29.06.2020 - pn
Mam 69 lat i 211 dni.
WTOREK (23.06)
No i dzisiaj jest Dzień Ojca.
Z tym moim ojcostwem to ciągle mam problem. Widać to nawet po quizie, który dzisiaj rano usiłowałem rozwiązać. Dotyczył on właśnie tematu Ojciec, ojcostwo. Na dziesięć pytań odpowiedziałem na jedno. Nigdy tak złego wyniku nie miałem! 10 %?! Nawet w naprawdę trudnych quizach, na które rzucałem się samobójczo, potrafiłem uzyskać 40 %.
Więc jest coś na rzeczy. Jakiś taki feler. Nie za bardzo wiem, jakim ojcem powinienem był być i powinienem być, żeby nie było coś na rzeczy, albo żeby nie trzeba było używać słowa feler, bo dobrych wzorców nie miałem.
To spieszę z nadrobieniem blogowych zaległości.
W sobotę, 20.06, rano przyjechał pan z centrum rowerowego i przywiózł nasze dwa śliczne rowery. Ustawiliśmy je na ganku, gdzie być może spędzą spory kawałek czasu, zanim nie skończy się ten remontowy bajzel. Oba czarne, mój bardziej żeński, nad czym długo ubolewałem, bo błyszczący i jakiś taki wiotki, Żony męski, bo matowy i o "krępej", zwartej budowie.
- Ale czy nie widzisz, jaką grubą i mocną ramę ma twój rower? - wielokrotnie usiłowała pocieszyć mnie Żona przechodząc w końcu, gdy dalej marudziłem, w zniecierpliwienie.
- No przecież sam go sobie wybrałeś! - I chciałeś nowy!
Pan podrzucił mnie do Powiatu, odebrałem Terenowego i pojechałem do tartaku po odbiór desek i krawędziaków. Będę szykował w podobnym stylu, co permakulturowe skrzynie, dwie skrzynie, metr na metr, na kompost, no i jedną, wymuszoną na Heli, dla Heli.
Miały być 42 metrowe deski i 14 krawędziaków.
- Ale brakuje dwóch desek? - zakomunikowałem panu, z którym zdążyłem się już lekko zakumplować i nawet pokazałem mu na smartfonie, jakie cacka zrobiłem z poprzedniego zamówienia.
- A to widocznie nie docięli. - odparł kompletnie niezrażony w stylu, który kolejny raz wpisał się w ogólny styl Powiatu nazwany przez nas dawno Powiatowstwem. Trzeba trochę pożyć w tym środowisku, żeby go zrozumieć. Ogólnie zasadza się na tym, że wszystko toczy się wolniej, ludzie są mniej znerwicowani i bardziej dla siebie życzliwi, zwłaszcza że istnieje naturalna sieć znajomości.
Oczywiście sprawy się załatwia i życie biegnie, ale funkcjonuje taka specyficzna forma latynoamerykańskiej maniany. Przecież, jak nie udało się dzisiaj czegoś załatwić lub kupić, to zawsze pozostaje jutro. Oczywiście nie jest to przegięta forma filozofii, bodajże Indian amazońskich, a może i innych Indian lub ludów w ogóle, którym do głowy nie przyszłoby nazywać tego filozofią, a przecież ją stosują, że czas jest formą koła i że się go nie traci. Po prostu po jednym obrocie wróci i tylko trzeba spokojnie czekać. Dana sytuacja, zdarzenie, akcja same się pojawią, więc po co zużytkować bezproduktywnie energię. Nie to co u "białego" człowieka, gdzie czas biegnie po linii prostej, ucieka i ciągle ma się poczucie jego utraty.
Na początku naszego mieszkania w Pięknej Dolinie, jako "cywilizowani" przybysze z Metropolii, długo jeszcze byliśmy uwikłani w "uciekanie czasu" i to Powiatowstwo nas denerwowało. A teraz lubimy i dobrze się z tym czujemy. W szczegółach to wygląda tak, że, np. różne sklepy są otwarte w różnych przedziałach czasowych i zdarza się, że "pogubieni" w tym zindywidualizowanym handlowym systemie odbijamy się od już zamkniętych drzwi, mimo że dopiero jest 16.00. A, np. punkt dorabiania kluczy jest czynny do 14.00 i trzeba o tej prostej rzeczy wiedzieć, bo inaczej sam jesteś sobie winny człowieku. Ale jak przyszliśmy kiedyś 10 minut przed czasem, to punkt też był już zamknięty, bo kto w normalnym świecie przychodzi na ostatnią chwilę? Bywa też tak, że jak się przychodzi, na zamkniętych drzwiach wisi odręczna karteczka W dniach 22. i 23. sklep nieczynny z powodu komunii lub podany jest inny powód, np. wizyta u lekarza albo pilny wyjazdu do Metropolii. O banalnej Zaraz wracam nie ma co wspominać. A jak czegoś nie ma w danym miejscu, to się słyszy Idźcie do Heńka lub innego Zenka i po sprawie. Najlepiej chyba zobrazuje Powiatowstwo sytuacja, która nam się przytrafiła na samym początku, gdy zaczęliśmy się z nim oswajać.
Poszliśmy do zakładu fotograficznego, żeby zrobić sobie zdjęcia do dowodu osobistego.
- Przyjdźcie za pół godziny, będą gotowe. - poinformował fotograf.
To poszliśmy na kawę.
Za pół godziny zdjęcia odebraliśmy, ale przyszedł jakiś facet po swoje.
- A, zapomniałem. - spokojnie stwierdził fotograf. - To przyjdź jutro, zrobię.
- Dobra. - stwierdził klient i wyszedł.
Patrzyliśmy z niedowierzaniem na siebie szukając w swoich oczach potwierdzenia, czy przypadkiem nam się nie zdawało i czy słyszeliśmy to, czego słuchaliśmy i widzieliśmy to, co zobaczyliśmy.
Przecież w Metropolii od razu wskoczyłbym na wysokie obroty używając słów skandal i brak profesjonalizmu, wyliczyłbym, ile kosztuje moja godzina straconego czasu nie licząc zdrowia, po czym zażądałbym szefa, itd. No jaka strata energii! I po co, skoro koło czasu się zawróci i tak, i tak będę musiał te cholerne zdjęcia zrobić, bo je potrzebuję. Jak nie u tego gamonia, to gdzie indziej?
