poniedziałek, 11 maja 2020

11.05.2020 - pn
Mam 69 lat i 162 dni.

WTOREK (05.05)
No i co się działo w poprzednim, nieopisanym, :) tygodniu?

W poniedziałek, 27.04, pisałem, że temat debilnego systemu, czyli SIO, został zamknięty.
A czym było to mnóstwo innych spraw?
Najpierw zadzwoniłem do naszej zaprzyjaźnionej pani od ubezpieczeń Z Wartą Warto i przedyskutowaliśmy kwestię  naszych polis na życie, przerzucenia do niej OC Terenowego i ubezpieczenia Wakacyjnej Wsi.
Potem zadzwoniłem do Urzędu Gminy.
W sprawie podpisania umowy na odbiór śmieci umówiłem się na osobiste stawiennictwo w środę, a na zameldowanie się na stałe w czwartek.
Dalej dowiedziałem się w ZUK, jak podpisać umowę na dostarczanie wody, a w PGK jak załatwić sprawę odbioru i opłat za ścieki. Tu wyszła mała mina, bo do budynku przypisane są dwa liczniki wody. Na podstawie tego głównego ZUK nalicza opłaty za dostarczoną wodę i sprawa jest prosta. Gorzej ze ściekami. Bo drugi licznik jest podpięty pod hydrofor, a hydrofor pod dom. I nawet jeśli będziemy używać wody z hydroforu do podlewania ogródka, to i tak trzeba będzie płacić za ścieki według wskazań tego drugiego. Żeby tego uniknąć, bo 1 m3 ścieków kosztuje blisko 13 zł, trzeba będzie odłączyć hydrofor od domu.
Następnie dowiedziałem się, że firma odbierająca śmieci nie dysponuje żadnymi kubłami i że trzeba się w nie zaopatrzyć samemu. Zresztą nawet gdybyśmy mieli, to i tak nic z tego by nie wyszło, bo firma dla klientów jest zamknięta.
Potem zadzwoniłem do Szweda z pytaniem, czy rzeczywiście potrzebuje tego warsztatowego stołu, który mu zostawiłem, a który był moim ulubionym, Bo doszły mnie słuchy, że się pan pozbywa różnych rzeczy, o które wcześniej pan prosił, żeby zostały.
- Ale ja właśnie oddałem go Handlarzowi Starzyzną. - usłyszałem.
Gdybym był bardziej miętki, to bym się rozbeczał.

Na koniec telefonicznie napadłem na jakiegoś faceta. W smartfonie miałem zapisanego kominiarza, więc taki numer "wycisnąłem".
- Dzień dobry, czy rozmawiam z panem kominiarzem?
- Nie, to pomyłka.
- Ale ja taki numer i opisany "kominiarz" mam w swoim smartfonie. - nieco się oburzyłem na faceta, bo jak śmiał.
- Ale to jest pomyłka.
- Proszę pana - twardo obstawałem przy swoim. - To jak to jest możliwe, że ja akurat ten numer mam tak opisany?
- Nie wiem - odpowiedział, trzeba przyznać logicznie - ale to jest pomyłka.
Na dodatek był konsekwentny.
- Proszę pana, to ja panu podam  numer, pod który dzwonię do kominiarza, a pan mi powie, czy to ten, czy nie ten.
- Dobrze. - zgodził się.
Więc cyfra po cyfrze podałem.
- Zgadza się, ten sam. - Tylko że ja naprawdę nie jestem kominiarzem. - zapewnił mnie zmieniając ton  głosu z dotychczasowego grzecznego na bardzo łagodny słysząc, że ma do czynienia ze świrem.
Tym mnie ujął.
- To ja bardzo przepraszam. - odparłem. - Ten numer wykasowuję i już więcej pana męczyć nie będę.
- Dziękuję. - usłyszałem na koniec.
Muszę powiedzieć, że gość mi się spodobał.

Po wyjściu ze Szkoły pojechałem kupić sobie waniliowej herbaty, jedynej, mojej. Na potężnym placu przed Wielką Galerią stały może trzy, cztery samochody. Gdy pchałem się do wielkich szklanych drzwi oplakatowanych na wszelkie sposoby, wyszły zeń dwie panie, chyba sprzątaczki, bo coś wynosiły, wyraźnie blokując mi wstęp.
- Ale ja chciałem sobie kupić waniliowej herbaty. - zaprotestowałem.
Patrzyły na mnie, jakbym spadł z kosmosu.
- Ale żaden sklep nie jest czynny...
To oburzony pojechałem na pocztę i wysłałem miesięczne rozliczenie dotacji i pismo do Urzędu Pracy o zapomogę/jałmużnę w ramach tarczy antykryzysowej.

Wieczorem Syn w rozmowie, takiej kwarantannowej, od słowa do słowa, namówił mnie, żebym jutro wpadł do nich, bo primo, nie widzieliśmy się 2,5 miesiąca, a secundo, bo dokładnie jutro Wnuk II kończy 11 lat.
Więc we wtorek, 28.04, ze Szkoły pojechałem prosto do nich.
Zwłaszcza po tak długiej przerwie widać, jak Wnuki dorośleją i mają Dziadka w dupie, to znaczy przestaje on powoli stawać się dla nich atrakcją. I trudno się temu dziwić lub mieć pretensje, bo na ich miejscu też bym miał Dziadka...Zdecydowanie ciekawsze są książki, komiksy, gry planszowe lub komputerowe. Ale i tak, trzeba to przyznać, zagraliśmy w jakąś karcianą grę wymagającą kombinatoryki i logicznego myślenia. Skład graczy był dość nieoczekiwany, bo zrozumiałe, że Syn i Wnuk I oraz zaproszony Dziadek, jako potencjalny chłopiec do bicia, ale żeby Wnuk IV? (we wrześniu kończy 7 lat). Oczywiście dawał sobie radę znacznie lepiej niż ja i wszystko kumał, do czego ja się zbliżyłem może pod koniec gry.

W czasie tego pobytu Teściowa nie podejrzewając gdzie akurat jestem, ale czując, wysłała mi bardzo zgrabny wierszyk.
Co to za zagadka?
Choć dowód jest jasny,
Bo wnuków gromadka,
To ciągle mu jeszcze 
Daleko do dziadka!
Pozwoliłem sobie poprawić literówki.

Wieczorem w Nie Naszym Mieszkaniu do 23.00 przeliczałem i sprawdzałem ofertę na okna do Wakacyjnej Wsi. Będzie to chyba największa inwestycja - okna, ogrzewanie elektryczne i kominkowe, dach, AGD i reszta. W takiej kolejności.

W środę, 29.04, stawiliśmy się na 10.00 w Wakacyjnej Wsi.
Piszę stawiliśmy się, bo cały dzień przebiegał raczej  pod znakiem akcji wojskowej, która w różnych miejscach kulała, bo musiały to być raczej manewry wojsk Układu Warszawskiego niż NATO.
Przed Domem Dziwo czekało na nas dwóch kominiarzy z Sąsiedniego Powiatu i trzech facetów, którzy mieli rozebrać i zabrać "słynną" boazerię, która za parę godzin miała się stać jeszcze "słynniejszą".
Z kominiarzami problemów nie było oprócz tego, że jeden z nich, szef, sympatyczny zresztą, nawijał niczym katarynka, więc nic dziwnego, że nie miał na nic czasu, stąd ten drugi, milczek, wszedł na dach, przeczyścił kominy i zinwentaryzował wszystkie ciągi dymne i wentylacyjne.
To jest dla nas bardzo istotne. Bo w każdym apartamencie goście będą mieć po jednej kozie, które, po pewnych modyfikacjach, obsłuży jeden komin. Drugi obleci kuchnię wiejską kaflową usytuowaną na parterze, a formalnie w przyziemiu, i kozę stojącą w przyszłości na I piętrze, a formalnie na parterze (przypomnę - Dom Dziwo), w miejsce obecnej drugiej kuchni wiejskiej, którą zlikwidujemy. Dodatkowo  na dole w salonie będzie w przyszłości stał kominek, a do niego będzie potrzebny jeszcze jeden komin, którego nie ma, więc widać, że wyzwanie kominiarsko-zdunowe (zduniarskie?) jest duże.
Nie zdziwiliśmy się więc wcale, że Szef Kominiarz ma w Sąsiednim Powiecie znajomego zduna, bardzo dobrego, który wszystko wam doradzi, "podsunie" kozy i kominki i wam je zamontuje według najwyższego kunsztu, bo przecież logiczne jest, że to jedna sitwa grzewczo-kominowa. A co, może ma mieć znajomego młynarza lub piekarza? (chociaż to niewykluczone).  Dlatego chętnie umówiliśmy się na najbliższy wtorek na ich ponowną wizytę w gronie powiększonym o tego zduna właśnie.

Panowie od boazerii okazali się być sympatyczni, pełni wigoru i chętni do pracy.
- A macie panowie odkurzacz, żeby posprzątać? - zapytałem jednak kontrolno-nieufnie.
Nie mieli, ale tej boazerii jest tyle, że będziemy musieli przyjechać dwa razy, to wtedy przywieziemy odkurzacz. To mnie uspokoiło, bo daleko nie mieli, jakieś 15 minut jazdy, no i duży bus dostawczy gwarantował, że dwa kursy wystarczą.
Zostawiwszy dwie ekipy w spokoju pognaliśmy do stawu. Przy tych odległościach i braku czasu normalnie iść się nie dało, tylko trzeba było gnać. Oczom naszym ukazał się staw, który wreszcie na miano stawu zasłużył. Wody było w bród, a na jego powierzchni dominował biologiczny brud, więc będzie co robić. Żona w kontekście stawu od jakiegoś czasu patrzy na mnie podejrzliwie, bo gołym okiem widać i nieuzbrojonym uchem słychać, że na jego tle zaczynam dostawać pierdolca. Ale co mam, na przykład, począć, gdy zbliżając się usłyszeliśmy i zobaczyliśmy parę kaczek (kaczora pięknie ubarwionego i szarą kaczkową mysz), która wyraźnie się przymierzała do naszego stawu i która z łomotem i pokracznie przed nami uciekła nie rozumiejąc, że natychmiast byśmy ją przyhołubili, żeby sobie pływały, miały małe kaczątka i żebyśmy mogli żyć w symbiozie. Od razu się zmartwiłem, że w tym roku chyba z tego nic nie będzie, bo staw jest golutki, żadnych szuwarów i zakamarków, żeby kacza rodzina mogła sobie w spokoju żyć i wychowywać potomstwo. Więc wszystko będę musiał przygotować na przyszły rok.

Zostawiwszy boazeryjną ekipę pojechaliśmy w dwa samochody do Powiatu.
Tak się złożyło, że jednym z plusów zamieszkania w Wakacyjnej Wsi jest konieczność  odbycia wielu jazd w dwa auta, przynajmniej teraz, na początku, stąd Żona będzie mogła sobie przypomnieć, jak się je prowadzi, bo przez ostatnie lata nie miała specjalnych możliwości, a nawet jak je miała, to zdecydowanie unikała bo Po moim trupie, żebym ja prowadziła, jak ty siedzisz obok i komentujesz, a jak nawet się powstrzymujesz, to wzdychasz! I nie pomagały propozycje, że ja będę siedział z tyłu.

Inteligentne Auto ponownie zostawiliśmy u Szefa Warsztatu, do jutra, żeby wymienił filtr od klimatyzacji i ją odgrzybił i wypolerował różne ryski na pięknym czerwonym lakierze, do których powstania przez cztery lata w znacznej mierze się przysłużyłem.
"Został" więc nam Terenowy.
Ledwo opuściliśmy warsztat, a przyszedł sms od boazeryjnych, że oni jednak rezygnują, bo za ciężko się zrywa i klucze zostawiliśmy w gospodarczym. Normalnie załamka!
Żona załamała się zresztą od razu po oderwaniu pierwszych listew. Trudno się dziwić, bo dom był "ostatecznie " do zamieszkania, a  tu "nagle" następuje ruinacja i syf. Przez coś takiego, ale na olbrzymią skalę, przechodziliśmy 14 lat temu, kiedy na początkowym etapie remontu Naszej Wsi kupiony dom znikał, bo praktycznie niczego z niego nie udało się uratować do dalszej eksploatacji, i  zostały wtedy tylko ruiny, jak ze zdjęć zniszczonej po wojnie Stolicy. Dom znikał i pieniądze też, bo wszystko kosztowało.
Tutaj przynajmniej doprowadzić do syfu mieli za darmo, ale widok był dołujący nawet przy przywoływaniu świadomości, że tak trzeba, bo przecież sytuacja i nasze plany wymagają bezwzględnie wymiany instalacji elektrycznej, bo Prąd nie woda.
W tych przyciężkawych nastrojach załatwiliśmy resztę spraw. Kupiliśmy kubeł 120 l na odpady zmieszane, pobraliśmy z tej samej firmy, która odbierała wszelkie odpady z Naszej Wsi (bo przecież zostaliśmy w Pięknej Dolinie), worki na selekcję (pani wydała przez okienko informując, że na czas epidemii naklejki z kodami posesji są "zawieszone"), podpisaliśmy w Urzędzie Gminy umowę na opłatę i odbiór śmieci, a w ZUKu na dostawę wody. Wszędzie urzędnicy obsługujący albo zza szyby, albo przychodzący w maskach do holu celem indywidualnej obsługi (bez zbędnego pętania się i szwendania petenta - przy okazji: ciekawe, że pętać się, a nie pentać się, za to szwendać się, a nie szwędać się), byli jeszcze bardziej sympatyczni, cierpliwi i uczynni niż zazwyczaj.

