06.07.2020 - pn
Mam 69 lat i 218 dni.
WTOREK (30.06)
No i termoizolacja ciągle daje w kość.
Dzisiaj rano wyjątkowo "miałem melodię", żeby pospać, ale się nie dało. Tuż po szóstej panowie zaczęli walić w puste plastikowe wiadra odtłukując w ten sposób resztki wczorajszej, wyschniętej już zaprawy albo kleju, którym przyklejaną do ścian hektary styropianu. Musieli mieć sporo tych wiader, skoro dudnienie trwało do 07.00. Wiem tak precyzyjnie, bo właśnie na tę godzinę miałem nastawione budzenie. A gdy wstałem, zapadła martwa cisza. Przerwa śniadaniowa, czy co?
Rozbudzałem się niespiesznie, żeby w Szkole pojawić się dopiero przed południem i pracować w ciszy i w samotności, a potem równie niespiesznie wrócić do Nie Naszego Mieszkania.
Panowie pracowali dalej. Nie da się w takim przypadku otworzyć okien chcąc piękną pogodę wpuścić do środka, która aż się o to prosi, bo charakterystyczny szelest rozcieranego kleju, nawoływania panów i grzmiące Radio Eska tworzą skuteczną zaporę przed takimi chęciami. Najgorsza jest Eska i chyba wolę od niej to walenie w puste wiadra. Przynajmniej jest w tym jakiś sens.
Jest właśnie 18.00 i chłopaki się zwijają. Bite 12 godzin. No, wielki szacun.
To przymierzmy się do nadrobienia zaległości.
W czwartek, 25.06, wybraliśmy się do OBI. Nie dość że do sąsiedniego powiatu, to dodatkowo, albo przy okazji, albo mimochodem do sąsiedniego województwa. W jedną stronę 66 km. Moglibyśmy pojechać równie dobrze do OBI w Metropolii, ale co to za atrakcja.
Celem eskapady było kupienie wszelkich niezbędnych elementów, abym mógł zrobić ławkę.
Ta obecna, spadek po Pozytywnej Maryi, jest nieodrodną córką tamtych czasów - szkaradne to i mało funkcjonalne. Stoi niedaleko domu, na odkrytym terenie i straszy. Na dodatek jest na pierwszym planie widoku, jaki mamy z pięknych drzwi tarasowych dominując w obrazie, przytłaczając sobą piękny drugi plan i powodując w oglądającym naturalny odruch buntu - wypirzyć!
A sprawa nie jest prosta, bo ławka została zrobiona i umocowana w sposób niezwykle solidny, jak wszystko w domu i wokół niego. Tak na 200-300%. Oparta jest na dwóch betonowych nogach, takich specjalnych, o ławkowym profilu i kształcie, do których przytwierdzona jest grubymi śrubami drewniana ławka właściwa i oparcie. Nogi, jak również betonowa środkowa stopa, są na pewno zabetonowane na chama i połączone ze zbrojonym fundamentem, ale o tym się dowiem, gdy się do niej dobiorę za pomocą Makity z przecinakiem, 5-kilogramowego młota oraz gumówki. Żeby ją całkowicie unicestwić będę potrzebował jeszcze brechę, obcążki, "zwykły" młotek i nożyce do cięcia blachy. Wszystko to bez wyjątku posiadam, więc dni ławki są policzone. Dawno by już zniknęła, bo jednak zawsze łatwiej i szybciej jest burzyć i niszczyć, niż tworzyć, ale Żona mi zabroniła Nie likwiduj jej, najpierw zrób nową. W tym jej sformułowaniu kryje się pewne zwątpienie, czy aby na pewno podołam, a nie powinno. W końcu różne podobne rzeczy zrobiłem w Biszkopciku, jak na przykład amfiteatralne siedzenia wokół ogniskowego kręgu, czy też stół, który służył nam do końca naszego pobytu w Naszej Wsi (Szwed chciał, żeby został, a potem na pewno wszystko oddał za bezcen Handlującemu Starzyzną).
