poniedziałek, 13 lipca 2020

13.07. 2020 - pn
Mam 69 lat i 225 dni.

WTOREK (07.07)
No i dzisiaj gościliśmy w Wakacyjnej Wsi Syna i Wnuki.

W związku z tym dosyć wcześnie pognałem z Metropolii do domu kupując po drodze kiełbaski i karkówkę na grilla.
Mieli niezły ubaw z Dziadka, gdy wysiedli z samochodu, bo Dziadek w ogóle niczego nie zauważył i przeszedł "nad nimi" do porządku dziennego. A nie było Wnuka-II, który został u rodziców chrzestnych. Zawsze trudno jest zauważyć "w tej masie" brak któregoś z nich, no może z oczywistych względów z wyjątkiem Syna i Synowej. A trudność tę dodatkowo pogłębiała ich sunia, dziesięć razy mniejsza od Berty, licząc wagowo i kubaturowo, która za chwilę miała wejść z nią w interakcję, więc uwagę miałem skupioną na czym innym.
Każdy z czwórki od razu chciał czego innego i natychmiast chciał opowiedzieć i przekazać jego zdaniem najciekawsze lub najważniejsze rzeczy. Nie dałem się temu zwieść i od razu nastawiłem grilla wiedząc, że za jakiś czas wszyscy skumulują swoje wysiłki i wypowiedzi na A kiedy będzie coś do jedzenia?!
Dopiero po grillu mogli obejrzeć dom w trakcie remontu i wybrać się nad staw. Oczywiście hitem było łowienie ryb, ale jaki to hit przy tylko jednej wędce? Co prawda Bas z Barytonem zostawili do mojej dyspozycji dwie, ale jedna z nich już dawno zapodziała gdzieś haczyk, a poza tym zaciął się kołowrotek. Nawet nie wiem, kiedy to się stało.
Z Żoną udało się nam skanalizować jako tako wszechstronną energię. Bo oprócz łowienia ryb (Wnuk-I złowił jedną, malutką, co już stanowiło wystarczającą sensację), pokazałem im, że można u nas w 30. metrowym  pokoju zagrać w squasha (dwa mecze z Synem przegrałem, ale z Wnukiem-I wygrałem), a Żona została "powieszona" przez Wnuka-III na prostym, zdawałoby się słowie, ul.
I dzięki Synowi miałem pretekst, aby wreszcie uruchomić elektryczny kompresor. W jednym kole miał sporego kapcia, a przy okazji dopompowaliśmy pozostałe.
Psy, chociaż suki, dały radę, to znaczy ta mniejsza, przyjezdna od razu ustawiła naszą Bertę i nie było żadnego problemu.
Gdy wszyscy wyjechali, zapanowała niesamowita cisza, chociaż przecież cała okolica, sąsiedzi żyli i zewsząd dobiegały ich odgłosy.

To co działo się w "nieopisanych" dniach?
W czwartek, 02.07, raniutko, kiedy wszyscy jeszcze spali, "rzuciłem" się na dwie pozostałe skrzynie wykorzystując chłód poranka, który nie zabierał mi sił, tak jak w zastraszającym tempie robił to upał.
Nawiozłem 24 taczki ziemi i teraz cztery piękne skrzynie mają czekać do jesieni do dalszych działań i uzupełnień.

Potem odpowiedziałem Helowi na smsa. Oczywiście wysłał go późnym wieczorem, dzień wcześniej, ale zdenerwował mnie z samego rana, gdy wyłączyłem tryb samolotowy.
- ... Mam nieustający niesmak. - zaczął. No tym niesmakiem to dopiero wyprowadził mnie z równowagi, bo z racji różnych swoich ostatnich stanów wszystkiego mógłbym się spodziewać, ale żeby niesmak?!
- Czytając kolejny 5 wpis czerwcowy liczyłem, że może tym razem jako zaległość skrobniesz 2 zdania o odwiedzinach u nas, ale nie. Tak lubię zapiski, które nas Helowców dotyczą. Ale w końcu ty jesteś szefem bloga, więc piszesz co chcesz. Trzymaj się. Hel.
Więc mu w trzech długich smsach, w ramach short, wszystko wyjaśniłem i opisałem. Zwłaszcza moje wewnętrzne skomplikowane relacje dotyczące wszelkich opisów Hela.
- Dzięki za obszerne wyjaśnienia :) - odpisał. - W takim razie zajrzę 7.06.
Że też przyszło mu do głowy, że ja mógłbym nie wzmiankować o naszej wizycie u nich...

