubą Bertę. Dopiero wtedy wrócilibyśmy do stanu określanego mianem szczęścia, a atawizm w pełni by się wypełnił.
I wychodzi na to, że umkniemy przed termoizolacją. Dzisiaj na drzwiach zobaczyłem ogłoszenie, że ekipa zawiesza prace do 20. kwietnia w związku z epidemią i świętami.
Wieczorem obejrzeliśmy film, "tym razem" amerykański z 2012 roku, Jack Reacher: Jednym strzałem zrealizowany na podstawie książki Lee Childa (ponoć pisze dobre książki; nie znam ani jednej) z Tomem Cruisem w roli głównej i z Rosamund Pike. Specjalnie za Cruisem nie przepadamy, a i film został nieźle shepany, zwłaszcza przez tych, co wcześniej czytali książkę. Bo jak można było, według nich, w głównej roli obsadzić takiego kurdupla (cytuję fragmenty dyskusji na forum: Przecież on ma tylko 170 cm wzrostu! i odpowiedź Chyba na koturnach!), skoro książkowy bohater ma 2 m, czy jakoś tak.
Nam akurat ten fakt zupełnie nie przeszkadzał, bo wcześniej niczego związanego z tym bohaterem nie czytaliśmy i film oglądało się nieźle. Miał sporo fajnych dialogów i nie dominowała rąbana.
Żona twardo trwała na oglądalnym stanowisku, ale pod koniec się osunęła, tuż przed kulminacyjną sceną i strzelaniną, by w jej trakcie przysnąć.
- Bo się za długo strzelali. - wyjaśniła, gdy ją obudziłem. - Nic tylko się strzelali i strzelali...
Ale i tak byłem zadowolony, że wytrwała do końca odnotowując tylko tę drobną przerwę na drzemkę, bo lubię z nią oglądać filmy.
CZWARTEK (09.04)
No i dzisiaj "nadprogramowo" byłem w szkole.
Przygotowałem front robót i na ten dzień zaprosiłem Nową Sekretarkę. Zabraliśmy się za usuwanie kolejnych zaległości. To wszystko jest wynikiem "zaniedbań" z pierwszych trzech miesięcy roku szkolnego, kiedy "zniknęła" Najlepsza Sekretarka w UE i przestaliśmy współpracować z Kolegą Współpracownikiem. Ponadto dołożyła się ówczesna "przeprowadzka". Powstała więc taka czkawka, której poszczególne czknięcia właśnie usuwamy.
Po południu zrobiło się dosyć smutno.
Najpierw zadzwoniłem do Pani Z Pięknego Miasteczka, żeby jej zakomunikować, że na 99% jej domu już nie kupimy. Ona od początku podziwiała naszą desperację i cierpliwość, więc do wiadomości podeszła spokojnie, tym bardziej, że i tak musiałaby te wszystkie, obecnie przez nią żmudnie zdobywane zezwolenia i inne dokumenty, kiedyś pozałatwiać, żeby prawną sytuację swego domu uczynić klarowną.
Sęk w tym, że my przez te kilka miesięcy kontaktów, odwiedzin i planów, tam "zamieszkaliśmy".
Żona "miała" już swój gabinet, który z miejsca polubiła, "stawialiśmy" w kuchni piękną, żeliwną kuchnię opalaną drewnem, a ja o stawie nawet nie chcę wspominać. Ale może tam byśmy się nie odnaleźli, bo jednak jesteśmy zwierzętami wiejskimi potrzebującymi przestrzeni - pól i lasów, ziemi, wody i wiatru?
Ale smutno było.
A potem, chyba na fali, gwałtownie zabrakło mi Suni i dudnienia jej klaty, kiedy waliłem w nią ręką tak, że Żona nie mogła tego słuchać. Sunia zawsze wtedy stała i tylko zezowała do tyłu wytrzymując prowokację dość długo. Ale ile można było wytrzymać? Więc w końcu rozwierała paszczę, żeby chapsnąć moją rękę i, jak zwykle, się działo.
Musiałem pójść w jakiś "zakamarek" Nie Naszego Mieszkania, żeby na chwilę pobyć sam ze sobą i ze wspomnieniami.
