poniedziałek, 18 maja 2020

25.05.2020 - pn
Mam 69 lat i 176 dni.

WTOREK (19.05)
No i tak mogłyby wyglądać wpisy, jak ten w ostatnim poniedziałku (18.05), czyli wczoraj.

Skromnie, konkretnie i...jałowo. Bez szczegółów, bez detali, bez drobiazgowości, bez konfabulacji, bez koloryzowania, bez zawracania głowy i... bez sensu.
Albo jak eins, zwei, drei.
Albo jak szkolne wypracowanie z podstawówki - "Jak spędziłeś niedzielę?".
Pamiętaj Jasiu, że w każdym zdaniu, musi być podmiot, orzeczenie, dopełnienie. I nie powtarzaj co zdanie tych samych czasowników.
Więc Jasiu napisał:
W niedzielę z mamą, tatą i z siostrą byłem w kinie na fajnym filmie. Potem poszliśmy na lody. Wieczorem zagrałem z siostrą w memo. Siostra wygrała. W nocy rozbolał mnie brzuch. Mama powiedziała, że to przez te lody. Dzisiaj nie poszedłem do szkoły. Leżałem cały dzień w łóżku. Mama dała mi lekarstwo. Wieczorem brzuch przestał mnie boleć. Jutro pójdę do szkoły.

Ponieważ co jakiś czas padają w moją stronę uwagi, sugestie, prztyczki lub zarzuty, że konfabuluję lub koloryzuję, to postanowiłem z tym zrobić porządek. Zadałem sobie sporo trudu, żeby stosowne, poniższe definicje umieścić na moim blogu.
A więc konfabulacja: 
Konfabulacja to zaburzenie pamięci, które polega na opowiadaniu o rzeczach, które nigdy się nie wydarzyły. Stąd określenie wspomnienia rzekome. Człowiek, który konfabuluje, utożsamia się z tym, co mówi, wierzy, w to, co mówi i nie zdaje sobie sprawy, że mówi nieprawdę. Dlatego w psychologii i psychiatrii nie nazywa się takiego człowieka kłamcą, gdyż kłamać można wyłącznie świadomie. Konfabulacja często jest zjawiskiem wyłącznie wewnętrznym, gdy osoba konfabulująca wspomina coś na własny użytek, odtwarza coś w swoich myślach.
Czy taki przypadek kiedykolwiek zaistniał w jakimkolwiek wpisie na moim blogu?! Czy to, o czym pisałem i piszę, się nie wydarzyło? Czy jest rzekome?
Mogę się tylko zgodzić z faktem, że mam zaburzenia pamięci, bo w końcu 65 lat temu upadłem na głowę i to z drugiego piętra, no i słuszny, było nie było, wiek robi swoje. Ale jednak są to inne zaburzenia nie podpadające pod konfabulację.

To może koloryzowanie?                                                                                                                       
Synonimy słowa „koloryzowanie” z podziałem na najistotniejsze grupy znaczeniowe:                                                          - koloryzowanie jako nieprawda,
- koloryzowanie jako określenie mówienia nieprawdy,
- koloryzowanie w odniesieniu do czyjegoś fantazjowania,
- koloryzowanie jako zdolność do koloryzowania,
- koloryzowanie w odniesieniu do mówienia nieprawdziwych rzeczy,
- koloryzowanie w kontekście czyjejś przesady w czymś,
- koloryzowanie w odniesieniu do oszustw,
- koloryzowanie w kontekście nadawania czemuś koloru.
 

- koloryzowanie  jako nieprawda:
absurd, baja, bajda, bajeczka, bajer, bajka, bałamuctwo, blaga, blagierka, blagierstwo, blef, bluff, brednia, bujanie, bujda, bujda na resorach, bzdura, bzdurstwo, chwyt, cygaństwo, dezinformacja, efemeryda, fałsz, fama, fantazja, fasada, fikcja, gadka, herezja, historyjka, hucpa, humbug, iluzja, kaczka dziennikarska, kanciarstwo, kant, kit, kłam, kłamanie, kłamliwość, kłamstewko, kłamstwo, kłamstwo nieprawda, komeraże, konfabulacja, krętactwo, legenda, lipa, łgarstwo, macherka, macherstwo, machloja, machlojka, matactwo, mijanie się z prawdą, mistyfikacja, mit, niedorzeczność, nieprawda, nieszczerość, nieuczciwość, niezgodność z prawdą, nonsens, obmowa, omam, opowiastka, oszczerstwo, oszukaństwo, oszukiwanie, oszustwo, pic, pic na wodę, plota, ploteczka, plotka, pogłoska, potwarz, pozór, półprawda, puc, rojenie, słuchy, szacherka, szachrajstwo, szalbierstwo, szarlataneria, szarlataństwo, szeptanka, szwindel, ściema, trik, ułuda, urojenie, utopia, wykrętność, wymysł, złuda, zmyłka, zmyślenie, zwodzenie,

- koloryzowanie  jako określenie mówienia nieprawdy:
fabulacja, fantazjowanie, koloryzacja, konfabulacja, mistyfikatorstwo, mitomania, zmyślanie,

- koloryzowanie  w odniesieniu do czyjegoś fantazjowania:
czarowanie, fantazjowanie, konfabulowanie, mistyfikowanie, przesadzanie, zmyślanie,

- koloryzowanie  jako zdolność do koloryzowania:
fabulacja, fantazjowanie, koloryzacja, koloryzatorstwo, konfabulacja, mistyfikatorstwo, mitomania, mitomaństwo, naciąganie, przekłamanie, zmyślanie,

- koloryzowanie  w odniesieniu do mówienia nieprawdziwych rzeczy:
fantazjowanie, imaginowanie, marzenie, rojenie, wymyślanie, zmyślanie,

- koloryzowanie w kontekście czyjejś przesady w czymś:
demonizowanie, egzageracja, przejaskrawianie, przesadzanie,

