poniedziałek, 18 maja 2020

18.05.2020 - pn
Mam 69 lat i 169 dni.

WTOREK (12.05)
No i dzisiaj nietypowo pojechałem do Metropolii.

Nietypowo, bo we wtorek.
Nietypowo, bo dopiero o 08.30. Żona oswoiła się już z fachowcami, ale nie na tyle, żebym wyjechał skoro świt, czyli w okolicach 06.00.
Nietypowo, bo w Nie Naszym Mieszkaniu byłem po dziewiątej, a w Szkole po dwunastej. Tyle czasu się odgruzowywałem korzystając dokumentnie z dobrodziejstw bieżącej ciepłej wody i innych cywilizacyjnych udogodnień. Zrobiłem się na takie siedemdziesięcioletnie miejskie bóstwo.

Akurat tak się złożyło w ostatnich tygodniach, że gwizd i łomot narzędzi budowlanych towarzyszy mi wszędzie z różnym oddziaływaniem na moją psychikę. Najłatwiej w tym względzie jest znieść remont Domu Dziwa mimo największych życiowych utrudnień. Bo robimy to dla siebie i według własnego projektu i pomysłu realizując nasze idee, które kiedyś zaowocują i dadzą nam satysfakcję. Poza tym można uciec do ogrodu lub nad staw.
Z kolei łomot związany z termoizolacją budynku, w którym jest Nie Nasze Mieszkanie przenika po betonie w najgłębsze zakamarki i trudno jest przed nim uciec, bo nie ma za bardzo gdzie. Ale mamy do niego stosunek obojętny ze wskazaniem Dobrze, że robią, bo wszystko będzie jednak ładniej wyglądać i będzie cieplej. W końcu w lipcu miną 4 lata, jak będziemy związani z Nie Naszym Mieszkaniem, które uratowało nam życie. Poza tym akurat udało się nam uciec do Wakacyjnej Wsi.

Najgorszy do strawienia jest remont w Szkole. Bo bezpośrednio nie służy nam, w żaden sposób nie mamy na niego wpływu i uciec się nie da. Całe szczęście, że nie ma stacjonarnych zajęć.
Właściciel budynku remontuje salę usytuowaną tuż obok naszego sekretariatu, którą w ramach naszych restrukturyzacji i dopasowywania potrzeb do kosztów mu zdaliśmy. Więc robotnicy, którzy wszystko wokół mają gdzieś, kują, kurzą, zrywają "niechcący" kable zasilające Szkołę w prąd i w Internet, korzystają z naszych łazienek i wyrywają, nie wiedzieć czemu, deski sedesowe.
Oczywiście właściciel zapewnia, że wszystko przywróci do stanu pierwotnego, ale ciekawe, co zrobi z kurzem, który osiadł na wszystkim?
Gdy wszedłem do sekretariatu, główny elektryk właściciela na mój widok jęknął.
- Ale panie dyrektorze, dzisiaj miało pana nie być!
W sekretariacie panowała sodoma i gomora - poprzestawiane meble, wiszące kable z puszek na ścianach, brud i kurz. A stosunkowo niedawno dużym trudem i ponosząc spore koszty urządziliśmy to pomieszczenie nadając mu wielofunkcyjny charakter, żeby zminimalizować koszty.
Miejsce stało się obce i wytrzymałem tylko 1,5 godziny. Pragnąłem być jak najszybciej w domu.

Dzisiaj o 05.47 napisał Po Morzach Pływający.
On jedyny zwrócił uwagę, że właśnie minęły dwa miesiące, od kiedy odeszła nasza Sunia. I cieszył się, że mamy Grubą Bertę - To najlepsze lekarstwo na taki ból.

ŚRODA (13.05)
No i dzisiaj kupiliśmy mieszkanie w Pięknym Miasteczku.

To, które chcemy przysposobić dla gości. Kilka miesięcy temu koncepcja polegała na tym, że mieszkamy w Pięknym Miasteczku i nadzorujemy działalność turystyczną w tym właśnie mieszkaniu. Ale dom Pani Z Pięknego Miasteczka nie wypalił,  a koncepcja się zmieniła. Na tyle poważnie, że wylądowaliśmy na wsi, ale Wakacyjna Wieś oddalona jest od miejsca nadzoru raptem o 2 km (muszę dokładnie sprawdzić), więc reszta pozostaje bez zmian. Z tą różnicą, że główny impet remontowy musiał być skierowany na Dom Dziwo, a tamto mieszkanie musi czekać.
Do Discopolowca pojechaliśmy z Grubą Bertą ładując ją do Inteligentnego Auta na trzy. A potem czekałem z nią na zewnątrz, bo jeszcze tego brakowało, żeby u notariusza, oprócz masek, był pies.