Z drugiej strony Żona zna życie i mnie i wie, że po zburzeniu długo może nie doczekać się nowej, bo zawsze coś wyskoczy i sprawa będzie się ciągnąć w nieskończoność. A ławka w końcu jakieś funkcje pełni. Nawet można na niej przycupnąć lub najczęściej coś postawić lub zostawić idąc z i do domu.
Co wnikliwszy czytelnik mógł przez chwilę się zastanawiać A po cóż do tego jeszcze tak subtelne narzędzia, jak brecha i nożyce do cięcia blachy? Otóż ławka właściwa, jak i oparcie, są obite blachą za pomocą gwoździ, teraz już zardzewiałych. A ponieważ jest kolubryniasta w każdą stronę, to i długość ma niczego sobie, 2,5 metra, stąd w tamtych czasach widocznie "nie stykło" tak długiej blachy i mniej więcej w 2/3 ławki właściwej i oparcia jest ona sztukowana. Po latach blacha się powyginała, porobiły się zadziory, a "piękne" gwoździe zaczęły zeń sterczeć.
Dodatkową, niespodziewaną cechą tej ławki jest jej temperaturowość. Taka ciekawostka.
Jak sobie postoi w słońcu w upalny dzień, a tak przecież robi, to stanowi swoistą pułapkę, zwłaszcza dla płci męskiej. Jaja mogą dostać oparzenia trzeciego stopnia, albo usmażyć się. Z kolei, ale to tylko moje podejrzenia, zimą przy, np. minus dziesięciu, można je sobie nieźle zamrozić. Pocieszam się, że do tego czasu ławka zniknie, poza tym, kto teraz widział takie zimy?
Trudno mi sobie wyobrazić reperkusje związane z kontaktem z ławką płci pięknej w sytuacji wspomnianych temperatur. Muszę dopytać Żony, ale na pewno nie mogą być dobre.
Stąd mój wcześniejszy sarkazm o "przycupnięciu".
Nowa ławka ma być ładna, estetyczna, funkcjonalna, posiadać wdzięk, lekkość, trwałość, wytrzymałość i proporcje, i pasować do całego otoczenia. To mniej więcej takie ogólne wytyczne dostałem od Żony. Nawet wiem, o co chodzi. Stąd w OBI kupiliśmy z lekkim zapasem specjalnych desek grubości 3 cm i farbę kryjącą w kolorze pinii. A po żeliwne nogi i meblowe śruby pojechaliśmy do takiego sklepu, który dawniej bardzo często odwiedzaliśmy, bo miał różne cudeńka i to na stosunkowo małej powierzchni. Aż żal było czegoś nie kupić. I nic się w tym względzie nie zmieniło. Nawet pan nas pamiętał, chociaż ostatni raz byliśmy tam 5-6 lat temu.
Teraz będę musiał czekać, aż priorytet zrobienie ławki wysunie się na pierwsze miejsce wśród innych, niezliczonych lub gdy Żona powie Rzuć wszystko i rób ławkę!. To by niewątpliwie uprościło sprawę.
W OBI kupiliśmy jeszcze jedną istotną rzecz, mianowicie kompresor i to elektryczny, co było dla nas niespodzianką, bo po wielotygodniowych poszukiwaniach i kompresorowych przymiarkach temat nadal był nam obcy. Ale pan sprzedawca usłyszawszy, co będę nim robił, doradził nam taki przenośny , stosunkowo lekki i tani. Sam takiego używa i jest bardzo zadowolony.
Żona do sprawy posiadania kompresora podchodziła sceptycznie zwłaszcza, że wie, jak "potrafię dbać" o urządzenia, które są napędzane benzyną, wymagają konserwacji, wymiany świec i oleju i systematycznego przeglądu. Ale w miarę wykonywania przeze mnie różnych prac, kiedy w ich trakcie umiejętnie tłumaczyłem i unaoczniałem O, na przykład tutaj, przydałby się kompresor i jak by ułatwił życie, opór Żony malał, aż w końcu sama chciała go kupić, bo ileż gadania można słuchać na ten temat. Więc, jak "się pojawił" elektryczny, sprawa była natychmiast zamknięta.