- koloryzowanie
  w odniesieniu do oszustw:
afera, bajdurzenie, blaga, blef, bujanie, bujda, bzdura, czynności, doman, draństwo, fałsz, gierki, gra, granda, gry, humbug, intryga, intrygi, kant, kłamstwo, knowania, kombinacja, konfabulacja, krzywoprzysięstwo, lipa, łgarstwo, machiawelizm, machinacja, machinacje, machlojka, machlojki, manipulacja, matactwa, matactwo, mataczenie, nieuczciwe interesy, obłuda, okiwanie, okpienie, oszukaństwo, oszustwa, oszustwo, pic, przekręt, przekrętka, przesadzanie, skandal, spekulacja, szachrajstwa, szachrajstwo, szalbierstwo, szalbiestwo, szwindel, ściema, ściemnianie, świństwo, waśń, wiarołomstwo, wykręt, zabiegi, zadyma, zamęt, zmyślenie, zwód,

- koloryzowanie
  w kontekście nadawania czemuś koloru:
kolorowanie.


Biorąc pod uwagę te wszystkie określenia mógłbym się zgodzić w moim przypadku z dwoma - przesadzanie i kolorowanie.
Przesadzanie, bo potrafię rozdmuchać do granic możliwości albo wytrzymałości czytającego opis danej osoby i/lub sytuacji/zdarzenia, ale według mnie jest ono tożsame z kolorowaniem rozumianym  w przenośni, jako nadawanie koloru sytuacjom i wydarzeniom w istocie nieistotnym, a występującym w codzienności najczęściej, żeby nie powiedzieć zawsze, przez co niezauważanym, jako oczywista oczywistość albo zauważanym za "niegodne" zauważenia, czyli zwrócenia na nie uwagi.

Więc jakby mógł wyglądać niejasiowy opis poniedziałku, tego z 18 maja, wczorajszego?
Okazało się, że dzisiaj (ciągle poniedziałek) Dziwny Hydraulik nie przyjedzie. Popieprzyły mi się tygodnie, ale trudno się dziwić, skoro fachościowo tydzień jest podobny do tygodnia i człowiek w tym kołowrocie nie wie, w którym się znajduje.  Na brak Dziwnego Hydraulika zwrócił mi uwagę Bas pisząc w niedzielę wieczorem smsa:
Witam państwa niestety jutro nie uda nam się być u państwa na budowie będziemy we wtorek z góry przepraszam za komplikacje (pis. oryg.)
Ten sms, obiektywnie grzeczny i kulturalny, a w przypadku fachowców niespotykana rzadkość, no chyba że czasy się zmieniły, a ja pozostałem w komunie, wydawałby się oczywistością. Ale żeby tak było, musiałem przy drobnych zawirowaniach i zdarzających się ich nieobecnościach lub spóźnieniach Bo musimy coś i gdzieś jeszcze skończyć lub mamy sprawy do załatwienia kilka razy tłumaczyć Ale panowie, my wszystko rozumiemy, ale proszę nas uprzedzić smsem, bo my mamy swoje plany i po prostu chcielibyśmy wiedzieć, chociażby to, czy rano mamy się zrywać...
To tłuczenie im do głowy dało jakiś efekt, ale wystarczył jeden telefon Żony powstrzymującej irytację, ale nie na tyle, żeby fachowiec jej nie odczuł, żeby się zdecydowanie "poprawili" i posunęli się aż do takich smsów.
Na moje pytanie ...A co z hydraulikiem? Czy Pan wie? odpowiedział:
Z tego co mi wiadomo to hydraulik mówił że będzie następny poniedziałek że teraz musi po kończyć tamte roboty (pis. oryg.)
No i kolejny raz wyszło, jak życie jest niesprawiedliwe. Ja musiałem jechać do Metropolii, a Żona została sama, co kocha najbardziej, to znaczy bez męża, ale z Grubą Bertą, z przyrodą i stawem, pełną taczką drewna do kuchni, brakiem pośpiechu i bez wizgu wiertarek i łomotu młotów. Taka niespodziewana łaska od  losu.

W Nie Naszym Mieszkaniu zaskoczył mnie panujący chłód. Widocznie system uznał, że na dworze jest już wystarczająco ciepło. Byłem jednak na tyle zmotywowany i zdeterminowany, że bez żadnych termicznych oporów wziąłem prysznic.
Żona nakazała mi, abym nie zapomniał wziąć z Nie Naszego Mieszkania takiego najprostszego młynka, bo teraz spędzimy jakiś czas na zaparzaniu kawy w kawiarce. W sumie jak na Nie Nasze Mieszkanie szybko się ogarnąłem, bo gotowy dzienny prowiant, przygotowany pod igiełkę, wziąłem z domu.
W Szkole nastąpiło po raz pierwszy lekkie iskrzenie na linii ja - Nowa Sekretarka, chociaż ona, zapytana Czy coś jest nie tak? niczego takiego nie potwierdziła.

Wieczorem w trakcie standardowego, wieczornego i ostatniego spaceru poznaliśmy wreszcie sąsiada. W trakcie kupowania Wakacyjnej Wsi słyszeliśmy o nim sporo pozytywów od Artystycznej i od Pozytywnej Maryi, ale przez ponad dwa tygodnie udało nam się poznać "tylko" resztę rodziny, chociaż ponoć to on przyjeżdża tutaj z Metropolii najczęściej i przebywa najdłużej. Przy czym poznać jest określeniem grubo na wyrost, skoro do tej pory porozmawialiśmy sobie przez płot ze dwa razy i na tej podstawie wiemy, że jest żona, dwie córki, zięć, dwoje kilkuletnich wnuków i francuski buldożek, któremu z miejsca podpadłem, bo zagadywałem do niego dosyć podejrzanie.
Sąsiad okazał się być ode mnie 2 lata starszy. W trakcie rozmowy "ustaliliśmy", że i on i my jesteśmy gadułami i że trzeba będzie się koniecznie spotkać nie przez płot. I ustaliliśmy na początek, że krzyczymy do siebie, gdy się zobaczymy po raz pierwszy danego dnia, Dzień dobry, Sąsiedzie!
Oboje z Żoną stwierdziliśmy, że Sąsiad (na razie no name, bo trzeba będzie go "rozszyfrować") jest bardzo podobny do naszego Pół Polaka Pół Francuza. Nie dość, że wygląd (lekka okrągławość, siwe włosy i broda), to jeszcze sposób mówienia, dosyć powolny z niedomówieniami i zawieszaniem głosu. I na dodatek tembr głosu zbliżony do półpolakopółfrancuskiego.

