27.04.2020 - pn
Mam 69 lat i 148 dni.
WTOREK (21.04)
No i wczoraj byłem permanentnie głodny.
Taki stan rejestrowałem zresztą u siebie od dwóch dni, bo jak zwykle obserwuję swój organizm, a poza tym słyszę z tyłu głowy głos Żony Mów mi natychmiast o różnych anomaliach u ciebie (chodzi wyłącznie o fizyczne, bo psychiczne widzi sama - dop. mój), odstępstwach, o twoim samopoczuciu, gdybyś miał jakiś dyskomfort, itd.
Tak podwójnie zmotywowany sam siebie obserwuję, ale nie jakoś chorobliwie, hipochondrycznie (hipochondrialnie?), ale racjonalnie, matematycznie Jeśli było A, to w wyniku otrzymamy B. Przekładając na polski - jeśli wypiłem danego dnia 6 Pilsnerów Urquelli, to następnego dnia w wyniku otrzymamy..., albo - jeśli obżarłem się moim ulubionym hinduizmem i to tuż przed pójściem spać, to w nocy..., itd. Oczywiście są bardziej skomplikowane zależności B od A, rozłożone w czasie, przy czym B łatwo zaobserwować i odnotować, bo daje w danym momencie nieźle popalić, ale czym było A? Czasami jest ciężko dojść, albo jest to niemożliwe.
Żeby była jasność, ta obserwacja własnego organizmu wcale mnie nie męczy, raczej w jakimś sensie fascynuje ta jednostkowa powtarzalność mechanizmów.
A tu taka niespodzianka. Ni z gruchy, ni z pietruchy przez dwa dni chodziłem głodny, chociaż niby wszystko odbywało się normalnie, jak co dzień, mało tego, z wojskową precyzją i psią powtarzalnością.
Więc z tego stanu zwierzyłem się Żonie i to był duży błąd, bo takiej reakcji Żony się nie spodziewałem. Doskonale wiem, jakie znaczenie przykłada ona do sposobu żywienia, ale wiadomo, że nie da się wszystkiego żywieniowo (żywnościowo) zaplanować i przewidzieć i czasami mogą się zdarzyć jakieś odstępstwa, nie chcę tego tak nazywać, od żywieniowego rygoru. Więc gdzieś po żywieniowej/żywnościowej drodze może się trafić jakiś serniczek, schabowy z ziemniakami, pyszna bułeczka z masełkiem, jakiś sztuczny baton nafaszerowany konserwantami, barwnikami, aromatami, preparatami zastępującymi cukier, kawałek tortu ze składnikami jak wyżej z dodatkiem aluminium, jogurt z przeciwutleniaczami, emulgatorami, zagęszczaczami i wzmacniaczami smaku, kiełbaska o zawartości kiełbasy w kiełbasie na poziomie 40% i o trwałości jednego roku, szynka z folii, z której przy otwarciu opakowania wychlustowywuje (wychlustywa?, wychlusta?) woda nasączona chlorkiem sodu o stężeniu 30%, czy nawet puszka coca-coli z zawartością cukru na poziomie 70% i z innymi składnikami trzymanymi przez twórców receptury i producentów od samego początku w głębokiej tajemnicy, o których tylko wiadomo, że są w stanie (składniki, nie producenci, chociaż to nigdy nie wiadomo) wyżreć zęby i usunąć rdzę w samochodzie i spowodować wspólnie z cukrem uzależnienie i stworzyć piękną populację współczesnych Amerykanów. Ale żeby poszło o głupi makaron, na dodatek ryżowy, i o ziemniaki? Tego nie byłem w stanie przewidzieć.
- No właśnie, to się tak kończy! - Żona zaczęła natychmiast z wysokiego C, jak usłyszała moją skargę o głodzie. - Jak się je tylko makarony i ziemniaki. - Same węglowodany, które bardzo szybko wywołują poczucie głodu, więc trzeba jeszcze więcej ich jeść, żeby znowu za chwilę być głodnym, więc znowu je jeść i tak na okrągło! - A potem z tego robią się takie... - tu nie kończąc zaczęła obiema rękami zakreślać półkola wokół swojego brzucha ciągle je powiększając wyraźnie odnosząc się do jakiegoś wyimaginowanego, a może mojego.
Wtedy jeszcze specjalnie niezdenerwowany starałem się sprawę zbagatelizować tłumacząc Żonie, że przecież w ostatnim okresie raptem raz, przedwczoraj, zjedliśmy makaron ryżowy, a wczoraj ziemniaczki z okrasą i to tyle, i że przecież nie robimy tego nagminnie. Sprawa jakoś przyschła, ale ponownie wybuchła po zupce, która oczywiście była smaczna, ale mojego głodu nie zaspokoiła, więc wziąłem sobie kilka orzeszków nerkowca, które zresztą bardzo lubię.
- No i na dodatek wpierniczasz te orzeszki!... - Żona zaczęła się wkurzać i machać nad nimi rękami.
No tego było już za wiele. Wściekłem się "tłumacząc" To ile ja tych pieprzonych orzeszków do jasnej cholery zjadam, jak często i kiedy ostatni raz jadłem?!
Był to "świetny" moment, żeby wieczorem się pokłócić, ale odpuściłem sobie, bo wiedziałem, co będzie - długa bezowocna dyskusja dziad swoje, baba swoje i nieprzespana noc. Przeczekałem, Żona położyła się do łóżka w ołowianej atmosferze, a ja w takowej, bez żadnej przyjemności kończyłem bloga.
Dzisiaj rano atmosfera nadal była gęsta. Niby odzywaliśmy się do siebie normalnie i zachowywaliśmy się takoż, ale fałsz było czuć na kilometr. W Szkole tylko czekałem na smsa od Żony, bo wiedziałem, że być musi.
- Mam taką prośbę/pytanie (najpierw się zastanów) - czy uważasz, że "pozwalając" dbać o siebie i swoje zdrowie robisz mi uprzejmość? Czy tak to czujesz? Czy może inaczej (jak?). Zastanów się, proszę w wolnej chwili. (pis. oryg.)
No prawdziwy Wersal. Odpowiedziałem mniej więcej w tym samym stylu.
- Ja już się zastanowiłem wczoraj, ale postanowiłem poczekać z rozmową do dzisiejszego popołudnia.
Po powrocie do Nie Naszego Mieszkania długo zwlekaliśmy z rozmową wykonując różne prace, żeby później nic nad nami nie "wisiało".