O tym, że teraz będę mógł napompować koło samochodu, nawet nie ma co wspominać, żeby nie drażnić Żony. Bo sytuacja, że "złapię kichę w domu" może się nie przytrafić wcale, a dopompować koło można swobodnie na dowolnej stacji paliwowej. Ale już koła, chińskie badziewie, dwóch taczek, to inna rozmowa. Co rusz, łakną powietrza i dopompowania, jak kania dżdżu. Jak ktoś jechał z pełną, ciężką taczką na flakowatej oponie, to wie, o czym mówię. Oczywiście Żona mogłaby powiedzieć To miej trzecie zapasowe koło, na ewentualną wymianę, ale przecież z tego trzeciego, również chińskiego badziewia, powietrze w tak zwanym międzyczasie też będzie schodziło, więc w krytycznym momencie zamienianie flaka na flaka... Szkoda słów.
Będę mógł napompować piłkę, która staje się dość łatwo flakowata, bo Q-Wnuk szybko ją uszkodził. To już dla Żony mógłby być argument za, ale z tym muszę uważać, skoro do tej pory dopompowywałem piłkę ręczną pompką w czasie, w którym jeszcze nawet bym nie zdążył dojść do kompresora. Poza tym nie byłoby sensu "uruchamianie kombajnu do jednego kłosa", no chyba że Q-Wnuk chciałby zobaczyć, czyli wszystko działoby się sztuka dla sztuki, dla bajeru. Ale już takie czynności, jak oczyszczanie z pyłu narzędzi po pracy, siebie samego z tegoż, wydmuchanie liści i igieł z rynienek samochodowych (potrafią dostać się do wentylatora i umilić podróż upierdliwym świerkotaniem) spod maski lub bagażnika samochodu (zalegają i gniją powodując korozję blachy) i szeregu innych, które się pojawiały, ale o których zapomniałem, Żonę przekonały.
Gdy wracaliśmy do domu, zadzwoniono, że moje okulary są do odbioru. Te, takie zapasowe, najprostsze i najtańsze, zrobione po to, żebym mógł funkcjonować, gdy oddam moje właściwe.
- Pamiętaj - Żona mi przy okazji przypomniała - że jak będziesz zlecał wymianę szkieł w tych właściwych, to żadnych fotochromów, do których pani na pewno będzie cię namawiać, a ty jesteś podatny! - Czy nie zdajesz sobie sprawy, że fotochromami zabierasz sobie w sztuczny sposób, wymyślony przez człowieka (durnego - dop. mój), światło i możliwość produkcji witaminy D. - A potem durni ludzie - tu rozszerzyła problem na ogół - łykają tabletki.
Nie zdawałem sobie sprawy. No, gdzie się nie obrócisz...
Wieczorem żmudnie kontynuowałem napełnianie skrzyń ziemią. Oczywiście wybrałem taczkę "mniej flakowatą", bo paczka z kompresorem została na razie odłożona do czasu, aż go trochę znajdę. Paranoja. Nie ma kiedy załadować...
Dzisiaj wreszcie napisał Po Morzach Pływający. Wyraźnie się zeszczurzył lądowo. Po całym dniu pracy (on to ujął bardziej opisowo) ...wieczorem kładę się spać razem z kurami...
Ta "lądowość" dopadła go też w przedziwny sposób, bo na przykład rozsypał mu się kluczyk do stacyjki samochodu i przez dwie godziny nijak nie mógł go uruchomić. Dopiero z drobną pomocą przyjaciół i W Swoim Świecie Żyjącej, która okazała się być nad podziw przytomna, znaleźli gdzieś w samochodzie taką małą kosteczkę, 0,5x0,3 cm, "mózg" kluczyka, i po jego skompletowaniu auto odpaliło.