Do Wakacyjnej Wsi wracaliśmy w dwa samochody, bo od Szefa Warsztatu odebraliśmy Terenowego.
Po kilku latach otrzymał wreszcie nowe wycieraczki, otwierają mu się wszystkie szyby, co w upały i przy zepsutej klimatyzacji, powinno mieć jednak znaczenie, gdy wspomnimy sobie kilka ubiegłych lat akurat tkwiących w zmianie klimatu i został mu wymieniony jakiś krzyżak, bo w przeciwnym razie w czasie jazdy mogło się coś rozsypać.

W domu okazało się, że Prąd Nie Woda przewiercił kolejny kabel i znowu nie mamy prądu. Znając jego poprzednie zachowanie i wiedząc, że "usterkę" usunie, spokojnie zapytałem:
- A ma pan bezpieczniki, bo na pewno jakiś poszedł, a ostatnio wykręcił pan jeden z hydroforu?
Oczywiście, że nie miał, bo dlaczego miałby mieć?
To pojechałem do hurtowni w Pięknym Miasteczku. 2 km i 3 minuty jazdy.
Uwielbiam takie nienadęte miejsca. Nie dość że można pojechać w łachmanach, prosto od pługa, gnoju albo z warsztatu i nikt się temu nie dziwi, ani nie gorszy, to jeszcze da się pogadać ze sprzedawcą i się go poradzić. Trochę wątpiłem, czy jeszcze będą tego typu bezpieczniki, ale były. Porządne 16.A i 20.A, takie ciężkie, że od razu widać i czuć, że jak coś takiego się wkręci, to instalacja odzyska swoją moc.

CZWARTEK (14.05)
No i dzisiaj wykonałem pierwszą poważną pracę gospodarską.

Zlikwidowałem pizdusiowate dotychczasowe miejsce na ognisko i zrobiłem nowe.
Pizdusiowatość starego polegała na tym, że było ono malutkie, kwadratowe(?) i otoczone ohydnymi betonowymi płytami, które z dużą przyjemnością rozwalałem z kopa, chuckiem norrisem, bo beton był z komuny, zawierał więcej piasku, niż cementu, więc pod moją siedemdziesięcioletnią, chuck norrisową nogą łatwo się rozpadał.
- Ale uzgodnisz ze mną miejsce i w ogóle?... - zapytała Żona.
- Oczywiście, że praca odbędzie się po twoim nadzorem. - odparłem.
- Wolałabym, żebyś nie używał słowa nadzór tylko, np. współpraca. - Czy ja coś kiedykolwiek nadzoruję?
Rzeczywiści Żona nie cierpi drylu wojskowo-policyjnego, więc nadzoru unika, jak diabeł święconej wody, ale co mogłem poradzić, że pewne jego znamiona były.
Najpierw długo dyskutowaliśmy nad nowym miejscem ogniska, by stwierdzić, że to stare jest najlepsze. Potem Żona zapytała:
- A mogę sobie tutaj obok siedzieć na krzesełku?
Nie dziwiłem się wcale Żonie, bo w domu nie szło wysiedzieć przy stałym dźwięku na ogół monotonnie pracujących wiertarek i młotów udarowych od czasu do czasu mocniejszym, gdy któreś z nich trafiło na zbrojenie i nagle dało się słyszeć przeraźliwy zgrzyto-gwizd no i słoneczko pięknie świeciło. Poza tym, w ramach współpracy, mogła zadawać pytania lub komentować:
- O, jak głęboko kopiesz. - A to potrzeba tyle?
albo
- Widzę, że podszedłeś do sprawy metodycznie, bo nawiozłeś od razu tyle kamienia...- Ja to bym przywiozła jednego, ułożyła, potem drugiego...
albo
- O, Boże, tyle ziemi! - Co my z nią zrobimy?
albo retoryczno-sprzecznie
- A ty nie przesadzasz?...