Zacząłem ja prowadząc długi i początkowo spokojny monolog, że przecież ja odżywiam się zdrowo i przede wszystkim się z tym nie męczę i do tego nie przymuszam, tylko jestem do takiego stylu i sposobu żywienia przekonany, co chyba widać po moim postępowaniu i zachowaniu, że widzę w tym sens, że schudłem i znacznie lepiej się z tym czuję i fizycznie, i psychicznie, że nie protestuję i się nie znarawiam (znarowiam?) lub staję okoniem, sam siebie pilnuję lub nawet pilnuję Żony, jeśli akurat o czymś zapomni, że wiem, że o mnie dba i że wkłada w to serce i się przejmuje, ale przecież nie mogę czuć się obserwowany i nie mogę być za każdym odstępstwem, w końcu rzadkim, natychmiast upominany i żebym mógł, jak najdzie mnie ochota, zjeść bez wyrzutów sumienia trochę tych pierdolonych orzeszków, bo świat się nie zawali, skoro nie robię tego nagminnie lub nałogowo, a ja będę miał drobną przyjemność i żeby wtedy nie machała nad nimi tak histerycznie rękami - jednak się rozkręcałem coraz bardziej - bo to się zaczyna ocierać o fanatyzm, a fanatyzm w żadnym momencie niczemu dobremu nie służy.
Nawet udało mi się zachować wersalskie ą i ę z wyjątkiem pierdolonych, co Żona wyraźnie doceniła, bo dalej dyskusja przebiegła spokojnie, rzeczowo i wyjaśniająco różne nieporozumienia. Nawet na koniec kilka razy się obśmiała, gdy wcieliłem się w jej postać i odegrałem scenę machania rękami nad orzeszkami.
ŚRODA (22.04)
No i dzisiaj odebraliśmy klucze do Wakacyjnej Wsi.
W samo południe, bo to najlepiej oddaje dramatyzm sytuacji.
Obecni byli: Pozytywna Maryja, my, Artystyczna i Bojowy. Spisany został protokół zdawczo-odbiorczy zawierający stany liczników i otrzymaliśmy masę różnych kluczy do domu, kotłowni, jednego pomieszczenia gospodarczego i drugiego oraz do hydroforni. Połapać się w nich było nie sposób, ale kieszeń urywało.
Dom był puściutki i wyglancowany, i zdecydowanie zyskał bez "ślicznych" mebli i obrazków, ale oczywiście zrobił się jeszcze większy niż uprzednio.
Przy okazji udało nam się chwilę porozmawiać z synem Pozytywnej Maryi, takim typowym Gruzinem. Smagła cera, orli nos, wyraźnie po matce, i ogólna postura z mocno wydatnym brzuchem.
Nic tolko takoj nastojaszczij Gruzin.
A potem w swoje władanie wzięli nas fachowcy - Bas ze swoim współpracownikiem. Chyba ze trzy godziny chodziliśmy po domu, mierzyliśmy, obgadywaliśmy, dyskutowaliśmy i planowaliśmy. I od razu zaczęliśmy się czuć u siebie.
Do Metropolii wróciliśmy wykończeni, a przecież nic takiego nie robiliśmy. Jeszcze tylko opracowałem specyfikację okien, które będą wymieniane w Domu Dziwie, a którą Żona natychmiast wysłała firmie do wyceny, zamówiłem u Sąsiadki Realistki dwa koła twarogu i jaja, bo jutro dzień przeprowadzki i będziemy siłą rzeczy w Naszej Wsi, i... padliśmy.
CZWARTEK (23.04)
No i raniutko jechaliśmy do Naszej Wsi.
To nie przeszkodziło Żonie nastawić nawigacji na Wakacyjną Wieś, bo już chyba tylko jedno ma w głowie, a poza tym lubi w czasie drogi, nawet jak jest ona znana, jak Złowieszcza bezsłownie pokazuje trasę. Specjalnie się temu nie dziwiłem, bo Żona jest dziwna i z tego chociażby powodu miała prawo "inaczej" nawigację nastawić.
Tknęło mnie, że Żona jednak przez cały czas konsekwentnie "jechała" do Wakacyjnej Wsi, mimo że krajobraz za oknami wskazywał inaczej, gdy nagle zapytała:
- A kiedy będą te nierówności?
W tym miotaniu Metropolia - Wakacyjna Wieś - Metropolia precyzyjnie zarejestrowaliśmy i zapamiętaliśmy jakiś pół kilometrowy odcinek, na którym za pierwszym razem o mało nie urwało nam podwozia Inteligentnego Auta, więc potem zawsze byliśmy czujni i na niego się zasadzaliśmy.
Zrozumiałe, że trudno było mi utrzymać powagę.
- Bo myślałam, że ty potwierdzasz, że tam jedziemy, gdy zobaczyłeś na ekranie i przeczytałeś głośno O, Wakacyjna Wieś.
Żona została u Sąsiadów, a ja pojechałem wraz z firmą przeprowadzkową do... Szweda.
Według szefowej firmy, tej, która natychmiast po latach mnie rozpoznała, samochód, który miał przyjechać, miał być olbrzymi i miał zabrać wszystko za jednym kursem. A gołym okiem było widać, że takich kursów musi być przynajmniej dwa.
Trzech panów bez szemrania pakowało wszystko, co im wskazałem, a ja w skrytości ducha dziękowałem niebiosom, że nie robi tego Handlarz Starzyzną. Ile byłoby przy tym gadania i wydziwiania.
Pierwszy raz pojechaliśmy do Wakacyjnej Wsi w kolumnie - ja na przedzie, w środku Żona prowadząca Terenowego, który po miesięcznym, bezczynnym staniu na podwórzu Sąsiadów, rwał się do drogi, a na końcu główny transport.
W trakcie drugiego pakowania udało mi się pójść do Suni, trochę przy niej postać i pogadać, a potem nawet sympatycznie porozmawiać ze Szwedem. Po tej rozmowie upewniłem się co do jednego - dobrze się stało, że Naszą Wieś przejął ktoś taki, i to dokładnie, jak Szwed. Nie dość, że my mieliśmy fuksa, to Nasza Wieś również. Po prostu za chwilę otrzyma ona trzecie życie. I jakie by ono nie było, to dla niej będzie to dobre i nadal będzie kwitła. Wracając do Metropolii oboje z Żoną co do tego się zgadzaliśmy, przy czym było istotne, że ten fakt dotarł wreszcie do mnie, bo Żona uważała tak od samego początku. Chyba od tego zrobiło mi się lżej, mimo że nasz ukochany lasek i inne takie zostały zrównane z ziemią. Ale i tak wiemy swoje, że najważniejszy w historii Naszej Wsi był fakt, że wyrwaliśmy ją ze szponów zasyfiałego i beznadziejnego gospodarstwa nadając mu niepowtarzalny sznyt, który będzie naszym śladem.