Spieszę wyjaśnić, skąd ten trud przy umieszczaniu na blogu definicji konfabulacji i koloryzowania.
Dzisiaj rano uparłem się, jak ten osioł, żeby definicję tych znaczeń przekopiować wprost z Internetu na blogowe strony. Oczywiście we wpisie roboczym pojawiła się różnorodność kolorów, podkreśleń,  czcionki. Efekt nie do przyjęcia, z którym usiłowałem coś zrobić, ale szybko się poddałem.
Żona mi doradziła, abym tekst z Internetu przekopiował do Worda, a stamtąd do bloga.
Było zdecydowanie lepiej, bo czcionka stała się czarna i jej typ i wielkość dopasowały się do blogowego. Nie było też żadnych linkujących podkreśleń. Tylko rozsypanie tekstu Bo Word musi coś formatować po swojemu. No i nad tym tylko rozsypaniem tekstu strawiłem od 07.00 do 11.00. bite cztery godziny. Byłem bliski uzyskania w miarę pozytywnego efektu, pozytywnego w sensie do przyjęcia przeze mnie, ale ileś odstępów, przerw i ułożenia tekstu nie dawały mi spokoju. Więc powiedziałem Żonie Może nie jedźmy dzisiaj do Powiatu, bo ja to muszę skończyć, na co Żona gwałtownie zaprotestowała widząc mój chory wzrok, takiego maniaka oderwanego od długiego siedzenia nad komputerem, ze szklistymi, charakterystycznymi gałkami ocznymi i ogólną nieprzytomnością ich właściciela.
- Tym bardziej musimy pojechać, żebyś się oderwał od tej paranoi! - Obiecuję, że gdy wrócimy, coś wymyślę i ci pomogę.
Po powrocie Żona wyciągnęła mi, za przeproszeniem, na pulpit skrót do Notatnika i jak ręką odjął. Do niego skopiowałem tekst z Internetu, a potem do bloga. Oczywiście był rozsypany, ale jego zsypanie to była sama przyjemność. Wszystko szło, jak po sznurku i według linijki.

Do Powiatu pojechaliśmy tylko po podbieraki i po wodery.
Podbierak kupiliśmy bez problemów, bo byłoby dziwnym jego brak, skoro mieszkamy w Pięknej Dolinie i stawów wokół kiej by napluł. Gorzej z woderami. Nie uświadczyliśmy żadnego, a z Internetu za skarby nie kupię. Absolutnie muszę przymierzyć i stwierdzić, czy, tak oblepiony gumą na poważnej części mojego ciała, nie dostanę natychmiast klaustrofobicznego szału. Cierpię na tę specyficzną przypadłość, a najlepiej ją wytłumaczyć za pomocą spoconego podkoszulka, koniecznie z długimi rękawami. Bo jeśli są krótkie, to jeszcze jak cię mogę.
Otóż po zdrowej i intensywnej pracy fizycznej oczywiście cały jestem spocony. I któregoś razu postanowiłem zdjąć z siebie tę mokrą szmatę. Od pasa do barków poszło gładko, ale potem całość w dziwny sposób się zaklinowała na głowie przyklejona do ciała i nie dająca się zdjąć. Ani wte, ani wewte. Wtedy dostałem natychmiastowej paniki i zacząłem się dusić, chociaż oczywiście się nie dusiłem, bo dostęp tlenu przecież miałem.
To mi chyba przeszło na resztę ciała, więc woderów muszę spróbować organoleptycznie. Jak będę się w nich czuł i, w razie czego, czy w stanie histerii będę je umiał sam zdjąć i jak szybko? Bo trudno, żeby Żona siedziała przy stawie, gdy ja będę w nim brodził zanurzony po sutki ochraniane gumą lub pędziła z Domu Dziwa (przypomnę - do stawu jest daleko, jak i wszędzie w Wakacyjnej Wsi) z rozwianym włosem słysząc mój histeryczny krzyk albo powoli słabnący z wyczerpania, albo nagle przerwany na skutek zemdlenia i całkowitego zniknięcia pod powierzchnią wody.
Bo gdyby się okazało, że nie byłbym ich strawić, nomen omen, to tylko wyrzucony pieniądz.

Z podbierakiem od razu i bezpiecznie "rzuciłem" się na staw. Z  wielką przyjemnością zacząłem próbować odławiać wszelkie gałęzie, liście i co pomniejszą szumowinę. Od razu mi się to spodobało, więc od jutra zacznę poważnie i systematycznie.

ŚRODA (20.05)
No i dzisiaj dałem strasznej, straszliwej dupy.