Z lekko ciężkim sercem wracaliśmy do Wakacyjnej Wsi.
W Domu Dziwie zobaczyliśmy na górze boazerię zerwaną z jednej ściany naszej przyszłej sypialni, ni przypiął, ni przyłatał, bo efekt paskudny, a bajzel taki, jakby zerwali całość.
Na szczęście telefon do Basa zdecydowanie poprawił nam nastroje, bo obiecał, że zabierze i boazerię i wytnie w cholerę instalację c.o. 
Na fali tego nastroju postanowiliśmy, że jutro, albo nigdy, wprowadzamy się do Wakacyjnej Wsi. I od razu ułożyliśmy sobie majówkę - 1. maja, w piątek, przyjadą Helowcy, 2. pojedziemy po Grubą Bertę, a w niedzielę odwiedzi nas Krajowe Grono Szyderców.

Do Metropolii wracaliśmy Terenowym, który, ho, ho, dawno tam nie był. Ostatnio jakieś 8 lat temu i chyba ten pobyt nie wspomina najlepiej, bo wtedy, tuż zaraz po wjeździe, się rozkraczył i do Naszej Wsi musiał go z powrotem doholować Zaprzyjaźniony Warsztatowiec. Żeby zapobiec takim incydentom, na esce cały czas stosowałem prędkość tirową. To znaczy TIRy nas wyprzedzały. Ale za to dojechaliśmy bez żadnych problemów.
Głodny i wykończony rzuciłem się na śledzie zapijając Luksusową, potem wypiłem Pilsnera Urquella, zjadłem hinduizm popijając winem i tak pokrzepiony zabrałem się za pakowanie Terenowego, czyli za przelewanie z pustego w próżne. Ale wieczorem Terenowy był gotów do powrotnej drogi.
Zbierając się do spania rzuciłem do zamyślonej Żony, która tkwiła nad laptopem, "nad moimi oknami":
- Przez tą wódkę wypiłem dzisiaj tylko jednego Pilsnera Urquella...
- Zmarnowany dzień, czy jak?... - cmoknęła tylko nie zdejmując oczu z ekranu laptopa.

Zdążyłem jeszcze przeczytać maila od Po Morzach Pływającego, który wysłał go, jak na niego, o nietypowej porze, bo "dopiero" o 11.17.

Początek dzisiejszego dnia to marzenie każdego polskiego marynarza. Wczoraj odebraliśmy świeże zaopatrzenie i .....była tam polska kiełbasa, polski chrzan i polska śmietana. Dokładając do tego francuskie bagietki dzisiejsze  śniadanie było godne królów. I nie ma tutaj nic śmiesznego. Po 4,5 miesiąca na morzu takie jedzenie to po prostu raj na ziemi.

Od  samego patrzenia na podobne produkty pochodzenia zachodniego robiło się niedobrze. Kiełbasa zwana przez nas " psie chujki"  przypominała " psa pomielonego z budą " z dodatkiem trocin, a chleb był tak  elastyczny , że można z niego było robić gumki do majtek.

Na koniec muszę się przyznać do nieuważnego czytania Emeryta ponieważ dopiero wczoraj zauważyłem , że na samym "dnie" jest godzina publikacji.

Pozdrowienia z Zielonej Wyspy, nie mylić z wyspami Zielonego Przylądka.

PMP

PS: jak wygląda stan zapełnienia stawu? (pis. oryg.)


O 20.00 spałem kamiennym snem.

W czwartek, 30.04, wstałem o 05.00. Od razu wyłączyłem tryb samolotowy, bo wiedziałem, że przyjdzie sms od Hela. I był wysłany wczoraj o 22.08, kiedy ja...patrz wyżej. Dopytywał się, czy mają coś przywieźć pod kątem wspólnego obiadu.
A od 06.00 ruszyła ostro termoizolacja. Panowie się nie szczypali, tylko od razu przystąpili do wycinania gumówką krat z sąsiedniego balkonu i wykuwania pozostałego żelastwa dużymi młotami i przecinakami. Nie szło się skupić nad pisaniem i tylko współczułem Żonie, która usiłowała spać nie przychodząc do sąsiedniego pokoju, żebym mógł "w spokoju" popracować. Dodatkowo te gadki z różnymi przerywnikami panów chodzących pod oknami. Wyraźnie czas się zwijać i wprowadzać do Wakacyjnej Wsi. Tam przynajmniej będzie można uciec od fachowców na drugi koniec domu lub nad staw.
Po śniadaniu załadowany Terenowy radośnie wracał do siebie. A ponieważ był załadowany, to jechał jeszcze wolniej. Raz tylko pod górkę ośmielił się wyprzedzić jednego TIRa, niezgułę.
Za 50 minut byliśmy wreszcie na wsi.
Wieczorem wywiesiłem flagę w mocarnym uchwycie, jak wszystko w tym domu. Będzie wisiała do 9. maja, do dnia zwycięstwa nad faszyzmem.  Jak co roku jest to jedyny element honorujący pamięć Ojca. Celowo stosuję język z komuny, bo Ojciec służył w Armii Radzieckiej, wcielony przymusowo w wieku 17. lat.

W piątek, 01.05, oboje wstaliśmy o... 09.00.
Co to praca fizyczna robi z człowiekiem.
Od razu rozpaliłem w kuchni, która świetnie ciągnie, zrobiliśmy sobie kawkę i zasiedliśmy przy zaimprowizowanym kąciku klubowym wśród ogólnego rozgardiaszu. Żona się ucieszyła, że spokojnie usiadłem sobie razem z nią, a nie Zaraz cię nosi! i że mogliśmy sobie niespiesznie porozmawiać o wszystkim i o niczym.
Tylko że ja nie jestem w stanie w obliczu tylu spraw zbyt długo wytrzymać, więc w końcu zagadnąłem.
- A ten stół z Dzikości Serca to obrócę o 90 st. i po sprzątnięciu zrobi się taka przestrzeń biurowa...    - Bedzie można popracować.
Żona okrutnie się skrzywiła.
- Ja cię bardzo proszę, nie używaj takich słów w domu. - Ani słów gabinet i dyrektor. - Ja wiem, że bez tego będzie ci ciężko, jakby zabrało ci pół osoby, ale postaraj się. - Bardzo cię proszę. - spojrzała na mnie błagalnie.
Zaraz potem odezwała się Hela, że Hel dostał wysokiej gorączki (40 st.) i że z przyjazdu nici. I co tu powiedzieć?

Cały dzień zszedł na noszeniu, zanoszeniu, obnoszeniu, odnoszeniu, donoszeniu, unoszeniu, przenoszeniu, podnoszeniu i wynoszeniu - to ja. Przebieraniu, wybieraniu, dobieraniu, zabieraniu, nabieraniu, obieraniu, pobieraniu, ubieraniu i zbieraniu - to Żona. Oraz gotowaniu, pieczeniu i smażeniu - również Żona.
Jak zwykle w takich razach odkrywaliśmy mnóstwo ciekawych rzeczy, które albo zostały dawno zapomniane, albo z bólem serca i z pogodzeniem się z losem skazane na  niebyt. Więc co chwilę dało się słyszeć O, a ja tych zasłon szukałam; O, to tutaj są moje ulubione buty; O, jest durszlak; O, są kołdry - to Żona. O, znalazł się mój ulubiony pilsnerowski kufel; O, jest moja ulubiona siekierka, a myślałem, że ją zapieprzyli w przeprowadzkowym zamieszaniu; O, jest moja ulubiona malutka wiertarka; itd., itd. Z takim jednak drobnym uzupełnieniem i wyjaśnieniem, że kufel znalazła Żona i od razu postawiła go na stole na honorowym miejscu. Skarb nie kobieta.

Dzisiejszy dzień uświadomił nam, że jesteśmy potentatami. Po kilkunastu latach udało się nam scalić kilka naszych miejsc zamieszkiwania i pomieszkiwania, i efekt jest z jednej strony budujący, a z drugiej porażający.
Mamy:
- ikeowskie sztućce, nasze ulubione, mocne, twarde, nie wyginające się przy krojeniu, proste w designie, dla sześciu, co najmniej, rodzin, po komplecie (6 sztuk) dla każdej,
- tyleż dużych talerzy płaskich, również mniejszych i małych, talerzy głębokich i miseczek,
- kilkadziesiąt kubków dużych i małych wraz z podstawkami,
- z dziesięć garnków różnej maści i z takąż ilością pokrywek,
- mnóstwo ceramicznych i szklanych kufli, pokali, szklanek i szklaneczek, różnej maści kieliszków do różnych przeznaczeń,
- miski szklane ogniodporne i metalowe,
- bezlik różnych noży i nożyków, desek do krojenia, łyżek drewnianych, szpatułek, chochli, podbieraków i cedzaków, durszlaków, sitek, obieraczek, trzepaczek,
- cztery wyciskarki do czosnku, pięć młynków do mielenia na bieżąco czarnego pieprzu,
- kilka małych mikserów i kawiarek,
- rozliczne płyny do mycia naczyń, do prania, kwaski cytrynowe i sodę,
- butelki z zawartościami cennych nalewek, jak również puste, ze specjalnymi zamknięciami,
- i Bóg wie, co jeszcze, wszystko żmudnie posegregowane i złożone w dwóch kredensach pamiętających czasy Dzikości Serca a stojących obecnie w Dużym Gospodarczym, co do którego Żona ma niecne plany zrównania go z ziemią. Bo, na ile jest solidny, na tyle ohydny. Stoi niby z boku, ale tak jakoś kolubryniasto dominuje, ma dach z eternitu, na dodatek okropnie jednospadowy, więc sam się prosi. Ale jest solidny, jak prawie wszystko w Wakacyjnej Wsi. Więc wymyśliłem mu drugie życie mówiąc Żonie Tylko się nie denerwuj i spokojnie rozważ i zaproponowałem, żeby tam zrobić taką mini salę gimnastyczną połączoną z siłownią.
- Dach by się obniżyło z jednej strony i zrobiło dwuspadowy, w środku ustawiło stół pingpongowy, bo powierzchni tyle, że jeszcze wokół spokojnie może hulać wiatr, po bokach ustawiłoby się drabinkę przywiezioną z Naszej Wsi, jakąś ławeczkę do brzuszków i materac, drążek rozporowy do podciągania i chucka norrisa i mógłbym ćwiczyć uzupełniając masą mięśniową wszelkie zwiotczenia, za przeproszeniem. - Bo, na przykład hantle już mam.
Nie chciałem brnąć dalej mówiąc, że poprawię sobie mięśnie dwugłowe i czterogłowe, a z brzucha wyrzeźbię kaloryfer, bo mogłoby to z miejsca wydać się Żonie podejrzane, że tylko tak mówię dla jaj i natychmiast wydałaby na Dużego Gospodarczego wyrok śmierci.
Małemu Gospodarczemu nic nie grozi. Jest mały, zgrabny, a na dodatek ma dwuspadowy dach i to nie z eternitu. Co prawda dobudowane jest do niego takie drewniane, sztukowane na różne sposoby przedłużenie pokryte ohydną papą, ale wystarczy kilka uderzeń młotem, żeby się tego syfu pozbyć.
Żona miała co do niego od razu plany uczynienia z niego takiego Urokliwego Małego Gospodarczego.
A skąd posiadamy ową drabinkę i hantle? Jest to pozostałość po bogatym wyposażeniu szkolnej siłowni, która niewykorzystywana (90% słuchaczy - ówczesnej młodzieży, a jestem pewien, że obecnej również, była wtedy niepełnosprawna i legitymowała swój stan stosownymi zwolnieniami lekarskimi dokumentującymi ciężkie choroby, schorzenia lub wady uniemożliwiające rozwój fizyczny), chyliła się ku upadkowi, aż w końcu cały sprzęt wylądował w Naszej Wsi w stodole na antresoli, skąd po jakimś czasie kurzenia się został zabrany za bezcen przez Handlarza Starzyzną. Została tylko cudem uratowana ta drabinka i hantle.