Ja te wszystkie jej gadki lubię, wcale mi nie przeszkadzają i nawet przy okazji mogę się popisać a to "potworną" siłą, a to sprytem, a to pomysłem.
- Ale wiesz, że często te twoje popisy źle się kończą?...
Muszę przyznać, że tak bywa. Bo albo coś sobie nadwyrężę i potem kwękam i stękam półżywy, albo wykonam robotę głupiego (Bo wiesz, kogo robota kocha? - nie omieszka w takich razach dodać Żona) i naharuję się dwa razy więcej (Bo ty tak lubisz...)

Do pracy zabrałem się metodycznie. Wyczyściłem stare ognisko z komunistycznego syfu, a z małych, wydobytych zeń ładnych okrąglaczków sformowałem niezłą górkę. Potem łażąc po całej posesji, wzdłuż płotu, nazbierałem górę różnego granitowego kamienia (trzy taczki). Ponadto potrzebowałem szpadel, grabie, dwie haczki, młotek kilogramowy i pięciokilogramowy, małą szufelkę, poziomicę, sznurek i nóż. Do tego całego zestawu dokooptowałem Pilsnera Urquella i poczułem, że mogę pracować.
- O, matko, toż to dopiero w pół do dwunastej! - zaznaczyła Żona w ramach współpracy widząc butelkę.
To ją uspokoiłem, że z tą jedną dociągnę gdzieś do 14.00, Bo przecież ma być praca, a nie picie.

Robiąc to miejsce na ognisko zdobyłem kolejną sprawność - kamieniarza brukarza.
Na klęcząco układałem kamienie i poziomowałem je wedle sznurka przymocowanego do dwóch wbitych w ziemię haczek i za pomocą poziomicy. W to, co wystawało ponad poziom waliłem młotem aż do skutku. Potem mniejsze kamienie wbijałem pod te większe od wewnątrz kręgu i od zewnątrz umacniając i stabilizując całą konstrukcję. Wszelkie szczeliny obsypałem ziemią, a na dno ułożyłem płaskie kamienie i również je lekko przysypałem. Wyszło takie okrągłe cacko. Sam się nie mogłem nadziwić, że tak mi się udało, a Żona stwierdziła, bez nabijania się, że jest piękne.
Chrzest ogniska odbędzie się w sobotę, bo zapowiedział się z wizytą Kolega Inżynier. Chociażby z uwagi na jego blogowe imię, no i z powodu charakteru, nie mogłem odstawić lipy. Bo nic nie ujdzie jego oku i charakterowi (przy okazji: fajnie byłoby mieć uproszczoną językową sprawę i móc napisać oku i charakteru lub okowi i charakterowi).  Przyjadą z nim również Stefan Kot Biznesu i Krawacik.pl strasznie ciekawe Grubej Berty. Ich matka, czyli Skrycie Wkurwiona, nie, bo po pierwsze pracuje w szpitalu, po drugie jest kobietą, a po trzecie, co wynika z drugiego, jest odpowiedzialna. Z żelazną konsekwencją od wielu tygodni nie wybiera się do nikogo z wizytą i takowych nie przyjmuje u siebie w domu. Więc dodatkowo głupio by wyszło, gdyby nagle przyjechała na błahe w gruncie rzeczy ognisko w sytuacji, gdy swojej starej matki tak długo nie widziała. Ale to jest moja interpretacja, a może nadinterpretacja.

Dzisiaj Prąd Nie Woda zakończył pierwszy etap prac, czyli na górze zostawił piękny widok porozciąganych w wyrytych przez siebie w ścianach i sufitach bruzdach kilometry kabli, umocowanych specjalnymi uchwytami i gipsem, z końcówkami, ładnie zawiniętymi w takiego ślimaka, powciskanymi do puszek usytuowanych według mojego obśmianego wcześniej schematu. Oczywiście nie obyło się bez bieżących modyfikacji, poza schematem, najczęściej polegających na dodawaniu puszek gniazdowych Bo po co potem ciągnąć przedłużacze?   Całość  wyglądała imponująco i naprawdę profesjonalnie.
Na dół "zszedł" tylko z czterema głównymi kablami zasilającymi, które tymczasowo i prowizorycznie przymocował do niezerwanej jeszcze boazerii i przygotował do przyszłej demolki dołu.
- Nawet udało się nie nabrudzić. - stwierdził, gdy się rozliczaliśmy. - Myślałem, że będzie gorzej.
Kolejny raz okazało się, jak wszystko może być względne i w duchu musiałem przyznać mu rację. Bo czymżesz była warstwa pyłu wymagająca tylko dwugodzinnego sprzątania wobec tej górnej rujnacji? Poza tym docenialiśmy z Żoną empatię fachowców, rzadkość u nich, uwzględniających fakt, że my tu równolegle mieszkamy.

