29.06.2020 - pn
Mam 69 lat i 211 dni.
WTOREK (23.06)
No i dzisiaj jest Dzień Ojca.
Z tym moim ojcostwem to ciągle mam problem. Widać to nawet po quizie, który dzisiaj rano usiłowałem rozwiązać. Dotyczył on właśnie tematu Ojciec, ojcostwo. Na dziesięć pytań odpowiedziałem na jedno. Nigdy tak złego wyniku nie miałem! 10 %?! Nawet w naprawdę trudnych quizach, na które rzucałem się samobójczo, potrafiłem uzyskać 40 %.
Więc jest coś na rzeczy. Jakiś taki feler. Nie za bardzo wiem, jakim ojcem powinienem był być i powinienem być, żeby nie było coś na rzeczy, albo żeby nie trzeba było używać słowa feler, bo dobrych wzorców nie miałem.
To spieszę z nadrobieniem blogowych zaległości.
W sobotę, 20.06, rano przyjechał pan z centrum rowerowego i przywiózł nasze dwa śliczne rowery. Ustawiliśmy je na ganku, gdzie być może spędzą spory kawałek czasu, zanim nie skończy się ten remontowy bajzel. Oba czarne, mój bardziej żeński, nad czym długo ubolewałem, bo błyszczący i jakiś taki wiotki, Żony męski, bo matowy i o "krępej", zwartej budowie.
- Ale czy nie widzisz, jaką grubą i mocną ramę ma twój rower? - wielokrotnie usiłowała pocieszyć mnie Żona przechodząc w końcu, gdy dalej marudziłem, w zniecierpliwienie.
- No przecież sam go sobie wybrałeś! - I chciałeś nowy!
Pan podrzucił mnie do Powiatu, odebrałem Terenowego i pojechałem do tartaku po odbiór desek i krawędziaków. Będę szykował w podobnym stylu, co permakulturowe skrzynie, dwie skrzynie, metr na metr, na kompost, no i jedną, wymuszoną na Heli, dla Heli.
Miały być 42 metrowe deski i 14 krawędziaków.
- Ale brakuje dwóch desek? - zakomunikowałem panu, z którym zdążyłem się już lekko zakumplować i nawet pokazałem mu na smartfonie, jakie cacka zrobiłem z poprzedniego zamówienia.
- A to widocznie nie docięli. - odparł kompletnie niezrażony w stylu, który kolejny raz wpisał się w ogólny styl Powiatu nazwany przez nas dawno Powiatowstwem. Trzeba trochę pożyć w tym środowisku, żeby go zrozumieć. Ogólnie zasadza się na tym, że wszystko toczy się wolniej, ludzie są mniej znerwicowani i bardziej dla siebie życzliwi, zwłaszcza że istnieje naturalna sieć znajomości.
Oczywiście sprawy się załatwia i życie biegnie, ale funkcjonuje taka specyficzna forma latynoamerykańskiej maniany. Przecież, jak nie udało się dzisiaj czegoś załatwić lub kupić, to zawsze pozostaje jutro. Oczywiście nie jest to przegięta forma filozofii, bodajże Indian amazońskich, a może i innych Indian lub ludów w ogóle, którym do głowy nie przyszłoby nazywać tego filozofią, a przecież ją stosują, że czas jest formą koła i że się go nie traci. Po prostu po jednym obrocie wróci i tylko trzeba spokojnie czekać. Dana sytuacja, zdarzenie, akcja same się pojawią, więc po co zużytkować bezproduktywnie energię. Nie to co u "białego" człowieka, gdzie czas biegnie po linii prostej, ucieka i ciągle ma się poczucie jego utraty.
Na początku naszego mieszkania w Pięknej Dolinie, jako "cywilizowani" przybysze z Metropolii, długo jeszcze byliśmy uwikłani w "uciekanie czasu" i to Powiatowstwo nas denerwowało. A teraz lubimy i dobrze się z tym czujemy. W szczegółach to wygląda tak, że, np. różne sklepy są otwarte w różnych przedziałach czasowych i zdarza się, że "pogubieni" w tym zindywidualizowanym handlowym systemie odbijamy się od już zamkniętych drzwi, mimo że dopiero jest 16.00. A, np. punkt dorabiania kluczy jest czynny do 14.00 i trzeba o tej prostej rzeczy wiedzieć, bo inaczej sam jesteś sobie winny człowieku. Ale jak przyszliśmy kiedyś 10 minut przed czasem, to punkt też był już zamknięty, bo kto w normalnym świecie przychodzi na ostatnią chwilę? Bywa też tak, że jak się przychodzi, na zamkniętych drzwiach wisi odręczna karteczka W dniach 22. i 23. sklep nieczynny z powodu komunii lub podany jest inny powód, np. wizyta u lekarza albo pilny wyjazdu do Metropolii. O banalnej Zaraz wracam nie ma co wspominać. A jak czegoś nie ma w danym miejscu, to się słyszy Idźcie do Heńka lub innego Zenka i po sprawie. Najlepiej chyba zobrazuje Powiatowstwo sytuacja, która nam się przytrafiła na samym początku, gdy zaczęliśmy się z nim oswajać.
Poszliśmy do zakładu fotograficznego, żeby zrobić sobie zdjęcia do dowodu osobistego.
- Przyjdźcie za pół godziny, będą gotowe. - poinformował fotograf.
To poszliśmy na kawę.
Za pół godziny zdjęcia odebraliśmy, ale przyszedł jakiś facet po swoje.
- A, zapomniałem. - spokojnie stwierdził fotograf. - To przyjdź jutro, zrobię.
- Dobra. - stwierdził klient i wyszedł.
Patrzyliśmy z niedowierzaniem na siebie szukając w swoich oczach potwierdzenia, czy przypadkiem nam się nie zdawało i czy słyszeliśmy to, czego słuchaliśmy i widzieliśmy to, co zobaczyliśmy.
Przecież w Metropolii od razu wskoczyłbym na wysokie obroty używając słów skandal i brak profesjonalizmu, wyliczyłbym, ile kosztuje moja godzina straconego czasu nie licząc zdrowia, po czym zażądałbym szefa, itd. No jaka strata energii! I po co, skoro koło czasu się zawróci i tak, i tak będę musiał te cholerne zdjęcia zrobić, bo je potrzebuję. Jak nie u tego gamonia, to gdzie indziej?
Ten styl nie dotyczy oczywiście Urzędu Gminy, Urzędu Skarbowego, Starostwa i nawet oddziału ZUS, które, pracują, można powiedzieć wzorcowo, o czym w przypadku ZUSu muszę niechętnie, ale uczciwie nadmienić.
- To niech pan poczeka, dotniemy. - dodał zakumplowany pan z tartaku.
Co miałem nie poczekać? Koło czasu się obróci, to chyba lepiej poczekać, skoro ich potrzebuję, niż przyjeżdżać specjalnie drugi raz po dwie głupie deski i "prostoliniowo" mieć poczucie utraty czasu.
Deski z tartaku do Terenowego niosło dwóch pracowników, każdy po jednej, co wyglądało dość komicznie, bo były to chłopy na schwał, co samo przez się było zrozumiałe biorąc pod uwagę charakter ich pracy. Wyraźnie wymyślili sobie taki sposób, pretekst, żeby obejrzeć, pogadać i popodziwiać Terenowego. Widocznie wcześniej przyuważyli, jak z jakiejś hali ładowałem towar do środka, po czym "zdrowo obciążony", nomen omen, wyjechałem sprzed bramy bez problemów z niezłego grzęzawiska.
- A który to rocznik?
23 lata zrobiły na nich wrażenie, a przy tym jeszcze większe elektrycznie opuszczane szyby i takoż regulowane przednie fotele, które można swobodnie ustawiać w dowolnych konfiguracjach dopasowując do siedzącego kierowcy lub pasażera. O takich oczywistościach, jak napęd na cztery koła lub reduktor biegów ledwo wspomnieliśmy.
O 12.00 przyjechał Kolega Inżynier z córkami, Stefanem Kotem Biznesu i Krawacikiem.pl. Cały zaplanowany pobyt nad stawem, przy ognisku i przy kiełbaskach diabli wzięli, bo aż do końca ich pobytu lało. Więc kopnęliśmy się do pobliskiego DINO, kupiliśmy węgiel drzewny, a dziewczyny przy okazji jakieś sztuczne świństwa i zrobiliśmy sobie długiego grilla na tarasie, tuż przy kuchni.
Kolega Inżynier oczywiście dokonał inspekcji Domu Dziwa w trakcie jego remontu i wniósł kilka uwag, w tym jedną istotną, dotyczącą sposobu oświetlenia dolnej kuchni dla gości. Okazało się, że kapkę wcześniej Żona też wpadła na ten pomysł, ale problem z jego realizacją polega na tym, że, nie wchodząc w skomplikowane szczegóły, goście z dołu będą zaglądać tym z góry i odwrotnie, gdy wszyscy będą akurat przebywać na poziomie przyziemia, chociaż jedni mieszkać będą na poziomie przyziemia, a drudzy na I pietrze. Dodam, dla wyjaśnienia, że nie będzie żadnej dziury w stropie, czyli w suficie tych "dolnych" i w podłodze tych "górnych" łączącej ich we wspólnym wakacyjnym pobycie. Mówiłem, że jest to skomplikowane. Ale Kolega Inżynier o tych izolacyjnych subtelnościach nie mógł wiedzieć.
Nie wiem, od czego się zaczęło, że całe spotkanie przebiegło pod znakiem historii. Zaczęło się chyba od pytania Kolegi Inżyniera Ale powiedz właściwie, jak to się stało, że siedziałeś w więzieniu i nawet lekkiego szoku Stefana Kota Biznesu, która, jako dwunastolatka reagując już na takie rzeczy, zapytała:
- Wujek, to ty siedziałeś w więzieniu?!
- Tak! - odparłem z dużą satysfakcją patrząc na jej minę.
Po czym odpowiadałem na różne jej pytania A co to była komuna?, Co to było internowanie?, PZPR? - co to takiego?, Esbecja?
Oczywiście fakt, że mogę dziecku przybliżać w tak przystępny sposób naszą współczesną historię, współczesną dla mnie, nie łudziłem się, ale dla dziecka prehistorię, miło mnie łechtało. A z drugiej strony czułem się jak taki kombatant, sterany wojnami i życiem, już lekko głuchawy i ślepawy, bezzębny i sepleniący, z łupieżem widocznym na zbyt obszernym, grubo niemodnym garniturze, takoż koszuli i krawacie, co to chętnie odpowiada na zaproszenie dyrektora jakiejś podstawówki, żeby wziąć udział w spotkaniu z uczniami, bo przecież nie ma już nic do roboty i nie wie, co robić z wolnym czasem oprócz siedzenia przed telewizorem, a ci są siłą spędzani przez swoich wychowawców do auli lub sali gimnastycznej, by ukradkiem grać na smartfonach (a dawniej, bo kombatanci w Polsce byli, są i, mam nadzieję, ich nie będzie, strzelać ryżem z długopisowych rurek w stronę koleżanek, które w ten sposób się podrywało i adorowało) lub od czasu do czasu wybuchać śmiechem, gdy jakiś kolega lub koleżanka, prymus/-ka, lizus/-ka, kujon/-ka, siedzący/-a oczywiście w pierwszym rzędzie zadawał/-a durnowate pytania zaproszonemu gościowi wcześniej przygotowane w domu, bo tak kazał/-a pani w szkole.
- A w czasie wojny to siedział pan w okopie? - pytano.
- Nie, nie, okupu za mnie nie żądano! - odpowiadał ni przypiął, ni przyłatał przygłuchawy kombatant.
Albo:
- A pan był ranny w czasie walk?
- A tak, tak, zawsze byłem porannym ptaszkiem! - odpowiadał w podobnym stylu coś sobie usłyszawszy i ubzdurawszy.
Albo, mocno niedowidząc, zwracał się do jakiejś uczennicy, nad wiek wyrośniętej, dojrzałej i "wykształconej" per Pani Profesor powodując salwy śmiechu i ryk męskiej części sali, zwłaszcza kolegów z lat starszych.
To moje uczucie pogłębiało się, zwłaszcza że od czasu do czasu Kolega Inżynier mówił Ale dziewczynki, słuchajcie uważnie, co Wujek mówi, bo macie okazję bezpośrednio poznać naszą historię! Wówczas Stefan Kot Biznesu karnie przybierała pozę tych z pierwszego rzędu, a Krawacik.pl tych z ostatnich mając lekcję historii dokumentnie, nomen omen, w dupie.
- A i tak kiedyś będziesz musiał mi powiedzieć, jak to się stało, że należałeś do PZPRu! - raczej dość surowo stwierdził niż zapytał Kolega Inżynier. - Bo o tym kompletnie nie wiedziałem! - spojrzał na mnie raczej z zainteresowaniem niż nagłą niechęcią lub nienawiścią, chociaż swoje poglądy ma skrystalizowane i to, niestety raczej w ostrych barwach czerni i bieli. A powinien wiedzieć, że życie jest skomplikowane i że czasami niechcący można się uwikłać. A potem to już toczy się samo.
Więc, jak mu mogę wytłumaczyć dlaczego, skoro nie żył, przynajmniej w życiu dorosłym, w tamtych czasach. Żeby do niego trafić, musiałbym mieć niezwykłe zdolności komunikacji z ludźmi i dar docierania do nich, a on morze empatii, pozytywnego nastawienia i szczerej chęci, bez pryzmatu własnych doświadczeń i poglądów, zrozumienia tego, o czym bym mówił, czego w gruncie rzeczy się wstydzę i żałuję, ale od czego się nie odcinam, bo przecież to było i jest moje życie i wyrzucić się nie da. Dodatkowo wiem, że niczego złego w gruncie rzeczy nie robiłem, ale jednak swoją przynależnością afirmowałem chory, skurwysyński system. Skomplikowany dualizm i relatywizm.
- Błędy młodości. - odparłem tylko.
Pominąłem skromny fakt, że o mnie nie wie jeszcze wielu rzeczy i że jeszcze nie raz mogę go zaskoczyć. I że wcale nie będzie musiało mu się to podobać.
Jak goście pojechali, dla wprawy, w ramach MDWFu, w czasie deszczu, po kilku kieliszkach Luksusowej, wrzuciłem sobie do skrzyń kilka taczek ziemi. Z powodu chyba tej samej Luksusowej musiałem wieczorem odnieść się do Żony jakoś tak na pograniczu przyzwoitości, bo nagle siedziała taka milcząca i osowiała, a ją dobrze znam i sygnały odczytałem od razu. To ją zażyłem z lewej mańki i na jutro zaprosiłem na szczupaka sous vide. W
oka mgnieniu humor jej się poprawił, mąż zlepszał i trochę naprawił swoją gburowatość, nieokrzesanie i niedelikatność.
No i w niedzielę, 21.06, na szczupaka sous vide mogliśmy sobie nadmuchać.
Tak się porobiło w Pięknej Dolinie, zwłaszcza w weekendy, że zjeżdżają się turyści z całej Polski. Jakich to nie było rejestracji przed restauracją, do której naiwnie się wybraliśmy.
Życzliwa pani kelnerka zakomunikowała, że mimo ich najszczerszych chęci, będziemy musieli czekać na wolny stolik co najmniej 20 minut, a potem spokojnie drugie tyle na posiłek.
To oczywiście odpadało! Żebyśmy my, rdzenni mieszkańcy tej doliny, musieli być traktowani pospołu z całą Polską? Przecież możemy przyjść w tygodniu i być potraktowanym naprawdę godnie.
Musieliśmy spuścić ze szpanerskiego tonu i wylądowaliśmy w jedynym czynnym miejscu, takim kwitnącym za komuny, w którym było wiele pracowniczych ośrodków nad zalewem Leniwej Rzeki, obecnie w opłakanym i porzuconym stanie, emanującym z tamtych lat barakowością budynków, specyficzną falistością dachów, krzykliwą i prostacką reklamą (w tym względzie akurat niewiele się zmieniło) i szarością. Ale nazwisko właścicieli prowadzących jadłodajnię (inna nazwa mi nie przychodzi do głowy), których wcześniej poznaliśmy, gwarantowało dobrą kuchnię. I się nie omyliliśmy. Na papierowych talerzykach otrzymaliśmy pstrąga z buraczkami - Żona i sandacza z zestawem surówek i z frytkami - ja, przy zamawianiu których, zostałem kopnięty w kostkę, ale było już za późno. Po prostu wykorzystałem nasze kulinarne stoczenie się ze szczupaka sous vide. Poza tym miejsce było takie wakacyjne, jak za starych dobrych czasów. Nic tylko żreć frytki. Ta atmosfera musiała wyraźnie udzielić się Żonie.
- A mogę wziąć sobie jedną? - zapytała za chwilę, widząc jak ja z apetytem zajadam na zmianę z pysznym sandaczem i surówkami.
- Bierz, ile chcesz. - zawsze tak odpowiadam Żonie dodając - Nawet wszystkie.
- A bo masz ich tak dużo, to sobie tylko trochę dzióbnę. - zaczęła zajadać ze smakiem.
Czuliśmy się jak na wakacjach.
Przy odbiorze dań, gdy już była znana waga ryb, przyszło do płacenia.
- A mogę zapłacić po zjedzeniu? - zapytałem młodą i sympatyczną dziewczynę.
Długo się zastanawiała, ale w końcu stwierdziła, żeby zapłacić od razu, przy odbiorze.
- I dziwisz się jej? - skomentowała Żona przy stoliku. - Widzisz tych wszystkich typów, w tym tych trzech wypitych czekających chyba na samochód?
Po obiedzie odstawiłem Żonę do Domu Dziwa, który coraz bardziej lubimy, a sam ruszyłem na poszukiwanie słomy. A sprawa, po wcześniejszym zasięgnięciu języka, nie była wcale prosta. Słomy na wsiach nie ma i już. A na pewno nie w Wakacyjnej Wsi i w Pięknym Miasteczku, które też przecież ma rolniczy charakter, nad czym mocno ubolewa, bo i ma ładny ryneczek, i kamieniczki, i zadatki na siedzibę gminy. A tu taki afront.
Jadąc od miejsca do miejsca, od człowieka do człowieka, tropem słomy, dotarłem wreszcie do sąsiedniego powiatu, do wsi oddalonej od nas o dobre 15 km. Przed sklepem siedziało przy piwie sześciu wiarygodnych lokalsów, którzy z nadmiarem udzielili mi wyczerpujących informacji. Otóż w ich wsi i w szeroko pojętych okolicach, jest tylko jeden facet, który uprawia rolę i słomę powinien mieć. Po czym zaczęli się między sobą kłócić chcąc być przed przyjezdnym ważniejszym. Jedni twierdzili, że powinien być w domu, boć to przecież niedziela (właśnie dlatego ją wybrałem na poszukiwania), a inni twierdzili, że jest na polach, które dzierżawi, w... Wakacyjnej Wsi. Ale zgodnie, jeden przez drugiego, wytłumaczyli mi, jak dotrzeć do jego gospodarstwa jednocześnie usiłując się wypasionymi smartfonami na poczekaniu do niego dodzwonić z komentarzem Kurwa, nie odbiera!
Drzwi otworzyła mi starsza pani, może 2-5 lat starsza ode mnie, taka zwyczajna-niezwyczajna. Sznyt ze wsi, ale zadbana, ze zrobionymi siwymi włosami, prosto od fryzjera, ale przede wszystkim z inteligencją na twarzy.
- Proszę poczekać. - rzekła usłyszawszy z czym przyjechałem. - Zadzwonię do syna, bo jest na polach w Wakacyjnej Wsi. - Nie odbiera. - stwierdziła za jakiś czas. - To niech pan podjedzie tyłem pod stodołę, otworzę panu bramę.
Gdy wlazłem po drabinie na górę, oczom moim ukazało się słomiane eldorado. Leżały sobie piękne kostki słomy (wiedziałem z rozmów, że teraz mało kto kostkuje, bo to się nie opłaca, tylko wszyscy "weszli" w baloty). Wziąłbym je wszystkie, a potrzebowałem tylko cztery. Straszne, taka okazja!
- To ile się należy? - zapytałem panią już na dole.
- 10 zł, żeby nie było za darmo. - uśmiechnęła się sympatycznie.
To sobie porozmawialiśmy o dzisiejszej roli, kulcie pracy i podejściu do niej oraz o różnicach pokoleniowych i co z nich i dla niej, i dla mnie wynika. Jednocześnie przeprosiłem ją za zakłócenie niedzieli, ale machnęła ręką z wyrozumiałością. No, żeby taką rozmowę przeprowadzić w środku nieznanej wioski? W życiu bym się nie spodziewał. Wracałem zaskoczony i zbudowany mądrością tej pani jednocześnie gryząc się Dlaczego nie wziąłem chociaż dwie kostki więcej?! A jak nie starczy?!
W domu od razu zabrałem się do słomianej roboty i to bez słomianego zapału. Słomę pięknie rozłożyłem do czterech skrzyń wykorzystując tylko trzy kostki, bo od razu się tak napuszyła, że nie potrzeba było więcej. Wystawała po brzegi, więc musiałem przysypać ją cienką warstwą ziemi. Przykryta, od razu spasowała i już żaden wiatr nie był w stanie rozdmuchać jej po całym terenie.
Teraz pozostaje położyć kolejną warstwę, czyli nawóz. We wtorek pojedziemy po niego do Sąsiadki Realistki i Sąsiada Filozofa. Potem już "tylko" ziemia po same brzegi i niech dżdżownice (widziałem je w ziemi) spokojnie robią swoje.
Późnym popołudniem usprawniłem wreszcie otwieranie dwóch potężnych, litych, metalowych skrzydeł od bram Małego i Dużego Gospodarczego. Zmobilizowałem się, bo ich otwieranie sprawiało Żonie sporo problemów, a ostatnio wcale nie mogła otworzyć Małego. A ponieważ wyjeżdżałem na dwa dni do Metropolii...
Przy otwieraniu trzeba było mieć sporo siły i właściwy timing, a Żona względem mnie nie posiadała ani jednego, ani drugiego. Było to istotne zwłaszcza przy zamykaniu, bo przy otwieraniu sprężynujące drzwi, gdy wyłapało się czujnie moment, same odskakiwały. Po prostu potężne blachy przez lata się poodkształcały i zmuszały przy zamykaniu lub otwieraniu do stosowania swoistej techniki. Do drzwi każdorazowo ustawiałem się bokiem zapierając się nogami, ustawiając całe ciało pod kątem 45 stopni i naciskając skrzydło lewym barkiem. To był ten element siły. Jednocześnie musiałem precyzyjnie zsynchronizować nacisk z błyskawicznym obrotem klucza, bo inaczej dupa blada. To był ten timing.
Ale ile można?! Gumówką wychapałem w jednym i drugim skrzydle po kawałku żelastwa i teraz potężne wrota otworzy i zamknie nawet dziecko.
Wieczorem nad stawem przeprowadziliśmy pierwsze poważne rozmowy dotyczące obchodów mojej 70-tki.
Po porażce ze szczupakiem sous vide wykorzystaliśmy naszą obecność w tej wiosce i zajrzeliśmy do znajomego nam gospodarstwa agroturystycznego. Okazało się, że na początku grudnia szefowa bez problemu będzie dysponować miejscami noclegowymi i kuchnią. Plan jest taki, że razem z nami powinno/mogłoby być 21 osób pod warunkiem, że z 1% Czarnej Palącej i Po Morzach Pływającego zrobi się 100, czyli że jednak do Anglii w tym okresie nie pojadą.
Planujemy całe spotkanie na 5. grudnia, w sobotę, z noclegiem naszych gości na miejscu, więc zrobiliśmy od razu listę zapraszanych, w zasadzie ostateczną, chociaż tutaj sprawy w niektórych elementach są i będą z różnych względów trudne. Czas więc przygotować i porozsyłać zaproszenia. A potem się zacznie, jak zwykle, gdy się coś organizuje. Taki life.
W niedzielę, po wielu miesiącach, skończyłem G i rozpocząłem H. Żona będzie musiała się "przestawić" i zmienić cowieczorne pytanie na Nadal jesteś na H?
Tak to będzie trwało przez najbliższych kilka tygodni, które mogą się przerodzić w miesiące, bo przecież mam pracownicze (pracowniane?) priorytety i wieczorem potrafię paść nad Kopalińskim po jednym haśle. Zwłaszcza że swoją cegłowością robi taką miłą, przygniatającą sensoryczność.
W poniedziałek, 22.06, gdy byłem już w Metropolii, Pasierbica szczuła mnie informacjami i zdjęciami z Pucusia. Musiałem to jakoś wytrzymać ciężko wzdychając za każdym razem. W maju minął rok, jak byliśmy tam ostatni raz.
Krajowe Grono Szyderców nasłuchawszy się tyle o Pucusiu postanowiło wyjechać doń na tygodniowy urlop. Byliśmy bardzo ciekawi ich wrażeń i opinii, bo nasze opowieści i zboczenie to jedno, a czyjaś konfrontacja wyobrażeń do realiów to drugie. Ale okazało się, ku naszej pewnej uldze i drobnej satysfakcji, że są bardzo zadowoleni. Zatrzymali się w Pod Złotym Lwem w "naszym" apartamencie i przetarli już pierwsze ścieżki do "naszych" restauracji i bistra.
Te informacje wcale nie pomagały mi przetrwać poniedziałku. Rozkojarzały mnie i dekoncentrowały, a przecież musiałem zamknąć tygodniowy blogowy wpis. Spędziłem nad nim żmudnie, na końcu wyczerpany, bite 8 godzin. A i tak nie podołałem planom. Skutki mogłyby być jeszcze bardziej opłakane, gdyby nie wsparcie Pilsnera Urquella.
Dzisiaj, po trzech godzinach w Szkole, wróciłem do Wakacyjnej Wsi. Natychmiast się stosownie przebraliśmy, tak do gnoju, do Terenowego zapakowałem cztery puste plastikowe beczki i wyruszyliśmy do naszej wsi.
Beczki, oprócz plastikowości i szczelności, charakteryzowały się tym, że odłaziła od nich brązowa farba z całej powierzchni i biała z takich obwódek, których zadaniem było swego czasu upiększanie całości. Bo beczki tworzyły na podjeździe taki "piękny" szpaler klombowy i w każdej z nich kiedyś Pozytywna Maryja musiała hodować kwiatki. To była jednak głęboka przeszłość, bo teraz zarastały je jakieś chabazie i Żona tuż po wprowadzeniu się błagała mnie, żebym jak najszybciej coś z tym zrobił. Więc z wielkim trudem obalałem każdą z nich na ziemię i tłukąc szpadlem po wierzchu usiłowałem pozbyć się ziemnej kuli ubitej przez czas i utwardzonej przez korzenie tychże chabazi. A puste już beczki chciałem wysłać w kosmos czyli do comiesięcznej segregacji, gdy niespodziewanie Żona zaprotestowała.
- No coś, ty! - Przecież mogą się przydać!
No, dopiero sobie użyłem, naszydziłem i obśmiałem ten pomysł, by dzisiaj jechać z "uratowanymi" przez Żonę beczkami i wielokrotnie odszczekiwać moje szydercze i naigrywające się zachowanie. A beczki spisały się znakomicie i w życiu już ich nie wyrzucę.
Po zwyczajowej kawie i prawie jeszcze ciepłym, świeżutkim i pysznym serniku Sąsiadki Realistki, po załatwieniu interesów (30 jaj i 3 twarożkowe koła) i po politycznej dyskusji, i po kolejnym wzajemnym przekonywaniu się, że i oni, i my głosujemy na Biedronia, o czym było wiadomo już od dawna, zabrałem się za gnój, czyli obornik.
Praca polegała na tym, że Terenowym podjechałem pod składowisko, Sąsiad Filozof użyczył mi wideł i stojąc obok uskuteczniał swoje filozoficzne gadki, a ja żmudnie i systematycznie zapełniałem cztery beczki, po jednej na skrzynię. Bardzo szybko się zorientowałem, że trzeba nabierać taką fajną, przerobioną, ciemnobrązową, wilgotną i klejącą się maź z samego dołu, pełną dżdżownic, a to słomiaste i suche z wierzchu odrzucać. Sąsiad nie protestował, tylko określił moje postępowanie taką specyficzną pazernością na gnój. Oczywiście beczki od samego początku stały w środku Terenowego, bo do ich załadowania z poziomu ziemi potrzebny byłby chyba wózek widłowy, tak ten gnój pakowałem obficie dodatkowo go ubijając deską przysposobioną na tę okoliczność przez Sąsiada Filozofa, co powodowało, że musiałem się nad beczką nachylać chłonąc zapach i słysząc charakterystyczne bulgotanie od tego ubijania. Gotową, pełną, przetaczałem w Terenowym do jego początku, czyli do przednich siedzeń, które za chwilę miały być zajęte przeze mnie i przez Żonę, a kolejną pustą umieszczałem z tyłu, jak najbliżej krawędzi i ładowałem, ładowałem...