Na dodatek tego wieczoru zamiast natychmiast zasnąć, jak to ostatnio bywa, w łóżku opowiedział sobie dowcip, wymyślony przez niego, sytuacyjny. I przez kilka godzin nie mógł zasnąć, bo ten sytuacyjny dowcip ciągle mu się przypominał. Czego dotyczył, już nie napisał.
Wyraźnie przez ten ląd zdziwaczał.
W piątek, 26.06, nic się nie działo, można powiedzieć.
Zrobiłem piękne dwie skrzynie, 1m x 1m x 0,6m, kompostowniki z prawdziwego zdarzenia, których w Naszej Wsi nigdy się nie dorobiliśmy. Wykonałem je w ramach MDWFu, czyli pracę nad nimi przeplatałem pisaniem bloga i dalszym uzupełnianiem ziemi w skrzyniach.
Jedynym powiewem Wielkiego Świata były wiadomości od Krajowego Grona Szyderców. Pucuś polubili i już znają jego specyficzną aurę. Ale mają dosyć, np. słońca, i Q-Wnuk nie chce przez ten skwar chodzić na plażę. Co to się porobiło?!
Dla mnie wystarczającym, chociaż z Żoną tęsknimy za Pucusiem, Wielkim Światem był staw, do którego uciekałem, żeby nad wodą zjeść posiłki i, ot tak, sobie posiedzieć i popatrzeć, jak nad nim, na nim i wewnątrz (pod nim brzmi trochę nieadekwatnie) kotłowało się życie.
W sobotę, 27.06, przyjechał do nas Bojowy.
Przypomnę, że to ten, co z Artystyczną "znaleźli" nam Naszą Wieś, a teraz, po 15. latach, Wakacyjną Wieś. Wyraźnie mają do nas "dobrą rękę"...
Bojowy przyjechał sam, bo Artystyczna złamała na siłowni, spadłszy(?) z bieżni, lewą rękę w nadgarstku. To spowodowało, że ich planowany na ten weekend wyjazd do Bardzo Dużego Miasta (całe wieki temu pisałem, że mieszkając w Naszym Miasteczku wybieraliśmy się tam do IKEA, której nie było i, zdaje się, nadal nie ma) diabli wzięli, a Artystyczna z kolei, jak samo imię wskazuje, nie z tych, żeby przyjeżdżać na głupie ryby. Więc pojechała z koleżanką kawałek drogi do wspólnej koleżanki.
Bojowy ma to do siebie, że jest prawdziwym wędkarzem, czyli że nie potrzebuje do szczęścia nad stawem jakiegoś towarzystwa. Stąd spokojnie mogłem Gepardową skosić trawę od czasu do czasu "spotykając" się z nim na pogaduszki (Żona pełniła honory gospodyni domu i "zabawiała" go rozmową) będąc świadkiem zrywania się z haczyka naprawdę dużych sztuk.
Bojowy łowił na dwie wędki. Przy jednej, gdy rzucił w przeciwległy róg stawu spory ciężarek, aż się zakotłowało od ryb, a fale długo utrzymywały się na powierzchni (to musiały być te cholerne wielkie amury). Ale na nią nic nie złowił. Za to, na taką "zwykłą", ze spławikiem, jak Pan Bóg przykazał, złowił sześć sztuk. Twierdził, że to karasie. Więc na razie amurom się upiekło, nomen omen.
Niedziela, 28.06, była nijaka, to znaczy z tego względu wspaniała.
Oczywiście stała pod znakiem wyborów. Mieliśmy jechać do naszego lokalu wyborczego rowerami, ale sama myśl o jeździe w taki upał spowodowała, że pojechaliśmy Terenowym, który od samego początku ma lokalne numery rejestracyjne, więc dodatkowo podkreślaliśmy, że głosujemy u siebie.