W domu nagle od kilku dni zrobiło się nieprzyzwoicie cicho, bo Bas i Baryton dzisiaj mieli przerwę.

Po południu przyjechał Bas z Hydraulikiem.
Na razie nie wiem, jakie mu nadać blogowe imię, bo jeszcze nie został przeze mnie rozszyfrowany. Ale chyba zostanie Dziwnym Hydraulikiem, bo dziwny jest i inny, niż pozostali "nasi" fachowcy. To taka oczywista galeria ludzkich typów.
Na wstępie jego dziwność, oprócz sposobu bycia, wyszła w tym, że nie pali papierosów, czym załapał u nas plusa. Bo Bas, Baryton i Prąd Nie Woda kurzą, nomem omen, ile wlezie. Na tę okoliczność dostali specjalne słoiki na pety, bo na samym początku zastrzegłem, że jestem uczulony na widok takiego syfu leżącego w trawie.
Trzy strony - Dziwny Hydraulik, my i Bas ustaliliśmy zakres prac hydraulicznych, termin rozpoczęcia i sposób wykonania, żeby fachowcy sobie nawzajem nie wchodzili w paradę i żebyśmy my, inwestorzy, nie zostali pozbawieni w którymś momencie jedynego źródła zimnej wody, jakim jest dolna łazienka. Bo bez prądu żyć damy radę. Najwyżej pospiesznie zjemy rozmrożone kurczaki, a całą resztę swobodnie przechowamy w chłodnej, podziemnej hydroforni. A bez wody byłaby kicha.
Tak więc w poniedziałek dźwięki wydawane przez kilka dni przez Prąd Nie Wodę zostaną zastąpione tymi od Dziwnego Hydraulika. Bo kuć trzeba będzie.

A jednak coś może Grubą Bertę ruszyć. Gdy ruszyliśmy na cowieczorny obchód wokół stawu, najpierw patrzyła na nas niemrawo i z wyrzutem, bo kazaliśmy (!) jej wyjść, a ona przecież spała, by za chwilę wykonać duży wysiłek i postawić ogon na sztorc i znieruchomieć. Przez gęstwinę drzew niczego nie widziałem, ale Żonie udało się dostrzec sarnę. Idiotka wyszła z lasu i normalnie weszła przez otwartą furtkę na sąsiednią działkę, by tą samą drogą dać dyla, gdy nas ujrzała. Na takie "dictum" Gruba Berta szczeknęła, raz, w ogóle nie ruszając się z miejsca, bo po co, takim zdartym głosem starej lampucery wyniszczonej papierosami i alkoholem.
Spojrzeliśmy na siebie w szoku, a potem chyba zaczęliśmy ją przedrzeźniać, zwłaszcza ja, bo Pani kocha pieska, a Pan nie, starając się szczekać w jej stylu i całkiem nieźle nam to wychodziło, ale Gruba Berta nic sobie z tego nie robiła i nawet, wybudzona, zrobiła wreszcie siusiu.
Więc bilans po 12. dniach jest taki - jedno szczeknięcie 3-zgłoskowcem i dwa jedno.

PIĄTEK (15.05)
No i dzisiaj musieliśmy wejść w nieuchronne.