Ranek tego kompletnie nie zapowiadał.
Po twarożku od razu pojechałem do mojej ulubionej hurtowni w Pięknym Miasteczku, żeby pobawić się w hydraulika i wreszcie naprawić system odciekowy w naszej jedynej umywalce (drugim naszym źródłem wody jest wanna - obie podają tylko zimną wodę). Od samego początku woda ściekała z niej niezwykle powoli, więc natychmiast stawała w niej taka breja. Breja za jakiś czas znikała, ale umywalki z niej nie dawało się umyć, bo się natychmiast pojawiała nowa albo może ta sama. Na dodatek ciekło na syfonie, ale podstawiona miseczka starczała na odbiór nieszczelności na jakieś dwa tygodnie. To postanowiłem cały syfon rozkręcić i go wyczyścić. Po  skręceniu efekt był taki, że breja była nadal a ciekło dwa razy szybciej (opróżnianie miski raz na tydzień). To postanowiłem gnoja zaatakować spiralą wcześniej kupioną w naszej hurtowni.
Żona kręciła, a ja dźgałem w czeluście odpływu. Bardzo szybko ostry metalowy szpic spirali przedziurawił jedno ze skorodowanych kolanek, zrobiła się spora dziura, w którą właził tenże szpic i przez to za cholerę spirala nie chciała się dalej posuwać, choćby na milimetr. Daliśmy spokój. Żona przysposobiła drugą miskę, znacznie pojemniejszą niż ta stojąca obok. Woda z nowo powstałej dziury lała się już na tyle szybko, że miskę trzeba było opróżniać co drugie użycie umywalki.
No i ten nieprzyjemny i dyskomfortowy plusk pod umywalką...Ale trzeba było przyznać, że system był "zmyślny".
- Dosyć! Żadnych półśrodków! - powiedziałem do Żony.
- Ale czy to się opłaca ruszać cokolwiek, skoro niedługo "przeprowadzimy" się na górę, a fachowcy zrobią z tym jednoznaczny porządek?
Nie komentowałem, bo wiadomo było, że to niedługo potrwa jeszcze z miesiąc.
Widząc mój upór Żona dodała:
- Ale napracujesz się, a będzie jeszcze gorzej.
Nawet nie miałem jej za złe tego sformułowania i nie widziałem w nim braku wiary w moje siły i umiejętności, tylko racjonalność. Poza tym trudno, nawet mi samemu, nie przyjąć do wiadomości, że hydraulikiem nie jestem.
Na początek postanowiłem sprawę potraktować w sobie znany sposób, czyli chemicznie. Wymontowałem całość, a do odpływowej dziury w ścianie nie wsypałem "kreta", czyli NaOH, który jest w stanie wyżreć nie tylko jakiś ewidentny biologiczny czop, ale i instalację, tylko kulturalny i ekologiczny środek zawierający enzymy. One zaczęły pracować nad czopem, a ja z całym śmierdzącym zestawem pojechałem.
 Od razu natknąłem się na Sąsiada, który z mety zainteresował się problemem. I oczywiście przy okazji pogadaliśmy. Chyba jest to nawet ciekawszy typ, niżby wynikało z wrażenia na pierwszym spotkaniu, np. zajmuje się muzyką, ale nie tylko. Umówiliśmy się na spotkanie koniecznie w przyszłym tygodniu.
W hurtowni chciałem jednemu z sympatycznych panów wręczyć wymontowany zestaw, żeby sobie obejrzał i coś mi doradził, ale zaprotestował Ja tego do rąk nie wezmę!, po czym przyniósł mi syfonowy komplet, dodatkowo dwa kolanka, rurkę i odpływ do ściany i poinstruował mnie co i jak mam połączyć. Więc do domu wracałem, jak na skrzydłach. Pamiętałem tylko, że miałem zadzwonić do Żony, gdyby potrzebnego zestawu nie było w hurtowni i musiałbym wtedy "jechać za nim" do Powiatu. Więc nie dzwoniłem, a na miejscu, po całej aferze, okazało się, że miałem zadzwonić, jak przyjadę i wtedy z Żoną mieliśmy nadzorować wjazd Terenowego, otwieranie i zamykanie bramy. A wszystko po to, żeby Gruba Berta nie czmychnęła, bo ciągle dla niej i my (ja bardziej - nie wiadomo przez co, z czym mnie kojarzy ze swojego poprzedniego, w końcu  pięcioletniego życia, a może przez to przyciśnięcie karczycha do framugi drzwi) jesteśmy obcy, i cały teren również.

No i czmychnęła.
Straciłem całkowicie czujność i na dodatek wyłączyłem mózg. Zamiast od razu po przejechaniu kilku metrów zamknąć bramę, to sobie zaparkowałem przed Małym Gospodarczym, po czym wróciłem (to jest kawałek drogi, bo tu wszędzie jest daleko) i ją zamknąłem. Natychmiast pojawiła się Żona z pytaniem Czy widziałem psa?
Zaczęliśmy latać po posesji i się wydzierać. Ni śladu, ni popiołu. 
Żona była w strasznym stanie. Na tyle, że sama zdecydowała, że pojedzie Terenowym szukać po wsi A ty zostań w domu! Ale nie mogłem wytrzymać bezczynnie, zwłaszcza że kurier, który akurat przywiózł paczkę, na moje pytanie, wypełnione rozpaczliwą nadzieją, odparł A widziałem takiego psa, jak biega po wsi.
To się rzuciłem w przeciwną stronę niż Żona biegnąc i drąc się. Byłem bez nadziei, gdy nagle z prawej strony, z takiej pustej polanki wypadła Gruba Berta. Zobaczyła mnie i od razu zaczęła biec w moją stronę, po czym oczywiście w swoim stylu, bo do Pana na zawołanie jeszcze nie przychodzi (do Pani tak), ominęła mnie i wyraźnie zmierzała do domu. Stwierdziła widocznie, że po wycieczce i swobodnym, niczym nieograniczonym hasaniu, czas wracać. Czułem  diabelną ulgę, a jednocześnie denerwowałem się, bo w końcu byliśmy na drodze, fakt mało używanej, ale jednak. Para rowerzystów jadących w naszą stronę zatrzymała się z respektem widząc Grubą Bertę stojącą na środku w poprzek drogi. Ale uwierzyli mi, gdy usłyszeli Proszę śmiało jechać, bo to taka przyjazna i ciapowata pierdoła. Właśnie nam uciekła z domu.
Natychmiast zadzwoniłem do Żony. Ona przyprowadziła do domu swoją Bercię, a ja Terenowego.
Co Żona mi powiedziała, nawet nie będę cytował. Powiem tylko, że nie nadaję się na męża, a na pewno nie na jej męża. Koniec kropka.
Musiałem ją jakoś uspokoić, ale to raczej była syzyfowa praca i tylko pocieszałem się, że czas zrobi swoje, a ja wyciągnę wnioski. A czy zrobi to Żona, tego nie wiem.