W zaprzyjaźnionym tartaku zamówiłem materiały na kobyłkę. Bo gospodarstwo bez niej to nie gospodarstwo. Akurat był ojciec właściciela, facet mniej więcej w moim wieku. Zacząłem go dopytywać, jak taką kobyłkę skonstruować, więc cierpliwie zaczął mi tłumaczyć. Ale jak w którymś moim pytaniu użyłem słowa iks dla lepszego zobrazowania konstrukcji, nie wytrzymał.
- Widać, że z miasta... - skomentował bez specjalnego szyderstwa.
I nawet nie pomogły moje protesty i wyjaśnienia Z jakiego miasta, skoro ja mieszkam w Pięknej Dolinie 14 lat?!
A zaraz potem w zaprzyjaźnionej hurtowni kupiłem aluminiowe kątowniki, wymiarami idealnie pasującymi do grubości desek skrzyń, a które wypatrzyła wcześniej Żona. Po to, żeby zabezpieczały deski przed fizycznym zniszczeniem, na przykład wtedy, gdy taczką nawożę ziemię i jej brutalnym, metalowym brzegiem trę o delikatne drewno. Oczywiście kupiłem dopiero, kiedy nawiozłem już większość ziemi i nieźle zrąbałem brzegi skrzyń. Ale facet mnie pocieszył, że te kątowniki będą dla desek dodatkową, idealną osłoną przed deszczowym namakaniem.

Po południu wybraliśmy się na "zaległego" szczupaka sous vide. Fajna atmosfera, bo mało ludzi (świadomie unikaliśmy weekendu), a Żonie, zgodnie z moimi oczekiwaniami, szczupak bardzo smakował. Potem wybraliśmy się na łowisko, żeby dopytać panią o obowiązujące tutaj zasady łowienia ryb. Musimy wiedzieć, co w przyszłości polecać naszym gościom.

W domu zadałem Żonie proste pytanie Czy chcesz, abym najpierw skonstruował nową ławkę, czy zlikwidował piękny falisty daszek nad kompostownikiem? Bez wahania odparła, że daszek. Widocznie kolubryniasta ławka, która ma być zastąpiona przez nową, była mniej ohydna. Jak zwykle wszystko jest względne.
Nie mogę w tym względzie dziwić się Żonie, bo ta falistość z jakiegoś tworzywa była naprawdę ohydniejsza i ograniczała naturalny widok na drzewa i inną zieleninę. Żeby chociaż była humorystyczna, jak w Kabarecie Tey - Ja wiem, co tam jest. - Tam nic nie ma. - To falistość się rozprostowała.
Więc znowu musiałem użyć brechy, gumówki, młotka i subtelniejszej wkrętarki. I piękna przestrzeń się otworzyła.

Wieczorem uruchomiłem ostatni inwestycyjny bastion. Skompletowałem cały system - pompa zanurzeniowa, węże, stojaki - który od tygodni stał i wołał swoją nowością i nieużywalnością o pomstę do nieba. Wodą ze studni, za bezdurno, podlałem ziemię w skrzyniach i kompostowniki.
Ziemia od razu pięknie opadła i tak miało być.

Było mi tego mało, więc na koniec zabrałem się za konstrukcję kobyłki. Tak debilnie porobiłem nacięcia, że nie powstało żadne iks, a dwie piękne beleczki poszły w niebyt. Stolarskie Waterloo.
- Widać, że z miasta... - niepotrzebnie oburzałem się na faceta.

W piątek, 03.07, zawitałem z samego rana w tartaku.
Byli ojciec i syn. Od razu, bez bicia, przyznałem się, co narobiłem. Ojciec nie szydził. Zabrałem ze sobą dwie nowe beleczki.

Ten dzień w jakimś sensie był dla nas historyczny. W Powiecie przerejestrowaliśmy wreszcie nasze Inteligentne Auto na "normalne" numery.
- Nareszcie! - skomentowała Żona, gdy wychodziliśmy z dwiema pięknymi tablicami. - Nie będziemy już jeździć na jakiś pieprzonych stołecznych numerach! - To znaczy ja nie mam nic przeciwko Stolicy...