Pojechać do jakiegoś budowlanego marketu.
Bas polecił nam Leroy Merlin pod Metropolią, Bo tam jest bardzo duży wybór i wizualizacja. Nic dziwnego, skoro to jest nawet hipermarket.
Piszę nieuchronne, bo ta konieczność wisiała nad nami, jak miecz Damoklesa. Po remontach Biszkopcika, a potem Naszej Wsi, ciągle w nas tkwi, chociaż minęło już tyle lat, trauma budowlana, obłęd hipermarketów związany ze specyficznym światłem, dźwiękami, zapachami i strasznym nadmiarem Wszelakiego, co  mnie natychmiast przyprawiało o ból głowy i uginanie się nóg w stawach kolanowych. Ta straszna konieczność wybierania i decydowania.
Na parkingu było mnóstwo samochodów, jak za starych przedkoronawirusowych dobrych czasów.
Cały ruch klientów był skanalizowany, za przeproszeniem, i można było wejść tylko przez jedyne wejście i takoż wyjść. Trójkątny stojak informował Szanowni Klienci! Wejście na sklep tylko w maskach. Chciałem dopisać Prosimy o podstawienie stosownie długiej i bezpiecznej drabiny i dodać tłumacząco, mimo że Żona już patrzyła na mnie dziwnie Ale my nie przyjechaliśmy oglądać dachu i jeszcze z troską A co z tymi, którzy nie mają uprawnień do pracy na wysokościach?, ale oczywiście karnie "na sklep" weszliśmy. Jeszcze na parkingu, gdy ledwo wyszliśmy z Inteligentnego Auta, zacząłem marudzić, więc Żona, słusznie od razu zirytowana, zaproponowała, żebym może został w aucie albo poszedł sobie gdzieś na jakieś ciasto. A jak ona proponuje mi ciasto, to nie jest dobrze, więc natychmiast umilkłem. A "na sklepie" dodatkowo się uspokoiłem, bo poprosiłem ją, żeby mi odpowiedziała, po co my tutaj przyszliśmy. To znaczy wiedziałem, że żeby wybierać i wizualizować, ale co?
No i okazało się, że nie jest tak źle, bo mieliśmy się tylko skoncentrować na umywalkach, zlewach, bateriach umywalkowych, zlewowych (zlewnych?), czyli do zlewu, prysznicowych, sedesach i na kaflach ściennych i podłogowych. W sumie wyszło raptem 7 pozycji, do policzenia prawie na palcach jednej ręki, przeze mnie go ogarnięcia. Więc nawet jak zaczęliśmy oglądać ponadplanowe kabiny prysznicowe, w ogóle mnie to nie zdeprymowało i nie przyprawiło o ból głowy, zwłaszcza że wiedzieliśmy, że w tym względzie to taki oglądalny pic, bo kabiny już dawno zaplanowaliśmy, u gości i u nas, takie jak w Naszej Wsi, czyli z kolorowych luksferów. Bo łatwo je utrzymać w czystości, ciekawie i nietypowo wyglądają. I są niezwykle praktyczne, bo nie ma się w nich co zepsuć.
A goście potrafią. Bo w zwykłej kabinie byłoby tylko kwestią czasu, jak przesuwane drzwi zostałyby wyszarpane z prowadnic, a te na zwykłych zawiasach z nich wyrwane. Z kolei jeśli nie byłoby drzwi, a tylko taka plastikowa zasłonka na drążku, to za chwilę wisiałaby ona smętnie wyrwana z plastikowych żabek na kółkach lub wilgotna kisłaby, co już winą gości nie byłoby, i trzeba by ją wymieniać, bo inaczej wzbudzałaby swoją nieprzyjemną obślizgłością nieprzyjemne skojarzenia i źle świadczyłaby o gospodarzach.
Żona wszystkie przydatne nam przykłady wizualizacji obfotografowała i, sam w to za bardzo nie wierzyłem, zarysował się nam przyszły obraz tego, co i jak chcemy zrobić w łazienkach i kuchniach. 
Ja się na tyle rozochociłem, że mimo żoninych Jeśli chodzi o mnie, to możemy wychodzić, bo już wszystko wiem, wekslowałem do kolejnych wizualizujących alejek ciągle nienasycony.
W końcu ze sklepu wyszliśmy.
Po drodze do domu zahaczyliśmy o Sąsiadów. Rozmowa, 30 jaj i 2 twarogowe koła z mleka od krówki pasącej się, jak Pan Bóg przykazał, na łące były tego warte. Według Sąsiadki Realistki Szwed zamierza zrobić ze wsi takie podmiejskie Coś udające wieś z różnymi zabetonowaniami i grysowaniem różnych płaszczyzn wstawiając rośliny do donic. Na pewno będzie pięknie, ale inaczej. Chętnie bym to kiedyś zobaczył, chociaż Żona stwierdziła, że ona wcale nie i ją to już nie interesuje.

W Wakacyjnej Wsi byliśmy, gdy Bas z Barytonem dawno wyjechali.
Grubej Berty nie ruszał fakt, że wyjechaliśmy, że została w towarzystwie hałasu dobiegającego z góry i że ostatecznie została sama. Jak otworzyliśmy drzwi, z siłą spokoju otrzepała się ze spania, wytarzała w trawie i wszystko wróciło do normy.
Pod wieczór wykonałem drugą gospodarską pracę. Ogarnąłem całą altanę stojącą przy stawie.
Usunąłem kilkuletnie pajęczyny, wymiotłem różnorakie śmieci, starłem stół i siedziska na mokro i przede wszystkim dałem odpór tryfidom, o których z Naszej Wsi wiem, co potrafią. Otóż pięknie oplatają altanę, za chwilę puszczą liście i dadzą zbawczy cień przed letnim skwarem, ale będą się też bezwzględnie pchać do środka. Więc sekatorem wyharatałem wszelkie odrosty i nagle altana stała się nasza. Żona, gdy przyszła w ramach współpracy, stwierdziła, że jest fajna i co ważniejsze, że jest fajnie pomyślana. Więc na pewno będziemy z niej korzystać.