Ten styl nie dotyczy oczywiście Urzędu Gminy, Urzędu Skarbowego, Starostwa i nawet oddziału ZUS, które, pracują, można powiedzieć wzorcowo, o czym w przypadku ZUSu muszę niechętnie, ale uczciwie nadmienić.
- To niech pan poczeka, dotniemy. - dodał zakumplowany pan z tartaku.
Co miałem nie poczekać? Koło czasu się obróci, to chyba lepiej poczekać, skoro ich potrzebuję, niż przyjeżdżać specjalnie drugi raz po dwie głupie deski i "prostoliniowo" mieć poczucie utraty czasu.
Deski z tartaku do Terenowego niosło dwóch pracowników, każdy po jednej, co wyglądało dość komicznie, bo były to chłopy na schwał, co samo przez się było zrozumiałe biorąc pod uwagę charakter ich pracy. Wyraźnie wymyślili sobie taki sposób, pretekst, żeby obejrzeć, pogadać i popodziwiać Terenowego. Widocznie wcześniej przyuważyli, jak z jakiejś hali ładowałem towar do środka, po czym "zdrowo obciążony", nomen omen, wyjechałem sprzed bramy bez problemów z niezłego grzęzawiska.
- A który to rocznik?
23 lata zrobiły na nich wrażenie, a przy tym jeszcze większe elektrycznie opuszczane szyby i takoż regulowane przednie fotele, które można swobodnie ustawiać w dowolnych konfiguracjach dopasowując do siedzącego kierowcy lub pasażera. O takich oczywistościach, jak napęd na cztery koła lub reduktor biegów ledwo wspomnieliśmy.
O 12.00 przyjechał Kolega Inżynier z córkami, Stefanem Kotem Biznesu i Krawacikiem.pl. Cały zaplanowany pobyt nad stawem, przy ognisku i przy kiełbaskach diabli wzięli, bo aż do końca ich pobytu lało. Więc kopnęliśmy się do pobliskiego DINO, kupiliśmy węgiel drzewny, a dziewczyny przy okazji jakieś sztuczne świństwa i zrobiliśmy sobie długiego grilla na tarasie, tuż przy kuchni.
Kolega Inżynier oczywiście dokonał inspekcji Domu Dziwa w trakcie jego remontu i wniósł kilka uwag, w tym jedną istotną, dotyczącą sposobu oświetlenia dolnej kuchni dla gości. Okazało się, że kapkę wcześniej Żona też wpadła na ten pomysł, ale problem z jego realizacją polega na tym, że, nie wchodząc w skomplikowane szczegóły, goście z dołu będą zaglądać tym z góry i odwrotnie, gdy wszyscy będą akurat przebywać na poziomie przyziemia, chociaż jedni mieszkać będą na poziomie przyziemia, a drudzy na I pietrze. Dodam, dla wyjaśnienia, że nie będzie żadnej dziury w stropie, czyli w suficie tych "dolnych" i w podłodze tych "górnych" łączącej ich we wspólnym wakacyjnym pobycie. Mówiłem, że jest to skomplikowane. Ale Kolega Inżynier o tych izolacyjnych subtelnościach nie mógł wiedzieć.
Nie wiem, od czego się zaczęło, że całe spotkanie przebiegło pod znakiem historii. Zaczęło się chyba od pytania Kolegi Inżyniera Ale powiedz właściwie, jak to się stało, że siedziałeś w więzieniu i nawet lekkiego szoku Stefana Kota Biznesu, która, jako dwunastolatka reagując już na takie rzeczy, zapytała:
- Wujek, to ty siedziałeś w więzieniu?!
- Tak! - odparłem z dużą satysfakcją patrząc na jej minę.
Po czym odpowiadałem na różne jej pytania A co to była komuna?, Co to było internowanie?, PZPR? - co to takiego?, Esbecja?
Oczywiście fakt, że mogę dziecku przybliżać w tak przystępny sposób naszą współczesną historię, współczesną dla mnie, nie łudziłem się, ale dla dziecka prehistorię, miło mnie łechtało. A z drugiej strony czułem się jak taki kombatant, sterany wojnami i życiem, już lekko głuchawy i ślepawy, bezzębny i sepleniący, z łupieżem widocznym na zbyt obszernym, grubo niemodnym garniturze, takoż koszuli i krawacie, co to chętnie odpowiada na zaproszenie dyrektora jakiejś podstawówki, żeby wziąć udział w spotkaniu z uczniami, bo przecież nie ma już nic do roboty i nie wie, co robić z wolnym czasem oprócz siedzenia przed telewizorem, a ci są siłą spędzani przez swoich wychowawców do auli lub sali gimnastycznej, by ukradkiem grać na smartfonach (a dawniej, bo kombatanci w Polsce byli, są i, mam nadzieję, ich nie będzie, strzelać ryżem z długopisowych rurek w stronę koleżanek, które w ten sposób się podrywało i adorowało) lub od czasu do czasu wybuchać śmiechem, gdy jakiś kolega lub koleżanka, prymus/-ka, lizus/-ka, kujon/-ka, siedzący/-a oczywiście w pierwszym rzędzie zadawał/-a durnowate pytania zaproszonemu gościowi wcześniej przygotowane w domu, bo tak kazał/-a pani w szkole.
- A w czasie wojny to siedział pan w okopie? - pytano.
- Nie, nie, okupu za mnie nie żądano! - odpowiadał ni przypiął, ni przyłatał przygłuchawy kombatant.
Albo:
- A pan był ranny w czasie walk?
- A tak, tak, zawsze byłem porannym ptaszkiem! - odpowiadał w podobnym stylu coś sobie usłyszawszy i ubzdurawszy.
Albo, mocno niedowidząc, zwracał się do jakiejś uczennicy, nad wiek wyrośniętej, dojrzałej i "wykształconej" per Pani Profesor powodując salwy śmiechu i ryk męskiej części sali, zwłaszcza kolegów z lat starszych.
To moje uczucie pogłębiało się, zwłaszcza że od czasu do czasu Kolega Inżynier mówił Ale dziewczynki, słuchajcie uważnie, co Wujek mówi, bo macie okazję bezpośrednio poznać naszą historię! Wówczas Stefan Kot Biznesu karnie przybierała pozę tych z pierwszego rzędu, a Krawacik.pl tych z ostatnich mając lekcję historii dokumentnie, nomen omen, w dupie.