Z Sąsiadami ustaliliśmy, że teraz będziemy się spotykać co tydzień, czyli oczywiście częściej, niż gdy byliśmy na miejscu, a pretekstem będzie odbiór twarożku, który "muszę" codziennie zjadać na śniadanie.
- Bo inaczej to my nie będziemy już mieli z kim pogadać! - dodali na pożegnanie Sąsiadka Realistka i Sąsiad Filozof.
Żonie ta kilkugodzinna nasiadówa u nich zrobiła bardzo dobrze.
A co się stało z Terenowym? Ano jemu się fuksnęło, bo jako pierwszy przenocował w Wakacyjnej Wsi. Zostawiliśmy go opatulonego garażem, czego w swoim samochodowym życiu praktycznie nigdy nie doświadczał, zawsze smagany deszczem i wiatrami w Naszej Wsi.
Wieczorem zadzwoniliśmy do elektryka i hydraulika podrzuconych nam przez Basa. Z pierwszym umówiliśmy się na jutro, a z drugim na sobotę.
A potem żmudnie przebijaliśmy się przez stertę papierów przesłanych nam przez Księgową I. Gdy je wypełnimy, wyślemy do Urzędu Pracy. Może uda się uzyskać bezzwrotną pożyczkę w ramach tarczy ochronnej dla mikroprzedsiębiorstw
Znowu padliśmy.
PIĄTEK (24.04)
No i raniutko wpadłem do Szkoły.
Na godzinkę, żeby pozałatwiać najpilniejsze sprawy.
A potem pojechaliśmy do Powiatu na roczny przegląd Inteligentnego Auta, który w autoryzowanym serwisie miał kosztować, przypomnę, 1700 zł. Z kolei wymiana wycieraczek 170, a odgrzybianie klimatyzacji 169. Po raz pierwszy na robienie rocznego przeglądu w zwykłym serwisie mogliśmy sobie pozwolić, bo firma leasingowa nie mogła już nam niczego narzucić. Czyli, że mogła nam co najwyżej skoczyć na warstat.
Dzisiejszy dzień był trzecim naszego miotania się w trójkącie Metropolia - Wakacyjna Wieś - Powiat lub odwrotnie. Więc trochę kilometrów się zrobiło i nowiuśką przednią szybę upstrzyło. Ten widok jest budujący, bo widać jak wielkimi krokami nadchodzi wiosna (chyba raczej lato od razu) i widać, jaka jest w tym względzie różnica między Polską a Niemcami w obszarze wszelkiego fruwającego robactwa. Tam można przejechać i 1000 km z wypicowaną szybą i nic. Tak chemiczne, tamtejsze rolnictwo wytrzebiło fruwające bezkręgowce. A u nas, proszę, nie jest tak źle.
Oczywiście Żona chciała wycieraczkami i płynem zmyć te upstrzenia, ale się zaparłem i po moim trupie, żebym nowiutką szybę od razu przez jakieś robale porysował starymi piórami wycieraczek.
- Dopóki nie wymienimy, nie ma mowy, żebym tknął włącznik.
Żona patrzyła na mnie z niedowierzaniem.
Byliśmy umówieni w warsztacie, do którego nie zaglądaliśmy ze cztery lata, więc wszelkie kontaktowe nici zostały pozrywane. Ale Szef Warsztatu pozostał ten sam, więc z ponownym nawiązaniem nowych nie było problemu. Zapomnieliśmy tylko, że musimy się do niego od nowa przyzwyczaić, bo często jest nieprzytomny i zawsze tak w bezpośredniej rozmowie wygląda. To może budzić początkową nieufność klienta i oczywiście pierwszy raz w nas budziło, ale potem się przyzwyczailiśmy i było ok. Trzeba było tylko każdorazowo wypisać wszystko na kartce, cały zestaw problemów lub napraw, na co wpadliśmy dosyć szybko. Bo bez tego, gdy przyjeżdżaliśmy po odbiór auta, na nasze sprawdzająco-upewniające-wyliczające pytania Czy wszystko jest zrobione, zawsze słyszeliśmy powtarzającą się odpowiedź:
- Aha... - tu zawieszał głos i patrzył na nas niezrażony i nieprzytomny - to jeszcze to trzeba było zrobić?... - dalej zawieszał się w tej nieprzytomności. A widząc nasze (czytaj moje) zirytowane milczące spojrzenie częściowo się odwieszał.
- To może niech pan jeszcze zostawi auto do jutra, albo przyjedzie następnym razem.
Tak było ciągle, dopóki nie wpadliśmy na te kartki. Ale minęły cztery lata i o nich zapomnieliśmy.
A pani, dla nas nowa, siedząca w "recepcji", na pierwszej linii frontu, spokojnie zakomunikowała:
- To proszę zostawić auto, zadzwonimy, jak będzie gotowe do odbioru.
- Ale z Szefem Warsztatu umawialiśmy się, że poczekamy tutaj i że przegląd będzie robiony od razu.
- To proszę poczekać, zawołam szefa.
- Aha... - zaczął tak samo, jak cztery lata temu. - To ja zaraz powiem Zenkowi, żeby ściągnął auto z podnośnika i zabrał się za pańskie.
- A ile to potrwa? - zapytałem nieufnie.
- Godzinkę, może półtorej.
Czy ja żyję raptem dwadzieścia lat i pierwszy raz przyjechałem do warsztatu, zwłaszcza do niego? Już to zdrobnienie godzinka było mocno podejrzane, a poza tym nikt mi nie wmówi, że Zenek lub inny Heniek ściągnie natychmiast z podnośnika auto, które ma zdjęte dwa przednie koła, a wahacze smętnie wiszą. Owszem, gdy przyjeżdżałem pierwszy o 08.00, to czekałem do półtorej godziny czytając książkę. A raz z Żoną o takiej porze poszliśmy do pobliskiego hotelu przeczekać przy kawie, czy herbacie, żebrząc o nie, bo przecież o tej godzinie "nic" w Powiecie nie było czynne. Teraz to mowy być o tym nie mogło. Moglibyśmy sobie żebrać, ale na zewnątrz, bo przez koronawirusa wszystko było zabarykadowane.