Wieczorem po raz pierwszy pomyślałem o Kopalińskim. Chyba też powoli znajduję się w naszym nowym domu. Ale gdy kładłem się do łóżka i ręce niezbędne do trzymania tej cegły zaczęły mi grabieć, musiałem zrezygnować. Kopaliński będzie więc musiał poczekać do cieplejszej pory roku, co zapewne nastąpi szybciej niż remont dołu Domu Dziwa i instalacji tam ogrzewania.

SOBOTA (16.05)
No i dzisiaj przyjechał do nas Kolega Inżynier z dwiema córkami.

Na nasze pytanie A co na to Skrycie Wkurwiona? - odparł:
- Chyba nie zdałem egzaminu.
Z tej lakonicznej odpowiedzi zrozumiałem, że Skrycie Wkurwiona do końca liczyła na odpowiedzialność męża i na jego pozostanie w domu.
W zasadzie Kolega Inżynier nigdzie nie znalazł dziury w całym.  Ale przecież nie byłby sobą, gdyby...
Wspomniałem o amurze, który bodajże jest w naszym stawie. Od razu nam wynalazł, że jest to ryba przywleczona z Azji (a przy okazji Azji wspomniał Jak w ogóle ludzie tam mogą jeździć i po co?), bardzo inwazyjna, wyżerająca roślinność, co powoduje likwidację miejsc do tarła dla innych ryb i spadek ilości łysek (tym się nie przejąłem, bo na tak małym stawie populacja łysek z zerowej niżej już spaść nie mogła), która przywlokła ze sobą tasiemca groźnego dla innych ryb i jakiegoś małża (do niego na razie nie mam osobistego stosunku). Poza tym ryba ta żyje długo.
Od razu mówiłem, że trzeba ją prądem.
Stefan Kot Biznesu i Krawacik.pl, jak to dziewczyny i na dodatek dziewczyny w tym wieku, miały swoje wzloty i upadki, i miotały się pomiędzy naturalnymi ciągotami do przyrody (staw, ognisko i kiełbaski, Gruba Berta) a cywilizacyjnymi (smartfony i Czy jest tutaj wi-fi? i Wujek, podasz hasło?) ze wspólnym mianownikiem Nudzimy się!  Ale raz nawet zostałem wyzwany do pojedynku, czyli do wyścigu wokół stawu. Żona kategorycznie mi odradzała (Bo zrobisz sobie jakąś krzywdę!), ale wystartowałem. Bardzo szybko z trzeciego miejsca wysforowałem się przed Krawacika.pl, a potem w połowie trasy przegoniłem Stefana Kota Biznesu, która niby zwichnęła sobie nogę, co nie przeszkodziło jej wyzwać mnie na gonitwę jeszcze raz. Tu już Żona stanowczo mi zabroniła widząc i słysząc jak po pierwszej ciężko dyszę.
Za to z własnej inicjatywy wyzwałem dziewczyny na pojedynek na kiełbasowe (kiełbasiane?) kijki.
Wyzwanie podjęły chętnie, ale do czasu, kiedy jednej, czy drugiej kijkiem przyłożyłem. Według nich zbyt mocno, więc Stefan Kot Biznesu się obraziła, ale ona, jako dwunastolatka,  jest już uprawniona do takich babskich zachowań.
Przed wyjazdem pokazaliśmy jeszcze Koledze Inżynierowi małą piwniczkę-hydrofornię, żeby miał całkowity pogląd na Dom Dziwo. Dziewczyny też chciały zobaczyć, ale przed zejściem w dół za ojcem, do mrocznej i tajemniczej czeluści, Stefan Kot Biznesu wolała się upewnić.
- Wujek, ale nie zamkniesz za nami drzwi?...
Zapewniłem, że nie.
No i na taką opinię przez lata sobie zapracowałem.