Wieczorem obejrzeliśmy film, "tym razem" amerykański i "tym razem" z Rosamund Pike w jednej z dwóch głównych ról. Drugą obsadził Ben Affleck. David Fincher w 2014 roku wyreżyserował dreszczowiec Zaginiona dziewczyna, który wyraźnie się rozkręca w drugiej połowie przede wszystkim za sprawą Rosamund Pike (nominacja za tę rolę do Oscara). Są momenty, że można się naprawdę jej bać.
PIĄTEK (10.04)
No i dzisiaj uzupełniłem sobie braki w czytaniu bloga Hela.
Podaję adres: www.sendzienirock.pl
Trzeba się przygotować na przygniatającą dawkę medycyny, choroby i walki z nią. Ale jednocześnie, pomijając mój osobisty stosunek do Hela, można podziwiać, ile człowiek może wytrzymać, jaką ma silną wolę i jak całość tchnie optymizmem. Ja podziwiam, tym bardziej, że nie wiem, jak w takiej sytuacji sam bym się zachował. Może dokładnie tak, jak Hel, gdyby przyszło co do czego, a może kompromitująco żałośnie. Nie wiem.
Hel "pokazał" cytując słowa, modlitwę, której autorstwo niektóre źródła przypisują Markowi Aureliuszowi.
Boże, użycz mi pogody ducha,
Abym godził się z tym, czego nie mogę zmienić
Odwagi, abym zmieniał to, co mogę zmienić
I mądrości, abym odróżniał jedno od drugiego.
Pozwól mi co dzień żyć tylko jednym dniem,
I czerpać radość chwili, która trwa...
No i przy okazji.
Marek Aureliusz, cesarz rzymski w latach 161-180 n.e., pisarz i filozof, był stoikiem. Nazywany jest filozofem na tronie. Jego dzieło <Rozmyślania> (taki tytuł przyjął się w tłumaczeniach, oryginał to: <Do siebie samego>) napisane w grece przetrwało wieki i nadal jest źródłem inspiracji.
Jego poglądy:
- Uczył panowania nad emocjami. Uważał, iż nie należy dążyć do rozkoszy, sławy i bogactwa. Spokój powinniśmy odnajdować w pracowitości oraz być życzliwymi, choć nieco sceptycznymi w stosunku do innych, a także sumiennymi w wypełnianiu własnych obowiązków.
- Świat jest teatrem, ludzie aktorami wyznaczonymi do odegrania skromnej zazwyczaj roli. Nie należy buntować się i lękać się śmierci, która mieści się w naturalnym porządku świata (z fragmentów Jana Tomkowskiego).
Przypomnę, że w filmie tytułowym gladiatorem jest Russell Crowe. I przypomnę Pasierbicy, że na filmie byliśmy razem w kinie jeszcze za czasów mieszkania w Biszkopciku.
Po takiej dawce, żeby się jakoś otrząsnąć z tego stanu, dobrze było zadzwonić do Sąsiadki Realistki i umówić się na spotkanie u nich, w Naszej Wsi, kiedy będziemy wybierać się w tamte strony w środę przy okazji notariusza.
Od razu wróciliśmy na ziemię. Zamówiłem dwa koła jej twarogu (będę miał na osiem dni) i 20 jaj. Teraz też jem codziennie twaróg kupowany w ekosklepie z tymi samymi dodatkami, solą himalajską, pieprzem czarnym świeżo zmielonym, pokrojoną cebulą i papryką, wszystko obficie polane oliwą z oliwek. I co? Smaczne, ale do sera Sąsiadki Realistki nie ma się nijak.
- Szwed wykarczował i zaorał. - odpowiedziała na moje pytanie, Co się zmieniło? - Widzimy to wszystko tylko z daleka. - Jest bardzo samodzielny. - Nawet dzisiaj się zastanawialiśmy, kiedy jednak będzie musiał po coś do nas przyjść. - Na razie, jak wychodzę z psem na pola, to gdy przejeżdża, tylko macha ręką przez szybę, nie zatrzymuje się i nie otwiera okna, żeby o cokolwiek zagadnąć.
No tak, ten świat powoli staje się obcy. Jeśli tylko pod koniec kwietnia zabierzemy rzeczy ze stodoły i Jeepa od Sąsiadów, to co nas będzie jeszcze z nim wiązać? Sąsiedzi właśnie, twaróg, jajka i?...Tylko wspomnienia.