Wyjątkowo kiedyś taka sytuacja długiego czekania całkowicie mi odpowiadała. To było wówczas, gdy Kanadyjczyk I (ten od oddzielnej kołdry dla Żony), przyjechał do Polski i kilka dni siedział w Naszej Wsi. Jest to typ, który swoim podejściem do obcych sobie spraw, do własnych, jak i do swojej osoby kieruje się nadrzędnym podejściem, eufemistycznie mówiąc, niespiesznym, na zasadzie No przecież się zdąży. Taki system oczywiście rozwala jego życie, co i jemu i wszystkim jest wiadome, ale też kompletnie destrukcyjnie wpływa na otoczenie, w którym akurat Kanadyjczyk I się znajduje. W trakcie jego pobytu trzeba było wszystkie sprawy odłożyć na bok, ale życie jednak biegło dalej, a roczny przegląd auta od dawna był umówiony na 08.00. Taka poranna godzina jest dla Kanadyjczyka I zabójcza, ale w wieczór poprzedzający zaparł się, że on rano ze mną pojedzie. A on jak się zaprze, to nie ma zmiłuj.
- Dobra! - powiedziałem. - Ale ci mówię, kurwa, że ja(!) wyjeżdżam o 07.30, bo stąd do powiatu są 23 km. - I jak się spóźnię, to wypadnę z kolejki.
- Będę gotowy. - odparł jak nie on. Widocznie lata niewidzenia się i chęć niespiesznego pogadania były nawet jak na niego zbyt mocne.
Ale ja go znałem i dodałem:
- Mówię ci, kurwa, że o 07.30 masz stać gotowy i ubrany przy bramie, bo z mety pojadę sam i nawet się nie obejrzę i nie pomogą żadne błagania, że ty tylko jeszcze do toalety lub że jeszcze tylko wypijesz łyk herbaty.
Gdy rano wyszedłem do auta, Kanadyjczyk I chodził tam i z powrotem wyraźnie znudzony, bo musiał być przed czasem. Co to znaczy umiejętność dotarcia do człowieka. Trzeba tylko wiedzieć, że w jego przypadku jest to niemożliwe bez stosownego przerywnika.
Wtedy, gdy usłyszeliśmy od Szefa Warsztatu, że auto będzie gotowe za godzinkę, poszliśmy sobie piechotą do centrum powiatu, ponad pół godziny drogi, potem siedzieliśmy w jakiejś knajpie ze trzy i gdy wróciliśmy, usłyszeliśmy, że auto właśnie jest gotowe. Cały ten czas, aby "auto było gotowe", wykorzystałem, żeby spokojnie z Kanadyjczykiem I pogadać, powspominać, a z nim to można długo, bo nie dość że facet ma olbrzymią, wręcz fanatyczną wiedzę historyczno-polityczną i medyczną, to mimo że nie widzieliśmy się dobrych kilka lat, rozmawiało się, jakbyśmy się widzieli wczoraj. On tak ma zawsze.
Dzisiaj na "godzinkę lub półtorej" nie mogliśmy sobie pozwolić.
- To może my skoczymy do Wakacyjnej Wsi - zaproponowałem - weźmiemy Terenowego, przyjedziemy w dwa auta, zostawimy Inteligentne Auto i spokojnie pozałatwiamy nasze sprawy.
- Dobrze... - odpowiedział Szef Warsztatu wchodząc od razu w swoją nieprzytomność. Na szczęście Pani Z Pierwszej Linii Frontu, całkowicie przytomna, rzeczowa, kumata i sympatyczna wzięła sprawę w swoje ręce.
- Jak auto będzie gotowe do odbioru, zadzwonimy!
W ten sposób do 13.00, do spotkania z elektrykiem w Wakacyjnej Wsi, zrobiło się mnóstwo czasu, więc oprócz krótkiej, zaplanowanej wizyty w US polegającej na wrzuceniu do skrzynki-urny oczekiwanego przez panią z US dokumentu, postanowiliśmy z marszu przejść z Terenowym przez przegląd rejestracyjny, zwłaszcza że ostatnia pieczątka w dowodzie rejestracyjnym Termin Badania Technicznego 19.01.2019 wyglądała dla wszystkich dziwnie, a dla policji podejrzanie. Oczywiście w styczniu 2019 roku byliśmy na przeglądzie rejestracyjnym, już drugim w Naszym Miasteczku, ale facet nie wbił nam standardowej pieczątki Termin Badania Technicznego 19.01.2020, tylko wystawił świstek papieru, że niby Terenowy jest dopuszczony do ruchu, ale nie zgadza się numer nadwozia z tabliczki znamionowej z tym wpisanym do dowodu rejestracyjnego, więc proszę to wyjaśnić w Powiecie. Dobre sobie, raptem 400 km. Więc Terenowy jeździł ponad rok bez pieczątki. To było jeszcze o tyle dziwne, że rok wcześniej, przy pierwszym przeglądzie w Naszym Miasteczku wszystko grało nie mówiąc o iluś wcześniejszych przeglądach w Powiecie.
No i dzisiaj sprawa została rozszyfrowana dzięki technikowi ze stacji diagnostycznej, temu samemu, co kilka dni temu przeglądał Inteligentne Auto i w promocji wręczył nam gaśnicę. Gość, taki powolny i skupiony pigularz, sprawę przenicował na wylot niczym najlepszy śledczy. I wyszło, że ten "pierwszy" w Naszym Miasteczku odczytał numer nadwozia z tabliczki znamionowej, gdzie pierwszą cyfrą była 1 i wszystko się zgadzało z dowodem, ale ten drugi, po roku, odczytał numery z drugiej, innej tabliczki znamionowej, gdzie pierwszą cyfrą, według niego nie była 1 tylko litera I. Głąb nie wiedział, że w amerykańskim zapisie jest to też Jedynka. Sprawa się więc wyjaśniła, ale trwało to i trwało, i z zapasu czasowego nie pozostało nic, ale na koniec dostaliśmy tym razem letni płyn do spryskiwaczy.
Kwitnąc tak w oczekiwaniu na rejestrację telefonicznie potwierdziliśmy Pozytywnej Maryi, że Gruzin, mógłby już w międzyczasie wozić do nas te 2 m3 obiecanego nam wysuszonego dębu.
- Ale wie pani, ja bym wolała, żeby pani sama do niego zadzwoniła, bo on na mnie krzyczy mówiąc, że się do wszystkiego wtrącam. - To podam numer telefonu do syna.