Kolega Inżynier przywiózł nam oryginał rysunku namalowanego przez Stefana Kota Biznesu. Portret Suni, który kilka tygodni temu otrzymaliśmy Internetem, odpowiednio oprawimy i będzie wisiał obok zdjęcia Psa.

Dzisiaj przed przyjazdem gości z jakiegoś powodu Gruba Berta szczeknęła raz dwuszczeknięciem. Akurat byłem w domu, a Żona na werandzie. Od razu przyleciała do mnie z pytaniem, czy słyszałem. I analizowaliśmy, co też mogło ją sprowokować do takiego wysiłku.

Wieczorem ogacony czytałem Kopalińskiego. Na ogacenie się wpadłem sam, o dziwo! Po prostu na czas czytania na piżamę ubrałem bluzę, dzięki czemu nie łupało mnie w stawach łokciowym, barkowym i w nadgarstkach. Później ją cisnąłem w kąt i opatuliłem się podwójną warstwą narzutowo-kołdrową, by po chwili błogo usnąć.

NIEDZIELA (17.05)
No i nasz ukochany ekspres do kawy chyba ostatecznie odmówił współpracy.

Piszę chyba, bo rano zaczął zachowywać się już kompletnie dziwnie. Mielił kawę, jak dotychczas, po czym lał do kubka jej pierwszą fazę, taką wodną kondensację, ale wodę, którą miał uzupełniać do normalnej całości,  żeby od tej kondensacji nie dostać palpitacji serca, już do kubka nie lał, tylko po wyraźnym, jednorazowym trzaśnięciu jakiegoś mechanizmu, wyciekała ona dołem do zbiornika ociekowego i na stół, a stamtąd na podłogę, wszystko w obłokach pary i syczenia.
A wszystko zaczęło się wczoraj rano, a tak naprawdę jakieś półtora roku temu, kiedy mieszkaliśmy jeszcze w Naszym Miasteczku. Tamżesz Żona się zaparła, że nie będzie kupować świńskich, chemicznych pastylek do okresowego czyszczenia, tylko zastosuje naturalne środki, czyli, bodajże, kwasek cytrynowy. I od tego momentu przy każdym, nakazanym przez wyświetlacz, opróżnianiu pojemników taka specjalna szufladka była oklejona tłustą, twardą, kawową skorupą, którą trzeba było zdrapywać pod wodą. Oczywiście mógł to być zbieg okoliczności i być może to zjawisko powstałoby i bez tego kwasku. Ale objaw ten wyraźnie się nasilał i w końcu Żona się poddała i zamówiła tabletki. Te świńskie.
Odebraliśmy je przedwczoraj w paczkomacie w Powiecie. Wielkość paczki, a raczej jej niewielkość od razu wydała mi się podejrzana. Bo raczej jestem przyzwyczajony do różnych ogromniastych paczek, w których przychodzą mięsa, warzywa i owoce i traktuję je normalnie, chociaż potem z  pustymi opakowaniami jest pewna upierdliwość, bo trzeba je rozebrać ze wszystkich taśm, folii i styropianu i oddzielić od kartonu, żeby dokonać segregacji.
Wczoraj rano rozpoczęliśmy proces czyszczenia. Najpierw ekspres zachowywał się klasycznie i wszystko szło normalnie, by po jakimś czasie nagle coś w nim trzasnęło i z dołu jego bebechów wywaliło na ścianę całą, taką kawową bryję. Wyraźnie się odetkał, tylko że nie tą stroną, co powinien. Zaczęło pod nim gwałtownie ciec, więc zastosowałem sprawdzoną konstrukcję ze szmaty i miski, żeby zaoszczędzić drewnianą podłogę.
W końcu po iluś beztabletkowych czyszczeniach i powtórzeniu z kolejną zrobił kawę i to kilka razy. Nawet Kolega Inżynier się załapał.
Ale dzisiaj rano trzasnęło od razu, w trakcie porannego rytuału, gdy po Nocnym Płynie, a potem po Solnym chciałem się wreszcie napić normalnej kawy. Po mieleniu wlewał jej do kubka góra 50 ml, a resztę wypuszczał dołem. To wziąłem się na sposób i powtórzyłem kilka mieleń, żeby uzbierać standardowy, poranny kubek. Ta niespotykana częstotliwość mieleń i to w tak krótkim czasie  zwróciła jednak uwagę mojej Żony, która na skutek tego przedwcześnie przyszła z drugiego końca domu.
- Ale przez to zrobiłeś straszną siekierę! - zauważyła i spróbowała.
Kawa miała taką moc, że musiałem w czajniku zagotować wodę i nią ją osłabić. Ale oczywiście przez jej spróbowanie Żona zasnąć już nie mogła.
Potem ekspres elegancko opróżniliśmy ze wszystkiego, wytarliśmy i zapakowaliśmy do kartonu.
Jutro pojedzie do Metropolii do serwisu. W zamian mam przywieźć z Nie Naszego Mieszkania młynek do kawy i będziemy sobie robić parzonkę w kawiarce, których mamy ze trzy, dopóty, dopóki nie wróci ekspres. Bo mamy nadzieję, że wróci.