Żona trzymała się razem z Sąsiadką Realistką z daleka od tej akcji, ale w czasie drogi powrotnej, stwierdziła Ten zapach jest nawet przyjemny, z czym zupełnie się zgodziłem. Co to znaczy gnój od krówek, które swobodnie pasą się na zwykłej trawie.
Druga część akcji przebiegała już w Wakacyjnej Wsi. Kierowany przez Żonę na centymetry podjeżdżałem pod każdą ze skrzyń, wytaczałem beczkę i wrzucałem całość, aż skrzynie dudniły. Na dnie opróżnionych beczek zostawało sporo dżdżownic, więc znając ich wartość wybrałem każdą co do sztuki. A potem to już była sama przyjemność. Gnój grabiami rozłożyłem równiutko na powierzchniach skrzyń, że aż żal było potem zasypywać ziemią. Ale to była konieczność. Dżdżowniczki muszą mieć odpowiednie warunki do pracy.
Po wszystkim usiłowałem jako tako ogarnąć Terenowego i w miarę usunąć z niego resztki z różnych ostatnich transportów - pył po deskach z tartaku, słomę i ostatni, nomen omen, gnój. Zniósł wszystko bardzo cierpliwie i, co tu dużo mówić, sprawdził się.
Pod moją nieobecność przyszedł akumulator 4 Ah. Od razu wzbudził moje zaufanie, bo mimo że zewnętrznie dokładnie taki sam, jak te 2 Ah, to był wyraźnie cięższy. Gdzieś te "dodatkowe" 2 Ah musiały siedzieć. Wstawiłem go do ładowarki Przed pierwszym użyciem akumulator należy naładować do pełna i teraz pozostaje czekać, aż przestanie padać i/ lub lać, bo ostatnie dni są właśnie takie, co trawa perfidnie wykorzystuje i rośnie w oka mgnieniu, żeby dłużej jednorazowo poszaleć z kosiarką.
ŚRODA (24.06)
No i dzisiaj gościliśmy dwie siostry - Skrycie Wkurwioną i Trzy Siostry Mającą.
Z rana wysłałem do Skrycie Wkurwionej pięć długich smsów trawiąc na tym godzinę, bo nie umiem przepuścić żadnej literówki i tolerować braku przecinka i innych takich. Żona, gdy z przerażeniem, bo była ledwo obudzona, zaczęła czytać Bo zanim założę soczewki, skończywszy w mękach zapytała, czy wiem, jaka była idea SMSa i czy wiem, co oznacza ten skrót, zwłaszcza słowo short.
W tych "krótkich" wiadomościach precyzyjnie opisałem trasę dojazdu modułowo ją dozując i podając na końcu dokładny adres, który podałem również w formie short kilka dni wcześniej.
Po czym pojechaliśmy w deszcz do Powiatu na badanie wzroku u Żony i na dobór soczewek w okularach do "patrzenia" i do czytania. Tym razem nie było podstaw, żeby wyedukowana i przeszkolona na odpowiednie kopyto pani wzięła nas w obroty. Przyjechał specjalnie pan doktor, który godzinę czasu badał wzrok Żony, omawiał różne aspekty doboru soczewek z rysowaniem ich krzywizn i kształtów omawiając mankamenty i pozytywy, a przede wszystkim dyskutując z Żoną nad jej wzrokowym (wzrocznym?) stylem codziennego życia. A było nad czym.
Żona używa soczewek kontaktowych z minusami zbadanymi wiele lat temu i tak na tym "jechała" do tej pory. A lata lecą.
- Ale po co miałam się badać pod tym kątem, skoro bardzo dobrze widzę? - zapytała retorycznie w samochodzie w drodze powrotnej. - Muszę widzieć ostrzej? - kontynuowała w tym tonie. - No chyba, że byłaby taka różnica, że doznałabym szoku.
Problem jest w tym, że Żona spędza bardzo dużo czasu przed komputerem, do czego się "przyznała" panu doktorowi. A o tym, że nie jest to najlepsze, to siedzenie, a nie przyznanie się, wie każdy. Tu niestety nie mogę napisać nawet dziecko. Taki chociażby kręgosłup. Trzeba co jakiś czas pamiętać i robić sobie sztuczne przerwy albo naturalne. Oczywiście lepsze są te naturalne, więc Żona znalazła sposób godząc pożyteczne z przyjemnym. Co jakiś czas wychodzi do ogrodu zobaczyć, co robi Gruba Berta. Oczywiście wiadomo, co robi, ale nie o to chodzi.
Poza tym długie siedzenie przed komputerem powoduje, że wpada się w "efekt zapominania". Przy czym jest on podwójny, bo po pierwsze człowiek zapomina o całym rzeczywistym, pięknym, bożym świecie, a po drugie, z tego zapomnienia bierze się kolejne - powieki przestają w sposób naturalny mrugać i nawilżać powierzchnię oka, czyli rogówkę. I takie wysuszane oczy po wielu latach na pewno się odezwą (odpatrzą, odwidzą?) dając zdrowotnie w kość ich właścicielowi.
Żona przyznała się również do tego, że dalej już swoich oczu nie maltretuje, bo nie ogląda wcale telewizji dodatkowo zmniejszając w ten sposób jej wpływ na stopień ogłupiania człowieka przez dzisiejsze media oraz że "czyta" książki za pomocą audiobooka. Ale nie przyznała się nie chcąc widocznie wzbudzać w panu doktorze jego profesjonalnej, lepiej - związanej z profesją, okulistycznej zgrozy, że siedzi przed komputerem w kontaktowych soczewkach do "patrzenia", a na nos, żeby cokolwiek widzieć na ekranie, zakłada okulary, takie prostackie jednorazówki za 20 zł z Rossmanna albo z innego Lidla.
Przyszedł więc czas, że Żona postanowiła zrobić z tym wszystkim porządek i przeprowadzić gruntowny remanent. To wcale jednak nie oznacza, że sprawa jest jednoznaczna i że Żona podjęła natychmiast konkretną decyzję. To nie ona. Bo o ile dobrze zrozumiałem, chciałaby dalej używać soczewek kontaktowych dopasowanych według aktualnych badań, czyli zrezygnować z okularów "do patrzenia", a mieć tylko porządne do czytania pozbywając się tego rossmannowskiego badziewia. Tylko co robić z oczami przed zasiądnięciem do komputera albo po jego porzuceniu, nawet chwilowym? Więc Żona, po wizycie u okulisty, zabrała się za dokumentne studiowanie problemu, czyli dzielenia włosa na osiem. Nawet ja to rozumiem, dodatkowo jako okularnik, bo sprawa jest poważna, a źle rozwiązana może stać się niezwykle upierdliwą.
Mój poranny wysiłek z opisem trasy dojazdowej do Wakacyjnej Wsi poszedł na marne. Skrycie Wkurwiona i tak "wszystko" wrzuciła do nawigacji, przy czym zupełnie nie wiem co, bo w którymś momencie zadzwoniła.
- Jesteśmy w Pięknym Miasteczku, ulica...., numer.... - Wjeżdżać?
Śmieszne. Skąd ona to "wszystko" wzięła?! A potem, po kolejnym moim tłumaczeniu, przyjechały z dziwną czasową zwłoką zajeżdżając z innej strony Bo ty mówiłeś... Tak mnie to osłabiło, że dałem sobie spokój z dopytywaniem jak i którędy jechały, i jak minęła podróż. Zresztą, co to za podróż.
Gdy siostry wysiadły, znowu musiałem przejść przez to samo.
- O, Boże! - Jak ty schudłeś!
Celowała w tym zwłaszcza Trzy Siostry Mająca, której trudno było się dziwić, skoro nie widziała mnie rok. Po czym dołożyła.
- Ale przez to się postarzałeś, rysy ci się tak jakoś wyciągnęły i wyostrzyły! - Jak miałeś więcej ciała, to wyglądałeś młodziej!
To teraz będzie strach pokazać się takim znajomym, którzy mnie długo nie widzieli, albo Córci, z którą się widziałem chyba 7 miesięcy temu. Już wtedy mówiła Tato, ale ty schudłeś!
Cały czas lało, więc kiełbaski i karkówkę zrobiliśmy na grillu na tarasie przed kuchnią osłonięci dachem. Nie tylko deszcz popsuł mi szyki. Nie wiem, skąd mi się wzięło, ale ubzdurałem sobie, że Trzy Siostra Mająca może prowadzić auto, więc założyłem, że Skrycie Wkurwiona będzie pić, żeby łatwiej było jej "śpiewać", a nam wszystko z niej wyciągnąć. A tu się okazało, że z jednego palca, tego obok palucha, wystaje u Trzy Siostry Mającej kawał drutu, taki nadziewający go w osi, jak kiełbaskę na patyku, ona sama zaś kuśtyka w specjalnym o trzy numery za dużym sandale i prowadzić auta nie mogła. Problemu ze "śpiewaniem" nie było jednak żadnego. Skrycie Wkurwiona sama z siebie "śpiewała" bez żadnych dopalaczy, niczym na spowiedzi. Wyraźnie tego potrzebowała. Otóż okazało się, że z dziewczynami wyprowadza się od swojego męża, Kolegi Inżyniera i że już przedsięwzięła pierwsze i poważne kroki. I tu muszę postawić kropkę, bo zostałem przez nią poproszony, nawet nie zobowiązany, żebym niczego więcej nie pisał, dopóki jej wszystkie sprawy nie będą podomykane. A ja, wbrew temu co powszechnie sądzą, zwłaszcza Żona, Syn, Córcia, Pasierbica i Q-Zięć, potrafię mordę trzymać w kuble.
Z tego wszystkiego mi wynika, że lada moment Skrycie Wkurwiona przestanie być Skrycie, a stanie się Jawnie, a i to nawet nie, bo może przestać być Wkurwioną i stanie się nie wiadomo kim i trzeba będzie wymyślić albo dopasować nowe blogowe imię. Może Odzyskana Dla Życia albo Wyzwolona, albo Oddychająca Pełną Piersią, chociaż w jej przypadku właściwsze językowo i faktograficznie powinno być Oddychająca Pełnymi Piersiami, albo Ta Co Uciekła, i dalej w tym duchu.
Na pewno strawimy nad tym cały wieczór w jej nowym miejscu życia przy Pilsnerze Urquellu, cydrze i winie.
Jak deszcz zelżał, poszliśmy na do widzenia nad staw. I doznaliśmy szoku. Po wodzie pływała kaczka, ta Szara Mysz, o której wspominałem, a za nią sześć malutkich kaczątek, które jeszcze dobrze nie zrzuciły pisklęciego (pisklakowego?) puchu i które podążały za matką krok w krok, a raczej płetwa za płetwą. Oniemieliśmy z zachwytu. Cały czas marzyliśmy Jakby ta para kaczek uwiła sobie na naszym stawie gniazdo i wychowała potomstwo, no to by było dopiero! Ale gdzie one to miały zrobić, skoro roślinnych zakamarków jak na lekarstwo, bo wszystko wyżerają te cholerne amury. A jednak.
Oczywiście Kaczora nie było. Taki klasyczny szaławiła. Najpierw Szarą Mysz mamił swoimi kolorowymi i lśniącymi piórkami, a potem, gdy mu się oddała, porzucił zostawiwszy na jej barkach, to znaczy na jej skrzydłach i płetwach, chyba, trud wychowania potomstwa.
Pożegnawszy się z Siostrami weszliśmy do domu ogarnąć to i owo po wizycie gości, gdy nagle Żona podniosła straszny rwetes.
- Chodź szybko, chodź szybko, chodź szybko!... - darła się panicznie mocno przytłumionym głosem, co jeszcze bardziej potęgowało grozę. Rzuciłem się do drzwi balkonowych kuchni, ale nie zdążyłem ujrzeć tego, co zobaczyła Żona. To pobiegliśmy na ganek. Wzdłuż niego defilowała Szara Mysz, a za nią karnie sześć kaczątek. Powiało zgrozą! Wypadłem na zewnątrz, a za mną Żona. Wyraźnie Szara Mysz poczuła się niekomfortowo i zniknęło w niej poczucie bezpieczeństwa, gdy nagle nad stawem zobaczyła cztery osoby i psa. Wymyśliła więc, kretynka, że swoje dzieci przeprowadzi w bezpieczniejsze miejsce, czyli nad Leniwą Rzekę. Ale żeby do niej dotrzeć, całe stado musiało pokonać na piechotę stromy brzeg stawu, 50 m odkrytego terenu naszej działki (dobrze, że Gruba Berta była w środku), przejść wzdłuż Domu Dziwa (tam je właśnie dopadłem wyskoczywszy z domu ubierając na jednej nodze buty), dotrzeć do bramy, przejść przez jezdnię (to dopiero zgroza!), gęste łąki, by znaleźć się w bezpiecznym miejscu nie nawiedzanym przez ludzi. Kaczym lotem to byłoby może z 10 sekund. A tak...
W nerwach potęgowanych przez Żonę Ale nie zbliżaj się za bardzo do nich!, Nie stresuj ich! Zostaw je, same niech idą z powrotem do stawu! zaszedłem "wycieczce" drogę. Szanowna "wycieczka" oczywiście zawróciła w popłochu panicznie starając się wracać wzdłuż siatkowego płotu i przez niego przejść na drugą stronę uwalniając się od natręta, czyli ode mnie. Myślałem, że dostanę zawału serca, jak przez drobne oczka siatki wszystkie małe przelazły, a Szara Mysz oczywiście została. Stanąłem, żeby dać jakąkolwiek szansę na ogarnięcie maluchom. Jeden po drugim zaczęły pokracznie przełazić z powrotem, każde za każdym razem ryjąc swoim małym kaczym dzióbkiem w glebę i przyspieszając kaczy kolebiący chód dołączały do matki. Nawet się jakoś zacząłem uspokajać, ale nagle uzmysłowiłem sobie, że licząc te wracające lebiegi doszedłem do pięciu, a kaczątek było sześć! A stado się oddalało! W końcu ostatni gamoń, w strasznej panice przelazł przez oczko siatki i rzucił się rozpaczliwie za stadem. Dobrze mu tak za moje nerwy! Na pewno to jest przyszły kaczor (to znaczy już nim jest), taka niezguła i ciamajda, co to tylko będzie miał kolorowe, błyszczące piórka, a jak przyjdzie co do czego...
Wróciliśmy do domu wcale nieuspokojeni zakładając, że kaczki wróciły do stawu.
Na to wszystko napatoczył się umówiony stolarz, który wieczorem przyjechał na obmiary mebli kuchennych u gości, ich szaf i naszej garderoby. Musieliśmy trochę spuścić z tonu, jeśli chodzi o pierwotne idee, bo zaczęliśmy się odbijać od dramatycznego wręcz braku stolarzy, a jak już się jakiś znalazł, to "nie pracował w drewnie" (niezła paranoja!) i od terminów. Ten zaproponował nam sierpień. Musieliśmy się zgodzić, bo remontu nie skończylibyśmy nigdy upierając się przy pierwotnych, restrykcyjnych i ortodoksyjnych rozwiązaniach. Życie, nie pierwszy raz, weryfikuje.
- I jak pan trafił? - zapytałem grzecznościowo. - Bez problemów?
Bo oczywiście wcześniej opisałem mu, jak ma dojechać.
- Trochę mnie pan wprowadził w błąd. - odparł. - Bo...
No, tego to już było za wiele, jak na mnie. Po Siostrach i tłumaczeniu im, jak dojechać, po kaczkach i po kilku kieliszkach Luksusowej przy grillu nerwy mi puściły.
- Wcale pana nie wprowadziłem w błąd! - przerwałem mu na tyle brutalnie podnosząc i modulując głos, że facet, tak na dobrą sprawę, mógłby zawrócić bez słowa, wsiąść do auta i odjechać. A na meble mógłbym ja, a przy okazji Żona, sobie nagwizdać.
Zatkało go przez chwilę i zamilkł.
- No, skoro pan tak uważa... - w końcu się odezwał.
- A tak uważam! - Widocznie pan nie słuchał, co mówię, albo nie zrozumiał! - brnąłem samobójczo dalej.
Facet dalej nie wsiadał do auta, więc go zaprosiłem do domu. Dalej już przebiegało sympatycznie i efektywnie. Obmierzyliśmy i przekonsultowaliśmy co trzeba i umówiliśmy się na kolejny telefon Bo będę musiał przyjechać jeszcze raz. Atmosfera była na tyle sympatyczna, że nawet Żona niczego nie wyczuła, a przecież jeśli chodzi o moje stany, to reaguje niczym najlepszej klasy barometr. Tak się fałszywie zakamuflowałem idąc po drodze do pomiarów po rozum do głowy.
- Żebym ja o tym wiedziała! - Żona zmartwiła się i załamała jednocześnie wysłuchawszy mojej relacji (dobrowolnie się przyznałem) z pierwszych chwil mojego kontaktu ze stolarzem.
Nie wiem, co by wtedy zrobiła, ale ja wiem, co ja muszę zrobić. Przy najbliższej okazji muszę go przeprosić, jeśli będę miał kogo. Bo jeśli nie będę, wolę nie myśleć, co zrobi Żona.
A od tej pory tłumaczenie, jak dojechać gdziekolwiek, mam w dupie. Zostałem oduczony. Z tej mojej nadaktywności powinna była mnie już wyleczyć sytuacja z Zagranicznym (jeszcze wówczas) Gronem Szyderców. Swego czasu umówiliśmy się w Metropolii na obiad i oczywiście przy okazji wytłumaczyłem im, jak dojechać i zaparkować. Wszystko zrobili "odwrotnie", czyli po swojemu, i na początku spotkania przez to atmosfera była drętwa. Tak samo było, gdy przyjechała Teściowa ze swoimi znajomymi - Jesteśmy w X i jak dalej jechać? Po pierwsze nie wiedziałem, co to jest X i gdzie leży, a więc nie mogłem im tego podsuwać, po drugie za skarby nie moglem zrozumieć, jak oni się tam znaleźli. A teraz Siostry i stolarz. Koniec!
Będę podawał tylko adres, a potem dzwońcie Wjeżdżać?!
PONIEDZIAŁEK (29.06)
No i postanowiłem przyjąć inną technikę kończenia tygodniowego wpisu.
Wpis nie zając, nie ucieknie. Nie mogę przecież mieć zepsutego poniedziałku, siedzieć nie wiadomo do której, nie móc poczytać Kopalińskiego, albo jakiejś "normalnej" książki, tylko dlatego żeby zdążyć wszystko zrobić, tu, napisać, w 200. lub 300. %, jak mówi Żona.
Stąd opis czwartku, piątku, soboty, niedzieli (WYBORY!) i poniedziałku (METROPOLIA) w następnym tygodniu. Nieważne, że niewiele się działo. Znając siebie musiałbym na to poświęcić przynajmniej jeszcze ze trzy godziny. A tak, do łóżeczka i książeczka. "Normalna", bo wożenie tej cegły do Metropolii i z powrotem byłoby jakimś absurdem.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwa razy.
W tym tygodniu Berta szczeknęła dwa razy. Jednoszczeknięciem do swojej Pani, zaczepnie, do zabawy. Mnie niestety przy tym nie było. A kilka dni później, gdy wszyscy byliśmy nad stawem, drugi raz, dwuszczeknięciem, na jakiegoś kajakarza, którego musiała słyszeć zza płotu, jak płynie wydając podejrzane odgłosy, a którego nie widziała.
Spojrzeliśmy na siebie z niemym zachwytem i podziwem. Potem, jak to ona, przeszła nad sprawą do porządku dziennego zająwszy się czym innym. Sunia darłaby paszczę od słupka do słupka oznaczającego granicę działki biegając tam i z powrotem wzdłuż płotu i drąc się jeszcze długo potem. Trudno się dziwić naszemu zachwytowi i podziwowi, skoro nawet sarna, która znowu wlazła na sąsiednią działkę nie wzbudziła Grubej Berty. Stała tylko z zadartym ogonem i uważnie obserwowała budząc w nas zduszony śmiech.
Godzina publikacji 22.26.
poniedziałek, 29 czerwca 2020
poniedziałek, 22 czerwca 2020
22.06.2020 - pn
Mam 69 lat i 204 dni.
WTOREK (16.06)
No i jest już prawie ósma rano.
Fachowcom już dawno otworzyłem dom i sympatycznie tłuką się na górze, Żona jeszcze "śpi", a może rzeczywiście śpi założywszy słuchawki od audiobooka, bo Berta to na pewno. Słychać tylko jej miarowy oddech i, delikatnie mówiąc, chrapanie. Ja sobie popijam kawkę i wpadam w taki zamyślony, lekko rozlazły nastrój.
Ponieważ lubię analizować swoje stany i fizyczne, i psychiczne, to zacząłem się zastanawiać, co mnie tak z samego rana w tę rozlazłość wpędziło?
Brak pośpiechu i niekonieczność robienia czegokolwiek albo konieczność nic nierobienia.
Widok zielonego ogrodu w blasku porannego słońca, lazur nieba i ledwo słyszalne zza pięknych panoramicznych drzwi ptasie trele.
Świadomość, że gdzieś tam, w Szanghaju, mieście o licznych przydomkach nadanych przez przybyszów z zachodu, m.in. Paryż Wschodu, Królowa Orientu, Azjatycka Prostytutka, położonym nad Oceanem Spokojnym, a precyzyjniej nad Morzem Wschodniochińskim, odległym od Metropolii o 8262 km, pośród ponad 25. milionowej społeczności (2/3 Polski), żyje jedna istota ludzka, która za chwilę, a może właśnie teraz, w czasie rzeczywistym, czyta kolejny wpis na blogu, bo ...nie czytam rano tylko wieczorem, czyli u mnie we wtorki wieczorem jest to punkt stały. Nawet nie psuje mi tej wizji fakt, że wieczorem jest określeniem u PostDoc Wędrującej mocno nieprecyzyjnym, eufemistycznie mówiąc, skoro potrafi kłaść się spać o drugiej w nocy, a może i o czwartej nad ranem.
Ale mnie wzięło! Cholera, trzeba się zabrać do roboty, bo ta rozlazłość źle wróży, a dzień nie jest przecież z gumy! To przynajmniej w tej atmosferze wypiszę sobie wszystkie prace do zrobienia i sporządzę harmonogram całego tygodnia. Wiem, że wtedy się uspokoję i że wrócę do normy. Sytuacja zostanie ponownie opanowana.
Dzisiaj miałem incydent z osami. Wiadomo, wredne to jak cholera. Stąd od dawna są u mnie na krótkiej liście do wytępienia: komar, kleszcz, osa (szerszeń), mucha (giez). Zdaję sobie sprawę, że ich natychmiastowe zniknięcie z biologicznego obiegu naruszyłoby równowagę w przyrodzie i skutki mogłyby być nieprzewidywalne, raczej negatywne, ale niestety żadnej sympatii względem wymienionych nie potrafię z siebie wykrzesać.
W tymczasowej, prowizorycznej drewutni, rąbałem sobie spokojnie drewno na szczapki, wyluzowany, bo ta czynność zawsze wprawia mnie w taki stan. Owszem, słyszałem nad sobą dość intensywne owadzie buczenie, ale mnie to nigdy nie przeszkadzało i nie wprawiało w stan niepokoju lub histerii. Ot przyroda, wieś, normalne. Zresztą przez tyle lat zdążyłem się przyzwyczaić i oswoić.
W pewnym momencie kątem oka dostrzegłem coś na mnie pikującego, więc instynktownie się uchyliłem, ale natychmiast poczułem z tyłu głowy ogień. Cholera mnie dziabnęła.
Nawet miałem to zbagatelizować, bo nie jestem uczulony i zdawałem sobie sprawę, że dzięki mojemu refleksowi udało jej się mnie drasnąć powierzchownie, ale ból się wzmacniał.
W domu Żona na bieżąco kroiła cebulę i jej sokiem nacierałem sobie piekące miejsce na czaszce. Ból się nie wzmacniał, cebula przynosiła ulgę, więc poszedłem zobaczyć, co i jak.
Na miejscu ujrzałem pod powałą dachu rój rozhisteryzowanych i wkurzonych os. One zawsze w roju poruszają się, jakby były rozhisteryzowane, ale w tym przypadku, wiem, co mówię. Idealnie nad moim pieńkiem do rąbania wisiało gniazdo wielkości piłki do szczypiorniaka, pęknięte na pół, przy czym jego dolna część smętnie wisiała odsłaniając osie mrowie. Według mnie wyraźnie musiały sfuszerować robotę, bo innych przyczyn rozwalenia być nie mogło. Ani wiatr, ani deszcz, bo przecież jednak na swojej robocie się znają i wybrały idealne, zaciszne i bezpieczne miejsce. Ja też im niczego złego nie zrobiłem, więc nie wiedziałem, dlaczego musiały za swoją niedoróbkę mścić się akurat na mnie.
Płazem tego oczywiście puścić nie mogłem (etymologia: od uderzenia szablą nie ostrzem, tylko płaską stroną, tj. płazem). Najpierw opróżniłem i wyczyściłem odkurzacz sprawdzając, czy ma maksymalną siłę ciągu. Potem stosownie, bhpowsko się ubrałem. Z tym już nie miałem problemu, zwłaszcza ze specjalnymi spodniami na szelkach, takimi "ogrodniczkami", jak za pierwszym razem. Cały zestaw - spodnie, kurtkę i czapkę - obstalowałem sobie wówczas, gdy kupowałem wodery. Przy pierwszej próbie przymierzenia spodni zgłupiałem, bo nie wiedziałem, gdzie jest przód, a gdzie tył. Było tyle różnych kieszeni i kieszonek, zamków i guzików, że obie strony były nie do odróżnienia.
- Ale tutaj przecież masz rozporek... - Żona pokazała mi olbrzymi otwór patrząc na mnie z niedowierzaniem.
Ucieszyłem się, jak diabli, tylko już nie pamiętam, czy z samego odkrycia, czy z wielkości otworu. Chyba z obu rzeczy naraz.
Cały zestaw uzupełniłem czeskimi roboczymi butami i grubymi rękawicami. Żona, gdy w którymś momencie wyszła zobaczyć, co się ze mną dzieje, bo całe przedsięwzięcie trzymałem w tajemnicy, aby mi przypadkiem nie zabroniła rozprawiania się z osami, stwierdziła, że w pierwszym momencie myślała, że przyjechał jakiś facet od dezynfekcji, deratyzacji i dezynsekcji, tak ponoć profesjonalnie wyglądałem.
Oparłem się plecami o jednolity, pełny płot, żeby ewentualne próby rażenia ograniczyć do trzech stron świata, czyli klasycznie zabezpieczyłem tyły, i dla wprawy wciągnąłem małe gniazdo wielkości orzecha, które te cholery zaczęły już obok budować. Chlupnęło, zakotłowało się w wężu, a potem w środku odkurzacza i po sprawie. To rozwalone, duże gniazdo, też było takie małe, bo sobie przypomniałem, że jakieś trzy tygodnie temu nawet je zauważyłem, ale wówczas zbagatelizowałem, a potem zapomniałem.
Żmudnie, powoli, zachowując zimną krew, bo te cholery latały wściekle, wciągałem osę po osie. Trochę mi na tym zeszło, a jaka przy tym adrenalina! Ogólnie starały się zaatakować końcówkę odkurzacza wtykanego im bezceremonialnie pod osi nos, co kończyło się dla nich nieciekawie, ale czasami w histerii pikowały niżej, więc dużą siłą woli musiałem udawać, że mnie tu nie ma i że nie mam nic wspólnego z tą wredną rurą.
W końcu wyczyściłem wszystko do imentu. Te, "biedne", co nadlatywały później szukając domostwa, dzieliły los sióstr i łączyły się z nimi w nieubłaganym wirze ostateczności.