Po czym zniżyła głos i zaczęła mówić prawie szeptem.
- Powiem pani coś w tajemnicy. - Niech pani słucha. - Syn ma tego drewna więcej, tylko niech się pani nie wyda, że to ja powiedziałam.
To z Żoną stwierdziliśmy, że musimy od razu kupić 10 m3, bo nie dość że dwa lata sezonowane, to jeszcze po 160 zł za kubik. W Naszej Wsi takie samo kupowaliśmy po 220 zł (8 miesięcy sezonowania) lub 250 (2 lata).
Do elektryka spóźniliśmy się 15 minut.
Cały czas uprzedzaliśmy go, że się jednak spóźnimy i cały czas słyszeliśmy spokojne Nie szkodzi.
Przed naszym przyjazdem zdążył obejść i dokładnie obejrzeć cały Dom Dziwo na tyle, żeby na dzień dobry stwierdzić Dom potężny.... Więc mu odpowiedzieliśmy, że właśnie tak i że z każdym naszym przyjazdem jest większy.
Gdy z ganku od razu weszliśmy do olbrzymiego salonu (grubo ponad 30 m2), całego w boazerii od podłogi do sufitu, zaczął cmokać z podziwu. A jego cmokanie i podziw wzrosły, gdy zobaczył pod sufitem wycięte okrąglutkie otwory, takie puszki niczym nie przykryte, w których dało się zauważyć rój kabli skręconych ze sobą dosyć prowizorycznie według zasady szwagier ze szwagrem.
- W takim miejscu na tych "łączeniach" - tu spojrzał na nas elektrycznie-kpiąco potrafi powstać ze zwarcia taka temperatura, że od tego zajmie się boazeria, a potem sfajczy się dom. - Cała instalacja do wymiany. - Są tylko podwójne żyły, brak uziemienia! - Prąd nie woda. - Jak państwo uważacie, ale... - zawiesił głos. - A boazerię bym całą wyrzucił. - Prąd nie woda.
A jak mu przedstawiliśmy naszą strategię funkcjonowania w domu opartą na prądzie elektrycznym, w tym na ogrzewaniu wspartym kozami lub kominkami, tym bardziej trwał przy swoim, a nas już nie trzeba było przekonywać. Żona słabła coraz bardziej w kwestii boazerii starając się zachować jakąś jej część Bo może by wyciąć tylko dół, żeby tamtędy przeciągnąć nowe kable, ale elektryk był do bólu racjonalny.
- A resztę którędy przeciągniemy? - Prąd nie woda. - Chce pani kuć w takim porządnym suficie lub zrywać drewnianą podłogę? - zapytał retorycznie. - A w ogóle, to podoba się pani ta boazeria? - zapytał z pewnym obrzydzeniem i niedowierzaniem.
- No, wie pan, ja mam do niej taki sentyment z czasów dzieciństwa, komuny, ośrodków wczasowych... - Żona starała się jakoś wytłumaczyć. - Przy pierwszym oglądaniu oboje stwierdziliśmy, że boazeria jest do zerwania. - Ale potem...pomyśleliśmy, że ją przemalujemy na jakiś fajny kolor...
- Wie pani, ja w domu po rodzicach miałem boazerię i ją zerwałem. - Czego tam nie było!
- Mysie truchła?! - rzuciłem się na tanią sensację.
- Żeby tylko, bo i...
- Nie, nie, proszę dalej nie kontynuować! - przerwała mu Żona.
Szkoda, bo byłem ciekaw, co też takiego mogłoby w Domu Dziwie przez prawie 30 lat się uzbierać.
- To ja tę boazerię zerwę, żeby zaoszczędzić na kosztach.
- A nie lepiej dać ogłoszenie na Allegro lub OLXie, żeby ktoś sobie zabrał za darmo. - popatrzył na mnie z wypisanym zwątpieniem w moje umiejętności i możliwości.
- Ale kto coś takiego zechce? - Żona wyraźnie wątpiła. Ale wszyscy się zgodziliśmy, że spróbować trzeba.
Przy dalszych oględzinach dalej cmokał, zwłaszcza gdy kiwał głową nad wyraźnie ufajczonymi gniazdkami w łazienkach.
- Widzi pan to? - powtarzał za każdym razem. - Prąd nie woda.
Na koniec pochwalił nas, że jesteśmy zdrowo myślący i że zaczynamy od elektryka.
- Bo wiecie, państwo, często są już położone kafelki lub gładzie, gdy ludzie się ocykają... - Zrobić szczegółowy plan, co i gdzie chcecie mieć, żeby nie było, np. za dużo gniazdek, ale żeby też nie ciągnąc później mnóstwa przedłużaczy. - Prąd nie woda. - podsumował na zakończenie.
Żegnaliśmy się w popłochu, ja nawet w panice. Bo o 14.00 zadzwoniła Pani Z Pierwszej Linii Frontu, że auto jest do odbioru i że oni pracują do 15.00. A później zadzwoniła ponownie o 14.45 z pytaniem Czy my dzisiaj odbierzemy auto, bo oni pracują do 15.00? Więc rzuciliśmy wszystko, w tym elektryka, i chcieliśmy pognać do Powiatu, ale akurat w tym momencie musiał przyjechać Gruzin z drewnem, więc dostałem takiej histerii przy Terenowym, który stał na środku drogi z pracującym silnikiem i otwartymi drzwiami, że zacząłem jak nie ja wymachiwać rękami i krzyczeć Pieprzę wszystko i róbcie sobie, co chcecie.
Kazaliśmy Gruzinowi wozić i powiedzieliśmy, że za 0,5 godziny będziemy z powrotem.
W warsztacie byliśmy o 15.10 przy moich wielokrotnych przeprosinach i zapewnieniach Pani Z Pierwszej Linii Frontu, że nic się nie stało. Za usługę zapłaciłem 625 zł i jeszcze pani powiedziała, żebym tych pięciu nie szukał. W tej cenie zostały wymienione pióra wycieraczek. Czy muszę jeszcze coś dodawać?
Wróciliśmy do domu wykończeni, zwłaszcza ja. Do mojego stanu przyłożyły się trzy ostatnie intensywne dni oraz dzisiejszy kulminacyjny moment. Żona nie po raz pierwszy stwierdziła, że ja po to muszę tak wszystko dokładnie zaplanować, żeby czuć się spokojnym i żeby mieć pewność, że nic się nie wyśliźnie spod panowania nad sytuacją. A jeśli coś się zaburza, plan się rozwala, nie umiem sobie z tym poradzić, improwizować i krańcowo, tak jak dzisiaj, dostaję histerii.