Oczywiście przez cały dzień śledziliśmy bieżące doniesienia i po 21.00 poczuliśmy dużą ulgę i satysfakcję, gdy okazało się, że będzie II tura, a w niej Trzaskowski. Liczyliśmy na lepszy wynik Biedronia o jakiś 1 punkt procentowy, ale chyba trochę głosów "zabrał" mu właśnie Trzaskowski.
Córcia z Zięciem głosowali u siebie, na miejscu, ale Syn z Synową i Krajowe Grono Szyderców głosowali nad morzem. Wcześniej wyborczo się przygotowali i pobrali stosowne zaświadczenia. Chwała im za to. Jak się chce, wszystko można pogodzić - urlop z dziećmi i obywatelski obowiązek, chociaż tego określenia nie lubię, bo cuchnie mi komuną. Ale za to inni, nasi znajomi... Lepiej się nie rozpisywać i nie denerwować faktem, że olewają tak ważne głosowanie.
Wracając z wyborów kontrolnie zajrzeliśmy do mieszkania w Pięknym Miasteczku. Trochę, żeby zobaczyć, czy wszystko w porządku, a trochę, żeby podkreślić naszą obecność, żeby sąsiadkom z góry nie poprzewracało się w głowach. Bo zdaje się, jak na razie sporo się panoszą wykorzystując naszą nieobecność.
Wieczorem, chociaż miałem świadomość niedzieli, postanowiłem wymienić skrzynkę na listy. Bo równocześnie miałem świadomość, że jutro wyjadę do Metropolii na trzy dni, że nowa, dziewicza skrzynka od tygodnia leży nierozpakowana w Dużym Gospodarczym i że Żona widoku tej starej już nie może znieść, zwłaszcza że brak do niej kluczyka spowodował smętne wiszenie klapy, co tylko tragicznie podkreślało schyłkowość.
Stara skrzynka wisiała na solidnym (eufemizm) metalowym słupku o średnicy 10 cm mocno zabetonowanym w ziemi. Do niego dospawane były dwa metalowe wąsy o grubości blachy jakieś 7 mm, a w każdym z nich wywiercono po dwa otwory do mocowania skrzynki za pomocą grubych śrub. Całość sprawiała takie wrażenie, że tylko czekałem, jak zza rogu wyłoni się facet, obwiąże słupek stalową liną i wyciągnie za pomocą wyciągarki swojego terenowego z miękkich okolicznych ziem Leniwej Rzeki. Bo drzewa wokół w stosunku do tego słupka wydawały się za słabe.
Więc musiałem się z problemem wymiany skrzynek poważnie zmierzyć. Zacząłem od wewnątrz odkręcać pierwszą śrubę nie zdając sobie sprawy, że bezbronną rękę wsadzam w paszczę lwa. Ledwo się uporałem, gdy wokół mnie zaczęła latać osa. Dopiero po dłuższej chwili się zorientowałem, że mimo mojego mocnego odganiania ona uporczywie pcha się do tej skrzynki. Tknięty przeczuciem i nauczony poprzednim doświadczeniem zacząłem ostrożnie zaglądać do jej wnętrza w poszukiwaniu gniazda, ale za diabła niczego nie mogłem dostrzec. To wziąłem się za osę.
Podeszwą roboczego buta, produkcji czeskiej, usiłowałem ją utłuc i zmiażdżyć na skrzynce jako solidnym podparciu - blacie, ale osa oczywiście robiła uniki i za każdym razem waliłem bezskutecznie w to stare żelastwo. Trudno się było dziwić licznym przejeżdżającym rowerzystom (wspomniałem, że Piękna Dolina obwołała się Rowerową Stolicą Województwa), których wzrok przyciągała sylwetka siedemdziesięcioletniego mężczyzny z roboczym butem w dłoni, a słuch łomot wydobywający się przy waleniu nim o skrzynkę i którzy szybko orientując się w czym rzecz dodawali mu otuchy krzycząc Dawaj albo Brawo lub widząc kolejne nietrafienie wydawali z siebie uuu! i, cwaniacy, odjeżdżali.