W trakcie opadania napięcia,  bałem się dopuścić myśli, co by mogło się stać, ale nieokrzesana wyobraźnia hasała wewnątrz mojego mózg rujnując spokój, który ledwo odzyskałem, kiedy to niewinne i pierdołowate bydlę znalazło się z powrotem u nas i leżało sobie, jak gdyby nigdy nic, z paszczą na trawie i równomiernie rozłożonymi faflami.  Straszne!

Zdemontowany psychicznie poszedłem nad staw. Teraz to jest moje oczko w głowie, nomen omen.
Zacząłem żmudnie usuwać wszelkie suche rośliny z tamtego roku, bo szpeciły brzegi. Gdybym to robił miesiąc wcześniej, to praktycznie miałbym je w pozycji bardzo ergonomicznej i brodząc brzegiem stawu, nawet bez woderów, bez specjalnego wysiłku skończyłbym robotę. A tak musiałem co chwilę mocno się schylać poniżej linii stóp uważając jednocześnie i ciągle balansując, żeby nie wpaść do wody. To, plus wzmagający się ból głowy, który zaczął się nasilać w miarę, jak opadał poziom adrenaliny, spowodowało, że pracy nie skończyłem. Nawet nie pomogły trzy Pilsnery Urquelle. W końcu musiałem zażyć aspirynę podaną mi przez Żonę, mimo że na męża się nie nadaję,  a i tak mimo tego za jakąś chwilę po prostu padłem wycieńczony przez Grubą Bertę, to znaczy przez własną głupotę.
Pamiętam tylko, gdy zasypiałem, że głupota głupotą, a i tak muszę się dobrać Grubej Bercie do skóry. Spróbuję też do mojej głupoty, ale z tym może być trudniej. Bo niby mówi się, że na nic nie jest za późno, ale jednak... Akcję Dobranie się do skóry Grubej Bercie (nie do skóry Grubej Berty) zaplanowałem na jakieś pół roku, a jeśli chodzi o akcję Własna głupota, to obawiam się, że mogę nie doczekać jej końca.

CZWARTEK (21.05)
No i dzisiaj przemieliłem aż 12 różnych bloków tematycznych.

Nabrałem takiego szwungu chyba po wczorajszym, gdy organizm pokrzepiony snem odreagował, bo w końcu szczęśliwie nic się nie stało.
Najważniejszym było skończenie stawu. Od razu stał się prawie wzorcem stawu z Sevres pod Paryżem. Prawie, bo brakuje mu szuwarów i nenufarów, a ich nie ma, bo jest amur. Wyżera wszystko. Jak jest głodny, potrafi się złapać na kawałek kapusty albo ziarno kukurydzy. Tak czy owak widzę, że już niedługo uruchomię wędzarnię, spadek po Pozytywnej Maryi.

W dawnej jej skrzynce listowej przez szparę zauważyłem natłok korespondencji, więc zadzwoniłem do niej z pytaniem, czy może wie, gdzie jest kluczyk. Strasznie się przejęła.
- Bo wie pan, ja bardzo chciałam być wobec was uczciwa, ale ci, co mnie wyprowadzali, musieli ten kluczyk podwędzić. - A tak go dla was przygotowałam i położyłam na parapecie.
Nie pomagały moje Ale przecież nic się nie stało i ciągle gadała o uczciwości, więc w końcu musiałem jej brutalnie przerwać.
- To mam się włamać, czy nie?
- A tak, tak, upoważniam pana...
Zrobiłbym to i bez tego, bo przecież de facto skrzynka była już nasza. Chciałem ją potraktować dość delikatnie, tylko dwoma śrubokrętami, ale to komunistyczne żelastwo się opierało i dopiero uległo sile dwóch brech. Z bebechów wysypało się sporo listów i ulotek namawiających do "wiecznej szczęśliwości". Wśród nich były dwa do Pozytywnej Maryi, więc polazłem oddać.
Brama Gruzina, jak i nasza, bo wyszły spod jednej ręki, charakteryzują się tym, że ani tam, ani u nas nie ma dzwonka albo domofonu. Więc dobijający się musi wrzeszczeć, co oczywiście nic nie daje, albo zadzwonić smartfonem. Na szczęście ja tylko chciałem wrzucić te dwa list do ich skrzynki, ale za diabła nie mogłem odkryć szpary, w którą mógłbym je wcisnąć. Bo skrzynka była taka moderna, oksydowana, wprost światło, woda i dźwięk. Szarpałem różne blachy, ale bezskutecznie. Na szczęście na podwórzu ujrzałem Gruzina, więc się wydarłem.
- Ale ma ma pan nowoczesną skrzynkę. - powiedziałem, gdy już się zbliżył na tyle, że nie musiałem się drzeć. - A jak tu się wrzuca listy?
- Trzeba podnieść klapkę. - dorzucił zbliżając się.
Faktycznie rzecz była w sumie prosta tylko w specyficznym designie mocno ukryta.
- A jak pan ją otwiera? - zapytałem, gdy podszedł i listy przekazałem mu "normalnie".
- Z przodu jest zamek, tylko te skurwesyny z Allegro dały tylko jeden kluczyk.
Poinformowałem go, jednocześnie bez problemów odkrywając ów zamek, że przepisaliśmy wszystkie liczniki i umowę na odbiór śmieci i że mama może być spokojna.
- Dziękuję bardzo. - odpowiedział w kontrze.

Po południu zrobiłem drugą istotną rzecz - odpływ pod umywalką. Poprzycinałem, podociskałem i powkręcałem wszystko według instrukcji pana z hurtowni Ja Tego Do Rąk Nie Wezmę. Puściłem wodę i nie dość, że wszystko natychmiast spływało bez szans na powstawanie w umywalce brei, to pod spodem nie ściekła ani jedna kropla. Żona się przyznała, że nie wierzyła w sukces.