Wieczorem obejrzeliśmy film, tym razem irlandzki Professor and the Madman, z 2019 roku (polecany zresztą przez Hela). Opowiada historię prac nad przygotowaniem słów do pierwszego wydania Oxford English Dictionary, który uważany jest za najbardziej wyczerpujący i metodyczny słownik języka angielskiego. Przy świetnej grze aktorskiej Mela Gibsona i Seana Penna (główne role), ale również wszystkich pozostałych, w tym dwóch kobiecych, można było zrobić film trzymający w napięciu przy zdawałoby się "żadnej" akcji. No i ten klimat Anglii z XIX wieku, tamtej epoki, sposobu bycia i prowadzenia rozmów.
SOBOTA (11.04)
No i co z tego, że wczoraj nastawiłem budzenie na dzisiaj na 09.00?
Skoro już przed siódmą nie mogłem dalej spać i wstałem. Żona, co prawda wstała później niż ja, ale według jej standardów też wcześniej. Ja będąc już "w środku" dnia popełniłem kolejny raz ten sam błąd (robię to machinalnie) i do niej zagadnąłem.
- Ale nie rozmawiajmy o konkretach! - natychmiast odparła dosyć zjadliwym tonem. - Wyobraź sobie, że mnie nie ma...
To się przytkałem zabrawszy się za swoje codzienne poranne rytuały, a Żona na fotelu mogła spokojnie uprawiać 2K+2M.
Po długim okresie wysyłania życzeń świątecznych i ich odbierania zabrałem się za ostatni bastion Nie Naszego Mieszkania - kuchnię. Niby nic jej nie może pomóc w jej wyglądzie i standardzie, ale jednak zapanowała wyraźnie odczuwalna i widoczna świeżość. I nawet pod zlewem zamocowałem kilka wkrętów-haczyków, na których powiesiłem woreczki z cebulą, która u nas schodzi w niesamowitych ilościach, mimo że jest nas przecież tylko dwoje. Zrobiło się sporo miejsca i w tym uporządkowaniu od razu było widać, ile mamy zapasów i kiedy trzeba je uzupełniać.
Oczywiście dzisiaj rozmawiałem z najbliższymi.
Syn zasapanym głosem oznajmił mi, że wreszcie po 6. latach mieszkania w Sypialni Dzieci zabrali się z Synową za ogródkowe uprawy. Wyraźnie sprzyja temu izolacja, we wszelkich jej aspektach. W jakimś sensie inspirują się działalnością Córci i Zięcia, którzy u siebie, w Dziurze Marzeń (wreszcie nazwałem to miejsce, w którym zadekowali się Córcia, Zięć i Wnuczka), hodują rośliny w permakulturze. Tak mnie to wzięło, że już nie mogę wytrzymać w Nie Naszym Mieszkaniu, tylko też tak chcę. Ale co mogę zrobić w tej chwili? Ano polizać przez szybkę i poczytać w Internecie. Skupiając się tylko na chłodnej i naukowej definicji, mogę napisać, że permakultura to system projektowania przez człowieka, należałoby dodać "współczesnego", oparty na podglądaniu przez niego ekosystemów naturalnych. Czyli "rzeczywiście" odkrywanie Ameryki.
Jak już koronawirus odpuści, nie obędzie się bez naszego przyjazdu do Dziury Marzeń, żeby dokładnie wszystko omówić, przestudiować, dowiedzieć się i zapisać. W tym roku oczywiście nie zdążymy w Wakacyjnej Wsi skorzystać z dobrodziejstw permakultury, ale na pewno założę jej przyczółki. A póki co, po prostu do gleby wsieję różne sałaty, szczypior, zioła, posadzę kilka krzaków niezwykle plennych i odpornych na choroby koktajlowych pomidorów i nie wiadomo co jeszcze, bo nie wiem, co mnie najdzie, ile będę miał czasu i sił. I już się martwię, bo ponoć tego roku będzie duża susza.
Tymczasem Córcia zakomunikowała, że powoli zabierają się do upraw. A na święta przyjadą do nich teściowie. Trudno się im dziwić z wielu względów, mimo że mają ok. siedemdziesiątki. Bo właśnie z powodu tego wieku, muszą zdążyć się nacieszyć Wnuczką? Tak długo przez nich wyczekiwaną. A "innej" drogi nie mieli, bo Zięć jest jedynakiem. I na dodatek musieli wpaść na Córcię, taką, a nie inną synową, za którą przepadają (syndrom nieposiadania córki), ale która, nie dość że ma swój charakterek, to jeszcze miała długi czas dylematy natury filozoficzno-psychologiczno-egoistyczno-biologiczno-mentalnej. Przy czym pisząc "egoistyczno" wyraźnie zaznaczam, że w tym przypadku i w moim rozumieniu nie ma w tym słowie niczego pejoratywnego.