U salonie okulistycznym, tym z dwiema młodymi paniami, miałem mieć badanie okulistyczne, żeby ostatecznie wymienić sobie "nadgryzione" szkła w okularach "do patrzenia".
Badała mnie jedna z tych młodych pań, ta szczuplejsza, która na koniec oświadczyła Musi pan pójść do okulisty, bo moim zdaniem to wiodące oko jest zmęczone i ja nie mogę wziąć odpowiedzialności.
Też mi diagnoza. A ja myślałem, że się wybrałem właśnie do okulisty. Ale nie żywiłem urazy, zwłaszcza że pani, jak się okazało optometrystka, nie pobrała za badanie zmęczonego wiodącego oka żadnej opłaty.

To pognaliśmy do Sąsiedniego Powiatu po drodze zahaczając o stolarza, którego tak niekulturalnie przyjąłem. Facet się zdziwił, gdy go kilkakrotnie przepraszałem. Ale nie ma za co! - Ja niczego takiego niegrzecznego nie zauważyłem! To mogliśmy, uspokojeni, kontynuować omawianie szczegółów realizacji zabudowy szaf i kuchni.
W Sąsiednim Powiecie usiłowaliśmy zarejestrować mnie do okulisty, ale system był taki, że mogłem to zrobić dopiero w poniedziałek osobiście lub telefonicznie. Według pani w recepcji rejestracja mojej osoby praktycznie nie była możliwa, bo osobiście to ja w ten dzień standardowo jestem w Metropolii, a telefonicznie To jest bardzo ciężko, bo pierwszeństwo mają ci "osobiści".

W drodze powrotnej zajechaliśmy do Naszej Wsi po jaja i twarożek. A przede wszystkim na powyborcze pogaduszki. Okazało się, że Sąsiedzi i ich syn zostali w powiatowej gazecie uhonorowani. W wynikach wyborów podano między innymi, że w lokalu wyborczym Nasza Wieś na Biedronia zagłosowały trzy osoby.

Wieczorem przyjechał do nas kolejny fachman. Od tarasów. Chyba z tej mąki będzie chleb, bo facet wydawał się sensowny.

W sobotę, 04.07, Kapitan z Naszej Klasy, który wszystko trzyma w swoich żołnierskich rękach, z samego rana poinformował mailowo, że na naszym spotkaniu, 10. października, będzie obecny Kanadyjczyk II, który potem za parę dni odlatuje na zimę do Kanady, i Kanadyjczyk I, który na to spotkanie z Kanady specjalnie przyleci. To się nazywa Nasza Klasa. Będzie się działo!

Dzisiaj od samego rana był Prąd Nie Woda. Parę dni wcześniej poinformowałem go, że dotarł osprzęt. Tak mi już odbiło, że zacząłem stosować niezrozumiały elektryczny (elektrykowy?) żargon. Ale poskutkowało, bo od samego rana osprzęt, czyli gniazdka i włączniki były montowane.
A potem przyjechał Dziwny Murarz, czyli Ciu Ciu. Dokonaliśmy pomiarów i obgadaliśmy kwestię wymiany dachu oraz postawienia litego, porządnego muru, który oddzielałby w przyszłości naszą prywatną strefę od tej dla gości.