A co jeszcze mamy po scaleniu?
Mamy:
- sześć różnej maści łóżek, rozkładanych sof, narożników i materacy,
- siedem wielofunkcyjnych stolików-schodków,
- nie do zliczenia różnych krzeseł, krzesełek i taboretów, foteli, w tym wiklinowy i bujany,
- kilkanaście stołów, stolików i ław,
- osiem lamp stojących i wiele mniejszych.
Mamy:
- kilkanaście kołder, tyleż poduszek, poduszeczek i jaśków,
- niezbadaną ilość poszew i poszewek, prześcieradeł od sasa do lasa, narzut, kocy.
Mamy:
- cztery odkurzacze, pralkę, nową lodówkę i zero zmywarek.
Mamy:
- kilkanaście wiklinowych koszy i tyleż samo podkładek,
- kilkadziesiąt obrazów i zdjęć 
 Mamy:
- trzy skrzynki narzędziowe wyposażone w niezliczoną ilość młotków, kombinerek, szczypców, kluczy i kluczyków, żabek, śrubokrętów, neonówek, kombinerek i pilników,
- wiele pił, piłek, szpadli, łopat, haczek, grabi,
- dwie taczki (podstawa porządnie funkcjonującego gospodarstwa) wzbogacone o świeży nabytek od Sąsiada Filozofa - dwukołowy wózek,
- dziesiątki różnych przedłużaczy, złodziejek, taśm izolacyjnych i różnych innych elektrycznych drobiazgów,
- jeden komplet kluczy nasadowych, wkrętarkę, małą wiertarkę i moją świętą  Makitę.
- jeden(!) sierp, ośnik, maczetę, sekator duży i mały,
Mamy:
między 1000 a 2000 książek.
Mamy:
- ?????

Dolny pokój, w przyszłości salon, został opróżniony, więc spokojnie będzie można zrywać hektary boazerii i wycinać kilometry rur c.o. i tony stalowych grzejników. Teraz pozostał górny pokój, w przyszłości nasza sypialnia. Ta, porzucona przez zrywaczy boazerii.

Wieczorem, słysząc huk i pracę młotka, nie śmiałem przyjść do naszej tymczasowej sypialni na drugim końcu domu (w przyszłości teren gości), gdzie Żona coś robiła. Ciekawe, że od czasu do czasu bardzo lubi sobie coś przybić i/lub umocować, pod warunkiem, że użyje sobie, nomen omen, tylko narzędzi prostych. Żadnych elektrycznych lub spalinowych - podejrzanych, wydzielających hałas i niebezpiecznych. Okazało się, że Żona wymieniła zasłony na oknach z wczorajszej nocy z takich szarych, ponurych i paskudnie wyglądających na ładne, granatowe i estetyczne, przymocowane do okien, tak jak wczoraj, równo i kulturalnie, czyli młotkiem i gwoździami, na chama, do drewnianych okiennych framug, którym i tak niedługo już nic nie pomoże.

O 21.00 spaliśmy już snem sprawiedliwych.

W sobotę, 02.05, wstaliśmy o 05.00.
Powód był niezwykle prozaiczny - siusianie. A czy potem opłacało się ponownie kłaść do łóżka? Żonie się opłacało, bo nie zniosłaby myśli, że mogłaby wstać o tak zbrodniczej porze. Zresztą po co?

Rano czekaliśmy w napięciu na sygnały od ludzi, trudno jeszcze byłoby powiedzieć znajomych,  prowadzących między innymi hodowlę psów, z której pochodziła nasza Sunia.
Jakiś czas po jej  śmierci stwierdziliśmy, że tej pustki nie zniesiemy. Zwłaszcza Żona, której szczególnie brakowało Suni i jej brak znosiła bardzo źle. Dodatkowo na wszystko nałożyła się natychmiastowa wyprowadzka z Naszej Wsi i pozrywanie istotnych więzi, ale i w Nie Naszym Mieszkaniu wiele sytuacji i momentów kojarzyło się natychmiast z Sunią, więc było nieciekawie. Ponadto koronawirus uwięził Żonę w mieszkaniu, więc nie muszę niczego więcej dodawać.
Żona stwierdziła Może weźmy takiego psa już starszego, odhodowanego, u nas znajdzie dom i ciepło, a gdy przyjdzie ten moment, może nie będziemy tak cierpieć, bo aż tak się nie przywiążemy.
Oczywiście jest to forma samooszukiwania się, bo cierpieć będziemy, i Żona na pewno zdaje sobie z tego sprawę, ale skoro teraz, zwłaszcza w naszej przeprowadzkowej sytuacji, był to jakiś pomysł, jakiś wentyl, to od razu mi się spodobał. Oczywiście mieliśmy obawy, że takiego psa nie będziemy znali od szczeniaka, że będziemy go poznawać już jako dorosłego, ukształtowanego i różnie może być. Dlatego ważne było źródło pochodzenia. I właśnie ci ludzie takie znaleźli, a dodatkowo sami byli gwarantem, że ono nie jest jakimś oszołomstwem.
Ich znajomy, "siedzący" w psich sprawach, nie dość że prowadził hodowlę, to jeszcze taki ośrodek adopcyjny dla psów, więc źródło było pewne i sprawdzone. I akurat miał "na zbyciu" pięcioletnią rodowodową sunię, rasy Cane Corso, jak nasze dwa poprzednie psy, o imieniu Berta.
I zaczęła się cała korespondencyjna akcja. Ludzie od suni "zwizytowali" ośrodek i nagrali dla nas filmik z nią w roli głównej. Wystarczyło obejrzeć kilka kadrów, żebym ją nazwał Grubą Bertą ku pewnemu oburzeniu Żony, która wymyśliła w kontrze, że ona mogłaby nazywać się Nina.
- A skąd taki pomysł? - zapytałem nie wyczuwając genezy i żoninej myśli przewodniej.
- Bo słonina, a od tego Nina.
Nawet w tamtym momencie byłem lekko przekonany, bo był w tym niewątpliwie zachowany ciąg faktyczno-logiczny zgodny z moim, dość brutalnym osądem.
Na filmiku było widać, że Gruba Berta jest zdecydowanie niższa od Suni, ale równie mocarna i napakowana,  a przy krótszych łapach sprawiała wrażenie dość kolubryniaste, więc całość, przy jej imieniu, natychmiast wywołała we mnie mechanizm skojarzeniowy z wielkimi armatami, kolubrynami z I Wojny Światowej, a zwłaszcza z jedną, nazwaną właśnie Grubą Bertą.
Żona konsekwentnie broniła się przed tym ciągiem historyczno-przyczynowo-logicznym aż do dzisiaj, kiedy odebraliśmy Grubą Bertę.

Gdzieś o 10.00 zadzwonił telefon, że jednak będzie można  Grubą Bertę odebrać. Do końca nie było to pewne, bo owi ludzie mieli do pokonania niezły galimatias organizacyjno-logistyczny od którego odbili się wczoraj chcąc wyjechać w piątek. Do "zwykłego" samochodu musieli zapakować siebie (ona w zaawansowanej ciąży) trzyletnią córeczkę, dwa duże psy (wczoraj przy pierwszych pakowalnych próbach od razu powstał problem, bo Gruba Berta natychmiast pokazała ząbki ich natrętowi, co, gdy się o tym dowiedziałem, od razu mi się spodobało), bagaże, namiot i różne psie oprzyrządowanie oraz pokonać blisko 500. kilometrową drogę do swojego pałacu, który kupili dwa lata temu i który remontują.
To o 11.00 wskoczyliśmy do auta zabrawszy podstawowe psie akcesoria (od razu poodklejały się schematy i właściwe mechanizmy), by po pokonaniu 220. km być na miejscu trochę po 13.00 (system esek i autostrad działa cuda).
W Grubej Bercie zakochaliśmy się od razu. Stąd olewając wszystkich, ale spotykając się z pełnym zrozumieniem, bo to psiarze, długo się z nią witaliśmy. No i wszystko się zgadzało z tym, co widzieliśmy na zdjęciach i na filmiku.
Po pierwsze jest bardziej krępa niż Sunia, nie ma takiej zgrabnej talii, jak ona i jest bardziej ciosana z takiego sporego kloca, co przy jej nieproporcjonalnie krótkich łapach daje to kolubryniaste wrażenie.
Cały łeb i wszystko z nim związane - uszy, ładnie przylegające do łba, nos, lekko zadarty i cofnięty,
 oczy, bez wyłupiałości, jak u Suni, fafle - ma mniejsze, za to karczycho większe, można powiedzieć olbrzymie na tyle, że nie ma co stosować obroży, bo każda, jeśli się nie chce psa udusić, przy pierwszym lepszym czochraniu się o trawę lub piasek przelezie przez łeb.
Umaszczenie ma jednolite, piękne, koloru foczkowatego - to Żona, słoniowatego - to ja. Nad podziw poruszała się z gracją lwicy - to Żona, zaś mnie, przecież tak samo patrzącemu na jej tylne łapy i sposób ruchu, ten widok przywoływał nieodmiennie  obraz człowieka cierpiącego na platfusa. Była niezwykle żywotna i mimo swojej masy szybka i zwinna. Znajoma (stali się znajomymi po długich gadkach, zwiedzeniu pałacu i kiełbaskach z grilla), teraz już Pałacowa, na moją uwagę o tej niespodziewanej cesze, wyjaśniła, że teraz rządzi syndrom kojca (większość czasu tam spędzała) i że gdy się zorientuje, że łażenie i bieganie po naszym terenie ma na wyciągnięcie łapy, zaraz się zreflektuje, że przecież ona należy do ras ciężkich i tyle ruchu nie potrzebuje.
Wspólnie z Pałacową i Pałacowym zwiedziliśmy ich posiadłości - pałac, piękne stajnie i czterohektarowy park, wszystko przez kilkadziesiąt lat dewastacyjnie eksploatowane przez lokalny PGR (Państwowe Gospodarstwo Rolne - pro memoria, dla wnuków). Wiało zgrozą z powodu widoków, jakie ujrzeliśmy i niewyobrażalnym zdziwieniem z powodu optymizmu Pałacowej i Pałacowego. Ten fragment naszej wizyty podziałał na nas niezwykle ozdrowieńczo. My się martwimy naszym remontem i adaptacjami, kiedy one stanowią może promil ich skali?! Niewyobrażalnej dla nas skali?

Przyszła pora wyjazdu. Podpisaliśmy umowę na adopcję psa (przelejemy jeszcze 400 zł za sterylizację) i chcieliśmy Grubą Bertę kulturalnie zapakować na tylne siedzenia, bo tak zawsze było z Sunią. Ale Pałacowi stwierdzili kategorycznie, że to jest zbędne, że w bagażniku wystarczy jej dosyć miejsca i Przez całą drogę psa nie będzie widać, ani słychać. Zgodziliśmy się dla świętego spokoju, bo dobrze wiedzieliśmy, co będzie. Zawsze, gdy jeździliśmy z Sunią, która nie cierpiała jazd samochodem, przez całą drogę nad uchem miałem monotonne i głośne dyszenie, nagłe ujadanie, gdy pojawiał się motocyklista, że można było dostać zawału, gwałtowne zrywanie się na cztery łapy na ostrzejszych zakrętach lub jak tylko zatrzymywałem auto na znaku STOPu albo zwalniałem do minimum prędkości i darcie paszczy na kogoś, przy kim się zatrzymywaliśmy, żeby przez otwarte okno zapytać albo o drogę, albo o restaurację lub aptekę, takie, że niczego nie można się było dowiedzieć, bo po pierwsze Sunia skutecznie zagłuszała odpowiedź pytanego, a po drugie pytany podświadomie odsuwał się dalej, co tylko pogarszało sytuację.
Więc jechaliśmy oczekując tego samego. A tu kompletna cisza. Psa "nie było". Na palcach jednej ręki można było policzyć i usłyszeć jej delikatne dyszenie i tyleż samo razy jej nieociosana bryła ukazywała mi się we wstecznym lusterku, kiedy siadała, żeby chyba na chwilę rozprostować kości. No wprost ideał psa podróżnego. Nawet dwukrotne otwieranie okna i pytanie o całodobową aptekę (musieliśmy kupić natychmiast antybiotyk, bo coś się działo z jej prawym okiem) oraz dwukrotny postój nie wydobywał z bagażnika żadnego dźwięku na tyle, że nawet musieliśmy podglądać, czy pies jest, czy go nie ma.
Gdy przed Domem Dziwo otworzyłem bagażnik, Gruba Berta spokojnie czekała, aż ją odepniemy z pasa i zachęcimy do wyjścia. I znowu szok. Bo gdy wreszcie otwieraliśmy drzwi po podróży, Sunia zawsze natychmiast i z całym impetem swojej masy usiłowała wyskoczyć z samochodu i trzeba było wtedy być przygotowanym i umieć dać mu zdecydowany odpór za pomocą strzału z łokcia lub rykiem, bo przecież kretynkę (o zmarłych mówi się tylko dobrze, więc ja tak tylko pieszczotliwie) trzeba było odpiąć. Raz Żona, zanim się zorientowała, już miała to bydlę (znowu pieszczotliwie) wiszące w połowie poza samochodem, zaplątane i napinające pas tak, że nie sposób było go odpiąć. A wcisnąć z powrotem blisko 50 kg masy psa do samochodu nie było takie proste, zwłaszcza że masa ta ciągle chciała z tego więzienia wypaść.
Gruba Berta z niespodziewaną gracją wyskoczyła z bagażnika i się zaczęło. Nieskończone poznawanie terenu, przejść i myków, zwiedzanie i wąchanie, wąchanie, wąchanie. A na żaden dźwięk i odgłos nie zareagowała najdrobniejszym choćby szczeknięciem. Raz tylko zrobiła faflami takie podwójne, krótkie i ciche wuf i tyle. Ta jej ciekawość spowodowała, że zanim zdążyliśmy zareagować, co i tak by nic nie dało, bo wyraźnie jest samodzielna, niewychowana i nieosłuchana (Ale spokojnie, Bercia - mówiłem do niej za każdym razem jej olewania, ignorowania i niesubordynacji - Pan nad Tobą popracuje i jeszcze będą z ciebie psy), zjechała po stromym zboczu stawu zaciekle walcząc, żeby wyhamować, ale było już za późno. Za chwilę Bercia zniknęła pod wodą i jeszcze dobrze nie zdążyliśmy wpaść w szok, kiedy się wynurzyła, spokojnie, bez żadnych oznak paniki,  wdrapała się na brzeg, otrzepała i kilkakrotnie z lubością wytarzała w trawie.
Wieczorem zjadła kolację (dostaliśmy trzy paczki pokarmu - starteru) i w swojej, specyficznej pozycji (podwija jedną łapę i kładzie na niej łeb) zasnęła koło nas na twardej podłodze, mimo że wypasione legowisko leżało obok. Byliśmy zachwyceni, a zwłaszcza gdy zaczęła chrapać. Żona nagrała 18. sekundowy filmik z chrapiącą paszczą w roli głównej i stwierdziła, że mamy dwa w jednym. Bo przypomina nam, przede wszystkim z racji umaszczenia, naszego Psa i oczywiście Sunię.
Wieczorem zasypialiśmy mając obok łóżka legowisko, w którym Bercia natychmiast, dosłownie na trzy cztery, usnęła wyraźnie akceptując miejsce i stado.