- A i tak kiedyś będziesz musiał mi powiedzieć, jak to się stało, że należałeś do PZPRu! - raczej dość surowo stwierdził niż zapytał Kolega Inżynier. - Bo o tym kompletnie nie wiedziałem! - spojrzał na mnie raczej z zainteresowaniem niż nagłą niechęcią lub nienawiścią, chociaż swoje poglądy ma skrystalizowane i to, niestety raczej w ostrych barwach czerni i bieli. A powinien wiedzieć, że życie jest skomplikowane i że czasami niechcący można się uwikłać. A potem to już toczy się samo.
Więc, jak mu mogę wytłumaczyć dlaczego, skoro nie żył, przynajmniej w życiu dorosłym, w tamtych czasach. Żeby do niego trafić, musiałbym mieć niezwykłe zdolności komunikacji z ludźmi i dar docierania do nich, a on morze empatii, pozytywnego nastawienia i szczerej chęci, bez pryzmatu własnych doświadczeń i poglądów, zrozumienia tego, o czym bym mówił, czego w gruncie rzeczy się wstydzę i żałuję, ale od czego się nie odcinam, bo przecież to było i jest moje życie i wyrzucić się nie da. Dodatkowo wiem, że niczego złego w gruncie rzeczy nie robiłem, ale jednak swoją przynależnością afirmowałem chory, skurwysyński system. Skomplikowany dualizm i relatywizm.
- Błędy młodości. - odparłem tylko.
Pominąłem skromny fakt, że o mnie nie wie jeszcze wielu rzeczy i że jeszcze nie raz mogę go zaskoczyć. I że wcale nie będzie musiało mu się to podobać.
Jak goście pojechali, dla wprawy, w ramach MDWFu, w czasie deszczu, po kilku kieliszkach Luksusowej, wrzuciłem sobie do skrzyń kilka taczek ziemi. Z powodu chyba tej samej Luksusowej musiałem wieczorem odnieść się do Żony jakoś tak na pograniczu przyzwoitości, bo nagle siedziała taka milcząca i osowiała, a ją dobrze znam i sygnały odczytałem od razu. To ją zażyłem z lewej mańki i na jutro zaprosiłem na szczupaka sous vide. W
oka mgnieniu humor jej się poprawił, mąż zlepszał i trochę naprawił swoją gburowatość, nieokrzesanie i niedelikatność.
No i w niedzielę, 21.06, na szczupaka sous vide mogliśmy sobie nadmuchać.
Tak się porobiło w Pięknej Dolinie, zwłaszcza w weekendy, że zjeżdżają się turyści z całej Polski. Jakich to nie było rejestracji przed restauracją, do której naiwnie się wybraliśmy.
Życzliwa pani kelnerka zakomunikowała, że mimo ich najszczerszych chęci, będziemy musieli czekać na wolny stolik co najmniej 20 minut, a potem spokojnie drugie tyle na posiłek.
To oczywiście odpadało! Żebyśmy my, rdzenni mieszkańcy tej doliny, musieli być traktowani pospołu z całą Polską? Przecież możemy przyjść w tygodniu i być potraktowanym naprawdę godnie.
Musieliśmy spuścić ze szpanerskiego tonu i wylądowaliśmy w jedynym czynnym miejscu, takim kwitnącym za komuny, w którym było wiele pracowniczych ośrodków nad zalewem Leniwej Rzeki, obecnie w opłakanym i porzuconym stanie, emanującym z tamtych lat barakowością budynków, specyficzną falistością dachów, krzykliwą i prostacką reklamą (w tym względzie akurat niewiele się zmieniło) i szarością. Ale nazwisko właścicieli prowadzących jadłodajnię (inna nazwa mi nie przychodzi do głowy), których wcześniej poznaliśmy, gwarantowało dobrą kuchnię. I się nie omyliliśmy. Na papierowych talerzykach otrzymaliśmy pstrąga z buraczkami - Żona i sandacza z zestawem surówek i z frytkami - ja, przy zamawianiu których, zostałem kopnięty w kostkę, ale było już za późno. Po prostu wykorzystałem nasze kulinarne stoczenie się ze szczupaka sous vide. Poza tym miejsce było takie wakacyjne, jak za starych dobrych czasów. Nic tylko żreć frytki. Ta atmosfera musiała wyraźnie udzielić się Żonie.
- A mogę wziąć sobie jedną? - zapytała za chwilę, widząc jak ja z apetytem zajadam na zmianę z pysznym sandaczem i surówkami.
- Bierz, ile chcesz. - zawsze tak odpowiadam Żonie dodając - Nawet wszystkie.
- A bo masz ich tak dużo, to sobie tylko trochę dzióbnę. - zaczęła zajadać ze smakiem.
Czuliśmy się jak na wakacjach.
Przy odbiorze dań, gdy już była znana waga ryb, przyszło do płacenia.
- A mogę zapłacić po zjedzeniu? - zapytałem młodą i sympatyczną dziewczynę.
Długo się zastanawiała, ale w końcu stwierdziła, żeby zapłacić od razu, przy odbiorze.
- I dziwisz się jej? - skomentowała Żona przy stoliku. - Widzisz tych wszystkich typów, w tym tych trzech wypitych czekających chyba na samochód?
Po obiedzie odstawiłem Żonę do Domu Dziwa, który coraz bardziej lubimy, a sam ruszyłem na poszukiwanie słomy. A sprawa, po wcześniejszym zasięgnięciu języka, nie była wcale prosta. Słomy na wsiach nie ma i już. A na pewno nie w Wakacyjnej Wsi i w Pięknym Miasteczku, które też przecież ma rolniczy charakter, nad czym mocno ubolewa, bo i ma ładny ryneczek, i kamieniczki, i zadatki na siedzibę gminy. A tu taki afront.