Strach pomyśleć, co by było, gdyby gniazdo rozwaliło się akurat w momencie, gdy idealnie pod nim rąbałbym drewno. Ten spadający, zszokowany rój, żądny krwi, żądlący "na ślepo", "na chybił trafił"...
Koniec z tolerancją i koegzystencją. Odkurzacz będę uruchamiał niezwłocznie po rejestracji nawet najmniejszych osich, gniazdowych przyczółków. Ale jeśli pojawią się szerszenie, to sobie odpuszczę i zawołam faceta, który co roku przyjeżdżał do nas, do Naszej Wsi i likwidował znacznie potężniejsze gniazda. Przy wstępnej rozmowie dotyczącej kosztów informował, że za każde gniazdo bierze 200 zł, ale raz, gdy usłyszał, że takich, mniejszych i większych odkryłem z siedem, wykazał się humanitaryzmem i zainkasował tylko trzy stówy.
ŚRODA (17.06)
No i dzisiaj głównym programem dnia było szukanie rowerów.
Przez 14 lat naszego życia w Pięknej Dolinie (z tego trzeba odliczyć dwa z Naszego Miasteczka) pewnym skandalem był fakt, że w tym czasie zrobiliśmy sobie może ze trzy wycieczki rowerowe. A jeździć było i jest gdzie, bo wszędzie pięknie i przyrodniczo urokliwie, a poza tym z biegiem lat przybyło wszelkiej infrastruktury rowerowej i nawet Piękna Dolina zaczęła się reklamować, jako Rowerowa Stolica Województwa. Nie wiem, czy zrobiła to samozwańczo czy jakieś oficjalne, kompetentne i upoważnione gremium taką ją uczyniły, ale nieważne. Jeździć jest gdzie i się można spokojnie zajeździć.
Kategorycznie postanowiliśmy, że teraz, kiedy już mieszkamy w Wakacyjnej Wsi, rowerowe wycieczki wejdą na stałe do programu ciepłego sezonu. O korzyściach dla zdrowia fizycznego i psychicznego, co jest przecież nierozerwalne, nie ma co mówić, a przy okazji będzie można uwiarygodnić się w oczach przyszłych gości i niejedno im podpowiedzieć lub zasugerować, gdy przyjadą do nas na wypoczynek.
Ja chciałem absolutnie rowery nowe, ale po różnych dyskusjach wyszło nam, że można mieć używany rower w przyzwoitym stanie, do tego markowy, za całkiem przyzwoite pieniądze.
Żonie w Powiecie od razu w pierwszym miejscu wpadł w oko jeden taki rower, którym przejechała się po placu i po jej maniakalnych oczach, bo od razu jej odpowiadał, było widać, że z miejsca by go brała. Zachowywała się jak nie ona, no bo gdzie wybieranie, jeżdżenie do kilku sklepów i dzielenie włosa na ośmioro?... Musiałem ją siłą odciągać, z kolei jak nie ja.
W końcu wylądowaliśmy w czwartym miejscu, w takim centrum rowerowym, najciekawszym z dotychczasowych, gdzie rowerów używanych i nowych, takich od 600 zł, i wcale nie badziewia, do 11.000, było bez liku. Sympatyczna obsługa, pan i pani, po naszym opisie, co z tymi rowerami będziemy wyczyniać, wybrali nam trzy używane. Ja zacząłem objeżdżać takie dwa, po 950 zł za sztukę, a Żona trzeci. Całkiem fajnie się jeździło, po czym z Żoną się zamieniliśmy. Z miejsca mnie zatkało, bo różnica w komforcie jazdy i tym czymś była tak duża, że z miejsca się w nim "zakochałem". Wtedy dopiero spojrzałem na cenę - 1600 zł. To przynajmniej się wyjaśniło.
Żona stwierdziła, że ona wybiera właśnie ten, bo czuje się, jakby na nim jeździła zawsze. Ja też bym się na nim chciał tak czuć, ale sztuka była jedna. To daliśmy zaliczkę i stwierdziliśmy, że poczekamy do piątku, kiedy to będzie następna dostawa Bo ja, proszę państwa, chcę taki sam i żaden inny.
I tak w gadce, od słowa do słowa, wyszło, że ta pani uprawia triathlon, od 2000. roku dyscyplinę olimpijską.
- Kiedyś poszłam przez męża na takie zawody i stwierdziłam, że w życiu czegoś takiego bym nie spróbowała. - A potem mnie wciągnęło i zaczęliśmy wspólnie jeździć.
Faktycznie na ścianach wisiały w ramkach zdjęcia z zawodów z ich udziałem, albo jak stoją na podium ze zdobytymi trofeami.
Pani udało się nas wprowadzić w osłupienie.
- Trzeba przepłynąć 1,9 km, przejechać na rowerze 90 km i przebiec 21 km. W tej kolejności. A mężczyźni wszystko razy dwa.
W trakcie jej opowieści już widziałem, jak może po 500 m wyspecjalizowani nurkowie szukają mnie na dnie sportowego akwenu albo po 20 km roweru, jakbym przeżył akwen, albo po 2 km biegu, jakbym jakimś cudem przeżył i akwen, i rower, specjalistyczny helikopter ratownictwa medycznego wiezie mnie na ostry dyżur reanimacyjny, może nawet do Metropolii, gdyby zawody odbywały się akurat w jakimś jej pobliżu.
A pani wyglądała tak, że nie dałbym za nią "sportowo" nawet i pięć groszy. Ale za to jak dzięki niej to centrum rowerowe mocno w naszych oczach się uwiarygodniło...
Umówiliśmy się, że zadzwonią do nas w piątek, jak przybędzie nowa dostawa.
Drugim, istotnym jednak, elementem dzisiejszego dnia była konieczność wyboru nowych okularów.
Żona musi dać odpocząć oczom i przestać je maltretować szkłami kontaktowymi, ja zaś muszę uniknąć zbieżnego zeza. Udało mi się go nie dostać, chociaż długo jeździłem Inteligentnym Autem mając idealnie na wprost moich oczu na przedniej szybie nadkruszony ubytek i udało mi się go uniknąć, mimo że od wielu miesięcy taki drobny ubyteczek był na prawym szkle okularowym. Ale ostatnio pojawił się również na lewym, chyba wskutek różnych ogrodowych prac. A tego, jako okularnik, na dłuższą metę nie mogłem zdzierżyć.
Problem pojawił się od razu. Moje okulary będą musiały jechać na dwa tygodnie do Stolicy, gdzie je zrobią, a ja w tym czasie mam sobie radzić. Stwierdziliśmy z Żoną, że może w domu są jakieś stare, w których bym ten okres przechodził i przejeździł. Co prawda myśl o ich szukaniu w kilkudziesięciu kartonach mnie osłabiała, bo dodatkowo sobie wyobrażałem, że jak się zaprę, to na pewno je znajdę, ale w ostatnim przywalonym pozostałymi, ale nie było wyjścia.
Z kolei Żonę namawiałem na takie fajne oprawki a la Harry Potter, ale ponieważ do końca nie była przekonana, więc poprosiła o ich odłożenie i umówiliśmy się na powtórną wizytę w piątek.
Do młodej pani nas obsługującej nie można było mieć zarzutu. Straszne było tylko to, że wszystko musiała(!) nam powiedzieć, omówić nawet oczywiste oczywistości, bo tak była szkolona. No i ten wyszkolony, nienaturalny tembr głosu...Ale darowaliśmy jej Bo teraz takie oprawki są modne mimo że Żona na słowo modne reaguje nadzwyczaj alergicznie przygważdżając nieszczęśnika, który przed chwilą wypowiedział to słowo pytaniem A proszę mi wytłumaczyć, co to znaczy modne?! To znaczy jakie?!
Trzecim istotnym elementem było oglądanie kafli. Czas w tym względzie był najwyższy, bo Bas z Barytonem zaczęli naciskać i się dopytywać, kiedy będą i jakie.
Objechaliśmy kilka nieciekawych "kaflowych" miejsc, aż w końcu natrafiliśmy na nawet sensowne, to znaczy mocno zarzucone wszelkimi kaflami i niczym więcej, jak w innych, co uwiarygadniało placówkę. Oczywiście dominowały te wielkie, takie na glanc, przeważnie błyszczące, moderne i modne, które omijaliśmy szerokim łukiem ku zdziwieniu pana. W końcu nie wytrzymał przy kolejnej naszej odmowie na jego świetną propozycję.
- Ale dlaczego?! - zapytał. Podniósł wyraźnie głos, zdawał się być obrażony i zaczęliśmy wyraźnie odczuwać, że zaczyna nas traktować jak lekko niedorozwiniętych i mocno błądzących w kwestii wyboru.
Tego mi tylko było trzeba. Nie wiem, w jaki sposób udało mi się wysforować przed Żonę, która "normalnie" w takich momentach reaguje natychmiast i strach się wtedy bać.
- Może dlatego - odpowiedziałem patrząc zjadliwie - że jesteśmy nietypowi, nieszablonowi i niestereotypowi! - I że wiemy, czego chcemy i nigdy nie kierujemy się modą!
Facet spasował. Znalazł nam coś, co nam odpowiadało, raz jeszcze, ale już delikatnie, się zdziwił, że te same kafle chcemy kłaść i na podłogę, i na ściany i To ja teraz zamówię w Internecie.
Przy energii, jaką wydzielałem, system oczywiście się zawiesił, więc się umówiliśmy, że on nam później telefonicznie złoży ofertę.
- W życiu u niego nie kupię! - odezwała się Żona jeszcze dobrze nie wsiadłszy do auta. - Widziałeś jego zachowanie?! - Poza tym wyraźnie kręci z cenami!
- To co my teraz zrobimy?! - zapytałem myśląc że temat mamy z głowy.
- Kupię przez Internet, bo już wiem, czego chcę.
Po tych emocjach postanowiliśmy pojechać i zobaczyć w Pięknej Dolinie nowe miejsce gastronomiczne. Ich właściciele lata przed nami dzierżawili od Państwowych Lasów taki duży dom wraz z otoczeniem pośrodku lasu, w którym prowadzili pokoje, a przede wszystkim świetną kuchnię opartą na dziczyźnie. Wiele razy tam jedliśmy, a raz nawet nocowaliśmy, gdy był okres remontu Naszej Wsi i nie chciało się nam wracać do Metropolii.
Ale ile można żyć na niepewnym garnuszku. Lasy tego nie mogły albo nie chciały sprzedać, a oni w związku z tym w nieswoje nie mogli inwestować. Klimat miejsca był więc oryginalny, wakacyjny ale tchnęło schyłkowością. I kilka lat temu nie wytrzymali, wypowiedzieli umowę dzierżawy i przy wsparciu unijnych środków wybudowali zupełnie coś innego. Nowoczesnego, takiego według powszechnych standardów, ale z gustem, już dla klienta wszech obecnego, czyli masowego. Nie można im mieć to za złe, bo żeby całość utrzymać, to musi się wszystko kręcić.
Wyraźnie się kręci, mimo że wystartowali raptem dwa tygodnie temu. Otoczenie już inne, ale kuchnia ta sama. Świetna.
Zamówiliśmy na spółę carpaccio z jelenia (Żona żałowała, że nie wzięliśmy każde dla siebie), ona sandacza, a ja karpia. Wszystko pyszne. Na deser kawa i sernik (ja), uwaga, grudkowy, a to niezwykła rzadkość. Oczywiście do teściowowej (do teściowianej?) się nie umywał, ale jednak...
Będziemy już wiedzieli co i jak polecać naszym przyszłym gościom.
Będąc w tych terenach nawiedziliśmy zakład stolarski produkujący meble. Z pozyskaniem fachowców do różnych prac remontowych w ostatnich czasach jest duży problem, bo ileś lat temu był boom na kształcenie w zarządzaniu i marketingu, bo wszyscy chcieli zarządzać (efekt jest taki, że zarządzający nie mają pracy, a mechanicy, budowlańcy, stolarze, itd. czeszą kasę), a dogadanie się na jakiś sensowny termin ze stolarzem graniczy z cudem. Stąd dawno musieliśmy spuścić z tonu i przestać się upierać, że wszystkie szafy, szafki i zabudowy muszą być z drewna.
Zmuszeni zostaliśmy do szukania innych rozwiązań.
Szef zakładu stwierdził, że i owszem, on przyjedzie za tydzień na pomiary, ale realizacja zamówienia odbędzie się nie wcześniej niż w sierpniu. To i tak pięknie, bo niektórzy proponowali wrzesień i później.
Gdy wróciliśmy do domu, poprosiłem Sąsiada Muzyka, żeby pomógł mi znaleźć fachowców, bo teraz na dodatek za diabła nie możemy znaleźć murarza. A chcielibyśmy, pod urlopową nieobecność Basa i Barytona, jakoś wykorzystać ten czas i postawić dwa mury, które nie dość że uatrakcyjniłyby i udizajnowałyby cały teren, to spełniałyby bardzo istotną funkcję.
Ale co tam murarz i inni fachowcy, skoro nie mogę dostać "głupiej" słomy na permakulturę. Czegoś takiego polska wieś nie produkuje. Kogo bym zapytał, to nie wie Bo już, panie, gospodarstw, takich prawdziwych, nie ma. Wiadomo, "wszyscy" mieszkają na wsi, ale pracują w mieście, gdzie chyba zarządzają.
Żeby nie wyjść z fizycznej wprawy kosiarką skosiłem sobie, ot tak, teren, a potem nawet użyłem podkaszarki. Bułka z masłem. Za chwilę nie będzie specjalnie nad czym się rozwodzić.
Wieczorem, przed pójściem spać, zadzwoniłem do Skrycie Wkurwionej. Nie wiem, co mi się stało, ale coś mnie tknęło. I okazało się, że Skrycie Wkurwiona nie jest już skrycie, ale wkurwiona całkiem jawnie. Zszokowaliśmy się z Żoną, bo wieści nie były dobre. To wymyśliliśmy, że musi do nas przyjechać. Okazało się, że najlepiej w środku tygodnia i najlepiej ze swoją przyrodnią siostrą (wspólny ojciec), czyli Trzy Siostry Mającą (w tym właśnie Skrycie Wkurwioną), której środek tygodnia odpowiada, bo i tak jest na zwolnieniu w związku z operacją haluksa. Przy czym narzuciliśmy, jako gospodarze, system picia u sióstr. To znaczy pije Skrycie Wkurwiona, żeby się jej język rozwiązał i żeby wszystko z siebie wyrzuciła i przestała być skrycie, a auto prowadzi Trzy Siostry Mająca.
CZWARTEK (18.06)
No i dzisiaj rano czochrając się po szczeciniastej, zakurzonej, swędzącej głowie natrafiłem na poosową gulę, która swoim bólem ostrzegła mnie, żebym w tym miejscu takich higienicznych zabiegów jeszcze nie robił.
Duży Gospodarczy i Mały Gospodarczy zaczęły się strasznie wypełniać.
Wcześniej kosiarką, podkaszarką, piłą, wkrętarką, pompą, wężami i stojakiem na nie, później 4. bojlerami 50 l i 3. 15-litrowymi, a dzisiaj "przyjechały" 4 sedesy, 2 piękne ceramiczne zlewy, 2 baterie zlewowe i 2 umywalkowe, 4 umywalki, pięćdziesiątki, takie pizdusiowate, ale do wymiaru łazienki w proporcjach dobre.
- Ludzie teraz nóg w umywalkach nie myją. - stwierdziła Żona na moje kwękanie, że ja wolałbym sześćdziesiątki. Widać, że pamięta komunę.
Akurat w tym względzie była wspierana przez Basa, który raz elastycznie i dyplomatycznie wspiera ją, a raz mnie. Bo Baryton, mimo że nieraz naciął się ze swoimi opiniami na ripostę Żony, specjalnych wniosków nie wyciąga i dalej ze swoimi sugestiami Bo tak będzie dobrze i modnie samobójczo się pcha.
To wszystko, co "przyjeżdża", a jest już rozpakowane, powiększa tylko ogólny harmider. Bo obok, często bez ładu i składu, stoją opakowania, potężne kartony, folie i różne gąbczaste zabezpieczenia. Reszta stoi na paletach tak, że powoli nie ma gdzie wsadzić szpilki.
A zamawiać dalej trzeba, bo wymaga tego logistyka i zabezpieczenie frontu robót. Więc dzisiaj Żona zamówiła kafle, luksfery, dwie lodówki i dwie płyty ceramiczne. W tym wszystkim zaobserwowaliśmy ciekawe zjawisko - Żona się strasznie denerwuje, jak zamawia, a ja dopiero przy dostawie. Na razie nie umiemy sobie tego wytłumaczyć.
W końcu przyjechał "jakiś" stolarz. "Jakiś", bo polecony przez Basa, ale od samego początku taki wystraszony, a jak usłyszał o zakresie robót, to zaczął wymiękać. Ma dać znać, czy się podejmie.
A potem przyjechał murarz, też od Basa. Ten się niczego nie wystraszał, miał całkiem niezłe pomysły i nawet podjął się prac Może w lipcu?...Więc nadzieje są.
Dzisiaj zacząłem kolejny permakulturowy etap. Wypełniania skrzyń według instrukcji Córci.
Dna wszystkich czterech wyłożyłem czyściutkim kartonem. Czyściutkim w takim sensie, że żaden z nich nie mógł być barwiony i z każdego usunąłem każdą drobinę folii, takiej czy owakiej, i różne naklejki. Potem wszystko wymościłem gałęźmi z krzaków i drzew liściastych. I przystąpiłem do zasypywania ziemią. Praca była dość prosta i wymagała prostego systemu step by step.
Okazało się, że przedni brzeg taczki, ten zadarty do góry, jest na tyle wysoko, że nie trzeba było przy skrzyni konstruować żadnej podjazdowej rampy. O krawędź skrzyni będącej solidnym punktem podparcia opierałem przód taczki, a drugi jej koniec ze sporym stęknięciem unosiłem go góry trzymając za rączki. Ziemia pięknie, z przyjemnym szelestem, wpadała do środka. I tak "tylko" kilkanaście razy, dopóki jej poziom po precyzyjnym zgrabieniu nie osiągnął wysokości pierwszej deski.
Do drugiej skrzyni się nie zabierałem w ramach mądrego dozowania wysiłku fizycznego, czyli MDWFu. Mógłbym, osłabiony, przypadkiem do niej wpaść i już w zasadzie się stamtąd nie wydostać. Chyba by nie było nawet takiej potrzeby, skoro skrzynie mają sensowne rozmiary 1x2 metra. Wystarczyłoby tylko zasypać.
W przerwach, ażeby pracę sobie urozmaicić i żeby pracowały różne mięśnie, przekopywałem kartony w poszukiwaniu starych okularów. Udało się przekopać tylko 1/3 z ogółu zaplanowanych w moim czarnowidztwie. Radość nie trwała długo, bo wszystkie "odkopane" okulary okazały się mieć na "prawym oku" wstawioną soczewkę z astygmatyzmem. Wszystko przez niektórych okulistów, którym w różnych chwilach mojej słabości dawałem się na ten astygmatyzm namówić, niepomny że takie soczewki przyprawiają mnie bardzo szybko o ból głowy, że je fatalnie znoszę (zawroty głowy) i że przecież mojemu prawemu oku i tak już nic nie pomoże, bo blizna na rogówce zostanie do śmierci.
Ale od czego jest Żona. Wymyśliła, że w tych starych oprawkach trzeba będzie wymienić oba szkła na takie podstawowe, najtańsze, na zasadzie Będziesz miał w razie czego zapasowe, a przez dwa tygodnie się przemęczysz, dopóki nie dostaniesz tych ostatecznych. Więc na takiej dobrej fali udało mi się ją przekonać, że trzeba byłoby dokupić do kosiarki jeszcze jeden akumulator o większej pojemności (4Ah) i wtedy wespół z dwoma obecnymi 2.Ah całkowicie rozwiążą organizację koszenia naszego terenu.
Wieczorem Kolega Inżynier potwierdził swój przyjazd w sobotę razem z córkami, a Skrycie Wkurwiona, niezależnie, swój w najbliższą środę razem z siostrą. I kto by to kiedyś wymyślił, że tak będzie.
- Na pewno nie my. - skomentowaliśmy z Żoną kładąc się spać.
W nocy rozpętała się burza i strasznie lało. W łóżku długo nerwowo nie wytrzymałem. Miałem świadomość, że tam na górze, aby cały teren budowy się wietrzył, wszystkie nowe(!) okna są pootwierane. Co prawda tylko uchylnie, ale czy w takiej sytuacji mogłem spokojnie spać? Nic się oczywiście nie stało, ale dopiero po powrocie zasnąłem kamiennym snem. Ponoć strasznie grzmiało.
PIĄTEK (19.06)
No i dzisiaj ja się denerwowałem, bo "przyjechały" luksfery, dwie lodówki i dwie płyty ceramiczne.
Ledwo wczoraj zamówione. Może to przez tę szybkość realizacji?
Dzisiaj znowu pojechaliśmy do Powiatu. Głównym pretekstem były rowery. W nowej dostawie takiego, jak Żony nie było, Ale przyjedźcie państwo, w internecie pokażemy mężowi taki jeden egzemplarz, może mu się spodoba, to sprowadzimy.
Co z tego, że na obrazku mógłby mi się spodobać? Obrazek jedno, a wypróbowanie, przejażdżka to drugie. Ale przyjechaliśmy. Obrazek, nie powiem, ładny, rower Giant, ponoć markowy Ale co będzie, jak państwo sprowadzicie, a mnie się nie spodoba? Zrobi się głupia sytuacja.
- To może się pan przejedzie takim samym rowerem, tylko droższym od tego z obrazka, bo ma lepsze przerzutki? - zaproponowano.
Jeździłem po placu w deszczu i nie mogłem przestać. Po prostu świetny. Nie było co się zastanawiać.
Można powiedzieć, że ten "mój" egzemplarz został sprzedany na pniu.
Obie sztuki dostarczą nam jutro rano do Wakacyjnej Wsi.
Pani, ta od triathlonu, dzisiaj była ubrana w sportowy strój i tym razem dałbym chyba więcej niż 5 groszy. Było widać, że z taką to nie ma co zadzierać, chociaż przecież nadal była miła i sympatyczna. Jak również jej mąż, który w pewnym momencie przyjechał. Tu od razu dałbym więcej.
Kupując młynek do mięsa, jedyną ostatnio normalnie kupowaną rzecz, zapytaliśmy tak dla żartu pana, czy przypadkiem u niego nie ma tuszu do drukarek. Pan, owszem, ratował nam życie dowożąc ostatni odpowiadający nam egzemplarz lodówki, a potem zmywarki, ale tuszy (tuszów?) nie prowadził. A usłyszawszy, że chcemy jechać do Media Expert machnął ręką.
- Jedźcie do Heńka, on ma dobry wybór i jest taniej.
I wytłumaczył nam gdzie.
- Dzień dobry - zagadałem na wstępie do pani siedzącej za ladą przed komputerem. - Czy tu pracuje pan Heniek?
Pani potaknęła głową bez krzty zdziwienia, jakby pytanie było oczywiste i każdy klient zaczynał nim zakupy.
- A to dobrze trafiliśmy. - wyjaśniłem, chociaż wyjaśnić to nic nie mogło.
Pani dalej była niewzruszona na zasadzie Przychodzi klient, trzeba mu sprzedać towar i niczemu się nie dziwić, bo co to da?
Do końca nie dała się wyprowadzić z równowagi.
- Zauważyłeś, jak cały czas znosiła twój dyrektorsko-nauczycielsko-pouczający ton? - zapytała Żona, gdy wyszliśmy ze sklepu.
Zauważyłem i, słowo daję, podziwiałem. Bo oczywiście pretekstem do mojego tonu było pytanie o NIP w celu wystawienia faktury.
- A skąd pani będzie wiedziała, na jaką nazwę ją wystawić?
- Ściągnę z CEIDG. - odparła w ogóle się nie dziwiąc i nie pokazując zupełnie po sobie, że ma do czynienia z ewidentnym idiotą.
Na to tylko czekałem. Przeprowadziłem swój standardowy, krucjatowo-szkolący wykład na temat podmiotu gospodarczego będącego osobą fizyczną, który to właśnie z tej racji, że jest osobą fizyczną może pod jednym numerem NIP prowadzić wiele firm o różnych nazwach.
- To proszę podać nazwę, wypiszę. - odparła, jakby nie słyszała mojego tonu i nie widziała wrednego wyrazu mojej twarzy (jedno z ulubionych stwierdzeń Żony).
A potem nas zaskoczyła swoim innym sposobem bycia, gdy usłyszała, że przyszliśmy z polecenia tego pana od AGD i stąd moje pytanie o pana Heńka. Rozluźniła się, uśmiechnęła i, jak powiedziała później Żona, przybrała prywatną pozę. Pełen profesjonalizm. No może z wyjątkiem tego CEIDG.
No to tam na pewno wrócimy. Do Heńka...
Od Heńka pojechaliśmy ponownie w sprawie okularów. Była inna pani, równie młoda, o innej fizjonomii, wzroście i wszystkim innym zewnętrznym niż jej koleżanka, ale o takim samym sposobie wysławiania się z odczłowieczonym słownictwem, z takim samym tembrem i intonacją głosu, z takim samym brakiem indywidualizmu. Poza tym bez zastrzeżeń. Taki świat i takie szkolenia.
Żona w końcu zrezygnowała z tych harrypotterowskich oprawek.
- Nie uważasz, że wyglądam w nich jak sowa?
Rzeczywiście wyglądała, jak sowa. Dopóki mi tego nie powiedziała, tego nie widziałem. A tak, no cóż, ja też nie chciałem, żeby wyglądała jak sowa. Skończyło się na wybraniu fajnych oprawek, do dali i do czytania, ale bez specjalnych, innych ptakopodobnych ekstrawagancji. U mnie sprawa była prosta. Musiałem tylko podpisać takie oświadczenie, że szkła, które "kazałem" wstawić w stare oprawki, są dobrane bez badania lekarskiego i że w związku z tym niszczę sobie wzrok na własne życzenie i że firma za moją głupotę nie bierze odpowiedzialności. Chyba w oświadczeniu nie było użyte słowo głupota, ale wydźwięk był mniej więcej właśnie taki. Za to Żona umówiła się na środę na badanie lekarskie. Całkowicie mądra.
Nie mogliśmy się oprzeć i znowu wybraliśmy się do Nowego Kulinarnego Miejsca.
Żona wreszcie mogła spokojnie zjeść całe carpaccio z jelenia i jakąś sałatkę, a ja pasztet z dzika i sandacza. Czekając na rybę Bo wszystkie potrawy przygotowujemy na bieżąco zadzwoniłem do Wydziału Komunikacji w naszym starostwie.
- Proszę pani, czy można już normalnie, czyli osobiście przerejestrować auto? - zapytałem. - Bo nie chcielibyśmy zapłacić kary.
- Proszę się nie obawiać. - uspokoiła mnie pani. - Trzeba mieć ze sobą oryginał faktury wykupu z leasingu, kartę auta, dowód rejestracyjny z aktualnym przeglądem i oczywiście tablice rejestracyjne.
- A dostaniemy nasze, powiatowe, bo straszono nas, że na tych stołecznych to będziemy już jeździć do końca życia?! - A to byłby taki obciach!
- Nie, nie, będą powiatowe. - Projekt ustawy jest dopiero w sejmie. - tłumaczyła pani wyraźnie tłumiąc śmiech.
To jednak trzeba będzie się pospieszyć, skoro projekt jest w sejmie. Bo teraz, za PISu, to tak wszystko, szybko i po nocach uchwalają, że możemy się ocknąć, jak Himilsbach z angielskim. Widząc nasze tablice inni kierowcy będą nas wyzywać, pokazywać fucki i pukać się po głowie, chociaż my przecież tutejsi i bogu ducha winni.
W trakcie pysznego sandaczowego kęsa przyszła wiadomość od wystraszonego, ale za to kulturalnego stolarza. Jednak wystraszył się zakresu prac i odmówił.
Po obiedzie mieliśmy odebrać wreszcie Terenowego, w którym ponownie wymieniono włącznik szyb. Ale oboje zapomnieliśmy o tym, a Żona wypiła małe piwo i było po herbacie. To jej wymyśliłem, że jutro rano pan z rowerowego centrum, po przywiezieniu naszych rowerów, zabierze mnie do Powiatu i wrócę sobie spokojnie Terenowym. Bardzo mi była wdzięczna.