Gdy fachowcy pojechali, zrobiliśmy sobie wycieczkę na górę, żeby zobaczyć zmiany w tej części, która w przyszłości będzie dla gości.  Ujrzeliśmy całkowicie inną przestrzeń. Postawione dwie nowe ściany, jedno zamurowanie i wykute trzy otwory zrobiły swoje. A to jeszcze nie koniec. Bo ciągle rodzą się nam w trakcie prac nowe pomysły i modyfikacje "starych", ale główna linia, strategia jest trzymana. Zaczyna się robić ciekawie w tym całym bajzlu.

Po raz pierwszy w mojej historii słuchacza Trójki w popołudniowej audycji nie było prowadzącego.
Za to było dużo dobrej muzyki, o czym napisał Konfliktów Unikający. I dodał:
Efekt pogłębia to, że brzmi to jak zza grobu, bo nie ma tu ludzi! Nic dodać, nic ująć.

Wieczorem siedziałem nad linkami podsuniętymi mi przez Żonę.
- A może by tak sprzęt akumulatorowy? - zagadała wczoraj prowokacyjnie.
W życiu bym na to nie wpadł, a przecież chodzi przede wszystkim o nie zaharowanie się, bezobsługowość urządzeń, a więc oszczędność czasu, i o ich dopasowanie do naszego terenu i możliwość rozbudowy systemu, gdy teren "poznamy".
- Bo są też takie roboty koszące. - podsunęła Żona.
No to dopiero mnie wzięło, zwłaszcza że nie wiedziałem, że coś takiego istnieje. Owszem, u Syna i Synowej widziałem takie odkurzające dziwo, które po pracy zjeżdżało do stacji, żeby zaparkować i się naładować, ale żeby taki koszący robot? Oczami wyobraźni widziałem, jak siedzę sobie w altanie z Pilsnerem Urquellem i patrzę z satysfakcją, jak to bezmyślne bydlę odwala za mnie robotę.
Ale otrzeźwienie przyszło szybko. Bo nie uwierzyłem, żeby taki kretyn był w stanie ominąć bezlik szyszek (na terenie są same drzewa iglaste z wyjątkiem owocowych), nie wykopyrtnął się na nierównościach, a co najgorsze, nie utopił się w stawie. A wyrzucić do niego, ot tak, 6-7 tysięcy, to już nie wiem, jak to nazwać.
To mądrze skoncentrowałem się na kosiarce i na podkaszarce. Dodatkowo na pompie, bo jak stwierdziła Córcia Jak chcesz podlewać rośliny wodą ze stawu lub ze studni, musisz mieć porządną pompę. Wierzę jej, bo u siebie, w Dziurze Marzeń, mają staw i cały system permakulturowy, który z Żoną chcemy wprowadzić i u nas.

Dzisiaj Po Morzach Pływający w mailu pozwolił się zdziwić  i upewnić, czy abym czytał fantasy Dzień Tryfidów. Jak zaakcentował J. Wyndhama z 1951 roku. Jestem pewny, że czytał to w oryginale. Według niego, na podstawie książki, zrealizowane zostały dwa filmy, oba chałowate. Jeden to nawet pamiętam, ale jak przez mgłę - szybko rosnące, olbrzymie pnącza wciskają się przez różne szpary do domu i duszą, niczym węże boa, ich mieszkańców.
Uparłem się jednak, że to nie fantasy, bo takiego wymyślnego badziewia nie tykam, tylko science fiction.
Dodatkowo napisał, że "lecą" z San Ciprian, Hiszpania, do Marsylii, gdzie będą stać 12 dni bez możliwości wyjścia na ląd. A pogoda ma być piękna.
Kijowo.

PIĄTEK (22.05)
No i dzisiaj załatwiliśmy wiele spraw.

Jedne, ze swojej istoty, ważne, inne miałkie, chociaż wcale takimi nie były.
W tym celu zrobiliśmy Terenowym trochę kilometrów.
W Powiecie musieliśmy z bankomatu wziąć gotówkę, bo upomnieli się o jakąś zapłatę Bas z Barytonem, którzy do tej pory pracowali "o suchym pysku".
Po pierwszej wziętej transzy bankomat odmówił współpracy stwierdzając, że dzienny limit wypłat został wyczerpany. Kretyn jeden, bo przecież niedawno wybierałem kwotę trzy razy większą. Pani w oddziale kazała się przy niej zalogować, pokierowała mną jak zmienić ustawienia i limity, po czym zaprosiła z powrotem na zewnątrz do bankomatu. Wyświetlił to samo, więc gdy wróciłem do środka wygłosiłem tyradę o gównianym banku, przy którym ciągle majstrują jacyś domorośli, zapewne młodzi, a nawet na pewno młodzi, bo informatycy i wyświetlają co tydzień komunikaty Dzisiaj do godziny 12.00 serwis jest nieczynny. Trwają prace nad usprawnieniem systemu dla poprawy Państwa obsługi i dodałem Jest kwestią niedługiego czasu, jak się z tego banku wypiszemy.
- To jest pana opinia. - stwierdziła pani i czym prędzej uciekła do jakiegoś pokoju bojąc się widocznie, żeby za dużo czegoś nieopatrznie nie powiedzieć i przez to nie zostać zwolnioną.
Ostatecznie nic się nie stało. Fachowcom należność przelejemy. No chyba że młodzi informatycy napiszą Dzisiaj do... Dla poprawy...