Jadąc od miejsca do miejsca, od człowieka do człowieka, tropem słomy, dotarłem wreszcie do sąsiedniego powiatu, do wsi oddalonej od nas o dobre 15 km. Przed sklepem siedziało przy piwie sześciu wiarygodnych lokalsów, którzy z nadmiarem udzielili mi wyczerpujących informacji. Otóż w ich wsi i w szeroko pojętych okolicach, jest tylko jeden facet, który uprawia rolę i słomę powinien mieć. Po czym zaczęli się między sobą kłócić chcąc być przed przyjezdnym ważniejszym. Jedni twierdzili, że powinien być w domu, boć to przecież niedziela (właśnie dlatego ją wybrałem na poszukiwania), a inni twierdzili, że jest na polach, które dzierżawi, w... Wakacyjnej Wsi. Ale zgodnie, jeden przez drugiego, wytłumaczyli mi, jak dotrzeć do jego gospodarstwa jednocześnie usiłując się wypasionymi smartfonami na poczekaniu do niego dodzwonić z komentarzem Kurwa, nie odbiera!
Drzwi otworzyła mi starsza pani, może 2-5 lat starsza ode mnie, taka zwyczajna-niezwyczajna. Sznyt ze wsi, ale zadbana, ze zrobionymi siwymi włosami, prosto od fryzjera, ale przede wszystkim z inteligencją na twarzy.
- Proszę poczekać. - rzekła usłyszawszy z czym przyjechałem. - Zadzwonię do syna, bo jest na polach w Wakacyjnej Wsi. - Nie odbiera. - stwierdziła za jakiś czas. - To niech pan podjedzie tyłem pod stodołę, otworzę panu bramę.
Gdy wlazłem po drabinie na górę, oczom moim ukazało się słomiane eldorado. Leżały sobie piękne kostki słomy (wiedziałem z rozmów, że teraz mało kto kostkuje, bo to się nie opłaca, tylko wszyscy "weszli" w baloty). Wziąłbym je wszystkie, a potrzebowałem tylko cztery. Straszne, taka okazja!
- To ile się należy? - zapytałem panią już na dole.
- 10 zł, żeby nie było za darmo. - uśmiechnęła się sympatycznie.
To sobie porozmawialiśmy o dzisiejszej roli, kulcie pracy i podejściu do niej oraz o różnicach pokoleniowych i co z nich i dla niej, i dla mnie wynika. Jednocześnie przeprosiłem ją za zakłócenie niedzieli, ale machnęła ręką z wyrozumiałością. No, żeby taką rozmowę przeprowadzić w środku nieznanej wioski? W życiu bym się nie spodziewał. Wracałem zaskoczony i zbudowany mądrością tej pani jednocześnie gryząc się Dlaczego nie wziąłem chociaż dwie kostki więcej?! A jak nie starczy?!
W domu od razu zabrałem się do słomianej roboty i to bez słomianego zapału. Słomę pięknie rozłożyłem do czterech skrzyń wykorzystując tylko trzy kostki, bo od razu się tak napuszyła, że nie potrzeba było więcej. Wystawała po brzegi, więc musiałem przysypać ją cienką warstwą ziemi. Przykryta, od razu spasowała i już żaden wiatr nie był w stanie rozdmuchać jej po całym terenie.
Teraz pozostaje położyć kolejną warstwę, czyli nawóz. We wtorek pojedziemy po niego do Sąsiadki Realistki i Sąsiada Filozofa. Potem już "tylko" ziemia po same brzegi i niech dżdżownice (widziałem je w ziemi) spokojnie robią swoje.
Późnym popołudniem usprawniłem wreszcie otwieranie dwóch potężnych, litych, metalowych skrzydeł od bram Małego i Dużego Gospodarczego. Zmobilizowałem się, bo ich otwieranie sprawiało Żonie sporo problemów, a ostatnio wcale nie mogła otworzyć Małego. A ponieważ wyjeżdżałem na dwa dni do Metropolii...
Przy otwieraniu trzeba było mieć sporo siły i właściwy timing, a Żona względem mnie nie posiadała ani jednego, ani drugiego. Było to istotne zwłaszcza przy zamykaniu, bo przy otwieraniu sprężynujące drzwi, gdy wyłapało się czujnie moment, same odskakiwały. Po prostu potężne blachy przez lata się poodkształcały i zmuszały przy zamykaniu lub otwieraniu do stosowania swoistej techniki. Do drzwi każdorazowo ustawiałem się bokiem zapierając się nogami, ustawiając całe ciało pod kątem 45 stopni i naciskając skrzydło lewym barkiem. To był ten element siły. Jednocześnie musiałem precyzyjnie zsynchronizować nacisk z błyskawicznym obrotem klucza, bo inaczej dupa blada. To był ten timing.
Ale ile można?! Gumówką wychapałem w jednym i drugim skrzydle po kawałku żelastwa i teraz potężne wrota otworzy i zamknie nawet dziecko.
Wieczorem nad stawem przeprowadziliśmy pierwsze poważne rozmowy dotyczące obchodów mojej 70-tki.
Po porażce ze szczupakiem sous vide wykorzystaliśmy naszą obecność w tej wiosce i zajrzeliśmy do znajomego nam gospodarstwa agroturystycznego. Okazało się, że na początku grudnia szefowa bez problemu będzie dysponować miejscami noclegowymi i kuchnią. Plan jest taki, że razem z nami powinno/mogłoby być 21 osób pod warunkiem, że z 1% Czarnej Palącej i Po Morzach Pływającego zrobi się 100, czyli że jednak do Anglii w tym okresie nie pojadą.
Planujemy całe spotkanie na 5. grudnia, w sobotę, z noclegiem naszych gości na miejscu, więc zrobiliśmy od razu listę zapraszanych, w zasadzie ostateczną, chociaż tutaj sprawy w niektórych elementach są i będą z różnych względów trudne. Czas więc przygotować i porozsyłać zaproszenia. A potem się zacznie, jak zwykle, gdy się coś organizuje. Taki life.
W niedzielę, po wielu miesiącach, skończyłem G i rozpocząłem H. Żona będzie musiała się "przestawić" i zmienić cowieczorne pytanie na Nadal jesteś na H?
Tak to będzie trwało przez najbliższych kilka tygodni, które mogą się przerodzić w miesiące, bo przecież mam pracownicze (pracowniane?) priorytety i wieczorem potrafię paść nad Kopalińskim po jednym haśle. Zwłaszcza że swoją cegłowością robi taką miłą, przygniatającą sensoryczność.