Efekt był taki, że nagle ze skrzynki wypadło gniazdo wielkości piłki tenisowej, więc nie tracąc zimnej krwi przygwoździłem je butem, a potem w końcu rozprawiłem się z osą, która dalej się pchała, idiotka, nie widząc że w zasadzie jest pozamiatane. Po takim niespodziewanym preludium mogłem przystąpić do właściwej pracy. Przy czym słowo preludium jest tutaj jak najbardziej na miejscu. Zgodnie z jego definicją to instrumentalna forma muzyczna, która jest wstępem do większego dzieła muzycznego. Wstępem była perkusyjna forma muzyczna, a większym dziełem rozlegający się na całą niedzielną okolicę odgłos świdrującej wiertarki, bo oczywiście otwory w nowej skrzynce nie pasowały do tych starych, w wąsach, więc musiałem cztery razy przewiercić się przez metal grubości 7 mm unikając pęknięcia jedynego wiertła, co tylko powodowało, że większe dzieło stawało się jeszcze większym.
W takiej sytuacji Żona musiała nadejść słysząc dziwne odgłosy i bezwiednie czując, że coś ten czas wymiany "tylko" dwóch skrzynek niepomiernie się wydłużył.
- Ale przecież wystarczy, żeby ta skrzynka, w końcu bardzo lekka, wisiała tylko na dwóch śrubach.
Miała rację, ale nie ze mną takie numery. Były cztery otwory, to skrzynka miała wisieć na czterech śrubach i koniec. Sumienie fachowca by mi nie pozwoliło postąpić inaczej i wiem, że każdorazowo przechodząc obok nowej skrzynki te, tylko dwie, zamontowane śruby gryzłyby mnie w oczy. Co z tego, że niewidoczne, bo schowane w jej środku. Nie wspomnę, jak dodatkowo gryzłyby mnie te dwie, niezamontowane.
Wczoraj rano otwierając bramę i wyjeżdżając do Metropolii ze spokojem i z dumą patrzyłem na swoje dzieło.
W Szkole było bez historii, a potem w Nie Naszym Mieszkaniu pisałem, pisałem, pisałem.
Synowi udało się znad morza urozmaicić to moje monotonne ślęczenie nad laptopem i rozbawić mnie opowieścią o Wnuku-IV. Gość ma fazę polegającą na tym, że zwołuje całą rodzinę do specjalnie przygotowanego stolika i przy nim za pomocą wcześniej przygotowanych i adekwatnych gadżetów albo odprawia mszę, albo zapowiada pogodę. Dla mnie i jedno, i drugie wydaje się być pewną formą szamaństwa i mam nadzieję, że z tego wyrośnie. Ale obejrzałbym chętnie.
Za to Wnuka-I nie poznałbym, gdybym nie wiedział, że z nim rozmawiałem przez smartfona. Przechodzi mutację i głos ma zupełnie inny. A wcześniej dostrzegłem, że sypie mu się wąs. I znowu - kiedy to wszystko się stało?!
Sumarycznie rzecz biorąc według Syna cała czwórka świruje i na urlopie szczególnie trudno jest to wytrzymać. Do tego stopnia, że woda w morzu stała się nagle dla nich, z dnia na dzień, za zimna i za mokra, więc oni nie chcą chodzić na plażę. A wszystko przez konieczność mycia po sobie garów, co jest warunkiem plażowania.
Dzisiaj, (wtorek), po ogłoszeniu wyników wyborów, Syn przesłał mi w ramach konwersacji i judzenia Ojca mema ze stosownym zdjęciem przedstawicieli lewicy z "tamtych" czasów z panią Magdaleną Ogórek i panem Leszkiem Millerem, i z tekstem:
Nawet Magdalena Ogórek zdobyła w 2015 r. większe poparcie jako kandydatka lewicy na prezydenta niż Biedroń, chociaż przez całą kampanię właściwie w ogóle się nie odzywała.