Do Dziury Marzeń mają 30 minut drogi. Więc tym bardziej przyjadą.
Rozmawiałem też z Bratanicą. Jej synek kończy jutro roczek. Wszelkie obchody zostały przesunięte na koniec maja. To dobrze, chociażby z tego względu, że moja Była Bratowa siedzi uwięziona w Niemczech i nie mogłaby brać udziału w obchodach I rocznicy urodzin swojego wnuka.
Usiłowałem też dodzwonić się do Hamburga, do Siostry i do Siostrzeńca, ale bezskutecznie. Jako Świadkom Jehowy nie miałem zamiaru składać świątecznych życzeń, no chyba że Siostrzeńcowi, który od razu łyknąłby prowokację Wuja, ale chciałem ich po prostu usłyszeć.
No i porozmawiałem z Bratem. Razem z jego Partnerką siedzą w domu i życie toczy się jakoś dalej.
A potem Żona ustaliła z Pasierbicą formę i sposób spotkania się z nimi, czyli z Krajowym Gronem Szyderców, w pierwszy dzień świąt.
Wieczorem obejrzeliśmy film, tym razem amerykański (zdaje się, że chińsko-amerykański) Jack Reacher:Nigdy nie wracaj z 2016 roku, oczywiście z Tomem Cruisem. Żona nawet nie zaprotestowała, gdy zaproponowałem, aby obejrzeć kolejny raz w akcji Jacka Reachera. I dotrwała spokojnie do końca, może dlatego że finałowa rąbana i strzelanina ją zaskoczyła, bo odbyła się znacznie wcześniej, a sporą końcówkę filmu wypełniało dość sensowne roztrząsanie dylematów rodzinnych i psychologicznych.
NIEDZIELA (12.04)
No i po symbolicznym śniadaniu wyruszyliśmy w 7. minutową drogę.
Tyle zajmuje nam dotarcie z Nie Naszego Mieszkania do Krajowego Grona Szyderców. Od drzwi do drzwi. Jadąc ćwiczyliśmy dialog, który moglibyśmy potencjalnie przeprowadzić z patrolem policji.
- Dzień dobry, Jan Kowalski z metropolialnej komendy policji. - Czy państwo wiecie, że są ograniczenia w ruchu i przemieszczaniu się, w tym samochodowym?
- Tak, wiemy.
- To w związku z tym, dokąd państwo zmierzacie?
- Do samotnej matki, która bardzo źle znosi samotność w święta. - I wieziemy jej trochę świątecznych wiktuałów, bo w domu, z którego nie wychodzi, nie ma niczego.
To powinno byłoby wystarczyć. Żona zabroniła mi, żebym nie odzywał się w stylu Panie st. aspirancie, my jedziemy do naszej żyjącej matki, tak jak Pan Prezes do swojej, akurat nieżyjącej, na jej grób, mimo że jest zakaz i cmentarze pozamykane. - Czy Pan Prezes bramę cmentarza forsował osobiście, czy ktoś mu otworzył? - Pytam tak tylko z ciekawości.
Albo mógłbym jeszcze dodać, czego Żona też mi zabroniła:
- A widział pan, panie st. aspirancie, zdjęcia przedstawiające nielegalne zebranie ponad 10. osób składających wieńce w związku z obchodami 10. rocznicy katastrofy smoleńskiej. - Jak już wspomniałem, było zgromadzonych znacznie więcej osób, niż przewiduje prawo, żadna z nich nie miała na twarzy maseczki, no i nie była zachowana 2. metrowa odległość między poszczególnymi osobami, a zwłaszcza między nimi a Panem Prezesem, bo każda z nich chciała być z nim jak najbliżej w tej trudnej dla niego chwili.
Na miejsce dotarliśmy bez przeszkód, bo żaden patrol nas nie zatrzymał. Może dlatego, że ponoć policja jest wkurzona, bo przy tym jawnym ignorowaniu prawa, aroganckim okazywaniu przez Pana Prezesa są równi i równiejsi (Orwell - Folwark zwierzęcy), nie wie, co ma mówić ludziom...