W poniedziałek, 22.06, gdy byłem już w Metropolii, Pasierbica szczuła mnie informacjami i zdjęciami z Pucusia. Musiałem to jakoś wytrzymać ciężko wzdychając za każdym razem. W maju minął rok, jak byliśmy tam ostatni raz.
Krajowe Grono Szyderców nasłuchawszy się tyle o Pucusiu postanowiło wyjechać doń na tygodniowy urlop. Byliśmy bardzo ciekawi ich wrażeń i opinii, bo nasze opowieści i zboczenie to jedno, a czyjaś konfrontacja wyobrażeń do realiów to drugie. Ale okazało się, ku naszej pewnej uldze i drobnej satysfakcji, że są bardzo zadowoleni. Zatrzymali się w Pod Złotym Lwem w "naszym" apartamencie i przetarli już pierwsze ścieżki do "naszych" restauracji i bistra.
Te informacje wcale nie pomagały mi przetrwać poniedziałku. Rozkojarzały mnie i dekoncentrowały, a przecież musiałem zamknąć tygodniowy blogowy wpis. Spędziłem nad nim żmudnie, na końcu wyczerpany, bite 8 godzin. A i tak nie podołałem planom. Skutki mogłyby być jeszcze bardziej opłakane, gdyby nie wsparcie Pilsnera Urquella.
Dzisiaj, po trzech godzinach w Szkole, wróciłem do Wakacyjnej Wsi. Natychmiast się stosownie przebraliśmy, tak do gnoju, do Terenowego zapakowałem cztery puste plastikowe beczki i wyruszyliśmy do naszej wsi.
Beczki, oprócz plastikowości i szczelności, charakteryzowały się tym, że odłaziła od nich brązowa farba z całej powierzchni i biała z takich obwódek, których zadaniem było swego czasu upiększanie całości. Bo beczki tworzyły na podjeździe taki "piękny" szpaler klombowy i w każdej z nich kiedyś Pozytywna Maryja musiała hodować kwiatki. To była jednak głęboka przeszłość, bo teraz zarastały je jakieś chabazie i Żona tuż po wprowadzeniu się błagała mnie, żebym jak najszybciej coś z tym zrobił. Więc z wielkim trudem obalałem każdą z nich na ziemię i tłukąc szpadlem po wierzchu usiłowałem pozbyć się ziemnej kuli ubitej przez czas i utwardzonej przez korzenie tychże chabazi. A puste już beczki chciałem wysłać w kosmos czyli do comiesięcznej segregacji, gdy niespodziewanie Żona zaprotestowała.
- No coś, ty! - Przecież mogą się przydać!
No, dopiero sobie użyłem, naszydziłem i obśmiałem ten pomysł, by dzisiaj jechać z "uratowanymi" przez Żonę beczkami i wielokrotnie odszczekiwać moje szydercze i naigrywające się zachowanie. A beczki spisały się znakomicie i w życiu już ich nie wyrzucę.
Po zwyczajowej kawie i prawie jeszcze ciepłym, świeżutkim i pysznym serniku Sąsiadki Realistki, po załatwieniu interesów (30 jaj i 3 twarożkowe koła) i po politycznej dyskusji, i po kolejnym wzajemnym przekonywaniu się, że i oni, i my głosujemy na Biedronia, o czym było wiadomo już od dawna, zabrałem się za gnój, czyli obornik.
Praca polegała na tym, że Terenowym podjechałem pod składowisko, Sąsiad Filozof użyczył mi wideł i stojąc obok uskuteczniał swoje filozoficzne gadki, a ja żmudnie i systematycznie zapełniałem cztery beczki, po jednej na skrzynię. Bardzo szybko się zorientowałem, że trzeba nabierać taką fajną, przerobioną, ciemnobrązową, wilgotną i klejącą się maź z samego dołu, pełną dżdżownic, a to słomiaste i suche z wierzchu odrzucać. Sąsiad nie protestował, tylko określił moje postępowanie taką specyficzną pazernością na gnój. Oczywiście beczki od samego początku stały w środku Terenowego, bo do ich załadowania z poziomu ziemi potrzebny byłby chyba wózek widłowy, tak ten gnój pakowałem obficie dodatkowo go ubijając deską przysposobioną na tę okoliczność przez Sąsiada Filozofa, co powodowało, że musiałem się nad beczką nachylać chłonąc zapach i słysząc charakterystyczne bulgotanie od tego ubijania. Gotową, pełną, przetaczałem w Terenowym do jego początku, czyli do przednich siedzeń, które za chwilę miały być zajęte przeze mnie i przez Żonę, a kolejną pustą umieszczałem z tyłu, jak najbliżej krawędzi i ładowałem, ładowałem...
Żona trzymała się razem z Sąsiadką Realistką z daleka od tej akcji, ale w czasie drogi powrotnej, stwierdziła Ten zapach jest nawet przyjemny, z czym zupełnie się zgodziłem. Co to znaczy gnój od krówek, które swobodnie pasą się na zwykłej trawie.
Druga część akcji przebiegała już w Wakacyjnej Wsi. Kierowany przez Żonę na centymetry podjeżdżałem pod każdą ze skrzyń, wytaczałem beczkę i wrzucałem całość, aż skrzynie dudniły. Na dnie opróżnionych beczek zostawało sporo dżdżownic, więc znając ich wartość wybrałem każdą co do sztuki. A potem to już była sama przyjemność. Gnój grabiami rozłożyłem równiutko na powierzchniach skrzyń, że aż żal było potem zasypywać ziemią. Ale to była konieczność. Dżdżowniczki muszą mieć odpowiednie warunki do pracy.
Po wszystkim usiłowałem jako tako ogarnąć Terenowego i w miarę usunąć z niego resztki z różnych ostatnich transportów - pył po deskach z tartaku, słomę i ostatni, nomen omen, gnój. Zniósł wszystko bardzo cierpliwie i, co tu dużo mówić, sprawdził się.
Pod moją nieobecność przyszedł akumulator 4 Ah. Od razu wzbudził moje zaufanie, bo mimo że zewnętrznie dokładnie taki sam, jak te 2 Ah, to był wyraźnie cięższy. Gdzieś te "dodatkowe" 2 Ah musiały siedzieć. Wstawiłem go do ładowarki Przed pierwszym użyciem akumulator należy naładować do pełna i teraz pozostaje czekać, aż przestanie padać i/ lub lać, bo ostatnie dni są właśnie takie, co trawa perfidnie wykorzystuje i rośnie w oka mgnieniu, żeby dłużej jednorazowo poszaleć z kosiarką.