Rano w niedzielę, 03.05, stwierdziliśmy, że to chrapanie może i jest słodkie i zabawne, ale na pewno nie w nocy.
Co jakiś czas budziły mnie odgłosy trąb jerychońskich, chyba więcej niż siedmiu, więc w końcu o 06.00 wstałem solennie sobie obiecując, że problem miejsca noclegu Grubej Berty trzeba będzie rozwiązać inaczej i pieprzyć stado.
 Około 12.00 przyjechało Krajowe Grono Szyderców.
Cała czwórka była zaskoczona widokiem Grubej Berty, która w swojej nieociosaności nagle wyłoniła się zza rogu. Wszystkich lekko zamurowało, bo sprawa trzymana była w tajemnicy. Zwłaszcza Q-Wnuk i Ofelia zgłupieli, bo niby taki sam pies, jak Sunia, ale jednak inny. Błyskawicznie jednak do Berci przywykli czyniąc dym i nie przejmując się jej obecnością.
- A Sunia została w Naszej Wsi? -  zapytał Q-Wnuk chcąc sobie po swojemu uporządkować ten skomplikowany świat.
Gdy usłyszał twierdzącą odpowiedź, przeszedł nad tą sprawą do porządku dziennego. Nawet on wie, chociaż tego nie definiuje, że show must go on.
Bercia przez cały czas pobytu Krajowego Grona Szyderców ani razu nie szczeknęła. A powodów było mnóstwo.

W poniedziałek, 04.05, raniutko wyjechałem do Metropolii.
W Nie Naszym Mieszkaniu odgruzowałem się do ludzi i już przed 09.00 byłem  Szkole.
Wracając do domu napisałem do Żony:
...Nie zrozum mnie źle, ale fajnie się wraca, gdy czeka Klucha....

Pod wieczór przyjechał Złota Rączka. Ten sam, z którym byliśmy związani przez kilkanaście lat życia w naszej Wsi i o którym zawsze mieliśmy bardzo dobre zdanie. Zwłaszcza na Żonę działał uspokajająco swoim sposobem bycia i nierobieniemżadnychproblemów, czyli że każdy problem da się rozwiązać, byleby spokojnie. I ten sam, który odmówił remontu mieszkania w Pięknym Miasteczku, bo za daleko od rodziny.
Jego obecność w Domu Dziwie, jego głos w tych pomieszczeniach stały się dla nas jakieś nie na miejscu, dziwne, surrealistyczne, tak mocno utrwalił się w naszej pamięci z Naszą Wsią. Stan naszych odczuć i wrażeń, żeby to lepiej zrozumieć, mógłby być podobny lub taki sam, jak wtedy, gdybyśmy się spotkali z nim na  wykonanie i  montaż szaf, np. w ...Australii, do której właśnie się sprowadziliśmy. I tu i tam spotkanie z kosmosu.
Ustaliliśmy, że jak fachowcy wykonają brudną robotę, to przyjedzie ponownie na pomiary. W swoim warsztacie, "kilometry" stąd, wszystko przygotuje, a potem przyjedzie na jakieś dwa dni i zabuduje część kuchni (spiżarnia), naszą sypialnię (garderoba) i dwie szafy dla gości.
Na odchodnym dowiedzieliśmy się, co z teściem (nasz ulubiony Elektryk, który wiele razy ratował nas z elektrycznych opresji), bo jest po ciężkiej operacji, jak dzieci i żona, itd., itd.
Może następnym razem, gdy przyjedzie, jego obecność będzie dla nas już normalniejsza, może w naszej psychice zaadaptujemy go do Domu Dziwa.

A dzisiaj? - przypomnę, wtorek, 05.05.
Po wczorajszej "publikacji" o 04.25 odezwał się mailowo stary morski druh.
Mnie też jest przykro
PMP 

O dziwo takie krótkie Nico bardzo mi rano poprawiło nastrój i pozwoliło przestawić wajchę na właściwe optymistyczno-aktywne tory. Ale korzonki rypią (od kilku dni), jak rypały i chodzę, jak paralityk. Ciekawe, jak porąbię bierwiona na trochę mniejsze, żeby można było swobodnie palić w kuchni, naszym obecnym centrum wszystkiego - grzania, gotowania, uzyskiwania ciepłej wody, magazynowania i spożywania darów bożych i mycia w misce brudnych naczyń, to ze spraw przyziemno-atawistycznych oraz wszelakich nasiadówek, rozmów i dyskusji, to ze spraw intelektualno-kulturowych.
Jedynie trzy rzeczy, jakie dzieją się poza owym centrum, siłą rzeczy od niego nas odciągają.
Jest to łazienka, gdzie staramy się być jak najkrócej, bo panuje w niej nieprzyjemna zimnica, no i zimna woda (nie chce nam się pitolić z ciepłą, donoszoną) "łamie" kości i zęby.
Z kolei sypialnia, na drugim końcu domu, jest klasycznym przykładem i apogeum survivalu - wychylenie głowy poza kokon złożony z podwójnych warstw kołdrowo-narzutowych szczelnie opatulających dwa oddzielne ciała grozi odmrożeniem uszu lub nosa. W pierwszych nocach było jeszcze stosunkowo nieźle, bo słońce w czasie dnia trochę sypialnię nagrzewało (strona południowa), ale teraz mamy kilka dni zachmurzonych. Pocieszamy się tylko, że to bardzo zdrowo - spać w takiej zimnicy. Ale w piżamy przebieramy się w kuchni, po czym kurcgalopem pędzimy przez kilometry domu, żeby jak najszybciej się opatulić.
A ponieważ życie biegnie we wszelakich płaszczyznach, więc równolegle musimy pracować "biurowo". Na razie tego słowa używam, znienawidzonego przez Żonę, czekając na jej wstrząs po przeczytaniu wpisu i jej uaktywnieniu się, żeby wymyśliła inną nazwę. Więc często siedzimy przy jednym stole, niedaleko kuchni, w miarę ogaceni i każde coś w laptopie albo w papierach dłubie. A dłubać jest co biorąc pod uwagę kolejną zmianę naszego życia, zakres prac remontowo-adaptacyjnych i sprawy bieżące - zamawianie jedzenia, Szkoła i szereg innych. Bo zawsze się coś znajdzie.

Rano, zgodnie z wcześniejszym umówieniem się, przyjechali Bas z Barytonem. Ci sami, poleceni przez Panią Z Pięknego Miasteczka, którzy wcześniej oglądali w nim mieszkanie, a dwa tygodnie temu Dom Dziwo. Na ich barkach będzie spoczywało gros prac, które chcemy przeprowadzić. Na razie działają na nas pozytywnie swoją inteligencją, punktualnością, rzeczowością, bez cienia picu i podkręcania bębenka oraz wiedzą.
Dzisiaj zaczęli od demolki, która, w sprawach remontowych, jest dla Żony najtrudniej strawna. Bo przecież w zastanych realiach wystarczyłoby wstawić jakieś meble, podłączyć bojler w łazience i zlew w kuchni i można by w zasadzie żyć do końca swoich dni. Tanio, łatwo i szybko.
W całym domu rozlegał się charakterystyczny pisk pracującej gumówki, panoszył swąd ciętego metalu i od czasu do czasu stropy były wstrząsane, a są niezwykle solidne, opadającym z jękiem i hukiem żelastwem na drewniane podłogi odpowiednio zabezpieczone przed rujnacją.
W to wszystko przyjechał kominiarz i zdun, wspomniana wcześniej sitwa, której dodatkowym wspólnym mianownikiem była gadka. Każdy z nich, dowolnie wybrany, miał gadanie, że ho, ho, a gdy gadali dwaj, czasami naprzemiennie, a czasami równocześnie, to nie sposób było przepchać się z jakimkolwiek pytaniem. I obaj roztaczali przed nami cudowną wizję kominowo-kozowo-kuchenno-grzewczą, nic tylko w przyszłości grzewcze eldorado i high life! Jedynym zgrzycikiem były dwie faktury przywiezione przez kominiarza - jedna za czyszczenie kominów To macie spokój przez cały rok, aż do maja! Przyjedziemy jeszcze czyścić dwa razy, ale to już w tej cenie. A to jest bardzo ważne dla ubezpieczyciela, bo pierwsze co, w razie czego, sprawdza, czy były na bieżąco czyszczone kominy. a druga za doradztwo i opinię w kwestii tego eldorado. Razem 330 zł.

Gdy gadająca ekipa odjechała, a fachowcy zabrali się za "wycinanie" dołu, a zwłaszcza za salon sąsiadujący z kuchnią, uciekliśmy do Powiatu. Bo nie jest dobrze patrzeć na to, co wyprawiają fachowcy. Zostaje to potem w pamięci i odbija się na psychicznym zdrowiu.
W Powiecie mieliśmy załatwić drobiazgi, ale i one wystarczyły za pretekst do ucieczki. Oczywiście nie mogliśmy Grubej Berty, która powoli staje się Bertunią albo Bercią, zostawić samej. Co prawda nic by się chyba nie stało, bo zdążyliśmy się już w ciągu tych trzech dób, za przeproszeniem, wspólnego życia przekonać, że ona wszystko, co jej los zsyła, przyjmuje z psią pokorą. Ale sumienie nie pozwalało, żeby została na obcym jednak jeszcze dla niej terenie i żeby się nie stresowała tym łomotem, chociaż specjalnie takich objawów nerwowości nie obserwowaliśmy (ciągle jesteśmy przyzwyczajeni do zachowań Suni). No i zależało nam, żeby powoli, małymi kroczkami, uczyła się z nami podróżować, a w nim kluczowym elementem jest wsiadanie do samochodu. Bo sama podróż to betka - pies śpi i go "nie ma".
Gdy odbieraliśmy ją od Pałacowych, sprawa była prosta. Pałacowy zwyczajnie ją podniósł i bez jej protestów i szarpań załadował, bo nie da się użyć lepszego określenia, do bagażnika Inteligentnego Auta. No, ale Pałacowy jest znacznie młodszy ode mnie, znacznie większej postury i nie miał wtedy korzonków.  Więc usiłowaliśmy mięciutkimi i słodkimi głosami namówić Bertunię, żeby sama wskoczyła. Nawet parę razy jakby się przymierzała, ale zaraz wekslowała w bok.
Nie było innej rady, jak podprowadzić ją blisko krawędzi bagażnika, oprzeć o niego przednie łapy wspólnie dźwigając przednią połowę Grubej Berty (w tym momencie taką ewidentnie się stawała na skutek jej niewątpliwej masy i bezwładności ją powiększającej, a ja tylko pocieszałem się prawami fizyki, że druga, tylna część, ma punkt podparcia na ziemi)), przy czym Żona je pilnowała, żeby bezproduktywnie się nie ześliznęły ciągle przemawiając słodkim i zachęcającym głosem, a ja usiłowałem swoją siłą zastąpić tylny, łapowy punkt podparcia, i wrzucić całość do bagażnika. Gruba Berta widząc i czując moje korzonkowe niedołęstwo, kiedy nieudolnie starałem się podnieść jej tył, szybko traciła cierpliwość, zsuwała łapy na ziemię i byliśmy w punkcie wyjścia, a nawet gorzej, bo te nieudane próby tylko utrwalały w niej odczucie, że system wsiadania i wszystko z nim związane jest do dupy.
Poszliśmy po rozum do głowy. Stwierdziliśmy, że Gruba Berta to nie Sunia, która od losu otrzymała znacznie dłuższe szczudła ułatwiające jej rącze wskakiwanie do auta, oczywiście wtedy rącze, gdy była czymś zmotywowana, ale kloc na niskich łapach, więc trzeba tę łapową różnicę jakoś zniwelować. Odszukałem w Małym Gospodarczym materac do ćwiczeń, taki gruby i twardy, tworząc z niego próg przy bagażniku Inteligentnego Auta. To dopiero wydało się Berci podejrzane. Za cholerę nie chciała na niego wejść mimo zachęcających, miękkich i słodkich głosów nas obojga. Trzeba było z materaca zrezygnować. W końcu udało się Bertunię załadować tuż po tym, jak Żona kategorycznie stwierdziła, że ona nigdzie nie jedzie. Taka we mnie wstąpiła antykorzonkowa mobilizacja.
Na szczęście fachowcy niczego nie widzieli zajęci wycinaniem ciężarów, bo mieliby niezły ubaw.