I dalej:
Wychodzi na to, że za 5 lat lewica może wystawić nawet pluszowego misia, a i tak spisze się lepiej.
No cóż, sam się prosił, czyli Mieczem wojujesz, od miecza giniesz, Odpłacił pięknym za nadobne, Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie. Itd. Odpisałem:
Nieważne czy kandydat lewicy by coś mówił, czy nie. Polskie społeczeństwo, zamurowane, zabetonowane, z klapkami na oczach, zachowawcze i asekuracyjne, z owcową (od stada owiec) immanentną cechą nie jest gotowe na kandydata lewicy, zwłaszcza takiego, jak Biedroń. Ponad 1000 lat katolicyzmu i prania mózgów zrobiło swoje.
Syn nie byłby Synem, gdyby nie odpisał:
Błądzisz okrutnie, ale jesteś moim Ojcem, więc Ci wybaczam.
Ja nie byłbym Ojcem, gdybym nie odpisał:
Dziękuję :) A Ty wspierasz ciemnotę, ale jesteś moim Synem, więc Ci wybaczam.
Na to Syn:
A moja racja jest racja najmojsza, bo tak! :)
To ja:
Otóż to :) My, Polacy :)
Tak sobie lubimy z Synem czasami "porozmawiać" :)))
ŚRODA (01.07)
No i dzisiaj o 10.00 odbyła się w Szkole stacjonarna, czyli normalna Rada Pedagogiczna.
Widzieliśmy się pierwszy raz, po blisko 4. miesiącach. Wszystko odbyło się sprawnie i sympatycznie, ale zaistniały pewne okoliczności, o których przyjdzie czas napisać w szczegółach.
Po powrocie do Wakacyjnej Wsi, po trzydniowym fizycznym poście, "rzuciłem się" na skrzynie. Myślałem, że zrobię do końca wszystkie cztery, ale po dwóch, po wrzuceniu do nich 12. taczek ziemi, spasowałem. Muszę pilnować i stosować MDWF, bo inaczej mogę się wykończyć chcąc zrobić wszystko naraz.
No i znowu jestem w niedoczasie. Tak więc czwartek, piątek, sobotę, niedzielę i fragmencik poniedziałku będę musiał przerzucić do następnego wpisu. Sorry, czyli przepraszam.
PONIEDZIAŁEK (06.07)
No i dzisiaj raniutko wyjechałem na dwa dni do Metropolii.
I od razu musiało coś się zadziać.
Najpierw rano, jeszcze jak byłem w Szkole, Żona zadzwoniła Gdzie dokładnie kurier ma złożyć kafle, które za 10 minut przywiezie?, jakby nie mógł ich przywieźć wtedy, kiedy byłem w domu (a miał na to 2 tygodnie, to się musiał wstrzelić), a po południu Żona powiadomiła mnie, że jedno okno na górze nie daje się zamknąć. To, które otwierali fachowcy, Bas z Barytonem (pierwszy dzień po urlopie). Więc zaparła je na noc jakąś hydrauliczną rurą i kijem, bodajże od miotły, zabezpieczając dwa miejsca styku tej brutalności z pięknym i delikatnym oknem (jak się okazało) dwiema poduszkami. Jutro rano fachowcy sprawdzą co i jak.
I jak tu spokojnie pisać, a potem spać?...
W tym tygodniu Bocian zadzwonił raz.
W tym tygodniu Berta szczeknęła raz jednoszczeknięciem i to agresywnym na biednego Rhodesiana, który wczoraj przyjechał razem z Córcią i Wnuczką nas odwiedzić. A dzisiaj dwa razy, również jednoszczeknięciem, ale zaczepnie do Żony, do zabawy, więc to się nie liczy.
Godzina publikacji 23.29.