No, niestety tak jest.
Już przed 20.00 twardo spałem, podczas gdy Żona dalej spokojnie załatwiała swoje internetowe sprawy.
SOBOTA (25.04)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
Parę godzin później Żona zapytała mnie:
- O której wstałeś?
- O piątej.
- Ale tak normalnie wstałeś? - Żona wyraźnie wątpiła pamiętając mój wczorajszy stan.
- No tak! - Gdy tylko zadzwonił smartfon, z pozycji na wznak natychmiast przerzuciłem nogi na podłogę, obie jednocześnie i równolegle do siebie, po czym natychmiast stałem na nich na baczność! - dodałem z premedytacją wiedząc, że nawet samo wyobrażenie takiego sposobu wstawania stanowi dla Żony niesamowitą mękę. I nie zawiodłem się.
- O Matko! - jęknęła nie mogąc patrzeć na moją zadowoloną minę.
Po tradycyjnym twarożku zapakowałem do Inteligentnego Auta część kartonów i worków, tych, które przywieźliśmy z naszej Wsi, bo mogą się przydać, a które spokojnie mogły sobie czekać w stodole na ostateczną przeprowadzkę i ruszyliśmy do Wakacyjnej Wsi na spotkanie, tym razem z hydraulikiem.
Hydraulik też podziwiał Dom Dziwo i jego ogrom. Trudno jemu i każdemu z osobna się dziwować, nomen omen, skoro nam za kolejnym przyjazdem Dom Dziwo wydaje się jeszcze większy niż poprzednio. Jak to możliwe?
Omówiliśmy zakres prac, krócej i zdecydowanie mniej stresogennie niż wczoraj z elektrykiem, może dlatego że w porównaniu do elektrycznych zakres ten jest śmiesznie mały. No i parafrazując elektryka Woda to nie prąd. Zgadzam się, najwyżej zaleje.
Wreszcie mogłem się zabrać za prace, które kocham! GOSPODARSKIE!
Zacząłem od stawu. Poziom wody w nim wynosił góra 0,5 m, przez co jego wygląd był dosyć pizdusiowaty. A wszystko przez to, że woda wpływająca do niego z Rzeczki specjalnym betonowym przepustem, mnichem, i go zasilająca, ledwo ciurkała. Gołym okiem było widać i mógłby to stwierdzić każdy ignorant, że nawet przy obecnych, stosunkowo jeszcze niskich temperaturach względem letnich, woda ze stawu będzie szybciej wyparowywać i/lub wsiąkać w podłoże, niż naciurka do sensownej ilości. Wniosek? Poziom wody opadnie, w konsekwencji jak przyjdzie lato, ryby w stawie się zagotują i za chwilę smród na okolicę będzie niebotyczny (żaby zdążą uciec i przemieścić się w inne miejsca gwarantujące im jako takie żabie warunki), a potem staw zniknie ziejąc szarą dziurą niczym jakoweś memento.
Oczywiste było dla nas, że do tego dopuścić nie możemy. Uzbrojeni w szpadel, dwie łopaty, brechę i pięciokilowy młot zabraliśmy się do roboty. To znaczy ja, stojąc w rozkroku na dwóch betonowych bokach przepustu go czyściłem z mułu starając się nie wpaść do stawu (z Metropolii od razu przyjechałem ubrany na fizycznego, żeby na miejscu się nie wygłupiać i nie przebierać), a Żona stała lekko wyżej, zaglądała mi przez ramię i komentowała lub doradzała, ale zupełnie nieinwazyjnie, co mi zawsze przy podobnych pracach bardzo odpowiada, bo lubię, jak mi towarzyszy.
W przepuście były wstawione deski (pióro-wpust) w takich dwóch metalowych obetonowanych prowadnicach o przekroju litery C. Ten prosty sposób chyba od stuleci służy podwyższaniu lub obniżaniu poziomu tamy regulującej dopływ wody. Większość desek była wyjęta, chyba przez Gruzina, i się suszyła, ale i tak woda ledwo ciurkała. Gdy wczoraj wyciągnąłem, tak na rybkę, nomen omen, kolejną, oczom ukazała się warstwa mułu, do której właśnie się dzisiaj zabrałem. Stopniowo szpadlem i dwiema łopatami muł wydobywałem, aż nagle woda chlusnęła i zrobił się piękny mocny wodospad. No, teraz się czuło, że staw jest zasilany w wodę.
Żona chciała na tym poprzestać, ale nie ze mną te numery, Brunner! Wyciągnąłem wszystkie deseczki, do samego spodu, do betonowej podstawy przepustu, podważając je szpadlem, brechą i podbijając młotem, bo każde kolejne drewniane bydlę miało to do siebie, że napęczniało wodą i w prowadnicach się klinowało. Oczom moim ukazał się błogi i uspokajający widok metalowej rury oΦ 10 cm, z której woda z Rzeczki rzygała, że aż miło było patrzeć. Żonę to jednak mocno zaniepokoiło.
- Ale my przecież wyjeżdżamy za chwilę, to tak tego nie możemy zostawić. - A jak staw wyleje? - A będziemy tutaj przecież chyba dopiero we wtorek.
Starałem się zastosować prostą, matematyczną logikę, co, jak się za chwilę okazało, Żony zupełnie nie uspokoiło.
- Jak wiesz, staw ma 500 m2. - Żeby podnieść poziom wody o 1 m, chociaż chyba nawet o 1,2 m, ale dla łatwego liczenia przyjmijmy metr, trzeba wlać 500 m3 wody. - I teraz - kontynuowałem - przyjmijmy, że wlewa się 1 m3 na godzinę. - Stąd wychodzi, że, aby napełnić staw, potrzeba 500. godzin, to podzielić na 24, wychodzi ponad 20 dób, czyli 20 dni i nocy.
Ta niewiarygodna liczba dopiero Żonę zaniepokoiła i osiągnąłem wręcz odwrotny skutek od zamierzonego. To postanowiłem ją uspokoić skracając drastycznie czas o 1/4.
- No, dobra, to powiedzmy, że 1 m3 wleje się w ciągu 15 minut, a to oznacza, że staw się napełni w 5 dni, czyli że spokojnie możemy przyjechać dopiero we wtorek.