W Powiecie sprawy załatwiliśmy błyskawicznie. Na wszelki wypadek z samochodu wysiadałem tylko ja. Gdy wróciliśmy, fachowcy byli na etapie wynoszenia żelastwa i sprzątania. Dom Dziwo wewnątrz zrobił się jeszcze większy, gdy nagle zniknęły olbrzymie kaloryfery i kilometry rur. W całym nim panował pogumówkowy smród, więc w te pędy pobiegłem do sypialni otworzyć okno.
- O Matko, co tu tak potwornie zimno?! - zapytała ze zgrozą Żona, gdy wieczorem weszliśmy do sypialni.
No, cóż. Na śmierć zapomniałem o otwartym oknie i wewnątrz panowała temperatura zewnętrzna, jakieś osiem stopni.
- Dobrze, że chociaż pies ma ciepło w tym domu. - dodała z przekąsem.
Faktycznie, Berta śpi od nas daleko, w ogrzewanej kuchni, w nocy do nas w ogóle nie przychodzi i wcale jej nie słychać, nawet jej grzmiącego chrapania. Takie to są odległości.
To odczekaliśmy ze spaniem jakąś godzinkę, po czym poszedłem sprawdzić.
- Eee, wcale nie jest tak źle. - usiłowałem pocieszyć Żonę. - Już się trochę ociepliło.
Żona spała w czapce i szaliku, ja w skarpetkach. Każde z nas ma swoje newralgiczne punkty chłodno-grzewcze. Widać, jak na dłoni, jak się nawzajem, jako całość, ładnie uzupełniamy. Od stóp do głów.

ŚRODA (06.05)
No i dzisiaj fachowcy zabrali się za boazerię.

Na razie na górze, żebyśmy na dole mogli w miarę normalnie funkcjonować.
Znowu w całym domu rozlegał się śpiewny głos gumówki zmieszany ze zgrzytami wyrywanych wraz z gwoździami desek, przy której to czynności podstawowym narzędziem była brecha.

O 10.00 przyjechał na pomiary szef firmy okiennej. Aż z sąsiedniego województwa.
Wybraliśmy tę firmę, bo się okazała być, z naszego punktu widzenia, najbardziej optymalną. Nie dość, że za każdym razem, gdy kierowaliśmy kolejne pytania, natychmiast reagowała i ciągle byliśmy w kontakcie (niektóre firmy w ogóle nie odpowiadały lub robiły to z bardzo dużą zwłoką), to przygotowana wycena była prosta i jasna, prawie jak konstrukcja cepa, i widać było, że jest przygotowana indywidualnie, konkretnie dla nas. Bo już, np. taka Sokółka była nieczytelna i niejasna, i zawierała szereg danych ogólnych, zbędnych, standardowo wysyłanych do klienta, czy to mu jest potrzebne, czy nie. Taki pakiet, informacyjny nadmiar, który zaciemniał obraz. Ale i tak dało się z niego wyczytać, że okna będą grubo ponad dwa razy droższe.
Dla laika, czyli, np. dla mnie, mogłoby się wydawać, że określenie dokonanie pomiarów to takie firmowe nadmuchiwanie balonu, robienie z niczego wielkiego halo. Bo przecież do wyceny podaliśmy szerokość i długość okiennych otworów, więc o czym tu mówić. Ale jak facet strawił na pomiarach trzy godziny dopytując o różne szczegóły, które w życiu nie przyszłyby mi do głowy, dyskutując z nami o różnych możliwościach i sugerując różne rozwiązania, to spokorniałem.
Bo okna, jak wiadomo, z różnych względów są istotną częścią domu, a stają się nią jeszcze bardziej przy takiej kasie. Żartów więc nie ma. Mimo sugestii Budowlańca, żeby wybrać plastikowe Bo teraz to nie te same okna, co 20-30 lat temu i gdybym sobie budował, to bym takie wybrał i trzyszybowe Bo znacznie lepszy współczynnik przepuszczalności termicznej i bardzo duża oszczędność na miesięcznych kosztach ogrzewania wybraliśmy drewniane meranti i dwuszybowe. Drewniane, bo staramy się systemowo, tam gdzie możemy, unikać "sztuczności", a różnica między dwuszybowymi a trzyszybowymi w Domu Dziwie zwróciłaby się nam mniej więcej po 10. latach. A kto to wie, co będzie za dziesięć lat?
Okna "przyjadą" za 6-8 tygodni.

W międzyczasie fachowcy zdążyli zdewastować górę, czyli zerwać całą boazerię, po czym oznajmili, że pojawią się dopiero w poniedziałek, bo jeszcze w jakimś miejscu muszą skończyć kłaść tynki.
Na moje pytanie Czy tak będzie wyglądała nasza współpraca i czy u nas będziecie panowie prowadzić prace z doskoku? odpowiedzieli, że to jest absolutnie wyjątek.

Mocno spóźnieni przez te pomiary okien (moje czasowe niedoszacowanie) pojechaliśmy do Sąsiedniego Powiatu do Zduna na umówione spotkanie, żeby na miejscu wszystko sobie zwizualizować. Z Grubą Bertą przestaliśmy się certolić i zastosowaliśmy system bez żadnych ceregieli - przednie łapy na raz, dupa na dwa i pies w środku, na trzy.
Zdunowi trzeba było przyznać, że mimo gadki i nieustającej nawijki, wcale nie wciskał nam wodotrysków i nie wymyślał zbędnych rzeczy. Liczyła się efektywność, trwałość i cena. Jego pragmatyzm nas przekonał. Teraz tylko musimy sami wybrać, co chcemy, dać zaliczkę i grzewcze eldorado będzie na wyciągnięcie ręki.
Zataczając spore koło wpadliśmy do Naszej Wsi do Sąsiadów. Pretekst był jeden - twarożek. A przy okazji można było chwilę porozmawiać. Dostałem twarożkowego zapasu na jakieś 8-10 dni. Zależy na ile poskromię swoje twarożkowe łakomstwo.

CZWARTEK (07.05)
No i dzisiaj rano mogłem się przekonać kolejny raz, tym razem w nietypowy sposób, o wielkości pomieszczeń w Domu Dziwie.

Kładąc się wczoraj spać, już w łóżkach, obgadaliśmy Grubą Bertę podsumowując co o niej do tej pory wiemy, a co ona o nas. Bo obie strony się nawzajem siebie uczą.
Ona, jak to pies, z mety potrafiła umieć się znaleźć wobec Pani i Pana. Czyli Pani jest ogólnie rzecz biorąc ciepła, delikatna i niechropowata, a więc piesek do niej lgnie, Pan głośny, mocny i chropowaty, a więc piesek na jego widok w pierwszym momencie daje nogę, raczej łapę, czyli dyla. I nie pomaga tutaj fakt, że Pan daje jeść nawet częściej niż Pani, że na pieska nie krzyknął ani razu, ani na niego nie warknął, głaszcze go i smyra w takim dołku miedzy oczami powodując, że piesek wchodzi w stan błogości z lekkim pochrapywaniem i że się Pan naprawdę stara w sytuacjach, kiedy należałoby na pieska nakrzyczeć lub go czymś zdzielić, bo rozumie, że dla pieska jest to sytuacja trudna i że całe jego dotychczasowe pięcioletnie życie zostało wywrócone do góry nogami i wszelkie jego psie nici pozrywane.
Piesek na widok Pana w pierwszym odruchu czmycha. Oczywiście za chwilę zawołany wraca, nawet daje się pogłaskać, ale coś jest na rzeczy.
Wymyśliliśmy z Żoną, że to może po tym przypadku, kiedy w pierwszych minutach naszego wspólnego pobytu w Domu Dziwie wychodziliśmy wspólnie na dwór i piesek się pchał na chama do wyjścia starając się wszystkich swoją masą roztrącić, a Pan tego nie lubi (piesek nie mógł o tym wiedzieć - to tak na jego usprawiedliwienie) i jest na tym tle bardzo uczulony, przewrażliwiony i reaguje automatycznie z szybkością błyskawicy, tu akurat zdecydowanie przekraczającą szybkość psa starającego się natychmiast wypaść z domu. Więc Pan, jak kątem oka dostrzegł, że głowa pieska była już przed nim, nogą go zablokował dociskając brutalnie karczycho do krawędzi drzwi. Takie działanie powoduje, że piesek 100 na 100 się wycofuje. W ten prosty sposób przed laty nauczyłem Sunię, żeby się nie pchała, żeby czekała, aż pozwoli się jej wyjść na komendę.
Drzwi lub furtka mogły być otwarte na oścież, a Sunia bez zezwolenia nie wychodziła. Tę, naukową, metodę podpatrzyłem u różnych psich behawiorystów, np. trzeba pieskowi lekko otworzyć drzwi i kiedy już wkłada w szparę swoją paszczę je przymknąć. Piesek zawsze zdąży uniknąć kleszczowego uścisku i po stosunkowo nielicznych powtórzeniach zaczyna czekać na słowną zachętę.
Ale tu niestety nie było czasu na stopniowanie nauki, Bercia się nie poznała na naukowych metodach Pana, no i teraz, w pierwszym odruchu, na wszelki wypadek woli się od niego trzymać z daleka.
Doszliśmy też do wniosku, że musiała ona przez całe swoje życie być karmiona na dworze (co potem w rozmowie z poprzednim właścicielem się potwierdziło), bo w porze karmienia (precyzyjny psi zegar biologiczny) na widok pełnej miski za cholerę nie chce być w domu, tylko za wszelką cenę próbuje albo z niego wyjść, albo, broń boże, do  niego nie wchodzić, bo wiadomo, i każdy głupi pies to wie, że jak ona będzie w środku, to jakieś bydle na zewnątrz zeżre jej jedzenie.
Zastanawialiśmy się również nad fenomenem jej nieszczekania. Ja rozumiem, że żeby burkować i drzeć paszczę, trzeba się poczuć na własnym terytorium, ale żeby dopiero szczeknąć po dwóch dobach i to raptem tylko jednym ciągiem trzyszczekowym, na dodatek wtedy, kiedy ja byłem w Metropolii, to się wprost nie godzi i jest zaprzeczeniem psizmu.
- Chciałeś mieć psa, który nie szczeka, to masz! - stwierdziła Żona słysząc moje narzekania i oczywiście grubo z tym moim chceniem przesadzając.
Trudno mnie się dziwić, skoro Sunia darła mordę, czy trzeba było (normalne psie sytuacje - rowerzysta, motocyklista, listonosz, odczytnik liczników), czy nie trzeba (z zazdrości, co stanowiło większość, - o inne psy, o Żonę, o jakieś zabawy z wnukami, o rozmowę z gośćmi). Żeby zobrazować sobie różnicę w liczbie szczeknięć w ciągu dwóch dób, za przeproszeniem, pomiędzy Sunią a Bertą, posłużę się matematyką. Jest to więc różnica dwóch rzędów, czyli trzy szczeknięcia Berty w tym samym okresie czasowo-sytuacyjnym równałyby się trzystu szczeknięciom Suni.
Ale wiem, że mnie pokarało. No i że, jak zwykle w przyrodzie i w każdym aspekcie naszego  życia bilans musi wyjść na zero (perooo, perooooo!). W fizyce to chyba się definiuje tak, że każdy układ dąży do stanu równowagi. W tym przypadku do równowagi, takiej średniej szczekliwości, naszych dwóch ostatnich psów.
No i tuż przed zaśnięciem podziwialiśmy jej przyjazne nastawienie do wszystkich ludzi, brak do nich podejrzliwości, oczywiście z wyjątkiem Pana, i brak agresji. To spowodowało, że od pierwszych minut byliśmy w stanie przytulić twarz do jej paszczy, a wcześniej często się nad tym zastanawialiśmy, czy i kiedy się przełamiemy.
Ustaliliśmy "mądrze", że Gruba Berta jest po prostu innym psem.