Dzisiaj fachowcy pożegnali się z nami na dwa tygodnie. Może to i dobrze?
Wieczorem znowu stosowałem MDWF i zasypałem tylko jedną skrzynię.
SOBOTA (20.06)
No i dzisiejszy wpis musi poczekać do następnego tygodnia.
Wizyta Kolegi Inżyniera była zbyt ważna, żeby potraktować ją po łebkach i tłumaczyć się zwykłym zmęczeniem i bólem kręgosłupa z powodu ślęczenia nad laptopem.
Ale o Po Morzach Pływającym wspomnę, żeby nie wylądował na samym końcu wpisu. Oczywiście, że zapomniał o całym bożym świecie. Po tylu miesiącach wody rzucił się na kamienie, których u nich, takich rozmaitych, pięknych okrąglaczków, nie brakuje. I z nich tworzy wymyślne konstrukcje, a to ogniska, a to różne wydzielone strefy do uprawy roślin, a to ścieżki. Piękne zdjęcia wysłał Żonie.
NIEDZIELA (21.06)
No i mamy Pierwszy Dzień Lata.
Nas przywitało lekko dżdżyście i trochę chłodno, nomen omen. A i tak nie przeszkodziło mi to usiąść nad stawem z porcją porannego twarożku. Aura otaczająca staw, czyściutka woda, zielenina pchająca się do niej ze wszystkich brzegów, cisza i spokój, w tym wewnętrzny, wprawiały mnie w dobry nastrój. Dodatkowo dwa stwory, żaba i kogut, mnie rozśmieszały. Żabę, oprócz standardowego, przeciągłego rechotu, wzięło na "wysublimowane" trele. Wyrzucała z siebie z dużą częstotliwością krótkie rechoty. Pięknie to nie brzmiało, a jednak...
A z oddali kogut piał maniakalnie, chociaż to już była przecież dziewiąta.
Oczywiście oba stwory potraktowałbym ze śrutówki, gdyby tak się zachowywały o trzeciej, czy czwartej nad ranem. Bo szacunku dla bardzo wczesnej pory dnia i dla innych współmieszkańców przecież nie mają. Na szczęście i dla nich, i dla mnie odległość, jaka ich dzieli od naszej sypialni, jest spora, no i nowe okna załatwiają sprawę.
Potem się rozpadało na dobre. To w tym deszczu, ubrany w polskie porządne kalosze i kurtkę przeciwdeszczową, brodziłem pośród traw wypatrując tryfidów. Wyraźnie dogorywają, ale jeszcze walczą.
Niestety reszta dzisiejszego dnia znajdzie się w następnym wpisie.
PONIEDZIAŁEK (22.06)
No i Krajowe Grono Szyderców jest w Pucusiu.
I judzi nas zdjęciami i drobnymi faktami.
To też zasługuje na szerszy wpis, więc dopiero za tydzień.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił jedenaście razy i wysłał jednego smsa, że dzwonił.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 22.44.
Mam 69 lat i 204 dni.
WTOREK (16.06)
No i jest już prawie ósma rano.
Fachowcom już dawno otworzyłem dom i sympatycznie tłuką się na górze, Żona jeszcze "śpi", a może rzeczywiście śpi założywszy słuchawki od audiobooka, bo Berta to na pewno. Słychać tylko jej miarowy oddech i, delikatnie mówiąc, chrapanie. Ja sobie popijam kawkę i wpadam w taki zamyślony, lekko rozlazły nastrój.
Ponieważ lubię analizować swoje stany i fizyczne, i psychiczne, to zacząłem się zastanawiać, co mnie tak z samego rana w tę rozlazłość wpędziło?
Brak pośpiechu i niekonieczność robienia czegokolwiek albo konieczność nic nierobienia.
Widok zielonego ogrodu w blasku porannego słońca, lazur nieba i ledwo słyszalne zza pięknych panoramicznych drzwi ptasie trele.
Świadomość, że gdzieś tam, w Szanghaju, mieście o licznych przydomkach nadanych przez przybyszów z zachodu, m.in. Paryż Wschodu, Królowa Orientu, Azjatycka Prostytutka, położonym nad Oceanem Spokojnym, a precyzyjniej nad Morzem Wschodniochińskim, odległym od Metropolii o 8262 km, pośród ponad 25. milionowej społeczności (2/3 Polski), żyje jedna istota ludzka, która za chwilę, a może właśnie teraz, w czasie rzeczywistym, czyta kolejny wpis na blogu, bo ...nie czytam rano tylko wieczorem, czyli u mnie we wtorki wieczorem jest to punkt stały. Nawet nie psuje mi tej wizji fakt, że wieczorem jest określeniem u PostDoc Wędrującej mocno nieprecyzyjnym, eufemistycznie mówiąc, skoro potrafi kłaść się spać o drugiej w nocy, a może i o czwartej nad ranem.
Ale mnie wzięło! Cholera, trzeba się zabrać do roboty, bo ta rozlazłość źle wróży, a dzień nie jest przecież z gumy! To przynajmniej w tej atmosferze wypiszę sobie wszystkie prace do zrobienia i sporządzę harmonogram całego tygodnia. Wiem, że wtedy się uspokoję i że wrócę do normy. Sytuacja zostanie ponownie opanowana.
Dzisiaj miałem incydent z osami. Wiadomo, wredne to jak cholera. Stąd od dawna są u mnie na krótkiej liście do wytępienia: komar, kleszcz, osa (szerszeń), mucha (giez). Zdaję sobie sprawę, że ich natychmiastowe zniknięcie z biologicznego obiegu naruszyłoby równowagę w przyrodzie i skutki mogłyby być nieprzewidywalne, raczej negatywne, ale niestety żadnej sympatii względem wymienionych nie potrafię z siebie wykrzesać.
W tymczasowej, prowizorycznej drewutni, rąbałem sobie spokojnie drewno na szczapki, wyluzowany, bo ta czynność zawsze wprawia mnie w taki stan. Owszem, słyszałem nad sobą dość intensywne owadzie buczenie, ale mnie to nigdy nie przeszkadzało i nie wprawiało w stan niepokoju lub histerii. Ot przyroda, wieś, normalne. Zresztą przez tyle lat zdążyłem się przyzwyczaić i oswoić.
W pewnym momencie kątem oka dostrzegłem coś na mnie pikującego, więc instynktownie się uchyliłem, ale natychmiast poczułem z tyłu głowy ogień. Cholera mnie dziabnęła.
Nawet miałem to zbagatelizować, bo nie jestem uczulony i zdawałem sobie sprawę, że dzięki mojemu refleksowi udało jej się mnie drasnąć powierzchownie, ale ból się wzmacniał.
W domu Żona na bieżąco kroiła cebulę i jej sokiem nacierałem sobie piekące miejsce na czaszce. Ból się nie wzmacniał, cebula przynosiła ulgę, więc poszedłem zobaczyć, co i jak.
Na miejscu ujrzałem pod powałą dachu rój rozhisteryzowanych i wkurzonych os. One zawsze w roju poruszają się, jakby były rozhisteryzowane, ale w tym przypadku, wiem, co mówię. Idealnie nad moim pieńkiem do rąbania wisiało gniazdo wielkości piłki do szczypiorniaka, pęknięte na pół, przy czym jego dolna część smętnie wisiała odsłaniając osie mrowie. Według mnie wyraźnie musiały sfuszerować robotę, bo innych przyczyn rozwalenia być nie mogło. Ani wiatr, ani deszcz, bo przecież jednak na swojej robocie się znają i wybrały idealne, zaciszne i bezpieczne miejsce. Ja też im niczego złego nie zrobiłem, więc nie wiedziałem, dlaczego musiały za swoją niedoróbkę mścić się akurat na mnie.
Płazem tego oczywiście puścić nie mogłem (etymologia: od uderzenia szablą nie ostrzem, tylko płaską stroną, tj. płazem). Najpierw opróżniłem i wyczyściłem odkurzacz sprawdzając, czy ma maksymalną siłę ciągu. Potem stosownie, bhpowsko się ubrałem. Z tym już nie miałem problemu, zwłaszcza ze specjalnymi spodniami na szelkach, takimi "ogrodniczkami", jak za pierwszym razem. Cały zestaw - spodnie, kurtkę i czapkę - obstalowałem sobie wówczas, gdy kupowałem wodery. Przy pierwszej próbie przymierzenia spodni zgłupiałem, bo nie wiedziałem, gdzie jest przód, a gdzie tył. Było tyle różnych kieszeni i kieszonek, zamków i guzików, że obie strony były nie do odróżnienia.
- Ale tutaj przecież masz rozporek... - Żona pokazała mi olbrzymi otwór patrząc na mnie z niedowierzaniem.
Ucieszyłem się, jak diabli, tylko już nie pamiętam, czy z samego odkrycia, czy z wielkości otworu. Chyba z obu rzeczy naraz.
Cały zestaw uzupełniłem czeskimi roboczymi butami i grubymi rękawicami. Żona, gdy w którymś momencie wyszła zobaczyć, co się ze mną dzieje, bo całe przedsięwzięcie trzymałem w tajemnicy, aby mi przypadkiem nie zabroniła rozprawiania się z osami, stwierdziła, że w pierwszym momencie myślała, że przyjechał jakiś facet od dezynfekcji, deratyzacji i dezynsekcji, tak ponoć profesjonalnie wyglądałem.
Oparłem się plecami o jednolity, pełny płot, żeby ewentualne próby rażenia ograniczyć do trzech stron świata, czyli klasycznie zabezpieczyłem tyły, i dla wprawy wciągnąłem małe gniazdo wielkości orzecha, które te cholery zaczęły już obok budować. Chlupnęło, zakotłowało się w wężu, a potem w środku odkurzacza i po sprawie. To rozwalone, duże gniazdo, też było takie małe, bo sobie przypomniałem, że jakieś trzy tygodnie temu nawet je zauważyłem, ale wówczas zbagatelizowałem, a potem zapomniałem.
Żmudnie, powoli, zachowując zimną krew, bo te cholery latały wściekle, wciągałem osę po osie. Trochę mi na tym zeszło, a jaka przy tym adrenalina! Ogólnie starały się zaatakować końcówkę odkurzacza wtykanego im bezceremonialnie pod osi nos, co kończyło się dla nich nieciekawie, ale czasami w histerii pikowały niżej, więc dużą siłą woli musiałem udawać, że mnie tu nie ma i że nie mam nic wspólnego z tą wredną rurą.
W końcu wyczyściłem wszystko do imentu. Te, "biedne", co nadlatywały później szukając domostwa, dzieliły los sióstr i łączyły się z nimi w nieubłaganym wirze ostateczności.
Strach pomyśleć, co by było, gdyby gniazdo rozwaliło się akurat w momencie, gdy idealnie pod nim rąbałbym drewno. Ten spadający, zszokowany rój, żądny krwi, żądlący "na ślepo", "na chybił trafił"...
Koniec z tolerancją i koegzystencją. Odkurzacz będę uruchamiał niezwłocznie po rejestracji nawet najmniejszych osich, gniazdowych przyczółków. Ale jeśli pojawią się szerszenie, to sobie odpuszczę i zawołam faceta, który co roku przyjeżdżał do nas, do Naszej Wsi i likwidował znacznie potężniejsze gniazda. Przy wstępnej rozmowie dotyczącej kosztów informował, że za każde gniazdo bierze 200 zł, ale raz, gdy usłyszał, że takich, mniejszych i większych odkryłem z siedem, wykazał się humanitaryzmem i zainkasował tylko trzy stówy.
ŚRODA (17.06)
No i dzisiaj głównym programem dnia było szukanie rowerów.
Przez 14 lat naszego życia w Pięknej Dolinie (z tego trzeba odliczyć dwa z Naszego Miasteczka) pewnym skandalem był fakt, że w tym czasie zrobiliśmy sobie może ze trzy wycieczki rowerowe. A jeździć było i jest gdzie, bo wszędzie pięknie i przyrodniczo urokliwie, a poza tym z biegiem lat przybyło wszelkiej infrastruktury rowerowej i nawet Piękna Dolina zaczęła się reklamować, jako Rowerowa Stolica Województwa. Nie wiem, czy zrobiła to samozwańczo czy jakieś oficjalne, kompetentne i upoważnione gremium taką ją uczyniły, ale nieważne. Jeździć jest gdzie i się można spokojnie zajeździć.
Kategorycznie postanowiliśmy, że teraz, kiedy już mieszkamy w Wakacyjnej Wsi, rowerowe wycieczki wejdą na stałe do programu ciepłego sezonu. O korzyściach dla zdrowia fizycznego i psychicznego, co jest przecież nierozerwalne, nie ma co mówić, a przy okazji będzie można uwiarygodnić się w oczach przyszłych gości i niejedno im podpowiedzieć lub zasugerować, gdy przyjadą do nas na wypoczynek.
Ja chciałem absolutnie rowery nowe, ale po różnych dyskusjach wyszło nam, że można mieć używany rower w przyzwoitym stanie, do tego markowy, za całkiem przyzwoite pieniądze.
Żonie w Powiecie od razu w pierwszym miejscu wpadł w oko jeden taki rower, którym przejechała się po placu i po jej maniakalnych oczach, bo od razu jej odpowiadał, było widać, że z miejsca by go brała. Zachowywała się jak nie ona, no bo gdzie wybieranie, jeżdżenie do kilku sklepów i dzielenie włosa na ośmioro?... Musiałem ją siłą odciągać, z kolei jak nie ja.
W końcu wylądowaliśmy w czwartym miejscu, w takim centrum rowerowym, najciekawszym z dotychczasowych, gdzie rowerów używanych i nowych, takich od 600 zł, i wcale nie badziewia, do 11.000, było bez liku. Sympatyczna obsługa, pan i pani, po naszym opisie, co z tymi rowerami będziemy wyczyniać, wybrali nam trzy używane. Ja zacząłem objeżdżać takie dwa, po 950 zł za sztukę, a Żona trzeci. Całkiem fajnie się jeździło, po czym z Żoną się zamieniliśmy. Z miejsca mnie zatkało, bo różnica w komforcie jazdy i tym czymś była tak duża, że z miejsca się w nim "zakochałem". Wtedy dopiero spojrzałem na cenę - 1600 zł. To przynajmniej się wyjaśniło.
Żona stwierdziła, że ona wybiera właśnie ten, bo czuje się, jakby na nim jeździła zawsze. Ja też bym się na nim chciał tak czuć, ale sztuka była jedna. To daliśmy zaliczkę i stwierdziliśmy, że poczekamy do piątku, kiedy to będzie następna dostawa Bo ja, proszę państwa, chcę taki sam i żaden inny.
I tak w gadce, od słowa do słowa, wyszło, że ta pani uprawia triathlon, od 2000. roku dyscyplinę olimpijską.
- Kiedyś poszłam przez męża na takie zawody i stwierdziłam, że w życiu czegoś takiego bym nie spróbowała. - A potem mnie wciągnęło i zaczęliśmy wspólnie jeździć.
Faktycznie na ścianach wisiały w ramkach zdjęcia z zawodów z ich udziałem, albo jak stoją na podium ze zdobytymi trofeami.
Pani udało się nas wprowadzić w osłupienie.
- Trzeba przepłynąć 1,9 km, przejechać na rowerze 90 km i przebiec 21 km. W tej kolejności. A mężczyźni wszystko razy dwa.
W trakcie jej opowieści już widziałem, jak może po 500 m wyspecjalizowani nurkowie szukają mnie na dnie sportowego akwenu albo po 20 km roweru, jakbym przeżył akwen, albo po 2 km biegu, jakbym jakimś cudem przeżył i akwen, i rower, specjalistyczny helikopter ratownictwa medycznego wiezie mnie na ostry dyżur reanimacyjny, może nawet do Metropolii, gdyby zawody odbywały się akurat w jakimś jej pobliżu.
A pani wyglądała tak, że nie dałbym za nią "sportowo" nawet i pięć groszy. Ale za to jak dzięki niej to centrum rowerowe mocno w naszych oczach się uwiarygodniło...
Umówiliśmy się, że zadzwonią do nas w piątek, jak przybędzie nowa dostawa.
Drugim, istotnym jednak, elementem dzisiejszego dnia była konieczność wyboru nowych okularów.
Żona musi dać odpocząć oczom i przestać je maltretować szkłami kontaktowymi, ja zaś muszę uniknąć zbieżnego zeza. Udało mi się go nie dostać, chociaż długo jeździłem Inteligentnym Autem mając idealnie na wprost moich oczu na przedniej szybie nadkruszony ubytek i udało mi się go uniknąć, mimo że od wielu miesięcy taki drobny ubyteczek był na prawym szkle okularowym. Ale ostatnio pojawił się również na lewym, chyba wskutek różnych ogrodowych prac. A tego, jako okularnik, na dłuższą metę nie mogłem zdzierżyć.
Problem pojawił się od razu. Moje okulary będą musiały jechać na dwa tygodnie do Stolicy, gdzie je zrobią, a ja w tym czasie mam sobie radzić. Stwierdziliśmy z Żoną, że może w domu są jakieś stare, w których bym ten okres przechodził i przejeździł. Co prawda myśl o ich szukaniu w kilkudziesięciu kartonach mnie osłabiała, bo dodatkowo sobie wyobrażałem, że jak się zaprę, to na pewno je znajdę, ale w ostatnim przywalonym pozostałymi, ale nie było wyjścia.
Z kolei Żonę namawiałem na takie fajne oprawki a la Harry Potter, ale ponieważ do końca nie była przekonana, więc poprosiła o ich odłożenie i umówiliśmy się na powtórną wizytę w piątek.
Do młodej pani nas obsługującej nie można było mieć zarzutu. Straszne było tylko to, że wszystko musiała(!) nam powiedzieć, omówić nawet oczywiste oczywistości, bo tak była szkolona. No i ten wyszkolony, nienaturalny tembr głosu...Ale darowaliśmy jej Bo teraz takie oprawki są modne mimo że Żona na słowo modne reaguje nadzwyczaj alergicznie przygważdżając nieszczęśnika, który przed chwilą wypowiedział to słowo pytaniem A proszę mi wytłumaczyć, co to znaczy modne?! To znaczy jakie?!
Trzecim istotnym elementem było oglądanie kafli. Czas w tym względzie był najwyższy, bo Bas z Barytonem zaczęli naciskać i się dopytywać, kiedy będą i jakie.
Objechaliśmy kilka nieciekawych "kaflowych" miejsc, aż w końcu natrafiliśmy na nawet sensowne, to znaczy mocno zarzucone wszelkimi kaflami i niczym więcej, jak w innych, co uwiarygadniało placówkę. Oczywiście dominowały te wielkie, takie na glanc, przeważnie błyszczące, moderne i modne, które omijaliśmy szerokim łukiem ku zdziwieniu pana. W końcu nie wytrzymał przy kolejnej naszej odmowie na jego świetną propozycję.
- Ale dlaczego?! - zapytał. Podniósł wyraźnie głos, zdawał się być obrażony i zaczęliśmy wyraźnie odczuwać, że zaczyna nas traktować jak lekko niedorozwiniętych i mocno błądzących w kwestii wyboru.
Tego mi tylko było trzeba. Nie wiem, w jaki sposób udało mi się wysforować przed Żonę, która "normalnie" w takich momentach reaguje natychmiast i strach się wtedy bać.
- Może dlatego - odpowiedziałem patrząc zjadliwie - że jesteśmy nietypowi, nieszablonowi i niestereotypowi! - I że wiemy, czego chcemy i nigdy nie kierujemy się modą!
Facet spasował. Znalazł nam coś, co nam odpowiadało, raz jeszcze, ale już delikatnie, się zdziwił, że te same kafle chcemy kłaść i na podłogę, i na ściany i To ja teraz zamówię w Internecie.
Przy energii, jaką wydzielałem, system oczywiście się zawiesił, więc się umówiliśmy, że on nam później telefonicznie złoży ofertę.
- W życiu u niego nie kupię! - odezwała się Żona jeszcze dobrze nie wsiadłszy do auta. - Widziałeś jego zachowanie?! - Poza tym wyraźnie kręci z cenami!
- To co my teraz zrobimy?! - zapytałem myśląc że temat mamy z głowy.
- Kupię przez Internet, bo już wiem, czego chcę.
Po tych emocjach postanowiliśmy pojechać i zobaczyć w Pięknej Dolinie nowe miejsce gastronomiczne. Ich właściciele lata przed nami dzierżawili od Państwowych Lasów taki duży dom wraz z otoczeniem pośrodku lasu, w którym prowadzili pokoje, a przede wszystkim świetną kuchnię opartą na dziczyźnie. Wiele razy tam jedliśmy, a raz nawet nocowaliśmy, gdy był okres remontu Naszej Wsi i nie chciało się nam wracać do Metropolii.
Ale ile można żyć na niepewnym garnuszku. Lasy tego nie mogły albo nie chciały sprzedać, a oni w związku z tym w nieswoje nie mogli inwestować. Klimat miejsca był więc oryginalny, wakacyjny ale tchnęło schyłkowością. I kilka lat temu nie wytrzymali, wypowiedzieli umowę dzierżawy i przy wsparciu unijnych środków wybudowali zupełnie coś innego. Nowoczesnego, takiego według powszechnych standardów, ale z gustem, już dla klienta wszech obecnego, czyli masowego. Nie można im mieć to za złe, bo żeby całość utrzymać, to musi się wszystko kręcić.
Wyraźnie się kręci, mimo że wystartowali raptem dwa tygodnie temu. Otoczenie już inne, ale kuchnia ta sama. Świetna.
Zamówiliśmy na spółę carpaccio z jelenia (Żona żałowała, że nie wzięliśmy każde dla siebie), ona sandacza, a ja karpia. Wszystko pyszne. Na deser kawa i sernik (ja), uwaga, grudkowy, a to niezwykła rzadkość. Oczywiście do teściowowej (do teściowianej?) się nie umywał, ale jednak...
Będziemy już wiedzieli co i jak polecać naszym przyszłym gościom.
Będąc w tych terenach nawiedziliśmy zakład stolarski produkujący meble. Z pozyskaniem fachowców do różnych prac remontowych w ostatnich czasach jest duży problem, bo ileś lat temu był boom na kształcenie w zarządzaniu i marketingu, bo wszyscy chcieli zarządzać (efekt jest taki, że zarządzający nie mają pracy, a mechanicy, budowlańcy, stolarze, itd. czeszą kasę), a dogadanie się na jakiś sensowny termin ze stolarzem graniczy z cudem. Stąd dawno musieliśmy spuścić z tonu i przestać się upierać, że wszystkie szafy, szafki i zabudowy muszą być z drewna.
Zmuszeni zostaliśmy do szukania innych rozwiązań.
Szef zakładu stwierdził, że i owszem, on przyjedzie za tydzień na pomiary, ale realizacja zamówienia odbędzie się nie wcześniej niż w sierpniu. To i tak pięknie, bo niektórzy proponowali wrzesień i później.
Gdy wróciliśmy do domu, poprosiłem Sąsiada Muzyka, żeby pomógł mi znaleźć fachowców, bo teraz na dodatek za diabła nie możemy znaleźć murarza. A chcielibyśmy, pod urlopową nieobecność Basa i Barytona, jakoś wykorzystać ten czas i postawić dwa mury, które nie dość że uatrakcyjniłyby i udizajnowałyby cały teren, to spełniałyby bardzo istotną funkcję.
Ale co tam murarz i inni fachowcy, skoro nie mogę dostać "głupiej" słomy na permakulturę. Czegoś takiego polska wieś nie produkuje. Kogo bym zapytał, to nie wie Bo już, panie, gospodarstw, takich prawdziwych, nie ma. Wiadomo, "wszyscy" mieszkają na wsi, ale pracują w mieście, gdzie chyba zarządzają.
Żeby nie wyjść z fizycznej wprawy kosiarką skosiłem sobie, ot tak, teren, a potem nawet użyłem podkaszarki. Bułka z masłem. Za chwilę nie będzie specjalnie nad czym się rozwodzić.
Wieczorem, przed pójściem spać, zadzwoniłem do Skrycie Wkurwionej. Nie wiem, co mi się stało, ale coś mnie tknęło. I okazało się, że Skrycie Wkurwiona nie jest już skrycie, ale wkurwiona całkiem jawnie. Zszokowaliśmy się z Żoną, bo wieści nie były dobre. To wymyśliliśmy, że musi do nas przyjechać. Okazało się, że najlepiej w środku tygodnia i najlepiej ze swoją przyrodnią siostrą (wspólny ojciec), czyli Trzy Siostry Mającą (w tym właśnie Skrycie Wkurwioną), której środek tygodnia odpowiada, bo i tak jest na zwolnieniu w związku z operacją haluksa. Przy czym narzuciliśmy, jako gospodarze, system picia u sióstr. To znaczy pije Skrycie Wkurwiona, żeby się jej język rozwiązał i żeby wszystko z siebie wyrzuciła i przestała być skrycie, a auto prowadzi Trzy Siostry Mająca.
CZWARTEK (18.06)
No i dzisiaj rano czochrając się po szczeciniastej, zakurzonej, swędzącej głowie natrafiłem na poosową gulę, która swoim bólem ostrzegła mnie, żebym w tym miejscu takich higienicznych zabiegów jeszcze nie robił.
Duży Gospodarczy i Mały Gospodarczy zaczęły się strasznie wypełniać.
Wcześniej kosiarką, podkaszarką, piłą, wkrętarką, pompą, wężami i stojakiem na nie, później 4. bojlerami 50 l i 3. 15-litrowymi, a dzisiaj "przyjechały" 4 sedesy, 2 piękne ceramiczne zlewy, 2 baterie zlewowe i 2 umywalkowe, 4 umywalki, pięćdziesiątki, takie pizdusiowate, ale do wymiaru łazienki w proporcjach dobre.
- Ludzie teraz nóg w umywalkach nie myją. - stwierdziła Żona na moje kwękanie, że ja wolałbym sześćdziesiątki. Widać, że pamięta komunę.
Akurat w tym względzie była wspierana przez Basa, który raz elastycznie i dyplomatycznie wspiera ją, a raz mnie. Bo Baryton, mimo że nieraz naciął się ze swoimi opiniami na ripostę Żony, specjalnych wniosków nie wyciąga i dalej ze swoimi sugestiami Bo tak będzie dobrze i modnie samobójczo się pcha.
To wszystko, co "przyjeżdża", a jest już rozpakowane, powiększa tylko ogólny harmider. Bo obok, często bez ładu i składu, stoją opakowania, potężne kartony, folie i różne gąbczaste zabezpieczenia. Reszta stoi na paletach tak, że powoli nie ma gdzie wsadzić szpilki.
A zamawiać dalej trzeba, bo wymaga tego logistyka i zabezpieczenie frontu robót. Więc dzisiaj Żona zamówiła kafle, luksfery, dwie lodówki i dwie płyty ceramiczne. W tym wszystkim zaobserwowaliśmy ciekawe zjawisko - Żona się strasznie denerwuje, jak zamawia, a ja dopiero przy dostawie. Na razie nie umiemy sobie tego wytłumaczyć.
W końcu przyjechał "jakiś" stolarz. "Jakiś", bo polecony przez Basa, ale od samego początku taki wystraszony, a jak usłyszał o zakresie robót, to zaczął wymiękać. Ma dać znać, czy się podejmie.
A potem przyjechał murarz, też od Basa. Ten się niczego nie wystraszał, miał całkiem niezłe pomysły i nawet podjął się prac Może w lipcu?...Więc nadzieje są.
Dzisiaj zacząłem kolejny permakulturowy etap. Wypełniania skrzyń według instrukcji Córci.
Dna wszystkich czterech wyłożyłem czyściutkim kartonem. Czyściutkim w takim sensie, że żaden z nich nie mógł być barwiony i z każdego usunąłem każdą drobinę folii, takiej czy owakiej, i różne naklejki. Potem wszystko wymościłem gałęźmi z krzaków i drzew liściastych. I przystąpiłem do zasypywania ziemią. Praca była dość prosta i wymagała prostego systemu step by step.
Okazało się, że przedni brzeg taczki, ten zadarty do góry, jest na tyle wysoko, że nie trzeba było przy skrzyni konstruować żadnej podjazdowej rampy. O krawędź skrzyni będącej solidnym punktem podparcia opierałem przód taczki, a drugi jej koniec ze sporym stęknięciem unosiłem go góry trzymając za rączki. Ziemia pięknie, z przyjemnym szelestem, wpadała do środka. I tak "tylko" kilkanaście razy, dopóki jej poziom po precyzyjnym zgrabieniu nie osiągnął wysokości pierwszej deski.