O 11.00 w Pięknym Miasteczku odebraliśmy klucze od Tego Co Mnie Budzi Po Nocach, a potem pojechaliśmy do niego do Powiatu, dokąd się z matką przeprowadził, na kawę (parzonkę), ciasto i pogaduszki. Okazuje się, że nasze sąsiadki z góry wycinają różne numery i trzeba będzie z tym zrobić jakiś porządek. Oczywiście nie od razu, bo teraz priorytetem jest Dom Dziwo.
Już w domu, za jakiś czas, Żona zapytała:
- A ty jak się czujesz?
- Fizycznie świetnie, psychicznie gorzej, bo jutro muszę jechać do Metropolii.
Z tego tytułu jak zwykle zaczęła wpełzać we  mnie frustracja.
- A co? - dodałem.
- A bo jakoś mnie mdli. - To chyba po tym cieście u Tego Co Mnie Budzi Po Nocach.
Żona w ogóle nie jada takich wyrobów, jak ciasta, a tu się dała skusić zwykłej babce piaskowej.
- A bo myślałam, że może ma w sobie przewagę skrobi ziemniaczanej.
Może coś ze skrobią miała wspólnego, ale na pewno z pszenną mąką.
- To weź sobie strzel na dwa razy kielicha Luksusowej z pieprzem. - podsunąłem, zwłaszcza że jest to jej sposób na takie problemy. Tylko jakoś zapomniała.
- A mamy wódkę? - zadała dość obraźliwe pytanie. A widząc moją zniesmaczoną minę poprosiła:
- A podałbyś mi?...
To ja bym Żonie wódki nie podał?
Babka przeszła, jak ręką odjął, a mnie i frustracja, która osiągnęła w pewnym momencie swoje apogeum, kiedy już nic mi się nie podobało, żeby zniknąć, jak już sobie wszystko do wyjazdu przygotowałem.

Po południu pokorespondowaliśmy sobie smsowo z Helem.
Oczywiście pretekstem był ostatni mój wpis, koszmarnie długi. Potrafiłby zwalić z nóg każdego, a więc Hela też. Cóż z tego, że przedostatni był jednozdaniowy? Swój długi wywód oparł na przesłance wiążącej przyrost mojego wieku z przyrostem tkwiącej we mnie nadmiernej drobiazgowości. Ma prawo tak uważać. Ale...
Ale przedstawiłem swój punkt widzenia i nie było to wcale tłumaczenie się, raczej wyjaśnienie takie, a nie inne, którego Hel dokładnie się spodziewał.
I ale:
- On o tym nie wie, ale jak byłeś młodszy, to byłeś tak samo drobiazgowy, jak teraz, a może nawet więcej. - Żona skomentowała uwagę Hela.
To może dobrze, że zacząłem pisać w tak późnym wieku?...
Przy okazji korespondencji wyszło, że będziemy mogli się zobaczyć raczej dopiero za miesiąc i to u nich, więc będziemy czekać na sygnał. I wyszło, że Helowcy dzisiaj obchodzą 6. rocznicę ślubu. A to jest rocznica cukrowa lub żelazna, co by się zgadzało - żelazny Hel i cukrowa Hela.
TO NIECH WAM SIĘ SZCZĘŚCI PRZEZ KOLEJNE 6 LAT I WIELOKROTNĄ WIELOKROTNOŚĆ SZÓSTKI. :)))

PONIEDZIAŁEK (18.05)
No i dzisiaj typowo byłem w Szkole.

Po drodze wpadłem do Nie Naszego Mieszkania.
W Szkole załatwiłem podstawowe sprawy, potem zrobiłem zakupy i wróciłem do domu.
Na wieczornym spacerze wreszcie poznaliśmy sąsiada.


W tym tygodniu Bocian zadzwonił trzy razy.
Godzina publikacji 21.13.