ŚRODA (24.06)
No i dzisiaj gościliśmy dwie siostry - Skrycie Wkurwioną i Trzy Siostry Mającą.
Z rana wysłałem do Skrycie Wkurwionej pięć długich smsów trawiąc na tym godzinę, bo nie umiem przepuścić żadnej literówki i tolerować braku przecinka i innych takich. Żona, gdy z przerażeniem, bo była ledwo obudzona, zaczęła czytać Bo zanim założę soczewki, skończywszy w mękach zapytała, czy wiem, jaka była idea SMSa i czy wiem, co oznacza ten skrót, zwłaszcza słowo short.
W tych "krótkich" wiadomościach precyzyjnie opisałem trasę dojazdu modułowo ją dozując i podając na końcu dokładny adres, który podałem również w formie short kilka dni wcześniej.
Po czym pojechaliśmy w deszcz do Powiatu na badanie wzroku u Żony i na dobór soczewek w okularach do "patrzenia" i do czytania. Tym razem nie było podstaw, żeby wyedukowana i przeszkolona na odpowiednie kopyto pani wzięła nas w obroty. Przyjechał specjalnie pan doktor, który godzinę czasu badał wzrok Żony, omawiał różne aspekty doboru soczewek z rysowaniem ich krzywizn i kształtów omawiając mankamenty i pozytywy, a przede wszystkim dyskutując z Żoną nad jej wzrokowym (wzrocznym?) stylem codziennego życia. A było nad czym.
Żona używa soczewek kontaktowych z minusami zbadanymi wiele lat temu i tak na tym "jechała" do tej pory. A lata lecą.
- Ale po co miałam się badać pod tym kątem, skoro bardzo dobrze widzę? - zapytała retorycznie w samochodzie w drodze powrotnej. - Muszę widzieć ostrzej? - kontynuowała w tym tonie. - No chyba, że byłaby taka różnica, że doznałabym szoku.
Problem jest w tym, że Żona spędza bardzo dużo czasu przed komputerem, do czego się "przyznała" panu doktorowi. A o tym, że nie jest to najlepsze, to siedzenie, a nie przyznanie się, wie każdy. Tu niestety nie mogę napisać nawet dziecko. Taki chociażby kręgosłup. Trzeba co jakiś czas pamiętać i robić sobie sztuczne przerwy albo naturalne. Oczywiście lepsze są te naturalne, więc Żona znalazła sposób godząc pożyteczne z przyjemnym. Co jakiś czas wychodzi do ogrodu zobaczyć, co robi Gruba Berta. Oczywiście wiadomo, co robi, ale nie o to chodzi.
Poza tym długie siedzenie przed komputerem powoduje, że wpada się w "efekt zapominania". Przy czym jest on podwójny, bo po pierwsze człowiek zapomina o całym rzeczywistym, pięknym, bożym świecie, a po drugie, z tego zapomnienia bierze się kolejne - powieki przestają w sposób naturalny mrugać i nawilżać powierzchnię oka, czyli rogówkę. I takie wysuszane oczy po wielu latach na pewno się odezwą (odpatrzą, odwidzą?) dając zdrowotnie w kość ich właścicielowi.
Żona przyznała się również do tego, że dalej już swoich oczu nie maltretuje, bo nie ogląda wcale telewizji dodatkowo zmniejszając w ten sposób jej wpływ na stopień ogłupiania człowieka przez dzisiejsze media oraz że "czyta" książki za pomocą audiobooka. Ale nie przyznała się nie chcąc widocznie wzbudzać w panu doktorze jego profesjonalnej, lepiej - związanej z profesją, okulistycznej zgrozy, że siedzi przed komputerem w kontaktowych soczewkach do "patrzenia", a na nos, żeby cokolwiek widzieć na ekranie, zakłada okulary, takie prostackie jednorazówki za 20 zł z Rossmanna albo z innego Lidla.
Przyszedł więc czas, że Żona postanowiła zrobić z tym wszystkim porządek i przeprowadzić gruntowny remanent. To wcale jednak nie oznacza, że sprawa jest jednoznaczna i że Żona podjęła natychmiast konkretną decyzję. To nie ona. Bo o ile dobrze zrozumiałem, chciałaby dalej używać soczewek kontaktowych dopasowanych według aktualnych badań, czyli zrezygnować z okularów "do patrzenia", a mieć tylko porządne do czytania pozbywając się tego rossmannowskiego badziewia. Tylko co robić z oczami przed zasiądnięciem do komputera albo po jego porzuceniu, nawet chwilowym? Więc Żona, po wizycie u okulisty, zabrała się za dokumentne studiowanie problemu, czyli dzielenia włosa na osiem. Nawet ja to rozumiem, dodatkowo jako okularnik, bo sprawa jest poważna, a źle rozwiązana może stać się niezwykle upierdliwą.
Mój poranny wysiłek z opisem trasy dojazdowej do Wakacyjnej Wsi poszedł na marne. Skrycie Wkurwiona i tak "wszystko" wrzuciła do nawigacji, przy czym zupełnie nie wiem co, bo w którymś momencie zadzwoniła.
- Jesteśmy w Pięknym Miasteczku, ulica...., numer.... - Wjeżdżać?
Śmieszne. Skąd ona to "wszystko" wzięła?! A potem, po kolejnym moim tłumaczeniu, przyjechały z dziwną czasową zwłoką zajeżdżając z innej strony Bo ty mówiłeś... Tak mnie to osłabiło, że dałem sobie spokój z dopytywaniem jak i którędy jechały, i jak minęła podróż. Zresztą, co to za podróż.
Gdy siostry wysiadły, znowu musiałem przejść przez to samo.
- O, Boże! - Jak ty schudłeś!
Celowała w tym zwłaszcza Trzy Siostry Mająca, której trudno było się dziwić, skoro nie widziała mnie rok. Po czym dołożyła.
- Ale przez to się postarzałeś, rysy ci się tak jakoś wyciągnęły i wyostrzyły! - Jak miałeś więcej ciała, to wyglądałeś młodziej!