Ale było już za późno. Żona patrzyła tylko, jak zahipnotyzowana, w tę cholerną rurę, z której rzygało i rzygało.
Dopiero uspokoił ją Gruzin. Na odjezdnym podjechaliśmy do niego rozliczyć się za "wczorajsze" drewno.
- A Żona się niepokoi, że jutro staw się napełni, a nas nie będzie. - zagadałem.
- Eee tam!... - i mową ciała podkreślił, że jest to niemożliwe.
- A w poniedziałek?
- Eee tam!...
- A może pan zajrzeć jutro i w poniedziałek, jak pan będzie przywoził kolejne drewno, i w razie czego wstawić w przegrodę deseczkę lub dwie.
- Czemu nie.
I to Żonę dopiero uspokoiło.
Przed wyjazdem wypakowaliśmy jeszcze Inteligentne Auto i, po 8. miesiącach, Terenowego, który przez ten okres stojąc w Naszej Wsi lub sporadycznie jeżdżąc ciągle był zapakowany manelami z Naszego Miasteczka. "Odkryliśmy" w nim różne rzeczy i się wzruszyliśmy. Wyszło nam, że w Domu Dziwie znajdą się nasze rzeczy jeszcze z czasów Biszkopcika, Naszej Wsi, Dzikości Serca i Naszego Miasteczka, czyli praktycznie z całego naszego wspólnego życia.
Wieczorem Żona ślęczała nad laptopem i poszukiwała sprzętu AGD. Bo wchodzimy w hurt. Trzeba będzie kupić trzy lodówki, jedną dużą dla nas (taka z kostkarką może kosztować i 19.000 zł i, żeby zrobić te kostki lodu, nażre prądu, jak dzika, więc bez kostek lodu na pewno się obejdziemy) oraz dwie małe dla gości, ceramiczną kuchenkę elektryczną z piekarnikiem dla nas (teraz są takie z funkcjami katalizy i pirolizy służącymi do gwałtownego czyszczenia piekarnika), zmywarkę "60" (na pewno jakiś bajer w sobie ma, ale nic na ten temat nie wiem), trzy przepływowe podgrzewacze nad zlewami w kuchniach (jeden u nas i dwa u gości) oraz cztery bojlery 50l do czterech łazienek (dwa do naszych i po jednym dla gości), najlepiej z powłoką ze stali szczotkowanej(?).
Żona przeglądając bezlik ofert co chwilę się podśmiechiwała i podawała różne ceny z kosmosu dla urządzeń, które miały dziesiątki wodotrysków, a mną to durne, ludzkie rozpasanie wstrząsało.
Za radą "wczorajszego" elektryka dała ogłoszenie na OLXie Oddam za darmo boazerię za demontaż, przy czym podchodziła do tego dość sceptycznie, mimo że lekko do tego pomysłu ją namawiałem mówiąc Spróbować warto, przecież nic nie zaszkodzi i słysząc w odpowiedzi No rzeczywiście, zaraz się jakiś chętny na takie coś znajdzie! Nie minęło 50 minut, jak zadzwonił facet, i to z okolic (10 minut jazdy do nas), i umówiliśmy się na środę. Przyjedzie z dwoma szwagrami, żeby było szybciej i zdemontuje całość i zabierze. Co za potęga Internetu! I jak to wszystko się dzieje? Więc w środę chyba wejdziemy po raz pierwszy tą drobną demolką w remont domu. Na ciekawskie i ciągle niedowierzające pytanie Żony A przepraszam, nie musi pan odpowiadać, ale co pan będzie z tym robił? facet odparł, że zbuduje na ogrodzie swoim dzieciakom altanę do zabawy i pokryje ją tą właśnie boazerią.
Ja sobie cały wieczór, wreszcie zrelaksowany po ostatnich dniach, spokojnie pisałem, od czasu do czasu tylko wstrząsany cenami sprzętu AGD.
NIEDZIELA (26.04)
No i co z tego, że nastawiłem smartfona na 07.00.
Skoro obudziłem się o 06.00 i od razu zacząłem myśleć o tych nowych przeróbkach, które wymyśliliśmy jeszcze wczoraj tuż przed spaniem i które naprawdę miały ręce i nogi w kierunku zwiększenia efektywności wykorzystania tej olbrzymiej powierzchni.
Tak mnie to wciągnęło, że o dalszym spaniu mowy być nie mogło. A później Żona musiała mnie powstrzymywać, żebym w sprawie stawu nie zadzwonił zbyt wcześnie do Gruzina.
- Uważaj - ostrzegła mnie - bo za chwilę będzie miał nas dosyć.
Wreszcie o 09.20 Gruzin mnie uspokoił, ale tylko pozornie.
- Byłem tam o szóstej rano. - Staw się pięknie napełnia, już jest do tych brzegów, co to...
To oczywiście chciałem natychmiast pojechać, żeby chociaż trochę popatrzeć. Te cholerne, tylko(!) 37 minut jazdy. Zacząłem marudzić i wymyślać, co też dzisiaj moglibyśmy sensownego zrobić w Wakacyjnej Wsi, żeby się nazywało, że przyjechaliśmy z jakimś sensem. W końcu Żonie udało się mnie jako tako uspokoić, przekonać i przypomnieć, że przecież dzisiejszy "wolny" dzień mieliśmy poświęcić na omówienie i papierowe przygotowanie różnych spraw związanych i z Wakacyjną Wsią, i ze Szkołą.
Zgodziłem się z ciężkim sercem, ale i tak co jakiś czas marudziłem i wzdychałem.
- To może się połóż - podsunęła Żona. - Tak wcześnie wstałeś.
Bestia, wie, jak mnie podejść.
W tym rozgardiaszu, zawirowaniach i nawale spraw o mało nie umknąłby mi malutki, taki prozaiczny szczególik, godny jednak zarejestrowania, bo opisuje nasze życie i nas, a tu w szczególności Żonę.
Żona, jak każda kobieta, ba, jak każdy "normalny" człowiek, posiadała w miejscach stałego mieszkania szafę na ubrania. Ponadto, jak każda kobieta, komodę lub szafki na bieliznę i inne drobiazgi. Można by powiedzieć, że to była jej podstawowa garderoba. Tak było w Biszkopciku, Naszej Wsi, w Naszym Miasteczku i w Nie Naszym Mieszkaniu. Nie dało się w Dzikości Serca, bo tam było na tyle dziko, że żadnych szaf nie było i nawet w dwutygodniowym okresie przebywania odzież i różne drobiazgi spoczywały albo w walizkach, albo na krzesłach, abo na wieszakach prowizorycznie i romantycznie wiszących na wszelkich gwózdkach i wkrętach przymocowanych do różnych belek.