Później to już szło jak z płatka.
Żona podpisała umowę na odbiór ścieków, a ja w międzyczasie kupiłem papier milimetrowy A3.  Niby błahostka, ale muszę zrobić do różnych naszych planowalnych celów plan - rzut terenu. A ponieważ jest to stosunkowo wąska kiszka, więc nie da się jej odwzorować inaczej, jak w skali 1:400, żeby całość zmieścić właśnie na formacie A3 i żeby móc zachować jako tako szczegóły i móc nanieść nasze nowe wymysły.
Potem pojechaliśmy do Urzędu Gminy. Otrzymaliśmy wezwanie (chyba leżało, Bóg wie ile, w tej żelaznej, nieotwieralnej skrzynce na listy), grożące nam okropnymi konsekwencjami, do złożenia zeznań IN-1 i IR-1 (były w załączeniu) w związku z kupnem Wakacyjnej Wsi i w związku koniecznością obliczenia należnego podatku od nieruchomości i od gruntów rolnych, aby Nie narażać Skarbu Państwa na jego uszczuplanie.
W poczekalni był jeden facet, a ochroniarz, w masce oczywiście, od razu zagrodził nam wejście do urzędu pytając po co przyszliśmy.
- Poprosimy kogoś z pokoju 15, bo grożą nam kryminałem. - poinformowałem.
Czekający facet obśmiał się zza maski, a potem cała nasza trójka miała niezły ubaw, gdy usłyszeliśmy głos ochroniarza w nieodległym Biurze Obsługi Petentów Mówią, że grożą im kryminałem.
Przyszedł nasz ulubiony urzędnik, z którym się znamy od 13. lat, od początków Naszej Wsi.
- No, coście nabroili? - Poczekajcie, zaraz kogoś zawołam. - Tylko uprzedzajcie wchodzących, że w poczekalni mogą być maksymalnie trzy osoby i że trzeba w razie czego poczekać na zewnątrz.
No, ja do takich akcji na pierwszej linii frontu, i  to z oficjalnego upoważnienia, to pierwszy. Ledwo zniknął nasz urzędnik, a już chciała wejść jakaś para.
- Proszę poczekać na zewnątrz, bo w poczekalni mogą być tylko trzy osoby. - poinformowałem zgodnie z instrukcją i "upoważnieniem".
Kobita nie za bardzo rozumiała, albo nie chciała zrozumieć, co do niej mówię, bo pchała się dalej nie słuchając moich wyjaśnień. Nawet zabrakło mi argumentu i języka w gębie, gdy zapytała ewidentnie jak idiotka A państwo co tu robicie?!!!!, gdy usłyszałem głos Żony.
- A my tu przyszliśmy na kawę, żeby sobie posiedzieć!
Kobitę wywiało za drzwi w trymiga.
Żona to potrafi. Rzadko pcha się na pierwszą linię frontu, bo szkoda energii, no i jest mąż pchający się, ale jak...
Wyższa szkoła ciętości języka.
A pani z piętnastki pokazała palcem co, gdzie i jak wypełnić i było po kryminale.
- Najwyżej, jak będzie coś nie tak, to się zrobi korektę. - stwierdziła na odchodnym.

W dobrych nastrojach pojechaliśmy do Naszej Wsi po jajka i twarożek. Tym razem mogliśmy sobie posiedzieć i pogadać z Sąsiadką Realistką i Sąsiadem Filozofem i pochwalić się dwoma pięknymi dębowymi pieńkami, które kupiliśmy w sąsiedniej wsi, tam gdzie zawsze przez naszowsiowe lata zaopatrywaliśmy się w opał. Chciałem kupić jeden, bo by mi w zupełności wystarczył, abym mógł przestać męcząco rąbać bierwiona na pasie betonu przyległym do Dużego Gospodarczego, ale zrobiło mi się żal drugiego, gdy odpadł po przepołowieniu kloca długości metr dwadzieścia. Tym bardziej że za dwa zapłaciłem w hurcie 50 zł.
- Rozumiem - skomentowała Żona, gdy zobaczyła dwa kloce zamiast spodziewanego jednego. - Na jednym będziesz rąbał, a na drugim stawiał Pilsnera Urquella.
Nawet na to nie wpadłem, ale już wcześniej postanowiłem zrobić w tej kwestii pewne novum, takie usprawnienie. Mam zamiar na tym kiszkowatym terenie, aby zaoszczędzić czas na chodzeniu i zbędnym poszukiwaniu, umieścić kilka profesjonalnie zrobionych stacji pilsnerowo-urquellowskich, takich mocnych, stabilnych i przede wszystkim wypoziomowanych półek. Mówiłem, że jest co robić.

Bas i Baryton spokojnie przyjęli fakt przelewu. I nawet bez mrugnięcia okiem wykiprowali jeden kloc koło Dużego Gospodarczego, a drugi koło wędzarni. Przy okazji dowiedziałem się wiele rzeczy o wędkowaniu, więc wędzarnia tuż, tuż.

Wieczorem, po raz pierwszy od niepamiętnych czasów, w 3 nie było listy przebojów. Wiało smutkiem.
W jakimś sensie musiałem się zgodzić z jednym z posłów PISu, który się dziwił dyrekcji Trójki, zresztą z pisowskiego nadania, że po co narobiła tyle rabanu i zamieszania wokół sprawy, która politycznie nie ma żadnego znaczenia, a radio można było zostawić w spokoju. Bo przy takiej liczbie słuchających Trójki (to już są moje obliczenia), jakieś 400 tysięcy, z tego idących na wybory niech będzie połowa, rzeczywiście jakie to mogłoby mieć znaczenie przy 70%. elektoracie słuchającym Eski, Radia Maryja, disco polo i innego badziewia, głosującym na PIS?  Mógł zostać Niedźwiecki, Kazik ze swoim Twój ból jest lepszy niż mój na pierwszym miejscu listy, Mann i szereg, szereg innych, świetnych dziennikarzy.
Tylko że ten poseł zdaje się nie pamiętać, że pisowstwo nie jest w stanie znieść żadnej zadry, nawet nieistotnej. Tak już ma.

SOBOTA (23.05)
No i będzie kontynuacja hrabiowskiej linii.