Spotkanie odbyło się w ogródku, przez płot. My dostaliśmy dwa krzesła, kawę i świąteczne wiktuały. Słoneczko pięknie przygrzewało i było bardzo sympatycznie. Rozmowy, zabawy na odległość w głuchy telefon i sędziowanie w meczu piłkarskim Q-Wnuk vs Pasierbica (10:8). Na koniec dostaliśmy trochę świątecznych wypieków (bezglutenowy mazurek zrobiony przez Pasierbicę i zwykły, dostarczony "drogą przez płot" przez Byłych Teściów Mojej Żony) i istotny dla mnie sos tatarski.
Wyjazd był istotny przede wszystkim ze względu na Żonę, która naprawdę jest uwięziona w Nie Naszym Mieszkaniu i znosi to coraz gorzej. Jeśli dodać, że mogła zobaczyć się z Wnukami i podrzucić im w ogródku zająca...
Do Nie Naszego Mieszkania dotarliśmy też bez policyjnych przeszkód.
Kolega Współpracownik wysłał nam obszernego maila z życzeniami i ze zdjęciami z jego nowej pracy i ze zdjęciami Farmaceutki, jego wieloletniej życiowej partnerki, która w masce i w przyłbicy, jako kierowniczka apteki, pracuje na pierwszej linii frontu.
Miałem do niego spokojnie, po obiedzie, zadzwonić, ale mnie, zaniepokojony, że się nie odzywam, uprzedził. Rozmawialiśmy 58 min. i 41 sek. W życiu tak długo nie rozmawiałem przez telefon.
Wieczorem obejrzeliśmy film szpiegowski, tym razem amerykańsko-brytyjski, z 2014 roku November Man z Piercem Brosnanem w głównej roli. Grał on tutaj emerytowanego agenta CIA.
Obejrzeliśmy, to za dużo powiedziane. Zaraz na samiutkim początku Żona zaznaczyła Ale ja już tego rodzaju filmy oglądam po raz ostatni, bo..., by po 20 minutach oznajmić:
- A będzie ci przykro, jak ja już sobie pójdę? - Położę się i posłucham sobie książki.
Nie był to zdecydowany chłam, więc obejrzałem do końca, może dlatego że Brosnana darzę sympatią. Ale nie powinien już występować w takich filmach i takich rolach. Nawet jako emerytowany agent. Lepiej by chyba wypadł, jako emerytowany ktoś tam, nauczyciel, pisarz, itp., bo zdolności aktorskie ma.
Film wypadł znacznie gorzej niż dwa poprzednie z Tomem Cruisem. Prawie wcale nie trzymał w napięciu, a i warstwa psychologiczna była spłycona.
I skąd o tym wszystkim wiedziała Żona i to tak szybko? Już po 20. minutach oglądania.
PONIEDZIAŁEK (13.04)
No i drugi dzień świąt nie zaczął się najlepiej.
Przez całą noc męczyły mnie finansowe koszmary pod jednym wspólnym mianownikiem Jak i czy damy sobie radę?! Musiałem o tym porozmawiać z Żoną, a to nie wróżyło łatwej i spokojnej rozmowy. I tak było przez jej dłuższy czas, gdy w końcu nastąpiło przełamanie i zwrot. Już na tym suchym, bezśniadaniowym etapie wymyśliliśmy wiele ciekawych, nowych rozwiązań, by później przy śniadaniu, Luksusowej (ja - obficie) i Laskowej (Żona - skromnie) wspiąć się na wyżyny pomysłów. Ale potrzebowaliśmy jeszcze raz, przed środowym podpisaniem aktu notarialnego, pojechać do Wakacyjnej Wsi i ją obejrzeć. Zadzwoniliśmy do Artystycznej i do Bojowego. Na jutro umówią nas z Pozytywną Maryją.
Więc dzisiejszej nocy koszmarów na pewno mieć nie będę.
So, alors, so, tak, więc dzisiaj publikuję wcześniej, żebym mógł zdążyć złożyć wszystkim świąteczne życzenia: ZDROWIA I NIE DAJMY SIĘ ZWARIOWAĆ. I fuck them all, jak powiedział Wojciech Mann, któremu przy okazji życzę wszystkiego najlepszego!
Wiemy, co dzisiaj będziemy oglądać. Ale "recenzja" jutro.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił siedem razy.
Godzina publikacji 17.56.