Ledwo wszystko naukowo przeanalizowaliśmy, nachwaliliśmy naszą Bercię i usnęliśmy, jak, ni z gruszki ni z pietruszki, przylazła sapiąc i się na chwilę ułożyła przy łóżku. Pierwszy raz po czterech dobach. To mnie oczywiście obudziło. Za chwilę wyszła i słyszałem tylko z daleka skrzypienie podłogi. Widocznie musiała łazić tam i z powrotem, więc zirytowany jej nocnym nieracjonalnym zachowaniem wstałem i zamknąłem drzwi do salonu, żeby mieć święty spokój wyłączając w ten sposób rozum, doświadczenie i instynkt długoletniego posiadacza psa, i to nie jednego. A taki bezrozum zawsze się mści.
Gdy o 06.00 wszedłem do kuchni i do salonu, oczom moim ukazał się prawdziwy armagedon. Najgorszy w nim nie był obraz sraczkowatych potężnych kup i wszech obecny smród, tylko jego, załamująca psychikę, dwuetapowość.
W kuchni, na środku, tkwiła duża sraczka, a z brzegu legowiska-pontonu druga, przy czym ta akurat, wyraźnie na skutek siły odrzutu, obabrała dodatkowo jego brzeg i część kocyka. Nie zdążyłem jeszcze dobrze pomyśleć z pewną ulgą No, nie jest tak źle!, (kafle, ostatecznie łatwo sprzątnąć), gdy wzrok mój padł na salon, a tam na drewnianej podłodze z oczywistymi przerwami między deskami leżały jeszcze dwie, o podobnej wielkości i konsystencji. Ok - pomyślałem - mogło być gorzej! Sam sobie jesteś winny.
Zabrałem się ostro do roboty.
Najpierw profilaktycznie wypuściłem Grubą Bertę na dwór i pootwierałem okna w kuchni i w salonie, żeby był przeciąg. Kupy żmudnie wysprzątałem, rozebrałem do żywego ponton, każdą składową gąbkę, które nabrały oczywiście sraczkowatego koloru i takiegoż zapachu, przepłukałem w wannie przygotowując je do prania w szwedzkiej pralce, nabytku jeszcze z Naszego Miasteczka. Uharany, ale zadowolony poszedłem po Bercię. Gdy z nią wróciłem smród był nadspodziewanie mocny, A przecież wysprzątałem i tyle się wietrzyło. I dotarłem do drugiego etapu armagedonu.
- O kurwa, ja pierdolę! - jęknąłem i upadłem na kolana. I tak na nich przez 1,5 godziny pozostałem.
Pod oknem salonu, które otworzyłem, żeby wietrzyć, dojrzałem, mocno wysilając wzrok, dziesiątki brązowych sraczkowatych plam, które idealnie wielkością i kolorystyką dopasowały się do sosnowych sęków desek naszej ładnej podłogi. Uświadomiłem sobie ze zgrozą, że ja przed chwilą, niczego nie świadom, musiałem po tym chodzić, co za chwilę okazało się prawdą, bo odkryłem na podłodze charakterystyczne sraczkowo-brązowe odbicia spodów moich kapci. - No ja pierdolę! - jęczałem.
Z jednej strony nie było tak źle, bo zdecydowana większość plam była już wyschnięta, więc kapciami aż tak wiele się nie naroznosiłem, ale z drugiej strony każdej plamce musiałem poświęcić dużo czasu, żeby ją nawilżyć i zetrzeć na mokro chcąc uniknąć skrobania i dewastacji podłogi.
Tuż przed 08.00 wstałem z kolan, nomen omen. A za niedługą chwilę do czyściutkiego i pachnącego salonu weszła Żona. Jak gdyby nigdy nic, tak jak zwykle każdego pięknego, wiosenno-letniego, wakacyjno-wiejskiego poranka.
Po wnikliwej analizie doszliśmy do wniosku, że to grube bydlę musiało się nażłopać wody ze stawu. Innej przyczyny tak olbrzymiej i ohydnej sraczki znaleźć nie mogliśmy.

Cały uświęcony, mój(!), poranek miałem rozwalony. Ledwo zdążyłem wypić kawę i zjeść twarożek, nie wspominając korzonkowego nawrotu (a już było tak dobrze), gdy o 12.00 przyszedł elektryk - Prąd Nie Woda. Chodziliśmy po Domu Dziwie ponad dwie godziny omawiając wszystkie aspekty nowej instalacji.
- Bo wiecie, państwo - powiedział Prąd Nie Woda - to jest bardzo ważne dla ubezpieczyciela, bo pierwsze co, w razie czego, sprawdza instalację elektryczną.
To już nie wiem, co ten ubezpieczyciel sprawdza jako pierwsze w razie czego?!
Prąd Nie Woda usiłował wmanewrować mnie w zakupy kabli (0,5 km) o różnych Y x 1,5 x 4, czy coś w tym stylu, puszek, jakichś zaczepów i gipsu, ale autentycznie i dość brutalnie go wyśmiałem lekko łagodząc moją niegrzeczność opowiastką sprzed lat. Być może już o tym wzmiankowałem.
Otóż 18 lat temu, gdy remontowaliśmy Biszkopcika, mieliśmy takiego "pojedynczego", mocno specyficznego fachowca od układania kafli i hydrauliki. Jego specyfika polegała na tym , że jednocześnie zajmował się ubezpieczeniami, bardzo często jeździł do sanatoriów, na podryw chyba, bo tak wynikało z jego długich opowieści, a w pracy, czyli u nas, robił sobie celebrowane przerwy i na nasz koszt podgrzewał sobie kiełbaski i urządzał sobie w naszych zdewastowanych pomieszczeniach pełnowartościowe, biorąc pod uwagę skład i długą przerwę, posiłki. My w tym czasie byliśmy mu głęboko wdzięczni, że danego dnia, między jedną gadką o jednym sanatorium, a drugą o drugim, był łaskaw przepiąć nam prowizorycznie, na giętkim przewodzie, zlew z kuchni do przyszłego salonu, a następnego dnia do przyszłej łazienki, żeby trzeciego wrócić do przyszłej kuchni, wszystko po to, żeby Żona mogła cokolwiek upichcić.
Ale najważniejszą jego specyfiką było zlecanie mi kupna różnych, potrzebnych mu rzeczy, na których kompletnie się nie znałem, a to mufek, a to kolanek, nypli, trójników, zaworów i innych i to jeszcze o określonej średnicy i/lub długości. I kiedyś wyposażony w kartkę z takim jego zleceniem wybrałem się do Castoramy, by usłyszeć od sprzedawcy, że takiej rzeczy nie ma, a więc oni nie mają, co było logiczne.
- Ale tak powiedział mi mój fachowiec. - starałem się wyjaśnić i obronić, żeby nie wyjść na ignoranta.
Sprzedawca tylko wzruszył ramionami.
- A może pan poczekać, zadzwonię do fachowca.
Zrelacjonowałem całą rozmowę ze sprzedawcą przy tymże.
- To niech mu pan powie, że jest idiotą! - usłyszałem od naszego specyficznego.
- To może powie mu pan sam! - tu miarka po raz pierwszy i ostatni się przebrała i oddałem smartfona sprzedawcy. Oczywiście panowie wszystko sobie wyjaśnili, a ja dokonałem właściwego zakupu. Ostatni raz!

- To ile potrzebuje pan na zakup materiałów? - odezwałem się do Prądu Nie Wody.
Obliczyliśmy, że 3.000 zł. To przez te cholerne kilometry kabli.
Umówiliśmy się, że Prąd Nie Woda rozpocznie pracę w poniedziałek o 08.00.
- I proszę kartonami zabezpieczyć podłogę! -  oznajmił na koniec kategorycznym tonem. - Bo będę kuł, a nie mogę odpowiadać za zniszczenia!
Wziął moje pięknie przygotowane rzuty dwóch poziomów, w formacie A3, z zaznaczonymi różnymi punktami elektrycznymi, każdy typ oznaczony innym symbolem, opisane w legendzie, z czego byłem bardzo dumny.
- Ale te symbole to zrobił pan akurat na odwrót. - lekko mnie obśmiał traktując mnie jednak tym samym poważnie, tylko jak niedouczonego partnera elektrycznego. Musiałem mu więc uzmysłowić, że jest to wyłącznie mój autorski pomysł i że w ogóle nie mam zielonego pojęcia, jakimi symbolami zaznacza się różne punkty elektryczne, bo elektrykiem nie jestem.
Ale musiało być ok, skoro stwierdził, że teraz on w domu na podstawie moich schematów musi spokojnie przemyśleć i zaplanować wszystkie obwody elektryczne Żeby to wszystko miało sens!
Wydaje mi się, że sens będzie, skoro od razu rozpoczęło się właściwe myślenie zmierzające do tego, żeby po całym domu nie ciągnąć kabli niepotrzebnie tam i z powrotem. Stąd trzy skrzynki bezpiecznikowe, zabezpieczające niezależne trzy obwody na trzy mieszkania, będą usytuowane w Domu Dziwie w jego centralnej części, skąd kablowo będzie wszędzie w miarę blisko. Poza tym będą one ze względu na swoją urodę umieszczone w miejscach niewidocznych a jednocześnie w razie czego łatwo dostępnych. Coś czuję, że wejdę w tę elektrykę i zdobędę kolejną sprawność gospodarza domu. Bo jak dotychczas była ona moją najsłabszą i niezrozumiałą stroną.

Z tego wyszło, że w poniedziałek będzie trzech fachowców, a Żona sama, bo ja miałem zamiar planowo wyjechać do Metropolii.
- A mógłbyś nie jechać w poniedziałek, tylko kiedy indziej?
To jak ja w tak trudnej chwili mogę Żonie odmówić? Z Nową Sekretarką ustaliłem, że w poniedziałek będzie sama, a ja przyjadę we wtorek.
To może przez to, ale raczej nie, tylko tak zwyczajnie i logicznie, wieczorem Żona zapytała:
- A może jutro w Powiecie kupilibyśmy zmywarkę?
Nietrudno było dostrzec narastającą ilość talerzy, kubków, sztućców, szklanek i kufli, garnków i różnej kuchennej drobnicy, wszystkie wymagające ode mnie nad miską korzonkowego wysiłku.

PIĄTEK (08.05)
No i rano wstawałem z duszą na ramieniu.

Co prawda śpiąc w żadnym momencie nie słyszałem skrzypień podłogi świadczących, że Gruba Berta łazi po nocy, ale przecież mogłem spać snem sprawiedliwego. Stąd po wejściu do kuchni i salonu trwożliwie się rozglądałem nie dając się zwieść radości Berci na widok pana. Ale podłoga była czyściutka niczym nówka nie śmigana.
Po późnym śniadaniu pojechaliśmy do Powiatu kupić zmywarkę od tego samego pana, który wcześniej sprzedał i przywiózł nam lodówkę, a jeszcze wcześniej różne AGD do Naszej Wsi. Była tylko jedna, więc nawet ja narzekałem, że przydałby się wybór spośród dwóch, ale ta cenowo-funkcjonalnie-designowo okazała się strzałem w dziesiątkę. To natychmiast dokupiłem nypel 1/2"/3/4", który wkręciłem w miejsce podłączenia badziewnego elektrycznego podgrzewacza i gdy zmywarka przyjechała, jej podłączenie stało się dziecinną zabawą.
O razu załadowaliśmy cały dwudniowy naczyniowy urobek i Żona, bo przecież nie ja, uruchomiła pierwsze zmywanie. A ja wykończony poszedłem wcześniej spać tak, że nie dotrwałem do efektów pracy zmywarki. Ale Żona czuwała, więc musiało być dobrze.