Żonie jednak podstawowa garderoba (w sensie pomieszczenia mieliśmy ją w Biszkopciku i Naszym Miasteczku) nie wystarczała i w celach garderobianych(?) (garderobowych?, garderobnych?) anektowała inne przestrzenie domów lub mieszkania. Tak więc część jej odzieży i bielizny potrafiło dniami wisieć na suszarce Bo to mi się opłaca zdejmować i chować, skoro zaraz będę używać tak, że za cholerę nie można było znaleźć wolnego miejsca na świeże pranie, a poza tym, gdy wieszała je ona, mokre dokładała do już wyschniętego tworząc skomplikowaną, pralną mokro-suchą mozaikę, że gdy się czegoś potrzebowało, to trzeba było nieźle się nagimnastykować, żeby trafić na coś suchego.
Drugim sposobem aneksji domowego terytorium był proces dosuszania Powieszę to tutaj tylko na chwilę, żeby doschło, po czym to coś, wyschnięte już dawno na wiór, wisiało wiele dni Bo to mi się opłaca zdejmować i chować, skoro zaraz będę używać. Tak więc dosychająca odzież wisiała na wieszakach w miejscach empirycznie zbadanych, czyli takich, gdzie było wiadomo, że to coś doschnie, czyli nad kuchnią, kozami, kaloryferami i na okiennych karniszach, bo wiadomo że tam jest najlepsza cyrkulacja powietrza.
I dopiero pod koniec naszego mieszkania w Naszym Miasteczku, czyli niecały rok temu, wpadłem na genialny, a to oznacza zawsze prosty sposób, żeby tę aneksję ukrócić. Po prostu wyschniętą "pralną część Żony" bezceremonialnie zacząłem zdejmować z suszarek nie zostawiając na nich żadnego odzieżowego okrucha i składać w miejscach jak najmniej wygodnych i tworzących natychmiastowy konflikt z jej codziennym życiem, przyzwyczajeniami i potrzebami, czyli w miejscach, w których widok jej ciuchów był dla niej nie do przyjęcia. Były to więc łóżka, stoły, ławy lub kanapy. Efekt był taki, że wszystko natychmiast bez szemrania, co u Żony jest rzadkością, znikało poskładane w komodach lub powywieszane w szafach. Przy czym zawsze uważałem i uważam, żeby się nie podłożyć, bo Żona w ogóle nie używa żelazka (ja również od wielu lat), więc każda rzecz po praniu jest "wyprasowana" w trakcie wieszania i później suszenia, i przy składaniu, broń Boże, nie może być pognieciona. Stąd wszystko składam równiutko, bez żadnych fałdek i załamań i żadnych uwag ze strony Żony już dawno nie słyszałem. A ja przynajmniej wiem, że doprowadziłem do stanu zero-jedynkowego - wisi, znaczy mokre, nie wisi, znaczy wszystko suche.
W sumie dzisiejszą niedzielę mieliśmy lekko spaskudzoną, a wszystko przez tę cholerną boazerię. Pomysł, do którego od początku podchodziliśmy mocno sceptycznie, żeby ogłosić na OLXie, że ją oddamy za darmo, nas przerósł i zaskoczył. Dzisiaj telefon się urywał i można było dostać fioła. Żona za każdym razem prosiła kolejnego zainteresowanego o telefon we wtorek lub obiecywała, że sama wtedy zadzwoni Bo ten pierwszy pan ma potwierdzić odbiór we wtorek. Stąd niektórzy słysząc, że ciągle mają szansę, zaczęli na swój sposób licytować Nie dość, że całą boazerię zdemontujemy i zabierzemy, to jeszcze cały teren po pracach sprzątniemy przemysłowym odkurzaczem, a jeden upierdliwiec nie mógł się odczepić Ja to przyjadę już jutro i dam nawet jakieś pieniądze!
W końcu Żona napisała do tego pierwszego, czy na pewno będzie, bo jest mnóstwo chętnych. Odpowiedział Na 100% i jest oczywiste, że trzeba po sobie posprzątać.
Cały ten przypadek kolejny raz uzmysłowił nam potęgę Internetu i pozytywnie zbudował, bo jak się okazuje, ludzie wezmą wszystko, bo wszystko komuś może być potrzebne lub się przydać. Oczywiście niebagatelne znaczenie miało w tym wszystkim sformułowanie oddam za darmo.
Stąd przestaliśmy się martwić, co my zrobimy z dziesięcioma starymi fotelami (spadek po wymianie w Szkole) i kilkoma materacami. Miały one zostać w stodole na antresoli w Naszej Wsi (taka była umowa ze Szwedem), ale oczywiście on kolejny raz ją zmienił, w ostatniej chwili, kiedy firma przeprowadzkowa pakowała i kazał wszystko zabrać Bo to mi jest tak potrzebne, jak kurwie majtki! Pocieszałem się, już wówczas wykończony przeprowadzką, że widać, a raczej słychać, że to jednak Polak, a nie Szwed. Przez tę jego decyzję, część rzeczy musiałem upchać do Inteligentnego Auta, żeby wóz przeprowadzkowy nie musiał przyjeżdżać trzeci raz wioząc już po "załadunku" powietrze, za które byśmy zapłacili jak za zboże.
Damy więc za chwilę na OLXie ogłoszenie Oddam za darmo... i będzie po kłopocie.
Ciekawe, według jakiego klucza we wtorek wieczorem Żona dojdzie, do kogo ma zadzwonić z odmową i ile jej to zajmie czasu? No, ale cóż, wyższa kultura kulturowości i handlowości.
PONIEDZIAŁEK (27.04)
No i znowu Nowa Sekretarka w trymiga uporała się z robotą.
Zakładałem, że różne zaległości w SIO (System Informacji Oświatowej - sporo debilny, jak to system, i w wielu aspektach nieprzystający do realiów, więc trzeba czasami mocno się nawymyślać i nawyginać) uzupełnimy i usuniemy w kilka poniedziałków, a tu masz babo, nomen omen, placek.
Ale i tak udało mi się pozałatwiać mnóstwo innych spraw.
A w domu nadal trwał telefoniczny spektakl pt. Oddam za darmo boazerię.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił trzynaście razy, wysłał dwa smsy i dwa, że dzwonił.
Godzina publikacji 23.48.