To teraz będzie strach pokazać się takim znajomym, którzy mnie długo nie widzieli, albo Córci, z którą się widziałem chyba 7 miesięcy temu. Już wtedy mówiła Tato, ale ty schudłeś!
Cały czas lało, więc kiełbaski i karkówkę zrobiliśmy na grillu na tarasie przed kuchnią osłonięci dachem. Nie tylko deszcz popsuł mi szyki. Nie wiem, skąd mi się wzięło, ale ubzdurałem sobie, że Trzy Siostra Mająca może prowadzić auto, więc założyłem, że Skrycie Wkurwiona będzie pić, żeby łatwiej było jej "śpiewać", a nam wszystko z niej wyciągnąć. A tu się okazało, że z jednego palca, tego obok palucha, wystaje u Trzy Siostry Mającej kawał drutu, taki nadziewający go w osi, jak kiełbaskę na patyku, ona sama zaś kuśtyka w specjalnym o trzy numery za dużym sandale i prowadzić auta nie mogła. Problemu ze "śpiewaniem" nie było jednak żadnego. Skrycie Wkurwiona sama z siebie "śpiewała" bez żadnych dopalaczy, niczym na spowiedzi. Wyraźnie tego potrzebowała. Otóż okazało się, że z dziewczynami wyprowadza się od swojego męża, Kolegi Inżyniera i że już przedsięwzięła pierwsze i poważne kroki. I tu muszę postawić kropkę, bo zostałem przez nią poproszony, nawet nie zobowiązany, żebym niczego więcej nie pisał, dopóki jej wszystkie sprawy nie będą podomykane. A ja, wbrew temu co powszechnie sądzą, zwłaszcza Żona, Syn, Córcia, Pasierbica i Q-Zięć, potrafię mordę trzymać w kuble.
Z tego wszystkiego mi wynika, że lada moment Skrycie Wkurwiona przestanie być Skrycie, a stanie się Jawnie, a i to nawet nie, bo może przestać być Wkurwioną i stanie się nie wiadomo kim i trzeba będzie wymyślić albo dopasować nowe blogowe imię. Może Odzyskana Dla Życia albo Wyzwolona, albo Oddychająca Pełną Piersią, chociaż w jej przypadku właściwsze językowo i faktograficznie powinno być Oddychająca Pełnymi Piersiami, albo Ta Co Uciekła, i dalej w tym duchu.
Na pewno strawimy nad tym cały wieczór w jej nowym miejscu życia przy Pilsnerze Urquellu, cydrze i winie.
Jak deszcz zelżał, poszliśmy na do widzenia nad staw. I doznaliśmy szoku. Po wodzie pływała kaczka, ta Szara Mysz, o której wspominałem, a za nią sześć malutkich kaczątek, które jeszcze dobrze nie zrzuciły pisklęciego (pisklakowego?) puchu i które podążały za matką krok w krok, a raczej płetwa za płetwą. Oniemieliśmy z zachwytu. Cały czas marzyliśmy Jakby ta para kaczek uwiła sobie na naszym stawie gniazdo i wychowała potomstwo, no to by było dopiero! Ale gdzie one to miały zrobić, skoro roślinnych zakamarków jak na lekarstwo, bo wszystko wyżerają te cholerne amury. A jednak.
Oczywiście Kaczora nie było. Taki klasyczny szaławiła. Najpierw Szarą Mysz mamił swoimi kolorowymi i lśniącymi piórkami, a potem, gdy mu się oddała, porzucił zostawiwszy na jej barkach, to znaczy na jej skrzydłach i płetwach, chyba, trud wychowania potomstwa.
Pożegnawszy się z Siostrami weszliśmy do domu ogarnąć to i owo po wizycie gości, gdy nagle Żona podniosła straszny rwetes.
- Chodź szybko, chodź szybko, chodź szybko!... - darła się panicznie mocno przytłumionym głosem, co jeszcze bardziej potęgowało grozę. Rzuciłem się do drzwi balkonowych kuchni, ale nie zdążyłem ujrzeć tego, co zobaczyła Żona. To pobiegliśmy na ganek. Wzdłuż niego defilowała Szara Mysz, a za nią karnie sześć kaczątek. Powiało zgrozą! Wypadłem na zewnątrz, a za mną Żona. Wyraźnie Szara Mysz poczuła się niekomfortowo i zniknęło w niej poczucie bezpieczeństwa, gdy nagle nad stawem zobaczyła cztery osoby i psa. Wymyśliła więc, kretynka, że swoje dzieci przeprowadzi w bezpieczniejsze miejsce, czyli nad Leniwą Rzekę. Ale żeby do niej dotrzeć, całe stado musiało pokonać na piechotę stromy brzeg stawu, 50 m odkrytego terenu naszej działki (dobrze, że Gruba Berta była w środku), przejść wzdłuż Domu Dziwa (tam je właśnie dopadłem wyskoczywszy z domu ubierając na jednej nodze buty), dotrzeć do bramy, przejść przez jezdnię (to dopiero zgroza!), gęste łąki, by znaleźć się w bezpiecznym miejscu nie nawiedzanym przez ludzi. Kaczym lotem to byłoby może z 10 sekund. A tak...
W nerwach potęgowanych przez Żonę Ale nie zbliżaj się za bardzo do nich!, Nie stresuj ich! Zostaw je, same niech idą z powrotem do stawu! zaszedłem "wycieczce" drogę. Szanowna "wycieczka" oczywiście zawróciła w popłochu panicznie starając się wracać wzdłuż siatkowego płotu i przez niego przejść na drugą stronę uwalniając się od natręta, czyli ode mnie. Myślałem, że dostanę zawału serca, jak przez drobne oczka siatki wszystkie małe przelazły, a Szara Mysz oczywiście została. Stanąłem, żeby dać jakąkolwiek szansę na ogarnięcie maluchom. Jeden po drugim zaczęły pokracznie przełazić z powrotem, każde za każdym razem ryjąc swoim małym kaczym dzióbkiem w glebę i przyspieszając kaczy kolebiący chód dołączały do matki. Nawet się jakoś zacząłem uspokajać, ale nagle uzmysłowiłem sobie, że licząc te wracające lebiegi doszedłem do pięciu, a kaczątek było sześć! A stado się oddalało! W końcu ostatni gamoń, w strasznej panice przelazł przez oczko siatki i rzucił się rozpaczliwie za stadem. Dobrze mu tak za moje nerwy! Na pewno to jest przyszły kaczor (to znaczy już nim jest), taka niezguła i ciamajda, co to tylko będzie miał kolorowe, błyszczące piórka, a jak przyjdzie co do czego...