Dzisiaj Po Morzach Pływający przysłał długiego, politycznego maila. Musiał się tam z daleka, bo z Anglii, wyładować czytając o tej naszej politycznej szopce, tym razem z wyborami. Nawet nie wiem, jak zareagować i skomentować fakt, że odwołuje się coś, czego nie było. I nie rozumiem tych, którzy nie mając nic z popierania tych polityczno-cynicznych oszołomów,  nic od nich nie otrzymując, na nich głosują. Bo tych debili, którzy otrzymali 500+, trzynaste emerytury i inne nawet jestem w stanie zrozumieć. Da się to jakoś wytłumaczyć. Jak również tych wszystkich, co są u żłobu z wszelkimi żłobkami, podżłobkami i innymi pokrętnymi i oszukańczymi powiązaniami.
Muszę hamować, bo wyraźnie czuję, że za chwilę będę pisał i pluł jadem, jak Po Morzach Pływający.
Najważniejsze, że napisał:
U mnie wszystko w jak najlepszym porządku.
Pływamy sobie tu i tam.
Teraz lecimy Rotterdam - Immingham z czymś z czego produkuje się otuliny do elektrod. (pis. oryg.)
Wyjaśniam i dopisuję: to coś, z czego... to mieszanina CaCO3, Mg i fluoryt, minerał z grupy halogenków, np. CaF2. Każdy z tych składników odgrywa istotną rolę w procesie spawania.

Od wczoraj wprowadziliśmy prosty zwyczaj wykorzystywania potencjału naszego miejsca. Po południu nad stawem ustawiamy dwa krzesła, Żona bierze cydr, ja Pilsnera Urquella i tak sobie siedzimy godzinkę niewiele mówiąc, patrząc na wodę i obserwując Bercię, która ten czas spędza po swojemu, ale z podobnym efektem takiego dolce far niente.
I w tym stanie ponowiliśmy próbę zaproszenia do nas Skrycie Wkurwionej i Kolegi Inżyniera wraz ze Stefanem Kotem Biznesu i Krawacikiem.pl. Raczej z ich przyjazdu nic nie wyjdzie, bo w Skrycie Wkurwionej zapewne znowu odezwie się koronawirusowy ortodoksyzm z tej racji chociażby, że pracuje w szpitalu, na fizjoterapii. Żeby chociaż na oddziale zakaźnym. Ale co z tego? Przekonać się nie da.

SOBOTA (09.05)
No i rano wstawałem z trochę mniejszą niż wczoraj duszą na ramieniu.

Wszystko było w porządku.
Dodatkowo Żona wprowadziła mnie w jeszcze lepszy nastrój opisując wczorajszą pracę zmywarki, nad którą czuwała do samego końca, kiedy ja już spałem snem sprawiedliwego. A wie, jaki mam stosunek do wszystkich tych urządzeń. Delikatnie mówiąc niechętny.
- Jakbyś przypadkiem zmywał, to znaczy uruchamiał zmywarkę... - tu zawiesiła głos - to żebyś się nie przestraszył pod koniec jej pracy, bo nagle z trzaskiem otwierają się drzwi.
Od razu się przestraszyłem. Ale potem mi zaimponowała. Z poprzednich zmywarek, gdy na przykład rano otwierało się drzwi po nocnym zmywaniu (program z czasową zwłoką), buchała lekko już skisła para, a naczynia były niedosuszone. A tu proszę, taki bajer. Może się okazać, że to będzie drugie urządzenie po drukarce, o którym będę mógł mówić, że je lubię, zwłaszcza że oszczędza mi korzonki.

Postanowiliśmy po śniadaniu pojechać do pobliskiego DINO, żeby zobaczyć, co będziemy mogli tam ewentualnie w przyszłości kupować. Jak na razie wyszło, że będziemy mogli kurczaka zagrodowego, wodę w szkle, krewetki, wino i papier toaletowy, a więc całkiem nieźle. Pilsnera Urquella nie ma i nie będzie, bo to nie ten dinowski asortyment. A kiedyś był i to właśnie od DINO zaczęła się moja przygoda z Pilsnerem Urquellem, kiedy wprowadziliśmy się do Naszej Wsi. Wtedy co prawda był on produkowany, a może tylko rozlewany, w poznańskich browarach, ale i tak mną zawładnął.
Na początku tworzenia tej sieci miałem do niej mnóstwo zastrzeżeń, ale po tym sklepie "od Pilsnera Urquella" nastąpił w mojej ocenie pozytywny zwrot. Bo pomijając oczywistość ten sklep konkretnie był czyściutki i zadbany, a obsługa niezwykle uprzejma i uczynna. A jakiś czas temu dowiedziałem się, że właścicielem tej sieci jest Polak w ogóle nieafiszujący się swoim życiem prywatnym, bardzo konsekwentnie i mądrze ją rozwijającym oraz zatrudniającym wyłącznie Polaków. Więc jestem w stanie mu wybaczyć, że wycofał Pilsnera Urquella.

O 12.00 przyjechała na "pospieszne" ognisko Dzika Ziemianka ze swoim partnerem i dwójką wspólnych dzieci. Nie widzieliśmy się dwa lub trzy lata. Cała rodzina mieszka również w Pięknej Dolinie, na wsi, położonej względem nas po drugiej stronie Powiatu. Ona działa w lokalnych strukturach....., on jest leśnikiem.
Przy jakiejś okazji wyszło, że piszę bloga i Dziką Ziemiankę zaskoczyłem, że na blogu jest Dziką Ziemianką właśnie, co jej się spodobało i wyraźnie przypasowało do jej oglądu na własną osobę. Zresztą genezę tego imienia i mój sposób patrzenia na nią wytłumaczyłem zastrzegając, że ma prawo wnieść własny pomysł. Takiej potrzeby jednak nie było.
Powstał temat imienia dla jej partnera, konkubenta, jak złośliwie kilka razy wzmiankowała Dzika Ziemianka. Było kilka pomysłów, jak chociażby Dziki Konkubent, ale sprawa była dosyć prosta i nie trwała tak długo, jak przy wyborze imienia dla Skrycie Wkurwionej. Ostatecznie całą czwórką ustaliliśmy, że będzie to Dziki Leśnik, a Dziki Leśnik zaakceptował swoje blogowe imię.
Po ich wyjeździe ciągle jednak mi to nie pasowało i zgrzytało. I postanowiłem nieodwołalnie, że to będzie Mądry Leśnik. Bo w kontraście do Dzikiej Ziemianki on nie mógł być Dziki, mimo że na pierwszy osąd wydawałoby się to jakoś logiczne. Ale sensu w tym nie było zbyt dużego. Bo chociaż tak naprawdę się nie znamy, to gołym okiem było widać, że jest to całkiem inna osobowość niż Dzika Ziemianka i na pewno przymiotnik "dziki" wprowadzałby w błąd.
Te ich inności charakterologiczne muszą się widocznie, tak jak u nas, uzupełniać, czasami tylko doprowadzając do zgrzytów lub nawet wybuchów, ale per saldo w związku wychodzi na plus, bo inaczej nie mógłby on funkcjonować. Oczywiście ich sytuacja rodzinna, wspólna, jak i każdego z nich z osobna, jest inna niż nasza, ale z drugiej strony mocno podobna.
To tyle, jeśli chodzi o szybką i oczywiście dość pobieżną analizę, bo, jak mówiłem, nie znamy się dobrze i brak jest składowych. Ale skoro chcemy się z nimi widywać, to coś jest na rzeczy.
A dlaczego "mądry"?
Dzisiaj po raz pierwszy, chociaż stosunkowo krótko, mogliśmy sobie porozmawiać na różne tematy.
Nie chodzi nawet o to, że wcześniej nie rozmawialiśmy, ale raczej o to, że rozmowy były sporadyczne i dość pobieżne, a ja w nich albo nie mogłem, albo nie chciałem się skoncentrować i coś  mi umykało. Dzisiaj było inaczej. Niespodziewanie dotknęliśmy wielu spraw, niektórych na marginesie lub w nawiasie, w tym jego stosunku do wykonywanej pracy, ale "krótka" całość, jak i również sposób bycia, dały mi ostatecznie mandat, aby użyć przymiotnika "mądry". Oczywiście bez żadnego kadzenia, bo nie miałoby to sensu.
Mądry Leśnik po leśniczemu zinwentaryzował nam różne krzewy i owocowe drzewka, bo nie mieliśmy zielonego pojęcia, co mamy pomijając takie oczywistości, jak mnóstwo różnych świerków, sosen, brabantów i innych iglastych. Okazało się, że jest wiele starych i młodych jabłoni, śliwek, czereśni, brzoskwiń i jedna gruszka, a z krzewów porzeczki, czarny bez i jedna dorodna aronia, spośród której wyrasta orzech, czego wcześniej nie zauważyliśmy. Mamy już dwa orzechowe solitery, więc ten będzie musiał dokończyć swojego krótkiego i niefortunnego żywota, bo jako glebowe ekspansywne bydlę na pewno aronię wykończy. A przesadzić się go nie da. I uwaga! - na całym terenie nie ma ani jednej brzozy. To widocznie taka pozostałość po klasycznej mentalności chłopa, dla którego drzewo liściaste to tylko sam kłopot, bo przy tych liściach to nic, tylko robota, a zimą i tak wygląda nieciekawie.
W stawie z kolei Mądry Leśnik, chociaż nie jest rybakiem, odkrył amury.  Faktycznie "nagle", bo wcześniej jakoś tego nie zauważyliśmy, blisko powierzchni pływały okazy 30-40. centymetrowe, co zrobiło na mnie duże wrażenie i wprawiło mnie w bliżej niezdefiniowaną i trochę nieuzasadnioną dumę.  Na Żonie mniejsze, zwłaszcza gdy dowiedziała się od Mądrego Leśnika, że jest to bardzo żarłoczna ryba i dla stawu pożyteczna, bo nie dopuszcza do jego zarastania. Wyżera wszystko, co rośnie na brzegu. To Żonie nie mogło się spodobać, bo chciałaby, zresztą ja też, aby na brzegach rosło sitowie, a w nim widziała oczami wyobraźni kaczą rodzinę. To może te amury potraktować prądem? Takie lekkie kłusownictwo na własnym stawie?
Jak Żona to przeczyta, to już na pewno nie kupi mi łajby, takiej przeze mnie wymarzonej, najprostszej, prymitywnej i malutkiej, urokliwie zacumowanej na brzegu, abym mógł od czasu do czasu popływać po stawie, ale nie dla sportu, bo rozpędzić się nie ma gdzie, tylko aby za jej pomocą staw oczyszczać i naprawiać lub uzupełniać faszynę.
Gdy tak sobie siedzieliśmy w cieniu pod wiatą popijając Pilsnera Urquella i zajadając kiełbaski przygotowane (kijki Mądry Leśnik mądrze przysposobił z suchych gałęzi z wierzby rosnącej nad Rzeczką) i przez niego upieczone, z sąsiedniego stawu dochodził nas od czasu do czasu donośny rechot żab. To z kolei budziło we mnie bliżej niezdefiniowaną i trochę nieuzasadnioną zazdrość. Fakt, że sąsiad ma staw większy od naszego, będzie ze cztery razy, ale i nasz przecież sroce spod ogona nie wyskoczył i swoje żaby ma. Sam je widziałem, gdy na mój widok zgrabnie wskakiwały do wody robiąc takie żabie plum. Mogłyby trochę dla nas porechotać albo chociaż pokumkać, takie niedorobione chamki niemyte!

Gdy goście pojechali, Żona stwierdziła:
- Wiesz, trzeba będzie ten koniec działki zamknąć, takim najlepiej murem z pustaków, bo ta otwarta perspektywa jest nieciekawa i nie ma kameralności.
Znając ją musiała już nad tym skrycie myśleć od dłuższego czasu.
- To wyrzućmy ten płot z siatki nad Rzeczką, za murem posadźmy szpaler brzóz pomieszanych z sosnami, a przy murze, z naszej strony, posadźmy winogrona. - od razu się wkręciłem. - Tak mieliśmy w czasach Biszkopcika i jesienią cała zielona winogronowa płaszczyzna pięknie się przebarwiała. - Bo te tutejsze to rosną w miejscach tak trochę bez ładu i składu, bez sensu.
- A w murze zrobilibyśmy taką urokliwą furtkę-bramę, żeby można było wyjść nad Rzeczkę. - dodała Żona.
To na tej fali entuzjazmu się rozkręciłem.
- A może po prawej stronie działki, na całej jej długości, od domu aż do stawu, ułożyć takie małe szyny na podkładach, na których jeździłby dwupiętrowy wózek. - Wiesz, coś takiego, po czym jeździ wózek z kamerą na planie zdjęciowym. - Można by od razu załadować cały obiad, sztućce, Pilsnery Urquelle, cydry, książki, żeby nie kursować wiele razy między domem i stawem i żeby spędzać nad nim jak najwięcej czasu.
Żona popatrzyła na mnie litościwie i z pobłażaniem.

Wieczorem przeczytałem kolejny blogowy wpis Hela. Musiałem wyraźnie go tym przywołać, bo za pół godziny odezwał się i przysłał smsa.
Z tych dwóch źródeł wiemy, że Hel jest już w domu. Znowu musiał być kilka dni w szpitalu, bo dostawał wysokiej temperatury (40 st.), dreszczy i zażółcenia skóry i ocznych gałek. Założono mu więc dren odciągający nadmiar żółci, z którym będzie musiał funkcjonować 3-4 miesiące.
- Najważniejsze ustabilizowal watrobe i wrocic z organizmem do rownowagi. (pis. oryg.)
I od razu zaczęliśmy kombinować, jak i kiedy się zobaczyć. Bo chyba przy ich psach i Grubej Bercie spotkanie byłoby możliwe.