Do drugiej skrzyni się nie zabierałem w ramach mądrego dozowania wysiłku fizycznego, czyli MDWFu. Mógłbym, osłabiony, przypadkiem do niej wpaść i już w zasadzie się stamtąd nie wydostać. Chyba by nie było nawet takiej potrzeby, skoro skrzynie mają sensowne rozmiary 1x2 metra. Wystarczyłoby tylko zasypać.
W przerwach, ażeby pracę sobie urozmaicić i żeby pracowały różne mięśnie, przekopywałem kartony w poszukiwaniu starych okularów. Udało się przekopać tylko 1/3 z ogółu zaplanowanych w moim czarnowidztwie. Radość nie trwała długo, bo wszystkie "odkopane" okulary okazały się mieć na "prawym oku" wstawioną soczewkę z astygmatyzmem. Wszystko przez niektórych okulistów, którym w różnych chwilach mojej słabości dawałem się na ten astygmatyzm namówić, niepomny że takie soczewki przyprawiają mnie bardzo szybko o ból głowy, że je fatalnie znoszę (zawroty głowy) i że przecież mojemu prawemu oku i tak już nic nie pomoże, bo blizna na rogówce zostanie do śmierci.
Ale od czego jest Żona. Wymyśliła, że w tych starych oprawkach trzeba będzie wymienić oba szkła na takie podstawowe, najtańsze, na zasadzie Będziesz miał w razie czego zapasowe, a przez dwa tygodnie się przemęczysz, dopóki nie dostaniesz tych ostatecznych. Więc na takiej dobrej fali udało mi się ją przekonać, że trzeba byłoby dokupić do kosiarki jeszcze jeden akumulator o większej pojemności (4Ah) i wtedy wespół z dwoma obecnymi 2.Ah całkowicie rozwiążą organizację koszenia naszego terenu.
Wieczorem Kolega Inżynier potwierdził swój przyjazd w sobotę razem z córkami, a Skrycie Wkurwiona, niezależnie, swój w najbliższą środę razem z siostrą. I kto by to kiedyś wymyślił, że tak będzie.
- Na pewno nie my. - skomentowaliśmy z Żoną kładąc się spać.
W nocy rozpętała się burza i strasznie lało. W łóżku długo nerwowo nie wytrzymałem. Miałem świadomość, że tam na górze, aby cały teren budowy się wietrzył, wszystkie nowe(!) okna są pootwierane. Co prawda tylko uchylnie, ale czy w takiej sytuacji mogłem spokojnie spać? Nic się oczywiście nie stało, ale dopiero po powrocie zasnąłem kamiennym snem. Ponoć strasznie grzmiało.
PIĄTEK (19.06)
No i dzisiaj ja się denerwowałem, bo "przyjechały" luksfery, dwie lodówki i dwie płyty ceramiczne.
Ledwo wczoraj zamówione. Może to przez tę szybkość realizacji?
Dzisiaj znowu pojechaliśmy do Powiatu. Głównym pretekstem były rowery. W nowej dostawie takiego, jak Żony nie było, Ale przyjedźcie państwo, w internecie pokażemy mężowi taki jeden egzemplarz, może mu się spodoba, to sprowadzimy.
Co z tego, że na obrazku mógłby mi się spodobać? Obrazek jedno, a wypróbowanie, przejażdżka to drugie. Ale przyjechaliśmy. Obrazek, nie powiem, ładny, rower Giant, ponoć markowy Ale co będzie, jak państwo sprowadzicie, a mnie się nie spodoba? Zrobi się głupia sytuacja.
- To może się pan przejedzie takim samym rowerem, tylko droższym od tego z obrazka, bo ma lepsze przerzutki? - zaproponowano.
Jeździłem po placu w deszczu i nie mogłem przestać. Po prostu świetny. Nie było co się zastanawiać.
Można powiedzieć, że ten "mój" egzemplarz został sprzedany na pniu.
Obie sztuki dostarczą nam jutro rano do Wakacyjnej Wsi.
Pani, ta od triathlonu, dzisiaj była ubrana w sportowy strój i tym razem dałbym chyba więcej niż 5 groszy. Było widać, że z taką to nie ma co zadzierać, chociaż przecież nadal była miła i sympatyczna. Jak również jej mąż, który w pewnym momencie przyjechał. Tu od razu dałbym więcej.
Kupując młynek do mięsa, jedyną ostatnio normalnie kupowaną rzecz, zapytaliśmy tak dla żartu pana, czy przypadkiem u niego nie ma tuszu do drukarek. Pan, owszem, ratował nam życie dowożąc ostatni odpowiadający nam egzemplarz lodówki, a potem zmywarki, ale tuszy (tuszów?) nie prowadził. A usłyszawszy, że chcemy jechać do Media Expert machnął ręką.
- Jedźcie do Heńka, on ma dobry wybór i jest taniej.
I wytłumaczył nam gdzie.
- Dzień dobry - zagadałem na wstępie do pani siedzącej za ladą przed komputerem. - Czy tu pracuje pan Heniek?
Pani potaknęła głową bez krzty zdziwienia, jakby pytanie było oczywiste i każdy klient zaczynał nim zakupy.
- A to dobrze trafiliśmy. - wyjaśniłem, chociaż wyjaśnić to nic nie mogło.
Pani dalej była niewzruszona na zasadzie Przychodzi klient, trzeba mu sprzedać towar i niczemu się nie dziwić, bo co to da?
Do końca nie dała się wyprowadzić z równowagi.
- Zauważyłeś, jak cały czas znosiła twój dyrektorsko-nauczycielsko-pouczający ton? - zapytała Żona, gdy wyszliśmy ze sklepu.
Zauważyłem i, słowo daję, podziwiałem. Bo oczywiście pretekstem do mojego tonu było pytanie o NIP w celu wystawienia faktury.
- A skąd pani będzie wiedziała, na jaką nazwę ją wystawić?
- Ściągnę z CEIDG. - odparła w ogóle się nie dziwiąc i nie pokazując zupełnie po sobie, że ma do czynienia z ewidentnym idiotą.
Na to tylko czekałem. Przeprowadziłem swój standardowy, krucjatowo-szkolący wykład na temat podmiotu gospodarczego będącego osobą fizyczną, który to właśnie z tej racji, że jest osobą fizyczną może pod jednym numerem NIP prowadzić wiele firm o różnych nazwach.
- To proszę podać nazwę, wypiszę. - odparła, jakby nie słyszała mojego tonu i nie widziała wrednego wyrazu mojej twarzy (jedno z ulubionych stwierdzeń Żony).
A potem nas zaskoczyła swoim innym sposobem bycia, gdy usłyszała, że przyszliśmy z polecenia tego pana od AGD i stąd moje pytanie o pana Heńka. Rozluźniła się, uśmiechnęła i, jak powiedziała później Żona, przybrała prywatną pozę. Pełen profesjonalizm. No może z wyjątkiem tego CEIDG.
No to tam na pewno wrócimy. Do Heńka...
Od Heńka pojechaliśmy ponownie w sprawie okularów. Była inna pani, równie młoda, o innej fizjonomii, wzroście i wszystkim innym zewnętrznym niż jej koleżanka, ale o takim samym sposobie wysławiania się z odczłowieczonym słownictwem, z takim samym tembrem i intonacją głosu, z takim samym brakiem indywidualizmu. Poza tym bez zastrzeżeń. Taki świat i takie szkolenia.
Żona w końcu zrezygnowała z tych harrypotterowskich oprawek.
- Nie uważasz, że wyglądam w nich jak sowa?
Rzeczywiście wyglądała, jak sowa. Dopóki mi tego nie powiedziała, tego nie widziałem. A tak, no cóż, ja też nie chciałem, żeby wyglądała jak sowa. Skończyło się na wybraniu fajnych oprawek, do dali i do czytania, ale bez specjalnych, innych ptakopodobnych ekstrawagancji. U mnie sprawa była prosta. Musiałem tylko podpisać takie oświadczenie, że szkła, które "kazałem" wstawić w stare oprawki, są dobrane bez badania lekarskiego i że w związku z tym niszczę sobie wzrok na własne życzenie i że firma za moją głupotę nie bierze odpowiedzialności. Chyba w oświadczeniu nie było użyte słowo głupota, ale wydźwięk był mniej więcej właśnie taki. Za to Żona umówiła się na środę na badanie lekarskie. Całkowicie mądra.
Nie mogliśmy się oprzeć i znowu wybraliśmy się do Nowego Kulinarnego Miejsca.
Żona wreszcie mogła spokojnie zjeść całe carpaccio z jelenia i jakąś sałatkę, a ja pasztet z dzika i sandacza. Czekając na rybę Bo wszystkie potrawy przygotowujemy na bieżąco zadzwoniłem do Wydziału Komunikacji w naszym starostwie.
- Proszę pani, czy można już normalnie, czyli osobiście przerejestrować auto? - zapytałem. - Bo nie chcielibyśmy zapłacić kary.
- Proszę się nie obawiać. - uspokoiła mnie pani. - Trzeba mieć ze sobą oryginał faktury wykupu z leasingu, kartę auta, dowód rejestracyjny z aktualnym przeglądem i oczywiście tablice rejestracyjne.
- A dostaniemy nasze, powiatowe, bo straszono nas, że na tych stołecznych to będziemy już jeździć do końca życia?! - A to byłby taki obciach!
- Nie, nie, będą powiatowe. - Projekt ustawy jest dopiero w sejmie. - tłumaczyła pani wyraźnie tłumiąc śmiech.
To jednak trzeba będzie się pospieszyć, skoro projekt jest w sejmie. Bo teraz, za PISu, to tak wszystko, szybko i po nocach uchwalają, że możemy się ocknąć, jak Himilsbach z angielskim. Widząc nasze tablice inni kierowcy będą nas wyzywać, pokazywać fucki i pukać się po głowie, chociaż my przecież tutejsi i bogu ducha winni.
W trakcie pysznego sandaczowego kęsa przyszła wiadomość od wystraszonego, ale za to kulturalnego stolarza. Jednak wystraszył się zakresu prac i odmówił.
Po obiedzie mieliśmy odebrać wreszcie Terenowego, w którym ponownie wymieniono włącznik szyb. Ale oboje zapomnieliśmy o tym, a Żona wypiła małe piwo i było po herbacie. To jej wymyśliłem, że jutro rano pan z rowerowego centrum, po przywiezieniu naszych rowerów, zabierze mnie do Powiatu i wrócę sobie spokojnie Terenowym. Bardzo mi była wdzięczna.
Dzisiaj fachowcy pożegnali się z nami na dwa tygodnie. Może to i dobrze?
Wieczorem znowu stosowałem MDWF i zasypałem tylko jedną skrzynię.
SOBOTA (20.06)
No i dzisiejszy wpis musi poczekać do następnego tygodnia.
Wizyta Kolegi Inżyniera była zbyt ważna, żeby potraktować ją po łebkach i tłumaczyć się zwykłym zmęczeniem i bólem kręgosłupa z powodu ślęczenia nad laptopem.
Ale o Po Morzach Pływającym wspomnę, żeby nie wylądował na samym końcu wpisu. Oczywiście, że zapomniał o całym bożym świecie. Po tylu miesiącach wody rzucił się na kamienie, których u nich, takich rozmaitych, pięknych okrąglaczków, nie brakuje. I z nich tworzy wymyślne konstrukcje, a to ogniska, a to różne wydzielone strefy do uprawy roślin, a to ścieżki. Piękne zdjęcia wysłał Żonie.
NIEDZIELA (21.06)
No i mamy Pierwszy Dzień Lata.
Nas przywitało lekko dżdżyście i trochę chłodno, nomen omen. A i tak nie przeszkodziło mi to usiąść nad stawem z porcją porannego twarożku. Aura otaczająca staw, czyściutka woda, zielenina pchająca się do niej ze wszystkich brzegów, cisza i spokój, w tym wewnętrzny, wprawiały mnie w dobry nastrój. Dodatkowo dwa stwory, żaba i kogut, mnie rozśmieszały. Żabę, oprócz standardowego, przeciągłego rechotu, wzięło na "wysublimowane" trele. Wyrzucała z siebie z dużą częstotliwością krótkie rechoty. Pięknie to nie brzmiało, a jednak...
A z oddali kogut piał maniakalnie, chociaż to już była przecież dziewiąta.
Oczywiście oba stwory potraktowałbym ze śrutówki, gdyby tak się zachowywały o trzeciej, czy czwartej nad ranem. Bo szacunku dla bardzo wczesnej pory dnia i dla innych współmieszkańców przecież nie mają. Na szczęście i dla nich, i dla mnie odległość, jaka ich dzieli od naszej sypialni, jest spora, no i nowe okna załatwiają sprawę.
Potem się rozpadało na dobre. To w tym deszczu, ubrany w polskie porządne kalosze i kurtkę przeciwdeszczową, brodziłem pośród traw wypatrując tryfidów. Wyraźnie dogorywają, ale jeszcze walczą.
Niestety reszta dzisiejszego dnia znajdzie się w następnym wpisie.
PONIEDZIAŁEK (22.06)
No i Krajowe Grono Szyderców jest w Pucusiu.
I judzi nas zdjęciami i drobnymi faktami.
To też zasługuje na szerszy wpis, więc dopiero za tydzień.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił jedenaście razy i wysłał jednego smsa, że dzwonił.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 22.44.
poniedziałek, 15 czerwca 2020
15.06.2020 - pn
Mam 69 lat i 197 dni.
WTOREK (09.06)
No i wczoraj miałem apogeum kryzysu psychicznego.
Z perspektywy dzisiejszego dnia mogę to stwierdzić z pełną świadomością i odpowiedzialnością.
Najpierw zostawiłem Żonę i Grubą Bertę w Nie Naszym Mieszkaniu, a sam przyjechałem do Wakacyjnej Wsi o 07.00. Czy to mogło mi się podobać? Otóż nie! A czy to dobrze na mnie wpływało? Otóż nie! Niby tak samo, jak zwykle, ptaszki śpiewały, ale czy te ich durnowate poranne trele mnie cieszyły? Nie! Wkurzały mnie! Cieszyłyby mnie, gdybym śpiącą Żonę zostawił rano w sypialni, a sam z Grubą Bertą poszedł nad staw. A tak, owszem polazłem tam sam, ale jakoś tak bez sensu. Tłumaczyłem sobie, że tak jest boś niezwyczajny, bo na palcach jednej ręki możesz policzyć takie sytuacje, kiedy ty zostawałeś w domu sam, a Żona wyjeżdżała i co z tego? Zewsząd wiało obcością!
Obecność Basa i Barytona mogłaby mi pomóc na zasadzie wspólnego mianownika, takiego łącznika z "normalnym" życiem, ale jak to się miało odbyć, skoro oni zaanektowali naszą wspólną, Żony i moją, przestrzeń, wyprawiając na niej straszne rzeczy, dokonując gwałtu w postaci zaklejania wszystkiego co się dało czarną śmierdzącą folią i ryjąc w murze, tworząc olbrzymie w nim wyrwy, hałas i wszech obecny kurz.
Do tego stanu na pewno dołożyło się wyczekiwanie jutrzejszego dnia i przyjazdu ekipy z oknami. I, niechętnie przyznam rację Żonie, pierogi, czyli mąka. Stałem się po nich ociężały, nieswój i śpiący, ale coś przecież musiałem zjeść. Do pobliskiej restauracji pojechałem w pieleszach, tak wszystko miałem w dupie.
A dzisiaj przeszedłem apogeum kryzysu fizycznego. Czy to mogło mi się podobać? Otóż tak!
Przed 07.00 byli już Bas z Barytonem i Dziwny Hydraulik z pomocnikiem. Tak ich wszystkich naszło.
To od razu, bo mnie kilka dni temu prosił, zaprosiłem Sąsiada Muzyka, który miał interes do Dziwnego Hydraulika.
Sąsiada oprowadziłem po całym domu-budowie, żeby zobaczył ogrom prac i żeby mi było łatwiej wytłumaczyć się, dlaczego teraz nie możemy ich zaprosić z rewizytą. Oczywiście Sąsiad Muzyk mitygował mnie wykazując pełne zrozumienie sytuacji, ale wstępnie umówiliśmy się u nas na niezobowiązujące ognisko. Zresztą on też akurat u siebie dokonuje poważnej rewolucji logistyczno-remontowej.
O 09.30 przyjechała czteroosobowa ekipa z oczekiwanymi oknami.
W napięciu czekałem aż otworzą tylne drzwi auta. Bo klamka zapadła i jakie by nie były, należało je wstawić. Ale były piękne i szlachetne. Co tu dużo mówić - nie byle co!
Sympatyczni panowie, którym dobrze patrzyło z oczu, natychmiast zabrali się do roboty. Z ich szefem, brygadzistą, imiennikiem Hela i Po Morzach Pływającego, obszedłem tylko dom, on na szybach starych okien napisał nazwę danego pomieszczenia nadaną przez nas w trakcie zamówienia, taki wspólny kod, po czym wszyscy się tak zachowywali, jakby byli u nas z kilka razy. W ruch niezwłocznie poszły wiertarki udarowe, brechy i za chwilę starych okien nie było. Zawsze to podziwiam u prawdziwych fachowców. Bez sztucznych przygotowań, rytuałów i ceremonii, gadek i kawek, tylko trzask prask i po wszystkim.
Oczywiście nagła kulminacja 8. fachowców wprowadziła mnie w szok, ale zaraz potem dałem radę, bo uciekłem do Dużego Gospodarczego, gdzie zająłem się produkcją skrzyń, a jednocześnie byłem na zawołanie.
- Panie Inwestorze - kilka razy wołał do mnie przez okno brygadzista. - Czy może pan tu na chwilę przyjść?
To rzucałem pracę i przychodziłem, bo precyzyjne wcześniejsze pomiary ich szefa to jedno, drobne niespodzianki po wiertarkach i brechach to drugie, życie to trzecie i decyzja Pana Inwestora to czwarte.
Za którymś przyjściem udało się brygadziście mnie rozbawić.
- A jak pan myśli - zapytałem. - Czy dzisiaj zakończycie pracę, bo w waszym biurze powiedziano nam, że w razie czego zostaniecie na jutro?
- Tego to nigdy nie wiadomo.
Ale widząc moją zatroskaną minę dodał:
- No, nie, nie, postaramy się dzisiaj wszystko zrobić. - Najwyżej zostaniemy do oporu. - A pan jest do której godziny? - zapytał zaskakując mnie.
Wytłumaczyłem mu, że ja też jestem do oporu, zwłaszcza że tutaj mieszkam "na bieżąco". Rozejrzał się dyskretnie wokół, chociaż już od kilku godzin widział przecież ten teren budowy i popatrzył na mnie z niedowierzaniem upewniając się, czy aby nie robię jaj. Bo jaki inwestor mieszka z budowlańcami?
A my już tak trzeci raz - w Biszkopciku, w Naszej Wsi i teraz.
- Ale to już ostatni raz! - zakomunikowała Żona.
Zresztą Ale to już ostatni raz! powtarza od kilku tygodni.
Najpierw w ciągu dnia "zniknął" Dziwny Hydraulik, potem Bas z Barytonem, a o 17.30 panowie od okien. Uwinęli się w 8 godzin.
Z brygadzistą skontrolowaliśmy wszystkie. Przy każdym udzielił mi instrukcji obsługi, a przy trzech balkonowych dodatkowo pokazał, jak się je zamyka na klucz i otwiera, bo system jest dość wyrafinowany. Przy podpisywaniu protokołu zdawczo-odbiorczego przytomnie dodał:
- Radzę te drzwi balkonowe na razie wszystkie pozamykać, żeby przez nie nie chodzili budowlańcy.
I spojrzał na mnie przeciągle.
Facet wiedział, co mówił.
To, o czym mówił, doświadczyliśmy w Biszkopciku. Tam mieliśmy wstawione nowe drewniane okna z Sokółki, piękne, ale nie tak śliczne (ciągle nie mogę znaleźć właściwego określenia oddającego wygląd okien), jak obecne i jedne drzwi balkonowe prowadzące na taras. Jeden z murarzy, chłop na schwał i takoż tępy, pewnego razu dłonią wielką jak łopata i sękatą chwycił na naszych oczach za delikatną klamkę drzwi usiłując je otworzyć i wyjść na zewnątrz. Zanim się do niego rzuciliśmy, było za późno. Mechanizm już nigdy nie działał płynnie, a reklamować nie mieliśmy podstaw.
Żonę do końca mieszkania w Biszkopciku z tego powodu bolało serce.
"Za to" murarz ten nie umiał postawić zwykłego murku o podanej przez nas długości, co było istotne w stosunkowo małej kuchni. Co przyszliśmy kolejnego dnia z pracy, to murek był albo za długi, albo za krótki. "Za to" murarz ten potrafił wypić. To było widać i czuć.
W Dużym Gospodarczym w trakcie całej zadymy zrobiłem wszystkie (8 sztuk), dwumetrowe moduły do skrzyń, które będą stanowić u nich dłuższe boki. I na wytypowanym wcześniej, wspólnie z Żoną, miejscu zmontowałem jedną "na gotowo". Cacuszko. Zrobiłem zdjęcie i wysłałem Żonie, żeby się pochwalić.
...ale mnie wystraszyłeś!! - odpisała.
To najlepiej świadczyło, w jakim stanie była przez cały dzień. Bo co innego być na miejscu, choćby w najgorszym, a co innego być na metropolialnych rubieżach, z daleka od owego, kiedy to wyobraźnia jest nie do okiełzania i tworzy i podsuwa same czarne, stresujące scenariusze i wyolbrzymia w sumie proste, na tym miejscu właśnie, problemy. Stąd w międzyczasie przeprowadziliśmy dziesiątki rozmów co robią? i jak to wygląda? i jaka jest sytuacja?, i jeszcze więcej smsów. Przy czym w żadnym momencie wtedy jeszcze nie mogłem przysłać zdjęcia choćby jednego okna, bo ciągle w całości nie było gotowe.
I jak w końcu przyszło długo oczekiwane zdjęcie, na którym zamiast subtelnej i delikatnej, oliwkowej struktury okna zobaczyła kanciastą i brutalną, kolubrynowatą konstrukcję skrzyni, to czy można się dziwić reakcji?
- Noooo....nieźle to już wygląda... - znowu napisała widocznie ochłonąwszy po pierwszym szoku.
I za chwilę, kiedy już rzeczywiście i na spokojnie podziwiała:
- Jestem w szoku... Ale SUPER!
A gdy pochwaliłem się, że to samo zdjęcie wysłałem Córci i Heli z propozycją, że taką jedną mogę jej zrobić, Żona odparła, że jestem namolny i się narzucam. Faktycznie, gdy byliśmy u Helów, już wtedy napastowałem Helę, że jedną taką permakulturową skrzynię jej zrobię, ale się wywinęła twierdząc, że to dla niej za duża i że nie wiadomo, co ona będzie hodować. Czyli inaczej, w białych rękawiczkach, Odwal się, facet!
Na obiad pojechałem, gdy Dom Dziwo opustoszał.
Nauczony doświadczeniem zjadłem obiad z minimalną ilością węglowodanów. To spowodowało, że wieczorem byłem niczym nówka nieśmigana i tylko rozsądek kazał mi iść spać.
Nad stawem uciąłem sobie cztery pogawędki.
Krótką z Konfliktów Unikającym, żeby potwierdzić ich przyjazd w czwartek, dłuższą z Żoną podsumowując dzień i omawiając Jak to będzie jutro? oraz z Córcią i Synem.
Z Żoną ustaliliśmy, że ta czarna folia, to wstrętne ohydztwo musi zostać zerwane. Co z tego, że Bas z Barytonem zadeklarowali, że oni przed swoim wyjazdem na urlop ją całą odkurzą. Oni przez dwa tygodnie będą się wczasować, a my w tej śmierdzącej folii popadać w depresję?!...
Córcia, która z Zięciem jest przed nami całe permakulturowe lata świetlne pochwaliła profesjonalizm pierwszej skrzyni i całego zamierzenia. A potem na deser wysłała zdjęcie Wnuczki. Czegoś (powinienem raczej powiedzieć kogoś, ale to by zmieniło wydźwięk) tak pyzowatego dawno nie widziałem. I to jej wgapienie się w smartfona... Ubawiłem się setnie.
Z Synem pogadałem bardzo długo.
Ale trudno się dziwić, skoro on głosuje na Bosaka, a ja na Biedronia. Ale wbrew pozorom rozmowa była super, fajna, sympatyczna i z humorem. Może dlatego, że znaleźliśmy wspólny mianownik. W pierwszym momencie, gdy się dowiedział, że byłem na rocznicowych obchodach u Bratanicy, miał pretensje, że go nie powiadomiłem i nie zabrałem, ale gdy mu powiedziałem, że w zasadzie całe tamto towarzystwo będzie głosować na Dudę, stwierdził:
- To dobrze, że mnie tam nie było!
Na początek lipca umówiliśmy się na ich przyjazd do Wakacyjnej Wsi i przede wszystkim na łowienie ryb. Ustaliliśmy też, że we wrześniu spróbujemy znowu zorganizować wyjazd z dwoma dziadkami.
ŚRODA (10.06)
No i od rana zrywałem folię.
Zacząłem zanim przyjechali Bas z Barytonem, żeby postawić ich przed faktem dokonanym i żeby nie twierdzili, że po co, skoro będzie remontowany dół i szkoda podwójnej roboty, czyli powtórnego późniejszego oklejania podłóg.
Robota była ohydna z gatunku tych, których nie chciałbym w swoim życiu wykonywać. Nie dość, że wszystko trzeba było robić na kolanach, to folia trzymała bardzo dobrze i przy każdym brutalnym jej zerwaniu wzniecały się tumany kurzu. A potem taką syfozę musiałem składać na pół, znowu na pół i znowu, i znowu, i wynosić ładnie magazynując za Dużym Gospodarczym słusznie domniemując (domniemywując?), że ten szajs się jeszcze przyda, co potwierdzili Bas z Barytonem.
A gdy zerwałem dwie czarne kurtyny, wreszcie poczułem się lepiej. Obie chyba przydały się jak psu na budę, bo jedna odgradzała kuchnię od salonu, a druga wyimaginowaną część w kuchni, która stanowiła niby-spiżarnię, ale kurz i tak opanował wszystko. Efekt był taki, że ta pierwsza swoją olbrzymią, pionową i czarną płaszczyzną kilka dni mnie dołowała, a druga była tak dobrze oklejona przez Basa i Barytona, że drzwi lodówki stojącej w tejże niby-spiżarni otwierały się ledwo, ledwo tworząc taką szparę, przez którą musiałem wyciągać wiktuały wchodząc na szczyty zręczności, aby przez nią przecisnąć prawie w pionie talerz z zapasem twarogów. Dodatkowo nie mogłem dla ich i mojego bezpieczeństwa posłużyć się dwiema rękami, jak Pan Bóg przykazał, bo "po drodze" do lodówki stała zmywarka. Umiejętnie wbijała się w mój brzuch, a ja stojąc na palcach, wygięty w kabłąk i wyciągnięty jak struna jedną ręką się jej trzymałem dla złapania jakiej takiej równowagi, a tą drugą usiłowałem jednocześnie otworzyć drzwi lodówki (te nowoczesne mają taki specjalny zasysający system uszczelniania utrudniający otwieranie), nie dopuścić do ich natychmiastowego zamknięcia (te nowoczesne tak mają, żeby nie dopuścić do strat energii) i wyjąć talerz tak, żeby uniknąć katastrofy. Nic więc dziwnego, że obrzeża obudowy lodówki i jej drzwi były utytłane w twarożku, który codziennie przeciskałem przez szparę. A trzeba sobie uzmysłowić, że po odkrojeniu kawałka, resztę musiałem z powrotem wcisnąć do lodówki. Sam nie wiem, co było łatwiejsze?