Wróciliśmy do domu wcale nieuspokojeni zakładając, że kaczki wróciły do stawu.
Na to wszystko napatoczył się umówiony stolarz, który wieczorem przyjechał na obmiary mebli kuchennych u gości, ich szaf i naszej garderoby. Musieliśmy trochę spuścić z tonu, jeśli chodzi o pierwotne idee, bo zaczęliśmy się odbijać od dramatycznego wręcz braku stolarzy, a jak już się jakiś znalazł, to "nie pracował w drewnie" (niezła paranoja!) i od terminów. Ten zaproponował nam sierpień. Musieliśmy się zgodzić, bo remontu nie skończylibyśmy nigdy upierając się przy pierwotnych, restrykcyjnych i ortodoksyjnych rozwiązaniach. Życie, nie pierwszy raz, weryfikuje.
- I jak pan trafił? - zapytałem grzecznościowo. - Bez problemów?
Bo oczywiście wcześniej opisałem mu, jak ma dojechać.
- Trochę mnie pan wprowadził w błąd. - odparł. - Bo...
No, tego to już było za wiele, jak na mnie. Po Siostrach i tłumaczeniu im, jak dojechać, po kaczkach i po kilku kieliszkach Luksusowej przy grillu nerwy mi puściły.
- Wcale pana nie wprowadziłem w błąd! - przerwałem mu na tyle brutalnie podnosząc i modulując głos, że facet, tak na dobrą sprawę, mógłby zawrócić bez słowa, wsiąść do auta i odjechać. A na meble mógłbym ja, a przy okazji Żona, sobie nagwizdać.
Zatkało go przez chwilę i zamilkł.
- No, skoro pan tak uważa... - w końcu się odezwał.
- A tak uważam! - Widocznie pan nie słuchał, co mówię, albo nie zrozumiał! - brnąłem samobójczo dalej.
Facet dalej nie wsiadał do auta, więc go zaprosiłem do domu. Dalej już przebiegało sympatycznie i efektywnie. Obmierzyliśmy i przekonsultowaliśmy co trzeba i umówiliśmy się na kolejny telefon Bo będę musiał przyjechać jeszcze raz. Atmosfera była na tyle sympatyczna, że nawet Żona niczego nie wyczuła, a przecież jeśli chodzi o moje stany, to reaguje niczym najlepszej klasy barometr. Tak się fałszywie zakamuflowałem idąc po drodze do pomiarów po rozum do głowy.
- Żebym ja o tym wiedziała! - Żona zmartwiła się i załamała jednocześnie wysłuchawszy mojej relacji (dobrowolnie się przyznałem) z pierwszych chwil mojego kontaktu ze stolarzem.
Nie wiem, co by wtedy zrobiła, ale ja wiem, co ja muszę zrobić. Przy najbliższej okazji muszę go przeprosić, jeśli będę miał kogo. Bo jeśli nie będę, wolę nie myśleć, co zrobi Żona.
A od tej pory tłumaczenie, jak dojechać gdziekolwiek, mam w dupie. Zostałem oduczony. Z tej mojej nadaktywności powinna była mnie już wyleczyć sytuacja z Zagranicznym (jeszcze wówczas) Gronem Szyderców. Swego czasu umówiliśmy się w Metropolii na obiad i oczywiście przy okazji wytłumaczyłem im, jak dojechać i zaparkować. Wszystko zrobili "odwrotnie", czyli po swojemu, i na początku spotkania przez to atmosfera była drętwa. Tak samo było, gdy przyjechała Teściowa ze swoimi znajomymi - Jesteśmy w X i jak dalej jechać? Po pierwsze nie wiedziałem, co to jest X i gdzie leży, a więc nie mogłem im tego podsuwać, po drugie za skarby nie moglem zrozumieć, jak oni się tam znaleźli. A teraz Siostry i stolarz. Koniec!
Będę podawał tylko adres, a potem dzwońcie Wjeżdżać?!
PONIEDZIAŁEK (29.06)
No i postanowiłem przyjąć inną technikę kończenia tygodniowego wpisu.
Wpis nie zając, nie ucieknie. Nie mogę przecież mieć zepsutego poniedziałku, siedzieć nie wiadomo do której, nie móc poczytać Kopalińskiego, albo jakiejś "normalnej" książki, tylko dlatego żeby zdążyć wszystko zrobić, tu, napisać, w 200. lub 300. %, jak mówi Żona.
Stąd opis czwartku, piątku, soboty, niedzieli (WYBORY!) i poniedziałku (METROPOLIA) w następnym tygodniu. Nieważne, że niewiele się działo. Znając siebie musiałbym na to poświęcić przynajmniej jeszcze ze trzy godziny. A tak, do łóżeczka i książeczka. "Normalna", bo wożenie tej cegły do Metropolii i z powrotem byłoby jakimś absurdem.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwa razy.
W tym tygodniu Berta szczeknęła dwa razy. Jednoszczeknięciem do swojej Pani, zaczepnie, do zabawy. Mnie niestety przy tym nie było. A kilka dni później, gdy wszyscy byliśmy nad stawem, drugi raz, dwuszczeknięciem, na jakiegoś kajakarza, którego musiała słyszeć zza płotu, jak płynie wydając podejrzane odgłosy, a którego nie widziała.
Spojrzeliśmy na siebie z niemym zachwytem i podziwem. Potem, jak to ona, przeszła nad sprawą do porządku dziennego zająwszy się czym innym. Sunia darłaby paszczę od słupka do słupka oznaczającego granicę działki biegając tam i z powrotem wzdłuż płotu i drąc się jeszcze długo potem. Trudno się dziwić naszemu zachwytowi i podziwowi, skoro nawet sarna, która znowu wlazła na sąsiednią działkę nie wzbudziła Grubej Berty. Stała tylko z zadartym ogonem i uważnie obserwowała budząc w nas zduszony śmiech.
Godzina publikacji 22.26.