NIEDZIELA (10.05)
No i  dzisiaj rano wchodziłem do kuchni i do salonu prawie bez stresu.

Mimo że wczoraj, przy okazji ogniska i kiełbasek, Gruba Berta znowu usiłowała się nażłopać wody ze stawu, ale w porę się wydarliśmy, więc tylko zamoczyła w nim paszczę. Zresztą i na innych polach, nomen omen, nieźle kombinowała. Bo, np. w którymś momencie nagle wszyscy zauważyliśmy, że w pysku ma jeden koniec kijka, a drugi koniec z nabitą gorącą kiełbasą jest ciągnięty po trawie, widocznie w jakieś ustronne miejsce, gdzie spokojnie mogłaby odczekać na wystygnięcie i na pożarcie. A w innym momencie wzięła w paszczę pustą butelkę po moim Pilsnerze Urquellu, stojącą przy nodze mojego krzesła, sprytnie, bo za szyjkę i usiłowała gdzieś się oddalić.
Chyba trafił się nam mądry pies.
Były również i inne oznaki, że Bercia się asymiluje. Wreszcie wczoraj po raz pierwszy, a potem to już było z górki, sama z siebie weszła do otwartego domu i wczoraj pierwszy raz jadła spokojnie bez nacisku wyimaginowanej przez siebie psiej konkurencji.
Żona też wyraźnie się asymiluje, bo dzisiaj rano po raz pierwszy zastosowała system 2K+2M siedząc przy ciepłej i huczącej kuchni. Aż nie chcę do siebie dopuścić myśli, która wkradając się do mojego mózgu, powoduje stopniowe powstawanie żołądkowej guli, że ta sielanka skończy się już jutro.
Rano przyjeżdżają Bas, Baryton i Prąd Nie Woda.
Stąd całe popołudnie zaznaczałem na górze na ścianach miejsca przyszłych gniazdek i włączników oraz kartonami zabezpieczałem drewnianą podłogę przygotowując front robót dla Prądu Nie Wody. W końcu jednak dałem sobie spokój - znowu odezwały się korzonki.

PONIEDZIAŁEK (11.05)
No i Bercia jest u nas już 9 dni.

W tym czasie szczeknęła raz trójgłosowcem (to przy Żonie) i raz jednogłosowcem (przy nas).
Nie bójmy się tego powiedzieć - nie szczeka wcale. A przecież ma tyle okazji z każdej strony, można powiedzieć więcej, z czterech stron świata.
Na zachodzie przez siatkę startuje do niej i chrapliwie poszczekuje  buldożek francuski, który panicznie daje dyla, gdy tylko Bertunia zbliży się do siatki, żeby go powąchać i się  zaznajomić.
Na wschodzie, dwie działki dalej, mieszka Gruzin, teraz razem ze swoja matką, Pozytywną Maryją. Przez płot ujada taki mały kundel, że aż się prosi, żeby go kopnąć w dupę, a co dopiero zaszczekać, i od czasu do czasu wilczur, sympatyczny, ale jak to wilczury wydający taki metaliczny, irytujący dźwięk. Dodatkowo ostatnio zaczęła tam chodzić betoniarka, więc mało?
Na północy, za Rzeczką, budowlańcy stawiają dom, więc pretekstów jest, że ho, ho. Nawołują się, klną.
Na południu, zaraz za bramą, biegnie lokalna droga, którą od czasu do czasu przejeżdża samochód, rower i przechodzi pieszy, więc fajnie byłoby tych wałęsających się obszczekać.
I co? I nic.
I wiem, co będzie. Jutro, gdy wrócę z Metropolii, usłyszę relację Żony, jak Bercia zaszczekała raz trójgłosowcem. Poprzedni właściciel na zaniepokojono-ciekawskie pytanie Żony odpisał Ona nie jest szczekliwa, raczej ma  luźny stosunek do świata; nie będzie szczekać na sąsiadów, których widzi ciągle, chyba że jej podpadną; podejrzewam, że za parę tygodni zacznie pilnować.
Żona na te ciągłe moje narzekania o braku szczekliwości Grubej Berty nieodmiennie odpowiada:
- A pamiętasz, jak jeździliśmy po Polsce i ty ciągle mówiłeś, że powinni zbudować jak najwięcej rond, bo to usprawnia ruch? - I zbudowali. - Teraz wszystko jest zarondowane, aż do przesady i czasami karykaturalnie. - A pamiętasz, jak mówiłeś, że chciałbyś mieć psa mniej szczekliwego? - To masz! - Aż do przesady!

Jak widać, dzisiaj, w poniedziałek, po raz pierwszy od niepamiętnych czasów jestem nieobecny w Szkole. Rano musieliśmy wziąć na klatę kondensację trzech fachowców. Od razu, o 08.00, mnie zaskoczyli i zażądali kasy na materiały. Byłem przygotowany połowicznie, więc dałem, co miałem. I obiecałem, że w południe podskoczymy do Powiatu i wybierzemy gotówkę.
Żona stwierdziła, że przy okazji w Biedrze kupi sól do zmywarki, bo tam kiedyś była bardzo dobra i tania, a ona zamierza od samego początku dbać o zmywarkę, zwłaszcza że jest taka przemyślna i sama się otwiera po skończeniu mycia.
- A zobacz, czy przypadkiem nie ma promocji na Pilsnera Urquella! - krzyknąłem za nią zostając w samochodzie z Grubą Bertą (w ramach przyzwyczajania jej do auta znowu bez ceregieli zapakowaliśmy ją na trzy - przednie łapy raz, dupa dwa, pies trzy).
Żona bardzo szybko wróciła, ale z jakąś tajniacką miną. Soli nie było, ale na smartfonie pokazała mi zdjęcie wywieszki Cztery w cenie trzech. Trzeba było mi więcej?! 1 zł oszczędności na butelce?! Błyskawicznie się wymieniliśmy i pognałem do Biedry.
Przechodząc nie przez takie, często udawane lub omyłkowe promocje, wziąłem jedną butelkę i na kasie zapytałem, czy na ten towar jest promocja.
- Nie wiem, dopiero siadłam. - Wezwę kogoś z biura i proszę tam zaczekać. - Ktoś przyjdzie. - odrzekła pani bez zbędnych słów, bo przecież była w pracy.
Przyszło młode dziewczę, bardzo energiczne i kumate. Wytłumaczyło mi, że promocja dotyczy ilości 24 sztuk na jednym paragonie, czyli że gdybym chciał wziąć kolejne cztery butelki musiałbym wziąć kolejny paragon.
Czy mnie to przeszkadza? - pomyślałem retorycznie.
Ale widocznie musiała dostrzec jakieś zaniepokojenie w mojej twarzy, bo dodała:
- Ja pójdę z panem do kasy i wszystko kasjerce wytłumaczę. - A ile by pan chciał wziąć?
- A, proszę pani, nie wiem. - Ale spróbujmy znaleźć wspólny mianownik dla liczb 24, czyli liczby na paragonie, i dla 15, to znaczy liczby butelek w kartonie.
Pani się lekko zaniepokoiła i speszyła.
- Wychodzi mi 120. - uratowałem ją, co przyjęła z wyraźna ulgą. - Czyli 24 razy 5 równa się 120, to znaczy będzie pięć paragonów. - A ponieważ wezmę 120 butelek, a w kartonie jest 15 sztuk, to wychodzi 8 kartonów, bo 8 razy 15 też jest 120.
- To ja panu zapakuję. - odparła ochoczo.
Głupio mi było trochę, żeby taka młoda dziewczyna i takie ciężkie kartony, ale zanim się obejrzałem wózek był pełen.
- To proszę za mną. - Tylko proszę uważać!
Dziewczę powiodło mnie do pustej kasy, otworzyło ją, po czym ją za mną zamknęło i z szybkością błyskawicy wystukało pięć paragonów.
To się nazywa wyższa kultura handlowości.

To ile zarobiliśmy? - zapytała Żona przy samochodzie, gdy wreszcie ujrzała mnie zza góry kartonów. - I co za to będziemy mogli kupić?
Wyjaśniłem, że 120 zł żywego pieniądza i że przy systemie 4/3 wystarczy mi ten zapas dokładnie na 15 tygodni. Sama obliczyła, że to prawie 4 miesiące i ta liczba wyraźnie zrobiła na niej wrażenie.

Dzisiaj pracowaliśmy na dole przy dźwięku udarów, wiertarek i gumówek dobiegających z góry. Prąd Nie Woda uprzedził nas, że dom jest dziwny (ale odkrył Amerykę, jakbym sam na to "dawno" nie wpadł) i mogą być różne niespodzianki, za które on nie może brać odpowiedzialności.
- Bo w takim domu, np. jak coś się stanie, dajmy na to na górze, to na dole może nie być prądu.
I dokładnie wykrakał.
W pewnym momencie na dole we wszystkich gniazdkach prąd zniknął, zabrakło Internetu z rutera, a kurczaki w zamrażarce zaczęły się rozmrażać. Poszedłem na górę.
- A tak, to ja. - przyznał się ledwo zapytany. - Przeciąłem kabel, który biegł na ukos ściany, a tak teraz instalacji elektrycznej się nie robi. - dodał zupełnie bez emocji.
Ale jak wspomniałem o kurczakach, to stwierdził, że coś wymyśli. Na wszelki wypadek zapytał, czy mamy przedłużacze, więc się uspokoiłem, bo w tej materii jesteśmy potentatami.
Zszedł na ganek (a może to jest weranda), gdzie funkcjonuje taka stara skrzynka bezpiecznikowa z olbrzymimi ceramicznymi bezpiecznikami. Zaczął tam grzebać i w końcu zapytał, czy używamy hydroforu. Jak na razie nie używamy, więc w miejsce spalonego wstawił hydroforowy i prąd do gniazdek wrócił.
Całe szczęście, bo już miałem mu podsunąć pomysł rodem z komuny. Wtedy, gdy był deficyt wszystkiego, w taki przepalony bezpiecznik wstawiało się aluminiową ówczesną 10-groszówkę lub 20-groszówkę i prąd hulał, aż miło. A teraz, panie, wszędzie ta elektronika. Psuje się i człowiek jest bezradny.
Ucząc się Domu Dziwa odkrywamy powoli kolejne dziwa. A to system klamek na oknach, a to system wyłączników schodowych, który zaprzecza wszelkiej schodowej logice, a to system drzwi o różnej otwieralności lub zamykalności, przy czym jedno i drugie do siebie nie przystaje, a to cały skomplikowany system hydrauliczny, a to wreszcie system oświetlenia, który wymaga naciskania na chybił trafił na różne włączniki, które włączają zaskakujące źródła światła, najczęściej nie te, których potrzebujemy.
Takim zabawnym zestawem włącznik-lampa jest system panujący w dolnej łazience. Z ciekawości zbadałem go w sposób naukowy na podstawie empirii. Przy czym doświadczenie powtarzałem wielokrotnie, aby badania uwiarygodnić i uzyskać średnią statystyczną.
Do badań przyjąłem stałą, jaką jest odległość sedesu od drzwi łazienki, a uśredniłem moją prędkość przemieszczania się, prędkość podnoszenia dwóch desek (należę do nielicznego grona mężczyzn, którzy je podnoszą, a potem opuszczają), prędkość rozpinania rozporka i przyjąłem standardowy nacisk moczu na pęcherz moczowy. I wyszło mi precyzyjnie, że neonowe oświetlenie w łazience, po naciśnięciu włącznika, zapala się precyzyjnie, kiedy wyjmuję wacka lub fiuta, jak kto woli. Specjalnie nie używam fallusa, bo bez megalomanii, ale też nie małego, bo bez przesady lub fałszywej skromności, jak kto woli. Bo penis brzmi fatalnie, tak samo jak, np. kał.
Żona tego oświetlenia, które panoszy się również w kuchni nienawidzi. Poza tym boli ją od niego głowa. Więc wszystko pójdzie pod elektryczny nóż.

Dzisiaj dowiedzieliśmy się, że odszedł Earl Grey, dog, który przeżył 9 lat. Ten od Po Puszczy Chodzącej i Prawnika Gitarzysty. Jak u nich nocowaliśmy, to pchał się przyjaźnie do naszego pokoju, więc go umiejętnie nastraszyłem taką walizką na kółkach. Za jakąś chwilę wystarczyło, że się pojawiałem w drzwiach, już bez niej, a i tak basowo na mnie dudnił. Rano nic już nie musiałem robić. Ledwo ujrzał mnie w drzwiach, a już strasznie darł paszczę. Tak mu podpadłem.
Smutno nam.



W tym tygodniu Bocian zadzwonił siedem razy.
Godzina publikacji 22.55.