Ale i tak miałem dobrze, bo za tą czarną kurtyną był mój azyl. Na zewnątrz łazili fachowcy, a ja mogłem sobie spokojnie, kameralnie kroić paprykę, cebulę, twarożek doprawiać i wymieszać, zrobić sobie kawę lub herbatę, bo i ekspres, i czajnik też za nią miałem. Wszystkie sztućce i talerze również i nie przeszkadzał mi fakt, że żeby do nich dotrzeć musiałem głęboko wciągać mój brzuch, na szczęście ostatnimi czasy mocno wyszczuplony, żeby przecisnąć się między ścianą a stołem, który swoim kantem szorował po ciele. No ale stół był niezbędny, bo wszystko na nim na stojąco, czując na plecach "przyklejoną" czarną, śmierdzącą chemicznie kurtynę, robiłem, a potem tylko odstawiałem kolejny brudny talerz lub kubek. Nie muszę mówić, że w tej ciemnicy miałem obstalowane oświetlenie.
Po wszystkim z talerzem pełnym pysznego twarogu i z kawą uciekałem nad staw, do drugiego azylu.
A co było z obiadami?
O ich przygotowaniu, a nawet odgrzaniu mowy być nie mogło. Stąd w poniedziałek w łachmanach, czyli pieleszach pojechałem do pobliskiej restauracji (5,7 km, 6 minut jazdy) usytuowanej w takim wypasionym centrum turystycznym zrobionym za unijne pieniądze i zamówiłem podwójną porcję pierogów nafaszerowanych rybą. Oczywiście im nie podołałem. To jeszcze pozostałe 5 sztuk miałem na wtorek na zimno na drugie śniadanie.
We wtorek znowu pojechałem do tej samej restauracji, ale postanowiłem uczcić koniec apogeum prac budowlanych i ubrałem się do ludzi, wyjściowo, mocno co prawda przykurzony, ale za to w znacznie lepszym nastroju. Pomny słów Żony, że po mące chce się spać (i tak po tych pierogach rzeczywiście było) zamówiłem szczupaka sous vide z ziołami, rosti ziemniaczane, chutney z pomidorów i kawę. Wszystko było tak pyszne i lekkie, że absolutnie muszę ją zaprosić.
Gdy dzisiaj przyjechali Bas z Barytonem, nawet specjalnie nie protestowali, że będą musieli dokończyć zrywania czarnej powłoki. Nie dość, że im to poszło wielokrotnie szybciej niż mi, to jeszcze Bas całość odkurzył tym swoim przemysłowym odkurzaczem, który jest niezwykle efektywny. Ma taką funkcję, która powoduje, że filtry w czasie pracy, na bieżąco "same" się czyszczą, wprawiane w drgania, jakby były trzepane.
Cała folia ładnie przeze mnie, a potem przez nich została złożona na pół, potem znowu na pół i znowu, i zmagazynowana za Dużym Gospodarczym do przyszłego wykorzystania.
Zdążyłem tylko wytrzeć na mokro schody i podłogę w kuchni i w salonie i pognałem do Metropolii. Żonie zostawiłem na wysprzątanej kuchni tylko dwa garnki z dwiema pokrywkami, wszystko szczelnie okryte warstwą kurzu, żeby miała namiastkę tego, jak to wszystko wyglądało.
Byłem tak organicznie zmęczony, że w Nie Naszym Mieszkaniu musiałem się położyć, choćby na 0,5 godziny. Leżałem w takim półśnie, ale trochę się zregenerowałem, na tyle, że po prysznicu na chwilę mogłem pojechać do Szkoły.
A potem pozostało tylko zwrotne pakowanie się i powrót do Wakacyjnej Wsi.
Wieczorem byłem już tylko zwyczajnie zmęczony, więc robota - odkurzanie sypialni (tam Basa nie wpuściłem) i wycieranie wszystkiego na mokro, łącznie z wszelkimi zakamarkami drzwi i różnych kątów, posuwała się do przodu.
CZWARTEK (11.06)
No i na dzisiaj mieliśmy zaplanowaną wizytę Córki Na Komunię Posyłającą i Konfliktów Unikającego.
Żona widząc wczoraj mój stan dosyć mocno sugerowała, aby wizytę odwołać, ale się zaparłem argumentując, że właśnie ze względów psychicznych jest mi potrzebna i że potrzebuję dla mojego zdrowia trochę oddechu.
Ledwo przyjechali, a już podnieśli larum O Boże, jak ty schudłeś!
Trudno im się dziwić, skoro nie widzieliśmy się, lekko licząc z rok czasu, a właśnie ten rok był tym, w którym zjechałem z wagą z 82 kg na 71. Zwłaszcza Konfliktów Unikający był lekko wstrząśnięty, bo zapamiętał mnie jako chłopa na schwał, a tu stała przed nim taka mizerota. Nawet wyraził troskę Ale ty nie przesadzaj, bo to wcale nie jest tak dobrze!, więc po pierwsze wszystko zrzuciłem na Żonę, a po drugie uspokoiłem ich, że jak tylko spadnę na 70 lub niżej, to natychmiast się za siebie wezmę i temu chudnięciu postawię tamę, i że będę żarł gluten i węglowodany co najmniej tak, jak Albercik sałatę w Seksmisji, gdy wreszcie udało im się z Maksiem wyrwać z kobiecej niewoli i dominacji.
- Ale czujesz się dobrze? - upewniła się z troską Córki Na Komunię Posyłająca.
Zamiast, niewdzięcznik, jej za to podziękować, czepiłem się pytając, czy przypadkiem za godzinę nie powinna sypać kwiatków na procesji. Choć młoda, zdążyła mnie już poznać, więc spokojnie odparła, że procesje są odwołane. Ale rok temu oczywiście były i bodajże starsza córka strasznie się rwała, żeby sypać, po czym, chyba przez upał, tak dostała w kość, że w tym roku odmówiła. A ponieważ weszła w wiek nastoletni, to wiadomo, że nie ma co z taką osobniczką próbować dyskutować.
Nawet nie wiedziałem, że procesje są odwołane. Jeszcze dzień wcześniej mówiłem Żonie, że jak taka będzie szła "naszą ulicą", to też sobie posypię. Mamy tyle pięknych pomarańczowych maków syberyjskich i olbrzymich, czerwonych tureckich, że żal byłoby nie wykorzystać i nie uświetnić tego święta, które jest świętem nakazanym (ciekawe, że we Włoszech obchodzone w innym terminie niż u nas; może ma to związek z tym, że oni są bliżej papieża?)
- Ani mi się waż! - warknęła.
Do tego wszystkiego przyjechała Pasierbica z Q-Wnukiem i Ofelią. Jakiś czas temu z Q-Zięciem przyjęli słuszną strategię, że nie wszędzie, jako małżeństwo, muszą być razem. Jakie to mądre i oczywiście mało odkrywcze, chociaż Była Teściowa Mojej Żony była tym faktem nieco zbulwersowana. Bo jak to, tak bez męża?
No i stało się!
Konfliktów Unikający obkuty w łowieniu ryb od małego chłopca pokazał mi co i jak (dwie wędki zostawili Bas z Barytonem) i złowiłem samodzielnie, "od początku do końca", niezłego amura. Chciałem go z miejsca ukatrupić, ale naciski Żony (Teraz tego nie rób, przy dzieciach!), Pasierbicy (Jak ty tę rybę traktujesz?! Dzieci widzą!) i Q-Wnuka (Ja pomyślę życzenie, a potem wpuścimy ją z powrotem do wody) zmusiły mnie do ugięcia się.
- To ja bym chciał takie lego, co... - zaczął z przejęciem Q-Wnuk opisując szczegóły.
Wpuściłem gada do wody.
- I gdzie to lego?! - wykrzyknął Q-Wnuk rozglądając się wokół i szukając w trawie.
Szkoda, że takie nastawienie do życia mija tak szybko.
Tym razem Q-Wnuk nie dał mi popalić, chociaż dwa mecze na strzelanie bramek do dziesięciu musiałem z nim rozegrać. Jego energetyczny impet rozłożył się po prostu na więcej osób.
O Ofelii nie mówię, bo ta idealnie zajmuje się sama sobą. Wystarczyło jej dać 20. metrową taśmę do mierzenia, taką zwijaną, na korbkę, a do tego szufelkę, żeby dziecka nie było.
Oczywiście Konfliktów Unikający nałowił więcej ryb, ale akurat wszystkie były małe, więc siłą rzeczy z powrotem wylądowały w wodzie. Ale za każdym razem emocje - piski i wrzaski były.
Ryby okazały się być jednym z dwóch clou programu. Drugim było ognisko i kiełbaski.
Nie ukrywam, że z obecnością Konfliktów Unikającego wiązałem pewne nadzieje, nie tylko towarzyskie.
- Czułem, że za tym zaproszeniem coś się kryje... - usłyszałem, gdy poprosiłem o pomoc.
W trzy minuty przenieśliśmy na miejsce przyszłego montażu cztery dwumetrowe boki skrzyń, które zmontowałem w słynny "okienny" wtorek. A potem zabraliśmy się za zdjęcie z fasady budynku "pięknego" zdobnego koła, takiego ogromnego, starego, okutego metalową obręczą, wiszącego na dwóch metalowych płaskownikach, które było kiedyś częścią konnego wozu, a które dodatkowo przy ohydnie łuszczącej się farbie, pasowało swoją wiejskością do "australijskiej" elewacji, jak pięść do nosa. Swym wyglądem i dominacją kłuło w oczy. Zwłaszcza Żona nie mogła znieść tego widoku, ciężko za każdym razem wzdychając.
Oczywiście z mety chciałem się zaharować przygotowawszy Makitę z udarem, młot i pomniejsze narzędzia, zakładając że żartów nie będzie i że może we dwóch damy radę. Już chciałem rozkuwać miejsca w cegle, gdzie płaskowniki były zamurowane, aby przygotować właściwy moment demontażu, gdy nadszedł Konfliktów Unikający.
- A nie lepiej najpierw zdjąć to koło z płaskownikowych zaczepów, a potem będziesz je sobie wykuwał?
Przyjrzałem się i faktycznie. Od razu, jak nie ja, głośno i werbalnie, z otwartą przyłbicą i z honorem, przyznałem, że gość ma zmysł inżynieryjny (inżynierski?) (w końcu studiował na Politechnice w Metropolii), a z kolei on, jak nie on, nie chełpił się wcale, że wpadł na takie oczywiste rozwiązanie i w ogóle przez resztę pobytu nie kłuł nim moich oczu. Zdjęcie koła zajęło dwie minuty, drugie tyle wykuwanie płaskowników, co czyniłem z sadystyczną satysfakcją, a najwięcej czasu zajęło oczywiście przygotowanie i sprzątanie narzędzi.
Tak więc wizyta Córki Na Komunię Posyłającej i Konfliktów Unikającego była pięknym połączeniem przyjemnego z pożytecznym z przewagą przyjemnego. Bo przyjazd Pasierbicy z Q-Wnukiem i Ofelią można by nazwać w pewnym sensie standardowym, roboczym, miłym i rodzinnym. Dzieci tak dostały w kość, że za rogatkami Wakacyjnej Wsi już spały w samochodzie.
A ja wieczorem pozwoliłem sobie na rzadki luksus położenia się do łóżka nie po to, żeby natychmiast ze zmęczenia zasnąć kamiennym snem, ale żeby delektować się taką sytuacją i poczytać sobie Kopalińskiego. Ciągle byłem na G, więc nic dziwnego, że to G w końcu mnie uśpiło.
PIĄTEK (12.06)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
Od razu rzuciłem się na maila od PostDoc Wędrującej.
Wczoraj wieczorem w ramach "przybywania u mnie mądrości wraz z upływem lat", co pozornie wydawałoby się niemożliwe, a jednak, po wyjeździe Pasierbicy z Q-Wnukiem i Ofelią, a za chwilę Córki Na Komunię Posyłającą i Konfliktów Unikającego, przyznam, że przychodziła mi do głowy myśl, żeby coś porobić, ot tak "dla relaksu", np. zmontować kolejną permakulturową skrzynię, bo w końcu dzień jest długi. Ale rozsądek zwyciężył.
Trochę jeszcze tylko zamęczałem pytaniami Żonę, czy aby na pewno dobrze robię, że tak wcześnie kładę się do łóżka starając się nimi usprawiedliwić, co doprowadzało Żonę do ciężkich westchnień i przewracania oczami, aż w końcu o w pół do dwudziestej zaległem w łóżku nad Kopalińskim.
Obecnie, jak wspomniałem, jestem przy G, można powiedzieć nadal. Przy F byłem jeszcze w Naszej Wsi, czyli w prehistorycznych czasach, potem jakąś chwilę F mi towarzyszyło w Nie Naszym Mieszkaniu, by przejść tam w G. I to G trwa i trwa. Nawet Żona po kilku miesiącach przestała już pytać, "gdzie jestem", skoro wiadomo.
Nad G długo nie posiedziałem, bo łóżko zrobiło swoje. Zasnąłem od razu, a potem jeszcze wielokrotnie, wybudzany co jakiś czas przez muchy. Widocznie te potężne powierzchnie nowych okien je przyciągały, bo cholery strasznie się tłukły, zwłaszcza te ogromniaste, tłuste. Wstawałem więc wybudzony i z zimną krwią i satysfakcją je mordowałem stosując perfidną technikę pułapki z okiennych zasłon i miażdżenia. Kiedy się wydawało, że wszystkie ukatrupiłem, za jakiś czas pojawiała się jakaś kolejna pojedyncza małpa, mimo że drzwi do sypialni przezornie zamknąłem przed Żoną, która w kuchennej części domu syciła się pięknymi drzwiami tarasowymi trzymając je ciągle otwarte, co powodowało, że kolejny tabun much wlatywał i nie wiedzieć czemu akurat tłukł się u mnie, gdy ponownie spałem, chociaż miał pod dostatkiem innych okien i szyb.
Potem, gdy już zapanowała musza cisza (muchowa?), przyszła Żona zasłaniać na noc zasłony Bo nie przeszkadza ci to światło? Owszem oślepiająca potężna tafla dawała po oczach, ale wystarczyło obrócić się do niej tyłem i można było spać. Zasłanianie okien to taki wieczorny rytuał Żony, do którego ja się nie pcham, bo wiadomo, że zrobię to źle i nieprecyzyjnie i że w którymś momencie w nocy może się przesmyknąć mikry promień światła, naturalnego lub sztucznego, a to dla niej byłoby niedopuszczalne i nie do zniesienia. Zasłony, te same co poprzednio, prowizoryczne, nie mogliśmy po wymianie okien z powrotem na chama przybić do nich gwoździami, więc Żona wymyśliła system z wykorzystaniem trzech dziur w ścianie (spadek po Pozytywnej Maryi) i sznurka, a ja od siebie dołożyłem kołki rozporowe, haczyki i wykonawstwo. Cały system za jakieś 10 zł wliczając w to wiszące szmaty z lumpeksu i nie licząc naszej robocizny.
Zostałem wybudzony kolejny raz, ale to mi zupełnie nie przeszkadzało. Pamiętam, że nawet porozmawiałem z Żoną, tylko nie pamiętam, o czym, bo zaraz znowu zasnąłem.
Dopiero na poważnie się rozbudziłem, gdy przyszła ostatecznie komunikując, że PostDoc Wędrująca wysłała maila i to ze sporym tekstem i zdjęciami, co u niej jest rzadkością, a na messendżerze (Messenger'ze?) dodała żeby było co czytać przy 2K+2M. Znaczy, że czyta, a to zawsze jest miłe dla blogera.
- Prześlę ci na twoją pocztę. - rozbudziła mnie kompletnie. - To sobie rano poczytasz.
Rzeczywiście PostDoc Wedrująca swoim długim tekstem uzupełniła wreszcie braki w naszej wiedzy.
Na przykład ciekawie umykała przed koronawirusem. Udało jej się wyjechać do Włoch kilka dni przed, zanim w Chinach, 16. stycznia, zaczęły się drakońskie obostrzenia. Potem poleciałam do Polski zanim zaczęło się we Włoszech. W Metropolii musiała jednak już zostać dłużej o 3 tygodnie względem tego, co planowała. To czas ten wykorzystała na urządzenie mieszkania, które teraz stoi puste, ale które daje gwarancję, że przynajmniej jak przyjedzie w dowolnej chwili, nie będzie musiała mieszkać u rodziców, do których nic nie ma, ale jednak. Do Chin wróciłam, jak w Europie było jeszcze spokojnie, a w Chinach zaczynała się normalizacja, dzięki czemu miałam tylko 14 dni kwarantanny domowej... No a jeszcze ciut później Chiny zamknęły granice dla cudzoziemców całkowicie....Tak że teraz jestem w Chinach, jest tu OK, ale nie bardzo mogę wrócić do Polski, a jeśli bym wróciła, to bym nie mogła wrócić do Chin.
Niezła kołomyja.
Ale PostDoc Wędrująca ma co robić, bo po restrykcjach zaczęli na uczelnie wracać studenci, również u niej, w Szanghaju, bo jest sezon obron. Odbędą się one jednak w trybie online.
Skąd ja to znam?
Wszystko to było jednak nic, mieściło się w życiowych standardach. Ale podpis PostDoc Wędrująca (50 lat i 82 dni) mną wstrząsnął. Wiem, że znamy się 20 lat, ale jak się dopiero nad tym faktem zatrzymam i zastanowię. Czyli że nie ma cudów, skoro ją poznałem jako świeżo upieczoną trzydziestolatkę (dokładnie widzę i nadal czuję ten moment i miejsce - lato, gorąco, już ciemno, Rynek w Metropolii, kawiarniany ogródek i charakterystyczny szum tworzony przez setki, tysiące(?) ludzi). Dla mnie jednak, mimo upływu tylu lat, taką pozostała.
Ta liczba, 50, strasznie kłuła w oczy. Żeby mi coś takiego zrobić z samego rana?! Rozbudziła mnie znacznie lepiej niż standardowa poranna kawa.
Dzisiaj zrobiliśmy zaplanowany wypad do Powiatu i do Naszej Wsi.
W Urzędzie Gminy, dzięki uprzejmości i sprawności dwóch pań, sprawę podatku od mieszkania w Pięknym Miasteczku oraz naniesienia stosownych zmian w CEIDG w związku ze zmianą miejsca zamieszkania załatwiliśmy błyskawicznie. Jeszcze szybciej poszło nam w Urzędzie Skarbowym. Wystarczyło wrzucić do skrzynki - urny, nomen omen, korektę PIT-u 39 związanego ze sprzedażą Naszego Miasteczka, bo należało wpisać adres zamieszkania obowiązujący na dzień sprzedaży, czyli Naszą Wieś, a my, jak debile, wpisaliśmy aktualny, Wakacyjną Wieś. Sympatyczna pani z US natychmiast tę niewłaściwość wyłapała i telefonicznie nas o tym powiadomiła.
Chcieliśmy odebrać Terenowego, ale bidulek musi jeszcze poczekać przycupnięty z boku warsztatu, bo reklamowany przełącznik służący otwieraniu okien nie dotarł. Za to dotarł tylny klosz do Inteligentnego Auta, który mechanik wymienił w trzy minuty, mimo że akurat miał śniadaniową przerwę. Teraz to jest prawie nówka nieśmigana bo i przednia szyba wymieniona, i tylny klosz, i wypolerowane wszystkie ryski na lakierze. Gdyby tylko chciało mi się go umyć, wyczyścić w środku i napachnić...
U Sąsiadki Realistki i Sąsiada Filozofa zabawiliśmy jak zwykle w czasie picia jednej sypanki i odebraliśmy kolejną porcję twarogu i jaj, a w drodze powrotnej kupiłem buty robocze, te czeskie, najlepsze, wkręty do skrzyń, bo dotychczasowe ich przygotowania pożarły już większość i dwie płyty styropianowe. Baryton zrobił z nich prowizoryczne osłony na framugach okien, bo serce by nam pękło, gdyby coś się z nimi przy otwieraniu stało.
W Powiecie zrobiliśmy też pierwszą przymiarkę do zamówienia wewnętrznych parapetów, czego w ogóle nie planowaliśmy i nie przychodziło nam to do głowy oraz prozaicznie kupiliśmy kiełbasę i inne wiktuały okołogrillowe na jutrzejszego grilla. Przyjeżdża Teściowa ze swoimi znajomymi, małżeństwem z trzema synami.
Wieczorem skończyłem drugą skrzynię. Wystarczyła tylko drobna pomoc Żony (With a little help from my friends) - przytrzymanie dwa razy, żeby robota śmignęła. I posadziłem bez od Heli, jedyne drzewko w przyszłości na naszym niedużym przydomowym trawniku a la pole golfowe.
O kładzeniu się do łóżka myślałem z prawdziwym przerażeniem. Jeszcze dwa dni temu klejenie się samego siebie do siebie w łóżku jakoś zniosłem, wczoraj było gorzej, a dzisiaj ta myśl była nie do zniesienia. Fizyczna praca i panujące w ostatnich dniach wysokie temperatury spowodowały, że się mocno nadpacałem i nadpociłem. A z tego zaczęło mi się kleić w wewnętrznej części stawów łokciowych, kolanowych, barkowych, między udami i na karku. Straszne! To jest chyba ten sam objaw, co przy woderach obłapiających mnie i sięgających do sutek. Nie do zniesienia!
Zwykłą higienę pomijam, bo człowiek w oczywisty sposób się brudzi i poci, a zwłaszcza na wsi to jest normalne, więc gdyby tylko to, nie byłoby problemu.
Życie uratowała mi Żona. Wodą ogrzaną w garze na kuchni polewała moje mocno wychudzone ciało, stojące w wannie w dolnej łazience, a ja odżywałem. A przy okazji naszły mnie niewesołe refleksje. Wykąpałem się w góra 10. litrach wody. A co by było, gdybym miał prysznic? Ile by wtedy poszło w kanał na darmo wody? A ile jej codziennie zużywa Ta Od Ablucji? Jak to przemnożymy przez... Straszne!
Na deser Żona pokazała mi na FB, jak Kobieta Pracująca zaprasza na spotkanie z naszym prezydentem. Łudziliśmy się, że może jednak nie, że może będą głosować inaczej, ale nasze nadzieje zostały rozwiane. No trudno, trzeba się z tym pogodzić, bo przecież ich lubimy i zależy nam na tej znajomości. A że mają taką drobną przywarę?... Kto ich nie ma?
Położyliśmy się przed 23.00. Jak na nas baaaardzo późno.
SOBOTA (13.06)
No i na dzisiaj rano nastawiłem smartfona aż na 07.30.
I co z tego, skoro już przed siódmą nie mogłem spać. Może ta wizyta Teściowej tak mnie nakręciła, nie wiem.
Bo żartów nie było. Jak w tym dowcipie:
- Tato - pyta syn wchodzący w dojrzały wiek. - Czym się różni <wizyta> od <wizytacji>?
- No, wiesz synu, jak by ci to wytłumaczyć... - Jak my idziemy do babci, to jest to wizyta, a jak babcia przychodzi do nas, to jest to wizytacja.
Popędziłem więc w te pędy do altany, żeby ją odkurzyć, powycierać stół oraz siedziska wiedząc, że tam będzie się koncentrować całe życie towarzyskie i że tam będzie przesiadywać Teściowa ze względu na zapowiadane upały. Podobnie było w czwartek, ale czy wtedy komuś to przeszkadzało lub czy w ogóle ktoś to zauważył? Wiadomo, wieś, kurzy się, są pająki, pyłki roślin, itd.
Dodatkowo na wizytację kupiłem specjalne metalowe widelce do pieczenia kiełbasek na ognisku, takie na długim metalowym "kiju", bo dotychczasowy system przestał być zabawny. Kijek z nadzianą kiełbasą potrafił, na skutek nieuwagi, przepalić się na swojej końcówce i cała oczekiwana kiełbasowość wpadała w ogniowe trzewia będąc tam spaloną bezpowrotnie.
Spotkanie udało się nad podziw nie licząc okropnego faktu, gdy wędkowy haczyk wbił się w łapę Grubej Bercie i ta zaczęła z nim uciekać ciągnąc za sobą kilometry żyłki. Jakimś cudem udało się Żonie ją przywołać, a ja wyzwoliłem ją z pęt, ale przy tym, w stanie bliskim histerii, nie zważając na nic nadepnąłem na wędkę naszego gościa, która nie wytrzymała ciężaru mojego ciała, mimo że wychudzonego, i pękła na pół. Gość wykazał niezwykłą siłę spokoju i zrozumienie. Zresztą przez całe spotkanie nic nie było w stanie go ruszyć, zdenerwować lub wzburzyć. Emanował spokojem, chęcią pomocy we wszystkim i naturalnym zainteresowaniem tego, co tu robimy. I ciągle starał się nam doradzać, bo okazało się, że jest z branży budowlanej i że się zna. Nawet przez moment mieliśmy z Żoną pomysł, aby wejść z nim we współpracę i żeby równolegle ze względu na czas zlecić mu inne prace niż te, które wykonują Bas z Barytonem, ale po zastanowieniu się, odstąpiliśmy od tego zamiaru. Bo na pewno jest rzetelny, punktualny, solidny i tym wszystkim, plus swoim sposobem bycia i empatią, błyskawicznie by nas wykończył. Nie po to przez tyle lat przyzwyczajaliśmy się do określonego wizerunku fachowca, żeby teraz, przy trzecim poważnym remoncie, przeżywać taki stres i przyzwyczajać się do nowego, który mógłby nas zagłaskać. Nie chcę przez to powiedzieć, że Bas z Barytonem są niesolidni, nierzetelni, niepunktualni i że nie znają się na swoim fachu. Broń Boże! Ale mają swoje drobne wpadki, co czyni ich bardziej ludzkimi.
Przebojem i hitem spotkania było oczywiście wędkowanie. Nawet panie, z wyjątkiem Żony, która potrafi zawsze wyalienować się z rozentuzjazmowanego tłumu, godzinami trzymały wędki usiłując bezskutecznie coś złapać. Mnie przez kilka godzin udało się złapać jednego amura, który poszedł pod nóż i jednego okonia, który, jako zbyt mały, odzyskał wolność. To wszystko wiedziałem od naszego gościa, który i w tych sprawach był oblatany. On oczywiście nałowił najwięcej ryb, ale zatrzymał tylko jedną i to na moje wyraźne życzenie, bo reszta była ewidentnie niewymiarowa. No, gdybym ja w przyszłości miał tak postępować, to tych amurów w życiu się nie pozbędę i stawu nigdy nie zasitowię i nie zanenufaruję.
W sumie spotkanie po stronie szkód się zbilansowało, bo chłopaki "w odwecie" za zniszczoną przeze mnie wędkę mocno sfatygowali pompkę do pompowania piłki. Za to po stronie zysków mogę odnotować fakt, że aby złowić de facto jedną rybę, strawiłem nad durnym kijem kilka godzin i wcale się nie denerwowałem przywoływanymi w myślach słowami Konfliktów Unikającego, który w czwartek co rusz powtarzał: - Człowieku, tutaj to ty masz prościznę. - Nawet wędki nie będziesz potrzebował. - Wystarczy podbierak, tyle jest ryb i tak biorą!
Po odjeździe gości wreszcie się normalnie zrelaksowałem. Zmontowałem aż dwie skrzynie, ostatnie. Bo i dzień czerwcowy długi, i przyjemny chłodek, no i chęć odreagowania po "szaleńczym" braniu ryb.
Widok czterech skrzyń był piękny. Taki użyteczny profesjonalizm.
NIEDZIELA (14.06)
No i dzisiaj o 09.00 wyjechałem do Metropolii.
W Nie Naszym Mieszkaniu cywilizacyjnie się odgruzowałem, ubrałem spodnie rurki, białą koszulę i marynarkę i włożyłem moje ulubione sztyblety. A co?! W końcu niedziela i ludziom trzeba się pokazać.
Tymi ludźmi byli portier, Zastępca Dyrektora, wykładowczyni i słuchacze.
W Szkole zabawiłem godzinę omówiwszy tryb zakończenia nauki, obrony prac dyplomowych, które zaplanowaliśmy na drugą połowę sierpnia, płatności, które przez koronawirusa uległy zmianom i szereg drobnych spraw organizacyjnych. Przeprowadziłem jeszcze tylko drobną papierologię, a tę sporą, przygotowaną przez księgową, zabrałem do Nie Naszego Mieszkania, bo w Szkole ostatnio siedzieć nie lubię.
Z powrotem byłem już w południe.
Na boczku przywiezionym z Wakacyjnej Wsi zrobiłem sadzone na czterech i zakomunikowałem Żonie, że idę spać i że włączam tryb samolotowy, żeby mnie jakiś rodzinny lub znajomościowy oszołom nie budził i żeby się nie denerwowała moją ciszą.