W niedzielę, 05.07, przyjechała Córcia z Wnuczką i Rhodesianem.
Nie widzieliśmy się 7 miesięcy. Trudno więc jest się mnie dziwić, że wcześniej widząc takie miesięczne guano-peruwiano, rzuciłem się od razu do auta nie otwierając nawet bramy, żeby w niepewności ponownie je zobaczyć. I cóż ujrzałem. Niesamowitą słodyczę, która nie dość że reagowała na dziadka, to jeszcze się uśmiechała, była kontaktowa i wcale się nie bała jego mongoidalnej facjaty. A na dodatek, jak się później okazało, była mądra, bo się darła nie cierpiąc, gdy matka ją smarowała jakimś kremem zabezpieczającym przed słońcem albo marudziła, gdy była głodna lub gdy usiłowano jej ubrać jakąś  bluzkę.
Nie muszę chyba pisać o moich odczuciach, gdy trzymałem na rękach takie NICO, pachnące niemowlakiem i reagujące już jak człowiek.
Córcia się nie szczypie i traktuje ją normalnie, to znaczy, na przykład praktycznie od samego początku wszędzie z nią jeździ (wybrała się z nią i z Rhodesianem w podroż samochodem do Stolicy) i w ogóle ma zdroworozsądkowe podejście. Zresztą to podejście można by przełożyć na całokształt filozofii życia, jaką Córcia prezentuje, co mi bardzo odpowiada i uspakaja. Ale są drobne wyjątki, o czym może kiedyś, przy okazji.
Te filozoficzne podejścia do życia, I tura wyborów i obgadywanie układów rodzinnych siostra-brat w zasadzie zajęły cały pobyt.  A Gruba Berta nie miała specjalnej satysfakcji z obecności Rhodesiana, który sparaliżowany obecnością płci przeciwnej nie był w stanie odpowiedzieć na dość brutalne, za pomocą łap, jej prowokacje do zabawy.

Wieczorem, dla wzmocnienia nadkruszonej waterloowsko psychiki, skończyłem kobyłkę. Powstał normalny wzorzec. Taki, że aż Żona podziwiała.

W poniedziałek, 06.07, postanowiłem przeprowadzić całą akcję rejestracji do okulisty. Z Żoną ustaliliśmy,  że na przemian będziemy dzwonić usiłując mnie zarejestrować. Nawet o równoległe dzwonienie miałem "prywatnie" poprosić Nową Sekretarkę, ale jeszcze dobrze nie zdążyłem się negatywnie nadąć, jak już sam się dodzwoniłem i zarejestrowałem.

ŚRODA (08.07)
No i wracam na właściwe blogowe tory.

Dzisiaj byłem w bardzo dziwnym stanie.
Takim "niegospodarskim", czyli przez cały dzień zachowywałem się jak Niegospodarz. To w Wakacyjnej Wsi przytrafiło mi się po raz pierwszy. Mógłbym powiedzieć, żeby go jakoś określić i przybliżyć, że był on najbliższy temu urlopowemu, gdy pada deszcz i nic nie trzeba lub nie można robić.
Różnica zasadzała się "tylko" na trzech punktach. Nie byłem na urlopie, deszcz w zasadzie nie padał (jakieś tylko drobne, przelotne deszczyki), a roboty czekało huk. A ja nic.
Do południa wyraźnie się snułem markując swoją przydatność, np. robiąc porządek w fakturach lub ustalając z Basem i Barytonem jakieś drobiazgi. Ale ile można?! W końcu położyłem się spać! Co z tego, że w nocy spałem dobrze i długo (9 godzin, rano ledwo się zwlekając o szóstej, bo organizm mi mówił, żebym spał dalej, ale imperatyw mi nie pozwolił posłuchać), skoro strasznie ciągnęło mnie do łóżka. Moduł spalny nastawiłem aż na dwie godziny i zasnąłem kamiennym snem. Żona później się dopytywała, czy słyszałem ekspres do kawy. Oczywiście że nie. Nawet wiertarka pracująca na górze i wykuwająca kolejne bruzdy w ścianach przez swoją monotonię pracy mi nie przeszkadzała. Dopiero pół godziny przed zakończeniem modułu skutecznie mnie wybudziło takie powtarzające się na górze wielokrotnie delikatne pukanie, dwu-, trzykrotne, jakby dopasowywanie czegoś i co chwilę głośniejszy dźwięk odkładanego młotka, chyba.
To nieprzytomny wstałem i dalej się snułem doprowadzając do apogeum tego dziwnego stanu. Doszło do tego, że byłem bliski wzięcia w biały dzień książki i poświęcenia czasu dla niej i dla samego czytania, nie tak przy okazji, w locie, tylko z zimną świadomością czując wszędzie wokół presję pracy. Już, już miałem usiąść w starym, odzyskanym z niebytu, fotelu na tarasie i przy Waniliowej Herbacie zacząć desperacko czytać, gdy życie zażyło mnie z kolejnej mańki (chociaż mańka może być w zasadzie tylko jedna, bo lewa), tym razem telefonicznej. Szereg telefonów i omawianie szkolnych spraw, potem rozmowa z Córcią i Bratem, skutecznie mnie rozbudziły. Na tyle, że mogłem pójść z Żoną na górę do Basa i Barytona i omawiać kolejne, czekające nas, ważne prace.
I "przy okazji" wyszło, że my od wielu tygodni niepotrzebnie pałujemy się z jednym tematem skutecznie odstraszając różnej maści stolarzy proponując im zbudowanie z drewnianych belek konstrukcji pod przyszły taras dla gości z I piętra, bo przecież gdzieś rano będą musieli napić się kawy. "Wypuszczony" poza obrys budynku taras-balkon miałby przylegać do jego ściany, zapierając się o nią na drewnianych zastrzałach i "wisząc w powietrzu". A taki system byłby mocno niepewny i wszelcy stolarze namawiani przez nas do tej pracy chyba zdawali sobie sprawę, że prędzej czy później goście relaksując się na nim przy kawie mogliby nagle, ni z tego, ni z owego zlecieć na dół, na ziemię... i reszty nie będę opisywał.
A Bas z Barytonem, a właściwie Baryton, wymyślili proste rozwiązanie. Głównym elementem konstrukcyjnym i nośnym tarasu-balkonu miałyby być dwa potężne, stalowe dwuteowniki. Nie dość że zakotwiczone na 30 cm w murze (a jest w co zakotwiczać), to jeszcze potężnymi śrubami przytwierdzone do przewierconego na wylot stropu.
To rozwiązanie od razu mi zaimponowało. Coś zrobić na chama, na 200-300%, to moja działka.