Po Puszczy Chodząca umieściła na FB zdjęcie nowego doga. Ona i Prawnik Gitarzysta tak już mają, jak inni właściciele, że jak pokochali daną rasę, to na zawsze.
Zwie się on Cezar, czyli mocno dostojnie, z przewidywalnością wzrostu jego dostojności w miarę upływu czasu, takiej hrabiowskiej, jak u Earl Greya.
Na razie wygląd ma jednak pocieszny i pierdołowaty, co na jedno wychodzi. Chociażby uszy - wysforowały się wielkością daleko do przodu stając się od razu uszami dorosłego psa pozostawiając  w tyle pozostałe członki ciała, które na dodatek względem siebie nie pozostają w żadnej proporcji. No i ta mina, zbyt poważna, już z zadatkami na hrabiostwo, ale w takim kontraście do reszty, że nic tylko zrywać boki.
Po Puszczy Chodząca napisała Ave Cezar! Więc dodam od siebie, jako stary emeryt:
Ave Caesar, emerituri te salutant!
Ciekawe, czym mu w przyszłości podpadnę?
Przez Chodzącą Po Puszczy musiałem polecieć i skropić ognisko, żeby spłukać resztki ziemi z kamieni, która ma wzmocnić całą konstrukcję. Bo poprosiła o zdjęcia. Widocznie naczytała się o tym ogniskowym cudzie, więc nie mogłem dać plamy.

Po południu poszliśmy z Żoną na górę do przyszłych dwóch łazienek. Jednej dla gości, drugiej dla nas. Musieliśmy spełnić oczekiwania Dziwnego Hydraulika i wyraźnymi krzyżami pozaznaczać na ścianach miejsca podłączeń baterii umywalkowych, prysznicowych, sedesów i bojlerów. Zeszło nam  blisko 1,5 godziny, bo co prawda woda nie prąd, ale potem ewentualne ponowne kucie, ale już w kafelkach, żeby coś zmieniać lub poprawiać, śmieszne nie byłoby.

NIEDZIELA (24.05)
No i jednak dzisiaj ponownie stwierdziłem, że prąd nie woda.

Wyposażony przez Żonę w aparat, fotograficzny, znowu polazłem na górę, tym razem sam. Obfotografowałem całą instalację elektryczną, póki jeszcze nie została przykryta tynkiem i zamalowana. Zrobiłem to mocno metodycznie. Każde pomieszczenie fotografowałem zaczynając od północnej ściany, potem obracałem się do kolejnej, zgodnie ze wskazówkami zegarka, by skończyć na fotografowaniu sufitu. Każdą taką sekwencję zamykałem "ślepą" klatką i przechodziłem do następnego pomieszczenia, a potem do kolejnego. Żona to wszystko zgra do komputera (na komputer, jak by napisali w jakimkolwiek sklepie) i na pendrive'a. I dokumentację "elektrycznej góry" będziemy mieli jak ta lala. Potem przyjdzie czas na dół.

Po południu, w przerwach między przelotnymi deszczami, obmierzyliśmy całą posesję. Zaapelowałem do Żony, żeby wykazała się cierpliwością i znużonym głosem nie pytała A to po co mierzysz? albo Czy musimy to mierzyć? i muszę powiedzieć, że sprostała temu nudnemu zajęciu.
Pomiary naniosłem na milimetrowe A3 i dopiero wtedy wyraźnie się unaoczniło, że mamy nie tylko Dom Dziwo, ale również Działkę Dziwo.
No i na tej działce zacząłem planować permakulturę. Stosowne skrzynie miały się znajdować jak najbliżej domu Żebym mogła wyjść sobie z kuchni i zerwać pietruszkę lub koperek, mieć pod ręką, a nie chodzić kilometrami, bo wtedy odechciewa się tej zieleniny i cała idea nie ma sensu.
Więc taki kawałek ziemi, blisko tarasu dokładnie obmierzyłem, rozrysowałem i pokazałem Żonie piękny rysunkowy szkic czterech skrzyń.
- Ale to będzie strasznie dominować! - I tak blisko domu i tarasu! - Szkoda takiego ładnego miejsca.
To poszedłem i wytypowałem drugie. Wymierzyłem i poszedłem po Żonę tym razem od razu wyciągając ją na dwór, żeby jak najszybciej odniosła się do nowego pomysłu.
Pomysł był zły, ale korzyść była taka, że Żona spojrzała na permakulturę wreszcie uważnie i zaczęła świadomie się zastanawiać i decydować, a nie mówić Bo ja myślałam, że...
Więc zostało wytypowane trzecie miejsce, które wcale nie musi być ostatnim.
Na razie permakultura została wywrócona do góry nogami. Ale proces myślowy, ten zaczyn, się rozpoczął.

PONIEDZIAŁEK (25.05)
No i dzisiaj raniutko pojechałem do Metropolii.

Wałówka, w którą Żona mnie wyposażyła, wyglądała jakbym jechał na cztery dni, a przecież miałem już wracać jutro.
Wiedziałem, że w Szkole będę sam, bo Nowa Sekretarka uprzedziła mnie wczoraj, że będzie nieobecna, bo ma problemy i komplikacje zębowo-dentystyczne i jedzie na prochach, a dzisiaj ma konieczną i gwałtowną wizytę. Nawet nie będę opisywał szczegółów, bo na samą myśl ciary chodzą po plecach.
Oczywiście po tygodniu mieszkania w Wakacyjnej Wsi, zanim pojechałem do Szkoły, dokumentnie odgruzowałem się w Nie Naszym Mieszkaniu.

Myślałem, że będę się nudził i nawet, jak nigdy, wziąłem ze sobą laptopa, ale zaległości, w tym kompletnie zapomniane, sekretarsko-księgowo-dyrektorskie, spowodowały, że nawet wyszedłem po planowanym czasie.

Po Morzach Pływający przyznał mi rację, że tryfidy to jednak science fiction. Napisał Jestem gdzieś pomiędzy Hiszpanią, a Baelarami (pis. oryg.). Ten to się miota po tym Śródziemnym.



W tym tygodniu Bocian wysłał jednego smsa.
W tym tygodniu Berta szczeknęła raz trójszczeknięciem.
Godzina publikacji 23.57.