Podsunąłem Żonie myśl, że może ja raz na tydzień lub na dwa będę przyjeżdżał na nocleg do Nie Naszego Mieszkania. To mógłby być sensowny sposób na oderwanie mnie od tych wszystkich konieczności, pracy i/lub odpoczywania, które w Wakacyjnej Wsi są ze sobą w wewnętrznej sprzeczności i nawzajem sobie przeszkadzają. A tu, zamknięty w "kratach" Nie Naszego Mieszkania, mogę sobie pospać, popisać i mieć zabrane ciągoty do robienia czegokolwiek.
Żonie pomysł bardzo się spodobał. Niczego więcej nie skomentowała i nie dodała, ale wiem, że i ona mogłaby wtedy robić sobie wszystko swoim rytmem i w swoim czasie nie poddawana mojej natarczywej obecności i, np. w spokoju oddawać się swojemu ostatnio ulubionemu zajęciu, czyli siedzeniu w kuchni i patrzeniu na ogród poprzez piękne dwuskrzydłowe drzwi balkonowe ze szprosami, wszystko w kolorze oliwkowym (RAL 1020). Najlepiej, jak oba skrzydła są zamknięte i w niesamowity sposób swoim kolorem i panoramicznością dzielą i łączą jednocześnie oba światy - świat domu i świat ogrodu, ze świadomością, że w każdej chwili, jednym ruchem ręki, można je połączyć i że wtedy nawzajem będą się przenikać.
Wiem, że to magia, bo jej doświadczam w przelocie, no ale ja na taką celebrację nie mam czasu.
Ciężko się zdziwiłem, gdy po dwóch godzinach smartfon wyrwał mnie ze snu.
Nastawiłem budzenie pro forma, bo było przecież wiadomo, że po pierwsze obudzę się sam, a po drugie szybko. Wyraźnie jednak musiałem w końcu odespać cały tydzień - montaż okien, plątanie się po domu tylu fachowców, źle przespane noce, wizyty gości i wszelkie apogeum (apogeumy? - bo było ich kilka; może się ta forma przyjmie, chociaż teraz wygląda i jest słyszalna idiotycznie, jak kiedyś w wielu muzeach albo spośród kilku gimnazjów) oraz wczorajsze dwie skrzynie.
Przez pół godziny nie mogłem zwlec się z łóżka nasłuchując i analizując niedzielne odgłosy wydawane na górze przez Złamasa w ramach chałupnictwa. Tak to przynajmniej nazywało się w czasach komuny, bo ten jego upierdliwy łomot raczej nie można nazwać home office'em albo pracą online, a po polsku zdalną. Dobiegały mnie takie precyzyjne i wielokrotne popukiwania, delikatne szlifowania, jakby dopasowywanie detalu do większej części lub całości, po czym brutalne szuranie po parkiecie nóg odsuwanego krzesła (widocznie odkładał to coś na pieprzoną półeczkę, jakby jej nie mógł mieć pod ręką) i ten sam łomot, po jego przysunięciu do stanowiska pracy. I z powrotem - popukiwania i szlifowanie, szuranie krzesła, itd. Na końcu zmyliło mnie skrobanie, bo nie za bardzo wiedziałem, do czego je przypisać i nie za bardzo pasowało mi do wyobrażonego sobie przeze mnie stanowiska pracy i czynności. Tym bardziej, że gdy wstałem, skrobanie rozlegało się tuż nade mną w toalecie, a gdy przeszedłem do łazienki również, w kuchni było też obecne i w pokoju. Tak to w bloku niesie.
Już słyszę Żonę No, ty byś się do mieszkania w bloku to nie nadawał!
Jak zwykle ma rację.
Teraz będę czekał na wieczór i na ablucje Tej Od Ablucji.
PONIEDZIAŁEK (15.06)
No i jednak ablucji nie słyszałem.
Chyba ich nie było, przynajmniej do 23.18.
W Szkole Nową Sekretarkę zarzuciłem niestrawnymi bzdurami z RODO, a sam po załatwieniu spraw księgowych, wyszedłem wcześnie, żeby zrobić zakupy, być na poczcie (wysyłałem do Stolicy kolejną korektę rozliczeń dotacji) i spakować się w Nie Naszym Mieszkaniu.
W domu byłem trochę po czternastej.
Ciekawe, że dość szybko mój powrót lekko naruszył równowagę Żony, która ledwo co ją zdążyła osiągnąć korzystając z mojej nieobecności. A wystarczyło tylko kilka moich pytań, no i fakt, że kilka razy pozwoliłem sobie wyrazić zdziwienie.
- Wiesz, a może my powinniśmy mieszkać oddzielnie? - Jedno na górze, a drugie na dole? - Przecież mieszkanie jest takie duże...
- To ty chyba na dole. - podchwyciłem uczynnie. - Bo chciałabyś gotować no i przede wszystkim mieć ten piękny widok na taras i ogród.
Żona zaczęła potakująco kiwać głową, ale zaraz się zreflektowała.
- Ale ty tam, na górze, miałbyś balkon i ja bym ci zazdrościła. - To może zróbmy tak, że będziemy mieszkać na dole i na górze oddzielnie, ale na przemian, raz ty, raz ja. - A umawiać się będziemy tylko na wspólne spacery nad staw z psem. - To może w tej sytuacji nie likwidujmy górnej wiejskiej kuchni?
- Tak, czy owak - odparłem. - Gdybym mieszkał na górze, to mogłabyś od swojej strony zamykać drzwi na schodach, żebym do ciebie nie przyłaził. - Tylko od czasu do czasu przynosiłabyś mi jedzenie, ale stawiała na jakimś stoliku przy drzwiach, bo na podłodze byłoby głupio.
- A ja bym od czasu do czasu ciebie wypuszczała, żebyś na przykład coś porobił przy permakulturze.
Oboje zgodnie pokiwaliśmy głowami. Nie pierwszy raz okazało się, jakim jesteśmy małżeństwem. Zdolnym sprostać niekonwencjonalnym wyzwaniom.
Po Morzach Pływający nie odezwał się wcale. Wyraźnie w tej swojej Głuszy Leśnej zachłyśnięty piękną przyrodą i porą roku zapomniał o całym bożym świecie. Patrzeć tylko, jak przy każdym tygodniowym wpisie wyląduje na jego samym końcu w wyliczance W tym tygodniu Po Morzach Pływający nie odezwał się ani razu. I to w trzeciej pozycji, za karę, ale przynajmniej alfabetycznie.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił siedem razy.
W tym tygodniu Berta szczeknęła raz. Niestety pod moją nieobecność, ale Żona słyszała.
Godzina publikacji 23.49.
Mam 69 lat i 197 dni.
WTOREK (09.06)
No i wczoraj miałem apogeum kryzysu psychicznego.
Z perspektywy dzisiejszego dnia mogę to stwierdzić z pełną świadomością i odpowiedzialnością.
Najpierw zostawiłem Żonę i Grubą Bertę w Nie Naszym Mieszkaniu, a sam przyjechałem do Wakacyjnej Wsi o 07.00. Czy to mogło mi się podobać? Otóż nie! A czy to dobrze na mnie wpływało? Otóż nie! Niby tak samo, jak zwykle, ptaszki śpiewały, ale czy te ich durnowate poranne trele mnie cieszyły? Nie! Wkurzały mnie! Cieszyłyby mnie, gdybym śpiącą Żonę zostawił rano w sypialni, a sam z Grubą Bertą poszedł nad staw. A tak, owszem polazłem tam sam, ale jakoś tak bez sensu. Tłumaczyłem sobie, że tak jest boś niezwyczajny, bo na palcach jednej ręki możesz policzyć takie sytuacje, kiedy ty zostawałeś w domu sam, a Żona wyjeżdżała i co z tego? Zewsząd wiało obcością!
Obecność Basa i Barytona mogłaby mi pomóc na zasadzie wspólnego mianownika, takiego łącznika z "normalnym" życiem, ale jak to się miało odbyć, skoro oni zaanektowali naszą wspólną, Żony i moją, przestrzeń, wyprawiając na niej straszne rzeczy, dokonując gwałtu w postaci zaklejania wszystkiego co się dało czarną śmierdzącą folią i ryjąc w murze, tworząc olbrzymie w nim wyrwy, hałas i wszech obecny kurz.
Do tego stanu na pewno dołożyło się wyczekiwanie jutrzejszego dnia i przyjazdu ekipy z oknami. I, niechętnie przyznam rację Żonie, pierogi, czyli mąka. Stałem się po nich ociężały, nieswój i śpiący, ale coś przecież musiałem zjeść. Do pobliskiej restauracji pojechałem w pieleszach, tak wszystko miałem w dupie.
A dzisiaj przeszedłem apogeum kryzysu fizycznego. Czy to mogło mi się podobać? Otóż tak!
Przed 07.00 byli już Bas z Barytonem i Dziwny Hydraulik z pomocnikiem. Tak ich wszystkich naszło.
To od razu, bo mnie kilka dni temu prosił, zaprosiłem Sąsiada Muzyka, który miał interes do Dziwnego Hydraulika.
Sąsiada oprowadziłem po całym domu-budowie, żeby zobaczył ogrom prac i żeby mi było łatwiej wytłumaczyć się, dlaczego teraz nie możemy ich zaprosić z rewizytą. Oczywiście Sąsiad Muzyk mitygował mnie wykazując pełne zrozumienie sytuacji, ale wstępnie umówiliśmy się u nas na niezobowiązujące ognisko. Zresztą on też akurat u siebie dokonuje poważnej rewolucji logistyczno-remontowej.
O 09.30 przyjechała czteroosobowa ekipa z oczekiwanymi oknami.
W napięciu czekałem aż otworzą tylne drzwi auta. Bo klamka zapadła i jakie by nie były, należało je wstawić. Ale były piękne i szlachetne. Co tu dużo mówić - nie byle co!
Sympatyczni panowie, którym dobrze patrzyło z oczu, natychmiast zabrali się do roboty. Z ich szefem, brygadzistą, imiennikiem Hela i Po Morzach Pływającego, obszedłem tylko dom, on na szybach starych okien napisał nazwę danego pomieszczenia nadaną przez nas w trakcie zamówienia, taki wspólny kod, po czym wszyscy się tak zachowywali, jakby byli u nas z kilka razy. W ruch niezwłocznie poszły wiertarki udarowe, brechy i za chwilę starych okien nie było. Zawsze to podziwiam u prawdziwych fachowców. Bez sztucznych przygotowań, rytuałów i ceremonii, gadek i kawek, tylko trzask prask i po wszystkim.
Oczywiście nagła kulminacja 8. fachowców wprowadziła mnie w szok, ale zaraz potem dałem radę, bo uciekłem do Dużego Gospodarczego, gdzie zająłem się produkcją skrzyń, a jednocześnie byłem na zawołanie.
- Panie Inwestorze - kilka razy wołał do mnie przez okno brygadzista. - Czy może pan tu na chwilę przyjść?
To rzucałem pracę i przychodziłem, bo precyzyjne wcześniejsze pomiary ich szefa to jedno, drobne niespodzianki po wiertarkach i brechach to drugie, życie to trzecie i decyzja Pana Inwestora to czwarte.
Za którymś przyjściem udało się brygadziście mnie rozbawić.
- A jak pan myśli - zapytałem. - Czy dzisiaj zakończycie pracę, bo w waszym biurze powiedziano nam, że w razie czego zostaniecie na jutro?
- Tego to nigdy nie wiadomo.
Ale widząc moją zatroskaną minę dodał:
- No, nie, nie, postaramy się dzisiaj wszystko zrobić. - Najwyżej zostaniemy do oporu. - A pan jest do której godziny? - zapytał zaskakując mnie.
Wytłumaczyłem mu, że ja też jestem do oporu, zwłaszcza że tutaj mieszkam "na bieżąco". Rozejrzał się dyskretnie wokół, chociaż już od kilku godzin widział przecież ten teren budowy i popatrzył na mnie z niedowierzaniem upewniając się, czy aby nie robię jaj. Bo jaki inwestor mieszka z budowlańcami?
A my już tak trzeci raz - w Biszkopciku, w Naszej Wsi i teraz.
- Ale to już ostatni raz! - zakomunikowała Żona.
Zresztą Ale to już ostatni raz! powtarza od kilku tygodni.
Najpierw w ciągu dnia "zniknął" Dziwny Hydraulik, potem Bas z Barytonem, a o 17.30 panowie od okien. Uwinęli się w 8 godzin.
Z brygadzistą skontrolowaliśmy wszystkie. Przy każdym udzielił mi instrukcji obsługi, a przy trzech balkonowych dodatkowo pokazał, jak się je zamyka na klucz i otwiera, bo system jest dość wyrafinowany. Przy podpisywaniu protokołu zdawczo-odbiorczego przytomnie dodał:
- Radzę te drzwi balkonowe na razie wszystkie pozamykać, żeby przez nie nie chodzili budowlańcy.
I spojrzał na mnie przeciągle.
Facet wiedział, co mówił.
To, o czym mówił, doświadczyliśmy w Biszkopciku. Tam mieliśmy wstawione nowe drewniane okna z Sokółki, piękne, ale nie tak śliczne (ciągle nie mogę znaleźć właściwego określenia oddającego wygląd okien), jak obecne i jedne drzwi balkonowe prowadzące na taras. Jeden z murarzy, chłop na schwał i takoż tępy, pewnego razu dłonią wielką jak łopata i sękatą chwycił na naszych oczach za delikatną klamkę drzwi usiłując je otworzyć i wyjść na zewnątrz. Zanim się do niego rzuciliśmy, było za późno. Mechanizm już nigdy nie działał płynnie, a reklamować nie mieliśmy podstaw.
Żonę do końca mieszkania w Biszkopciku z tego powodu bolało serce.
"Za to" murarz ten nie umiał postawić zwykłego murku o podanej przez nas długości, co było istotne w stosunkowo małej kuchni. Co przyszliśmy kolejnego dnia z pracy, to murek był albo za długi, albo za krótki. "Za to" murarz ten potrafił wypić. To było widać i czuć.
W Dużym Gospodarczym w trakcie całej zadymy zrobiłem wszystkie (8 sztuk), dwumetrowe moduły do skrzyń, które będą stanowić u nich dłuższe boki. I na wytypowanym wcześniej, wspólnie z Żoną, miejscu zmontowałem jedną "na gotowo". Cacuszko. Zrobiłem zdjęcie i wysłałem Żonie, żeby się pochwalić.
...ale mnie wystraszyłeś!! - odpisała.
To najlepiej świadczyło, w jakim stanie była przez cały dzień. Bo co innego być na miejscu, choćby w najgorszym, a co innego być na metropolialnych rubieżach, z daleka od owego, kiedy to wyobraźnia jest nie do okiełzania i tworzy i podsuwa same czarne, stresujące scenariusze i wyolbrzymia w sumie proste, na tym miejscu właśnie, problemy. Stąd w międzyczasie przeprowadziliśmy dziesiątki rozmów co robią? i jak to wygląda? i jaka jest sytuacja?, i jeszcze więcej smsów. Przy czym w żadnym momencie wtedy jeszcze nie mogłem przysłać zdjęcia choćby jednego okna, bo ciągle w całości nie było gotowe.
I jak w końcu przyszło długo oczekiwane zdjęcie, na którym zamiast subtelnej i delikatnej, oliwkowej struktury okna zobaczyła kanciastą i brutalną, kolubrynowatą konstrukcję skrzyni, to czy można się dziwić reakcji?
- Noooo....nieźle to już wygląda... - znowu napisała widocznie ochłonąwszy po pierwszym szoku.
I za chwilę, kiedy już rzeczywiście i na spokojnie podziwiała:
- Jestem w szoku... Ale SUPER!
A gdy pochwaliłem się, że to samo zdjęcie wysłałem Córci i Heli z propozycją, że taką jedną mogę jej zrobić, Żona odparła, że jestem namolny i się narzucam. Faktycznie, gdy byliśmy u Helów, już wtedy napastowałem Helę, że jedną taką permakulturową skrzynię jej zrobię, ale się wywinęła twierdząc, że to dla niej za duża i że nie wiadomo, co ona będzie hodować. Czyli inaczej, w białych rękawiczkach, Odwal się, facet!
Na obiad pojechałem, gdy Dom Dziwo opustoszał.
Nauczony doświadczeniem zjadłem obiad z minimalną ilością węglowodanów. To spowodowało, że wieczorem byłem niczym nówka nieśmigana i tylko rozsądek kazał mi iść spać.
Nad stawem uciąłem sobie cztery pogawędki.
Krótką z Konfliktów Unikającym, żeby potwierdzić ich przyjazd w czwartek, dłuższą z Żoną podsumowując dzień i omawiając Jak to będzie jutro? oraz z Córcią i Synem.
Z Żoną ustaliliśmy, że ta czarna folia, to wstrętne ohydztwo musi zostać zerwane. Co z tego, że Bas z Barytonem zadeklarowali, że oni przed swoim wyjazdem na urlop ją całą odkurzą. Oni przez dwa tygodnie będą się wczasować, a my w tej śmierdzącej folii popadać w depresję?!...
Córcia, która z Zięciem jest przed nami całe permakulturowe lata świetlne pochwaliła profesjonalizm pierwszej skrzyni i całego zamierzenia. A potem na deser wysłała zdjęcie Wnuczki. Czegoś (powinienem raczej powiedzieć kogoś, ale to by zmieniło wydźwięk) tak pyzowatego dawno nie widziałem. I to jej wgapienie się w smartfona... Ubawiłem się setnie.
Z Synem pogadałem bardzo długo.
Ale trudno się dziwić, skoro on głosuje na Bosaka, a ja na Biedronia. Ale wbrew pozorom rozmowa była super, fajna, sympatyczna i z humorem. Może dlatego, że znaleźliśmy wspólny mianownik. W pierwszym momencie, gdy się dowiedział, że byłem na rocznicowych obchodach u Bratanicy, miał pretensje, że go nie powiadomiłem i nie zabrałem, ale gdy mu powiedziałem, że w zasadzie całe tamto towarzystwo będzie głosować na Dudę, stwierdził:
- To dobrze, że mnie tam nie było!
Na początek lipca umówiliśmy się na ich przyjazd do Wakacyjnej Wsi i przede wszystkim na łowienie ryb. Ustaliliśmy też, że we wrześniu spróbujemy znowu zorganizować wyjazd z dwoma dziadkami.
ŚRODA (10.06)
No i od rana zrywałem folię.
Zacząłem zanim przyjechali Bas z Barytonem, żeby postawić ich przed faktem dokonanym i żeby nie twierdzili, że po co, skoro będzie remontowany dół i szkoda podwójnej roboty, czyli powtórnego późniejszego oklejania podłóg.
Robota była ohydna z gatunku tych, których nie chciałbym w swoim życiu wykonywać. Nie dość, że wszystko trzeba było robić na kolanach, to folia trzymała bardzo dobrze i przy każdym brutalnym jej zerwaniu wzniecały się tumany kurzu. A potem taką syfozę musiałem składać na pół, znowu na pół i znowu, i znowu, i wynosić ładnie magazynując za Dużym Gospodarczym słusznie domniemując (domniemywując?), że ten szajs się jeszcze przyda, co potwierdzili Bas z Barytonem.
A gdy zerwałem dwie czarne kurtyny, wreszcie poczułem się lepiej. Obie chyba przydały się jak psu na budę, bo jedna odgradzała kuchnię od salonu, a druga wyimaginowaną część w kuchni, która stanowiła niby-spiżarnię, ale kurz i tak opanował wszystko. Efekt był taki, że ta pierwsza swoją olbrzymią, pionową i czarną płaszczyzną kilka dni mnie dołowała, a druga była tak dobrze oklejona przez Basa i Barytona, że drzwi lodówki stojącej w tejże niby-spiżarni otwierały się ledwo, ledwo tworząc taką szparę, przez którą musiałem wyciągać wiktuały wchodząc na szczyty zręczności, aby przez nią przecisnąć prawie w pionie talerz z zapasem twarogów. Dodatkowo nie mogłem dla ich i mojego bezpieczeństwa posłużyć się dwiema rękami, jak Pan Bóg przykazał, bo "po drodze" do lodówki stała zmywarka. Umiejętnie wbijała się w mój brzuch, a ja stojąc na palcach, wygięty w kabłąk i wyciągnięty jak struna jedną ręką się jej trzymałem dla złapania jakiej takiej równowagi, a tą drugą usiłowałem jednocześnie otworzyć drzwi lodówki (te nowoczesne mają taki specjalny zasysający system uszczelniania utrudniający otwieranie), nie dopuścić do ich natychmiastowego zamknięcia (te nowoczesne tak mają, żeby nie dopuścić do strat energii) i wyjąć talerz tak, żeby uniknąć katastrofy. Nic więc dziwnego, że obrzeża obudowy lodówki i jej drzwi były utytłane w twarożku, który codziennie przeciskałem przez szparę. A trzeba sobie uzmysłowić, że po odkrojeniu kawałka, resztę musiałem z powrotem wcisnąć do lodówki. Sam nie wiem, co było łatwiejsze?
Ale i tak miałem dobrze, bo za tą czarną kurtyną był mój azyl. Na zewnątrz łazili fachowcy, a ja mogłem sobie spokojnie, kameralnie kroić paprykę, cebulę, twarożek doprawiać i wymieszać, zrobić sobie kawę lub herbatę, bo i ekspres, i czajnik też za nią miałem. Wszystkie sztućce i talerze również i nie przeszkadzał mi fakt, że żeby do nich dotrzeć musiałem głęboko wciągać mój brzuch, na szczęście ostatnimi czasy mocno wyszczuplony, żeby przecisnąć się między ścianą a stołem, który swoim kantem szorował po ciele. No ale stół był niezbędny, bo wszystko na nim na stojąco, czując na plecach "przyklejoną" czarną, śmierdzącą chemicznie kurtynę, robiłem, a potem tylko odstawiałem kolejny brudny talerz lub kubek. Nie muszę mówić, że w tej ciemnicy miałem obstalowane oświetlenie.
Po wszystkim z talerzem pełnym pysznego twarogu i z kawą uciekałem nad staw, do drugiego azylu.
A co było z obiadami?
O ich przygotowaniu, a nawet odgrzaniu mowy być nie mogło. Stąd w poniedziałek w łachmanach, czyli pieleszach pojechałem do pobliskiej restauracji (5,7 km, 6 minut jazdy) usytuowanej w takim wypasionym centrum turystycznym zrobionym za unijne pieniądze i zamówiłem podwójną porcję pierogów nafaszerowanych rybą. Oczywiście im nie podołałem. To jeszcze pozostałe 5 sztuk miałem na wtorek na zimno na drugie śniadanie.
We wtorek znowu pojechałem do tej samej restauracji, ale postanowiłem uczcić koniec apogeum prac budowlanych i ubrałem się do ludzi, wyjściowo, mocno co prawda przykurzony, ale za to w znacznie lepszym nastroju. Pomny słów Żony, że po mące chce się spać (i tak po tych pierogach rzeczywiście było) zamówiłem szczupaka sous vide z ziołami, rosti ziemniaczane, chutney z pomidorów i kawę. Wszystko było tak pyszne i lekkie, że absolutnie muszę ją zaprosić.
Gdy dzisiaj przyjechali Bas z Barytonem, nawet specjalnie nie protestowali, że będą musieli dokończyć zrywania czarnej powłoki. Nie dość, że im to poszło wielokrotnie szybciej niż mi, to jeszcze Bas całość odkurzył tym swoim przemysłowym odkurzaczem, który jest niezwykle efektywny. Ma taką funkcję, która powoduje, że filtry w czasie pracy, na bieżąco "same" się czyszczą, wprawiane w drgania, jakby były trzepane.
Cała folia ładnie przeze mnie, a potem przez nich została złożona na pół, potem znowu na pół i znowu, i zmagazynowana za Dużym Gospodarczym do przyszłego wykorzystania.
Zdążyłem tylko wytrzeć na mokro schody i podłogę w kuchni i w salonie i pognałem do Metropolii. Żonie zostawiłem na wysprzątanej kuchni tylko dwa garnki z dwiema pokrywkami, wszystko szczelnie okryte warstwą kurzu, żeby miała namiastkę tego, jak to wszystko wyglądało.
Byłem tak organicznie zmęczony, że w Nie Naszym Mieszkaniu musiałem się położyć, choćby na 0,5 godziny. Leżałem w takim półśnie, ale trochę się zregenerowałem, na tyle, że po prysznicu na chwilę mogłem pojechać do Szkoły.
A potem pozostało tylko zwrotne pakowanie się i powrót do Wakacyjnej Wsi.
Wieczorem byłem już tylko zwyczajnie zmęczony, więc robota - odkurzanie sypialni (tam Basa nie wpuściłem) i wycieranie wszystkiego na mokro, łącznie z wszelkimi zakamarkami drzwi i różnych kątów, posuwała się do przodu.
CZWARTEK (11.06)
No i na dzisiaj mieliśmy zaplanowaną wizytę Córki Na Komunię Posyłającą i Konfliktów Unikającego.
Żona widząc wczoraj mój stan dosyć mocno sugerowała, aby wizytę odwołać, ale się zaparłem argumentując, że właśnie ze względów psychicznych jest mi potrzebna i że potrzebuję dla mojego zdrowia trochę oddechu.
Ledwo przyjechali, a już podnieśli larum O Boże, jak ty schudłeś!
Trudno im się dziwić, skoro nie widzieliśmy się, lekko licząc z rok czasu, a właśnie ten rok był tym, w którym zjechałem z wagą z 82 kg na 71. Zwłaszcza Konfliktów Unikający był lekko wstrząśnięty, bo zapamiętał mnie jako chłopa na schwał, a tu stała przed nim taka mizerota. Nawet wyraził troskę Ale ty nie przesadzaj, bo to wcale nie jest tak dobrze!, więc po pierwsze wszystko zrzuciłem na Żonę, a po drugie uspokoiłem ich, że jak tylko spadnę na 70 lub niżej, to natychmiast się za siebie wezmę i temu chudnięciu postawię tamę, i że będę żarł gluten i węglowodany co najmniej tak, jak Albercik sałatę w Seksmisji, gdy wreszcie udało im się z Maksiem wyrwać z kobiecej niewoli i dominacji.
- Ale czujesz się dobrze? - upewniła się z troską Córki Na Komunię Posyłająca.
Zamiast, niewdzięcznik, jej za to podziękować, czepiłem się pytając, czy przypadkiem za godzinę nie powinna sypać kwiatków na procesji. Choć młoda, zdążyła mnie już poznać, więc spokojnie odparła, że procesje są odwołane. Ale rok temu oczywiście były i bodajże starsza córka strasznie się rwała, żeby sypać, po czym, chyba przez upał, tak dostała w kość, że w tym roku odmówiła. A ponieważ weszła w wiek nastoletni, to wiadomo, że nie ma co z taką osobniczką próbować dyskutować.
Nawet nie wiedziałem, że procesje są odwołane. Jeszcze dzień wcześniej mówiłem Żonie, że jak taka będzie szła "naszą ulicą", to też sobie posypię. Mamy tyle pięknych pomarańczowych maków syberyjskich i olbrzymich, czerwonych tureckich, że żal byłoby nie wykorzystać i nie uświetnić tego święta, które jest świętem nakazanym (ciekawe, że we Włoszech obchodzone w innym terminie niż u nas; może ma to związek z tym, że oni są bliżej papieża?)
- Ani mi się waż! - warknęła.
Do tego wszystkiego przyjechała Pasierbica z Q-Wnukiem i Ofelią. Jakiś czas temu z Q-Zięciem przyjęli słuszną strategię, że nie wszędzie, jako małżeństwo, muszą być razem. Jakie to mądre i oczywiście mało odkrywcze, chociaż Była Teściowa Mojej Żony była tym faktem nieco zbulwersowana. Bo jak to, tak bez męża?
No i stało się!
Konfliktów Unikający obkuty w łowieniu ryb od małego chłopca pokazał mi co i jak (dwie wędki zostawili Bas z Barytonem) i złowiłem samodzielnie, "od początku do końca", niezłego amura. Chciałem go z miejsca ukatrupić, ale naciski Żony (Teraz tego nie rób, przy dzieciach!), Pasierbicy (Jak ty tę rybę traktujesz?! Dzieci widzą!) i Q-Wnuka (Ja pomyślę życzenie, a potem wpuścimy ją z powrotem do wody) zmusiły mnie do ugięcia się.