Wieczorem na górze obmierzyliśmy poszczególne pomieszczenia mieszkania dla gości.
- Jeśli to ma ciebie zdopingować - zaczęła Żona - to powiem tylko tyle, że bardzo mi zależy na tych pomiarach i na rysunku, bo od dwóch tygodni szukam mebli, żeby całość umeblować, a to nie jest takie proste.
To zmierzyliśmy, łącznie z łazienką, chociaż akurat łazienki Żona nie potrzebowała. Ale wiadomo, że kiedyś, na pewno niespodziewanie i natychmiast, będzie potrzebowała, więc co mi szkodziło wykazać się przewidywalnością i znajomością Żony...
A ponieważ jej zależało, to niezwłocznie po pomiarach zacząłem rysować na papierze milimetrowym rzut mieszkania w odpowiedniej skali.

I tak czytanie w biały dzień się nie powiodło. Więc jak na razie, na poziomie "czytalnego" świadomego wyboru i decyzji, został mi "tylko" "wieczorny" Kopaliński. Właśnie nad nim zalegałem w łóżku (nadal H), gdy przybił mnie do dzisiejszego trumnowego dnia ostatni gwóźdź.
- Czy mnie się wydaje, czy budynki gospodarcze nie są zamknięte? - zapytała retorycznie Żona patrząc jednocześnie z satysfakcją na mnie, bo wiedziała, jaki to wywoła we mnie efekt i jak mnie dźgnie.

Dzień jakiegoś przesilenia, czy co? Obym się tylko na dłużej tak nie rozmamłał!

Długo na tych torach nie pojeździłem. Znowu czwartek, piątek, sobotę, niedzielę i część poniedziałku będę musiał przerzucić do następnego wpisu. Coś z tym muszę zrobić, bo zaczyna mnie to frustrować.

PONIEDZIAŁEK (13.07)
No i jest pierwszy dzień po II turze wyborów.

Nastrój miałem fatalny. Rzutował na cały mój dzień. Może to dobrze, że opiszę go jutro, bo pewne epitety na pewno by się nie nadawały do publikacji, a bez nich jak miałbym oddać moje wkurwienie?!
W tym wszystkim wymyśliłem ideę polskiego państwa w formie takiej federacji Wschodu z Zachodem. Chętnie ten wątek rozszerzę.
- A może bym się tym zajął na emeryturze? - przedstawiłem Żonie telefonicznie mój pomysł ze wstępnymi szczegółami.
- Mało masz pracy na emeryturze?!!! - usłyszałem głos rozsądku i otrzeźwienia. 



W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwa razy.
W tym tygodniu Berta szczeknęła raz dwuszczeknięciem.  I to w nocy (pt/sb), więc nie wiem, czy się liczy, zwłaszcza że Żona niczego nie słyszała.
Godzina publikacji 23.48.