- To ja bym chciał takie lego, co... - zaczął z przejęciem Q-Wnuk opisując szczegóły.
Wpuściłem gada do wody.
- I gdzie to lego?! - wykrzyknął Q-Wnuk rozglądając się wokół i szukając w trawie.
Szkoda, że takie nastawienie do życia mija tak szybko.
Tym razem Q-Wnuk nie dał mi popalić, chociaż dwa mecze na strzelanie bramek do dziesięciu musiałem z nim rozegrać. Jego energetyczny impet rozłożył się po prostu na więcej osób.
O Ofelii nie mówię, bo ta idealnie zajmuje się sama sobą. Wystarczyło jej dać 20. metrową taśmę do mierzenia, taką zwijaną, na korbkę, a do tego szufelkę, żeby dziecka nie było.
Oczywiście Konfliktów Unikający nałowił więcej ryb, ale akurat wszystkie były małe, więc siłą rzeczy z powrotem wylądowały w wodzie. Ale za każdym razem emocje - piski i wrzaski były.
Ryby okazały się być jednym z dwóch clou programu. Drugim było ognisko i kiełbaski.
Nie ukrywam, że z obecnością Konfliktów Unikającego wiązałem pewne nadzieje, nie tylko towarzyskie.
- Czułem, że za tym zaproszeniem coś się kryje... - usłyszałem, gdy poprosiłem o pomoc.
W trzy minuty przenieśliśmy na miejsce przyszłego montażu cztery dwumetrowe boki skrzyń, które zmontowałem w słynny "okienny" wtorek. A potem zabraliśmy się za zdjęcie z fasady budynku "pięknego" zdobnego koła, takiego ogromnego, starego, okutego metalową obręczą, wiszącego na dwóch metalowych płaskownikach, które było kiedyś częścią konnego wozu, a które dodatkowo przy ohydnie łuszczącej się farbie, pasowało swoją wiejskością do "australijskiej" elewacji, jak pięść do nosa. Swym wyglądem i dominacją kłuło w oczy. Zwłaszcza Żona nie mogła znieść tego widoku, ciężko za każdym razem wzdychając.
Oczywiście z mety chciałem się zaharować przygotowawszy Makitę z udarem, młot i pomniejsze narzędzia, zakładając że żartów nie będzie i że może we dwóch damy radę. Już chciałem rozkuwać miejsca w cegle, gdzie płaskowniki były zamurowane, aby przygotować właściwy moment demontażu, gdy nadszedł Konfliktów Unikający.
- A nie lepiej najpierw zdjąć to koło z płaskownikowych zaczepów, a potem będziesz je sobie wykuwał?
Przyjrzałem się i faktycznie. Od razu, jak nie ja, głośno i werbalnie, z otwartą przyłbicą i z honorem, przyznałem, że gość ma zmysł inżynieryjny (inżynierski?) (w końcu studiował na Politechnice w Metropolii), a z kolei on, jak nie on, nie chełpił się wcale, że wpadł na takie oczywiste rozwiązanie i w ogóle przez resztę pobytu nie kłuł nim moich oczu. Zdjęcie koła zajęło dwie minuty, drugie tyle wykuwanie płaskowników, co czyniłem z sadystyczną satysfakcją, a najwięcej czasu zajęło oczywiście przygotowanie i sprzątanie narzędzi.
Tak więc wizyta Córki Na Komunię Posyłającej i Konfliktów Unikającego była pięknym połączeniem przyjemnego z pożytecznym z przewagą przyjemnego. Bo przyjazd Pasierbicy z Q-Wnukiem i Ofelią można by nazwać w pewnym sensie standardowym, roboczym, miłym i rodzinnym. Dzieci tak dostały w kość, że za rogatkami Wakacyjnej Wsi już spały w samochodzie.
A ja wieczorem pozwoliłem sobie na rzadki luksus położenia się do łóżka nie po to, żeby natychmiast ze zmęczenia zasnąć kamiennym snem, ale żeby delektować się taką sytuacją i poczytać sobie Kopalińskiego. Ciągle byłem na G, więc nic dziwnego, że to G w końcu mnie uśpiło.
PIĄTEK (12.06)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
Od razu rzuciłem się na maila od PostDoc Wędrującej.
Wczoraj wieczorem w ramach "przybywania u mnie mądrości wraz z upływem lat", co pozornie wydawałoby się niemożliwe, a jednak, po wyjeździe Pasierbicy z Q-Wnukiem i Ofelią, a za chwilę Córki Na Komunię Posyłającą i Konfliktów Unikającego, przyznam, że przychodziła mi do głowy myśl, żeby coś porobić, ot tak "dla relaksu", np. zmontować kolejną permakulturową skrzynię, bo w końcu dzień jest długi. Ale rozsądek zwyciężył.
Trochę jeszcze tylko zamęczałem pytaniami Żonę, czy aby na pewno dobrze robię, że tak wcześnie kładę się do łóżka starając się nimi usprawiedliwić, co doprowadzało Żonę do ciężkich westchnień i przewracania oczami, aż w końcu o w pół do dwudziestej zaległem w łóżku nad Kopalińskim.
Obecnie, jak wspomniałem, jestem przy G, można powiedzieć nadal. Przy F byłem jeszcze w Naszej Wsi, czyli w prehistorycznych czasach, potem jakąś chwilę F mi towarzyszyło w Nie Naszym Mieszkaniu, by przejść tam w G. I to G trwa i trwa. Nawet Żona po kilku miesiącach przestała już pytać, "gdzie jestem", skoro wiadomo.
Nad G długo nie posiedziałem, bo łóżko zrobiło swoje. Zasnąłem od razu, a potem jeszcze wielokrotnie, wybudzany co jakiś czas przez muchy. Widocznie te potężne powierzchnie nowych okien je przyciągały, bo cholery strasznie się tłukły, zwłaszcza te ogromniaste, tłuste. Wstawałem więc wybudzony i z zimną krwią i satysfakcją je mordowałem stosując perfidną technikę pułapki z okiennych zasłon i miażdżenia. Kiedy się wydawało, że wszystkie ukatrupiłem, za jakiś czas pojawiała się jakaś kolejna pojedyncza małpa, mimo że drzwi do sypialni przezornie zamknąłem przed Żoną, która w kuchennej części domu syciła się pięknymi drzwiami tarasowymi trzymając je ciągle otwarte, co powodowało, że kolejny tabun much wlatywał i nie wiedzieć czemu akurat tłukł się u mnie, gdy ponownie spałem, chociaż miał pod dostatkiem innych okien i szyb.
Potem, gdy już zapanowała musza cisza (muchowa?), przyszła Żona zasłaniać na noc zasłony Bo nie przeszkadza ci to światło? Owszem oślepiająca potężna tafla dawała po oczach, ale wystarczyło obrócić się do niej tyłem i można było spać. Zasłanianie okien to taki wieczorny rytuał Żony, do którego ja się nie pcham, bo wiadomo, że zrobię to źle i nieprecyzyjnie i że w którymś momencie w nocy może się przesmyknąć mikry promień światła, naturalnego lub sztucznego, a to dla niej byłoby niedopuszczalne i nie do zniesienia. Zasłony, te same co poprzednio, prowizoryczne, nie mogliśmy po wymianie okien z powrotem na chama przybić do nich gwoździami, więc Żona wymyśliła system z wykorzystaniem trzech dziur w ścianie (spadek po Pozytywnej Maryi) i sznurka, a ja od siebie dołożyłem kołki rozporowe, haczyki i wykonawstwo. Cały system za jakieś 10 zł wliczając w to wiszące szmaty z lumpeksu i nie licząc naszej robocizny.
Zostałem wybudzony kolejny raz, ale to mi zupełnie nie przeszkadzało. Pamiętam, że nawet porozmawiałem z Żoną, tylko nie pamiętam, o czym, bo zaraz znowu zasnąłem.
Dopiero na poważnie się rozbudziłem, gdy przyszła ostatecznie komunikując, że PostDoc Wędrująca wysłała maila i to ze sporym tekstem i zdjęciami, co u niej jest rzadkością, a na messendżerze (Messenger'ze?) dodała żeby było co czytać przy 2K+2M. Znaczy, że czyta, a to zawsze jest miłe dla blogera.
- Prześlę ci na twoją pocztę. - rozbudziła mnie kompletnie. - To sobie rano poczytasz.
Rzeczywiście PostDoc Wedrująca swoim długim tekstem uzupełniła wreszcie braki w naszej wiedzy.
Na przykład ciekawie umykała przed koronawirusem. Udało jej się wyjechać do Włoch kilka dni przed, zanim w Chinach, 16. stycznia, zaczęły się drakońskie obostrzenia. Potem poleciałam do Polski zanim zaczęło się we Włoszech. W Metropolii musiała jednak już zostać dłużej o 3 tygodnie względem tego, co planowała. To czas ten wykorzystała na urządzenie mieszkania, które teraz stoi puste, ale które daje gwarancję, że przynajmniej jak przyjedzie w dowolnej chwili, nie będzie musiała mieszkać u rodziców, do których nic nie ma, ale jednak. Do Chin wróciłam, jak w Europie było jeszcze spokojnie, a w Chinach zaczynała się normalizacja, dzięki czemu miałam tylko 14 dni kwarantanny domowej... No a jeszcze ciut później Chiny zamknęły granice dla cudzoziemców całkowicie....Tak że teraz jestem w Chinach, jest tu OK, ale nie bardzo mogę wrócić do Polski, a jeśli bym wróciła, to bym nie mogła wrócić do Chin.
Niezła kołomyja.
Ale PostDoc Wędrująca ma co robić, bo po restrykcjach zaczęli na uczelnie wracać studenci, również u niej, w Szanghaju, bo jest sezon obron. Odbędą się one jednak w trybie online.
Skąd ja to znam?
Wszystko to było jednak nic, mieściło się w życiowych standardach. Ale podpis PostDoc Wędrująca (50 lat i 82 dni) mną wstrząsnął. Wiem, że znamy się 20 lat, ale jak się dopiero nad tym faktem zatrzymam i zastanowię. Czyli że nie ma cudów, skoro ją poznałem jako świeżo upieczoną trzydziestolatkę (dokładnie widzę i nadal czuję ten moment i miejsce - lato, gorąco, już ciemno, Rynek w Metropolii, kawiarniany ogródek i charakterystyczny szum tworzony przez setki, tysiące(?) ludzi). Dla mnie jednak, mimo upływu tylu lat, taką pozostała.
Ta liczba, 50, strasznie kłuła w oczy. Żeby mi coś takiego zrobić z samego rana?! Rozbudziła mnie znacznie lepiej niż standardowa poranna kawa.
Dzisiaj zrobiliśmy zaplanowany wypad do Powiatu i do Naszej Wsi.
W Urzędzie Gminy, dzięki uprzejmości i sprawności dwóch pań, sprawę podatku od mieszkania w Pięknym Miasteczku oraz naniesienia stosownych zmian w CEIDG w związku ze zmianą miejsca zamieszkania załatwiliśmy błyskawicznie. Jeszcze szybciej poszło nam w Urzędzie Skarbowym. Wystarczyło wrzucić do skrzynki - urny, nomen omen, korektę PIT-u 39 związanego ze sprzedażą Naszego Miasteczka, bo należało wpisać adres zamieszkania obowiązujący na dzień sprzedaży, czyli Naszą Wieś, a my, jak debile, wpisaliśmy aktualny, Wakacyjną Wieś. Sympatyczna pani z US natychmiast tę niewłaściwość wyłapała i telefonicznie nas o tym powiadomiła.
Chcieliśmy odebrać Terenowego, ale bidulek musi jeszcze poczekać przycupnięty z boku warsztatu, bo reklamowany przełącznik służący otwieraniu okien nie dotarł. Za to dotarł tylny klosz do Inteligentnego Auta, który mechanik wymienił w trzy minuty, mimo że akurat miał śniadaniową przerwę. Teraz to jest prawie nówka nieśmigana bo i przednia szyba wymieniona, i tylny klosz, i wypolerowane wszystkie ryski na lakierze. Gdyby tylko chciało mi się go umyć, wyczyścić w środku i napachnić...
U Sąsiadki Realistki i Sąsiada Filozofa zabawiliśmy jak zwykle w czasie picia jednej sypanki i odebraliśmy kolejną porcję twarogu i jaj, a w drodze powrotnej kupiłem buty robocze, te czeskie, najlepsze, wkręty do skrzyń, bo dotychczasowe ich przygotowania pożarły już większość i dwie płyty styropianowe. Baryton zrobił z nich prowizoryczne osłony na framugach okien, bo serce by nam pękło, gdyby coś się z nimi przy otwieraniu stało.
W Powiecie zrobiliśmy też pierwszą przymiarkę do zamówienia wewnętrznych parapetów, czego w ogóle nie planowaliśmy i nie przychodziło nam to do głowy oraz prozaicznie kupiliśmy kiełbasę i inne wiktuały okołogrillowe na jutrzejszego grilla. Przyjeżdża Teściowa ze swoimi znajomymi, małżeństwem z trzema synami.
Wieczorem skończyłem drugą skrzynię. Wystarczyła tylko drobna pomoc Żony (With a little help from my friends) - przytrzymanie dwa razy, żeby robota śmignęła. I posadziłem bez od Heli, jedyne drzewko w przyszłości na naszym niedużym przydomowym trawniku a la pole golfowe.
O kładzeniu się do łóżka myślałem z prawdziwym przerażeniem. Jeszcze dwa dni temu klejenie się samego siebie do siebie w łóżku jakoś zniosłem, wczoraj było gorzej, a dzisiaj ta myśl była nie do zniesienia. Fizyczna praca i panujące w ostatnich dniach wysokie temperatury spowodowały, że się mocno nadpacałem i nadpociłem. A z tego zaczęło mi się kleić w wewnętrznej części stawów łokciowych, kolanowych, barkowych, między udami i na karku. Straszne! To jest chyba ten sam objaw, co przy woderach obłapiających mnie i sięgających do sutek. Nie do zniesienia!
Zwykłą higienę pomijam, bo człowiek w oczywisty sposób się brudzi i poci, a zwłaszcza na wsi to jest normalne, więc gdyby tylko to, nie byłoby problemu.
Życie uratowała mi Żona. Wodą ogrzaną w garze na kuchni polewała moje mocno wychudzone ciało, stojące w wannie w dolnej łazience, a ja odżywałem. A przy okazji naszły mnie niewesołe refleksje. Wykąpałem się w góra 10. litrach wody. A co by było, gdybym miał prysznic? Ile by wtedy poszło w kanał na darmo wody? A ile jej codziennie zużywa Ta Od Ablucji? Jak to przemnożymy przez... Straszne!
Na deser Żona pokazała mi na FB, jak Kobieta Pracująca zaprasza na spotkanie z naszym prezydentem. Łudziliśmy się, że może jednak nie, że może będą głosować inaczej, ale nasze nadzieje zostały rozwiane. No trudno, trzeba się z tym pogodzić, bo przecież ich lubimy i zależy nam na tej znajomości. A że mają taką drobną przywarę?... Kto ich nie ma?
Położyliśmy się przed 23.00. Jak na nas baaaardzo późno.
SOBOTA (13.06)
No i na dzisiaj rano nastawiłem smartfona aż na 07.30.
I co z tego, skoro już przed siódmą nie mogłem spać. Może ta wizyta Teściowej tak mnie nakręciła, nie wiem.
Bo żartów nie było. Jak w tym dowcipie:
- Tato - pyta syn wchodzący w dojrzały wiek. - Czym się różni <wizyta> od <wizytacji>?
- No, wiesz synu, jak by ci to wytłumaczyć... - Jak my idziemy do babci, to jest to wizyta, a jak babcia przychodzi do nas, to jest to wizytacja.
Popędziłem więc w te pędy do altany, żeby ją odkurzyć, powycierać stół oraz siedziska wiedząc, że tam będzie się koncentrować całe życie towarzyskie i że tam będzie przesiadywać Teściowa ze względu na zapowiadane upały. Podobnie było w czwartek, ale czy wtedy komuś to przeszkadzało lub czy w ogóle ktoś to zauważył? Wiadomo, wieś, kurzy się, są pająki, pyłki roślin, itd.
Dodatkowo na wizytację kupiłem specjalne metalowe widelce do pieczenia kiełbasek na ognisku, takie na długim metalowym "kiju", bo dotychczasowy system przestał być zabawny. Kijek z nadzianą kiełbasą potrafił, na skutek nieuwagi, przepalić się na swojej końcówce i cała oczekiwana kiełbasowość wpadała w ogniowe trzewia będąc tam spaloną bezpowrotnie.
Spotkanie udało się nad podziw nie licząc okropnego faktu, gdy wędkowy haczyk wbił się w łapę Grubej Bercie i ta zaczęła z nim uciekać ciągnąc za sobą kilometry żyłki. Jakimś cudem udało się Żonie ją przywołać, a ja wyzwoliłem ją z pęt, ale przy tym, w stanie bliskim histerii, nie zważając na nic nadepnąłem na wędkę naszego gościa, która nie wytrzymała ciężaru mojego ciała, mimo że wychudzonego, i pękła na pół. Gość wykazał niezwykłą siłę spokoju i zrozumienie. Zresztą przez całe spotkanie nic nie było w stanie go ruszyć, zdenerwować lub wzburzyć. Emanował spokojem, chęcią pomocy we wszystkim i naturalnym zainteresowaniem tego, co tu robimy. I ciągle starał się nam doradzać, bo okazało się, że jest z branży budowlanej i że się zna. Nawet przez moment mieliśmy z Żoną pomysł, aby wejść z nim we współpracę i żeby równolegle ze względu na czas zlecić mu inne prace niż te, które wykonują Bas z Barytonem, ale po zastanowieniu się, odstąpiliśmy od tego zamiaru. Bo na pewno jest rzetelny, punktualny, solidny i tym wszystkim, plus swoim sposobem bycia i empatią, błyskawicznie by nas wykończył. Nie po to przez tyle lat przyzwyczajaliśmy się do określonego wizerunku fachowca, żeby teraz, przy trzecim poważnym remoncie, przeżywać taki stres i przyzwyczajać się do nowego, który mógłby nas zagłaskać. Nie chcę przez to powiedzieć, że Bas z Barytonem są niesolidni, nierzetelni, niepunktualni i że nie znają się na swoim fachu. Broń Boże! Ale mają swoje drobne wpadki, co czyni ich bardziej ludzkimi.
Przebojem i hitem spotkania było oczywiście wędkowanie. Nawet panie, z wyjątkiem Żony, która potrafi zawsze wyalienować się z rozentuzjazmowanego tłumu, godzinami trzymały wędki usiłując bezskutecznie coś złapać. Mnie przez kilka godzin udało się złapać jednego amura, który poszedł pod nóż i jednego okonia, który, jako zbyt mały, odzyskał wolność. To wszystko wiedziałem od naszego gościa, który i w tych sprawach był oblatany. On oczywiście nałowił najwięcej ryb, ale zatrzymał tylko jedną i to na moje wyraźne życzenie, bo reszta była ewidentnie niewymiarowa. No, gdybym ja w przyszłości miał tak postępować, to tych amurów w życiu się nie pozbędę i stawu nigdy nie zasitowię i nie zanenufaruję.
W sumie spotkanie po stronie szkód się zbilansowało, bo chłopaki "w odwecie" za zniszczoną przeze mnie wędkę mocno sfatygowali pompkę do pompowania piłki. Za to po stronie zysków mogę odnotować fakt, że aby złowić de facto jedną rybę, strawiłem nad durnym kijem kilka godzin i wcale się nie denerwowałem przywoływanymi w myślach słowami Konfliktów Unikającego, który w czwartek co rusz powtarzał: - Człowieku, tutaj to ty masz prościznę. - Nawet wędki nie będziesz potrzebował. - Wystarczy podbierak, tyle jest ryb i tak biorą!
Po odjeździe gości wreszcie się normalnie zrelaksowałem. Zmontowałem aż dwie skrzynie, ostatnie. Bo i dzień czerwcowy długi, i przyjemny chłodek, no i chęć odreagowania po "szaleńczym" braniu ryb.
Widok czterech skrzyń był piękny. Taki użyteczny profesjonalizm.
NIEDZIELA (14.06)
No i dzisiaj o 09.00 wyjechałem do Metropolii.
W Nie Naszym Mieszkaniu cywilizacyjnie się odgruzowałem, ubrałem spodnie rurki, białą koszulę i marynarkę i włożyłem moje ulubione sztyblety. A co?! W końcu niedziela i ludziom trzeba się pokazać.
Tymi ludźmi byli portier, Zastępca Dyrektora, wykładowczyni i słuchacze.
W Szkole zabawiłem godzinę omówiwszy tryb zakończenia nauki, obrony prac dyplomowych, które zaplanowaliśmy na drugą połowę sierpnia, płatności, które przez koronawirusa uległy zmianom i szereg drobnych spraw organizacyjnych. Przeprowadziłem jeszcze tylko drobną papierologię, a tę sporą, przygotowaną przez księgową, zabrałem do Nie Naszego Mieszkania, bo w Szkole ostatnio siedzieć nie lubię.
Z powrotem byłem już w południe.
Na boczku przywiezionym z Wakacyjnej Wsi zrobiłem sadzone na czterech i zakomunikowałem Żonie, że idę spać i że włączam tryb samolotowy, żeby mnie jakiś rodzinny lub znajomościowy oszołom nie budził i żeby się nie denerwowała moją ciszą.
Podsunąłem Żonie myśl, że może ja raz na tydzień lub na dwa będę przyjeżdżał na nocleg do Nie Naszego Mieszkania. To mógłby być sensowny sposób na oderwanie mnie od tych wszystkich konieczności, pracy i/lub odpoczywania, które w Wakacyjnej Wsi są ze sobą w wewnętrznej sprzeczności i nawzajem sobie przeszkadzają. A tu, zamknięty w "kratach" Nie Naszego Mieszkania, mogę sobie pospać, popisać i mieć zabrane ciągoty do robienia czegokolwiek.
Żonie pomysł bardzo się spodobał. Niczego więcej nie skomentowała i nie dodała, ale wiem, że i ona mogłaby wtedy robić sobie wszystko swoim rytmem i w swoim czasie nie poddawana mojej natarczywej obecności i, np. w spokoju oddawać się swojemu ostatnio ulubionemu zajęciu, czyli siedzeniu w kuchni i patrzeniu na ogród poprzez piękne dwuskrzydłowe drzwi balkonowe ze szprosami, wszystko w kolorze oliwkowym (RAL 1020). Najlepiej, jak oba skrzydła są zamknięte i w niesamowity sposób swoim kolorem i panoramicznością dzielą i łączą jednocześnie oba światy - świat domu i świat ogrodu, ze świadomością, że w każdej chwili, jednym ruchem ręki, można je połączyć i że wtedy nawzajem będą się przenikać.
Wiem, że to magia, bo jej doświadczam w przelocie, no ale ja na taką celebrację nie mam czasu.
Ciężko się zdziwiłem, gdy po dwóch godzinach smartfon wyrwał mnie ze snu.
Nastawiłem budzenie pro forma, bo było przecież wiadomo, że po pierwsze obudzę się sam, a po drugie szybko. Wyraźnie jednak musiałem w końcu odespać cały tydzień - montaż okien, plątanie się po domu tylu fachowców, źle przespane noce, wizyty gości i wszelkie apogeum (apogeumy? - bo było ich kilka; może się ta forma przyjmie, chociaż teraz wygląda i jest słyszalna idiotycznie, jak kiedyś w wielu muzeach albo spośród kilku gimnazjów) oraz wczorajsze dwie skrzynie.
Przez pół godziny nie mogłem zwlec się z łóżka nasłuchując i analizując niedzielne odgłosy wydawane na górze przez Złamasa w ramach chałupnictwa. Tak to przynajmniej nazywało się w czasach komuny, bo ten jego upierdliwy łomot raczej nie można nazwać home office'em albo pracą online, a po polsku zdalną. Dobiegały mnie takie precyzyjne i wielokrotne popukiwania, delikatne szlifowania, jakby dopasowywanie detalu do większej części lub całości, po czym brutalne szuranie po parkiecie nóg odsuwanego krzesła (widocznie odkładał to coś na pieprzoną półeczkę, jakby jej nie mógł mieć pod ręką) i ten sam łomot, po jego przysunięciu do stanowiska pracy. I z powrotem - popukiwania i szlifowanie, szuranie krzesła, itd. Na końcu zmyliło mnie skrobanie, bo nie za bardzo wiedziałem, do czego je przypisać i nie za bardzo pasowało mi do wyobrażonego sobie przeze mnie stanowiska pracy i czynności. Tym bardziej, że gdy wstałem, skrobanie rozlegało się tuż nade mną w toalecie, a gdy przeszedłem do łazienki również, w kuchni było też obecne i w pokoju. Tak to w bloku niesie.
Już słyszę Żonę No, ty byś się do mieszkania w bloku to nie nadawał!
Jak zwykle ma rację.
Teraz będę czekał na wieczór i na ablucje Tej Od Ablucji.
PONIEDZIAŁEK (15.06)
No i jednak ablucji nie słyszałem.
Chyba ich nie było, przynajmniej do 23.18.
W Szkole Nową Sekretarkę zarzuciłem niestrawnymi bzdurami z RODO, a sam po załatwieniu spraw księgowych, wyszedłem wcześnie, żeby zrobić zakupy, być na poczcie (wysyłałem do Stolicy kolejną korektę rozliczeń dotacji) i spakować się w Nie Naszym Mieszkaniu.
W domu byłem trochę po czternastej.
Ciekawe, że dość szybko mój powrót lekko naruszył równowagę Żony, która ledwo co ją zdążyła osiągnąć korzystając z mojej nieobecności. A wystarczyło tylko kilka moich pytań, no i fakt, że kilka razy pozwoliłem sobie wyrazić zdziwienie.
- Wiesz, a może my powinniśmy mieszkać oddzielnie? - Jedno na górze, a drugie na dole? - Przecież mieszkanie jest takie duże...
- To ty chyba na dole. - podchwyciłem uczynnie. - Bo chciałabyś gotować no i przede wszystkim mieć ten piękny widok na taras i ogród.
Żona zaczęła potakująco kiwać głową, ale zaraz się zreflektowała.
- Ale ty tam, na górze, miałbyś balkon i ja bym ci zazdrościła. - To może zróbmy tak, że będziemy mieszkać na dole i na górze oddzielnie, ale na przemian, raz ty, raz ja. - A umawiać się będziemy tylko na wspólne spacery nad staw z psem. - To może w tej sytuacji nie likwidujmy górnej wiejskiej kuchni?
- Tak, czy owak - odparłem. - Gdybym mieszkał na górze, to mogłabyś od swojej strony zamykać drzwi na schodach, żebym do ciebie nie przyłaził. - Tylko od czasu do czasu przynosiłabyś mi jedzenie, ale stawiała na jakimś stoliku przy drzwiach, bo na podłodze byłoby głupio.
- A ja bym od czasu do czasu ciebie wypuszczała, żebyś na przykład coś porobił przy permakulturze.
Oboje zgodnie pokiwaliśmy głowami. Nie pierwszy raz okazało się, jakim jesteśmy małżeństwem. Zdolnym sprostać niekonwencjonalnym wyzwaniom.
Po Morzach Pływający nie odezwał się wcale. Wyraźnie w tej swojej Głuszy Leśnej zachłyśnięty piękną przyrodą i porą roku zapomniał o całym bożym świecie. Patrzeć tylko, jak przy każdym tygodniowym wpisie wyląduje na jego samym końcu w wyliczance W tym tygodniu Po Morzach Pływający nie odezwał się ani razu. I to w trzeciej pozycji, za karę, ale przynajmniej alfabetycznie.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił siedem razy.
W tym tygodniu Berta szczeknęła raz. Niestety pod moją nieobecność, ale Żona słyszała.
Godzina publikacji 23.49.
Subskrybuj:
Komentarze (Atom)
-
30.12.2024 - pn - dzień publikacji Mam 74 lata i 27 dni. WTOREK (24.12) - Wigilia No i dzisiaj wstałem o 08.30. Zaraz potem Żona. To co...
-
07.07.2025 - pn - dzień publikacji Mam 74 lata i 216 dni. WTOREK (01.07) No i dzisiaj wstałem o 06.00. Po sześciu godzinach snu. Miałem ...