poniedziałek, 20 lipca 2020

20.07.2020 - pn
Mam 69 lat i 232 dni.

WTOREK (14.07)
No i dzisiaj rano w Metropolii musiałem się mocno sprężać.

Żeby podopinać różne drobne sprawy i być z powrotem w Wakacyjnej Wsi do 12.00.
W tym terminie hurtownia miała dostarczyć materiały zamówione przez nas i przez Ciu Ciu (patrz niżej retrospekcja z soboty, 11.07). Przyjechał "człowiek orkiestra", czyli kierowca, który dysponując hds-em w pół godziny sam dokonał rozładunku samochodu pełnego palet z cegłami, bloczkami i workami z zaprawami i klejami.
Podziwiałem ogrom i moc dźwigu oraz pewny, a jednocześnie wyluzowany system pracy bardzo sympatycznego  kierowcy i wyładowującego w jednym. Przy każdej postawionej na ziemi palecie mówił do siebie No i gitara. Musiałem się odwracać, żeby nie zauważył, że duszę się ze śmiechu.

Żonę zastałem w bardzo nieciekawym powyborczym stanie. Była załamana i tkwiła w Internecie szukając tam pociechy i wsparcia w różnych opiniach i komentarzach ludzi mentalnie i światopoglądowo nam bliskich.

Córcia wysłała smsa pełnego jadu i frustracji. Nie mogłem się temu dziwić.
I co, dalej masz ochote mieszkac w tym kraju? Drugi dzień po wyborach a ja ciagle nie moge dojsc do siebie...
...ale spoko, za tej kadencji wszystko wytna, caly syf bedzie sie lal rzekami, holota rozejdzie sie po calej Polsce i faktycznie nic tylko przyjdzie sie powiesic... (pis.oryg.)

Syn podszedł do problemu konstruktywnie. Na Facebooku umieścił wpis.
No i połowa społeczeństwa smutna, a niektórzy to nawet myślą, że świat, a już na pewno Polska właśnie się kończy. Trudno im się dziwić, skoro w spolaryzowanym społeczeństwie jeden z kandydatów wygrał ilością głosów odpowiadających 9 ( słownie: dziewięciu) wioskom, w których mieszkam (sic!). A gdyby tak zamiast prezydenta powołać Radę Prezydencką? Tylko pierwsza tura wyborów, do Rady wchodzi pierwszych 3, 5 lub 10 kandydatów (im większy skład rady, tym większa reprezentacja społeczeństwa, ale też bezwład decyzyjny), z siłą głosów w radzie dokładnie taką , jak uzyskany przez nich procent głosów w wyborach.
Przewodniczącym rady zostawałby ten kto uzyskał najwięcej głosów ( dziś Duda - może się nawet nazywać, a nawet być prezydentem posiadającym lub nie dodatkowe uprawnienia), ale  gra byłaby zespołowa, a wyborcy Trzaskowskiego, Hołowni, Bosaka, Biedronia i Kosiniaka-Kamysza nie mieliby słusznego skąd inąd wrażenia, że zostali oszukani przez tyranię demokratycznej większości. Wyjazdy i reprezentacja zagraniczna do ustalenia - kadencyjnie ( np. co rok inny członek rady) lub przez głosowanie rady. "Prezydentura SA" z prezydentem z funkcją prezesa zarządu, zamiast jednoosobowej spółki "Tyrania Sp. z o.o." z zawiedzioną połową społeczeństwa. (pis. oryg.)

Obojgu przesłałem mój pomysł na Polskę Federacyjną, podzieloną na Zachodnią i Wschodnią. Nad założeniami pomysłu będę pracował w miarę wolnego czasu. To się stanie dla mnie też takim wentylem psychicznego bezpieczeństwa.

Wczoraj w Szkole wypełniając kolejne bzdurne dokumenty dla Stolicy już byłem bliski zatelefonowania do Zaprzyjaźnionej Szkoły, aby to i owo skonsultować, bo odbijałem się co rusz od absurdów. W końcu dokumenty z Nową Sekretarką udało się nam wypełnić "przystosowując się" do systemu, ale energia poszła w eter. Za parę godzin napisała "przywołana do tablicy" Żona Dyrektora dopytując się słusznie, co u nas, bo ani telefonicznie, ani smsowo nie dawaliśmy znaku życia od dobrych kilku miesięcy. No ucieszyłem się, jak diabli.
Stąd dzisiaj, siedząc nad stawem, ucięliśmy sobie z nimi długą rozmowę. I stwierdziliśmy, że tak dłużej być nie może. Wstępnie umówiliśmy się w sierpniu w Stolicy na spotkanie "jak za starych dobrych czasów". Każda para zarezerwuje niezależną dwudniową bazę noclegową, a potem i przede wszystkim będziemy spotykać się w Bazyliszku, na stołecznym Rynku, gdzie podają Pilsnera Urquella z beczki i dobre jedzenie. I nie wyobrażamy sobie, żebyśmy mieli siedzieć gdzieś indziej, jak nie przy "naszym" stoliku.

Padłem o 19.30. Po wczorajszych 5. godzinach snu.

ŚRODA (15.07)
No i dzisiaj miałem nastawiony smartfon na 06.00.

Wczoraj wieczorem padając o 19.30 obliczyłem, że będę spał, bagatela, 10,5 godziny. Gdy smartfon zadzwonił, z wielkim trudem przesunąłem budzenie na 07.00 i z powrotem zasnąłem. Tak mnie ta Metropolia wykończyła. A może wynik wyborów?...

Rano, po swoim 2K+2M, Żona podsunęła mi tekst:
...."A możemy sobie teraz podzielić Polskę na dwa kraje? Weźcie sobie wszystko: media publiczne, trybunały, 500+, Białostocczyznę i Lubelszczyznę, chuj - weźcie sobie i Bieszczady. Zabierzcie wszystko co zrobiliście, zbierzcie wszystkich prawdziwych Polaków - patriotów, potomków wyklętych żołnierzy. Niech wam rządzi niepodzielnie wasz prezydent Andrzej Duda i jego Pan - kurdupel z ukrycia. I Pan Morawiecki i jego specjaliści od państwa policyjnego, propagandy, pisania historii na nowo. Weźcie sobie system edukacji i służbę zdrowia i co tam jeszcze chcecie. Dajcie nam połowę powierzchni tego kraju. My zabierzemy swoje podatki i sobie zorganizujemy państwo po swojemu. Tylko nie liczcie, że będą otwarte granice. Że będzie można na uchodźstwo spierdolić, że wam pomożemy o wolność słowa walczyć i o prawa człowieka. Wasze smutne państewko posypie się jak tylko będzie się musiało bez nas utrzymać. Ale umówmy się, że nie możecie zmienić zdania. Ze już chuj i klamka zapadła. Że mur postawimy jak Wasz przyjaciel Trump na granicy z Meksykiem. Będziecie mięli swój internet jak Chińczycy i swoją telewizję (to już Wam Kurski zrobił). Tylko na Zenka nie starczy bo z pustego i Salomon nie naleje. My Zenka nie chcemy, bo nam będzie przygrywać radośnie radio Nowy Świat. Weźmiemy tych wszystkich postkomunistów, wykształciuchów, karierowiczów, wszystkie zdradzieckie mordy, całą chamską hołotę. Oddamy wam bitwę pod Grunwaldem, chrzest Polski, Piasta Kołodzieja i Katyń. Powstańcom Warszawskim i żołnierzom AK pozwolimy zdecydować. Weźcie sobie Solidarność - tą bez Bolka, wiadomo. Bolek może u nas zostać. Weźcie sobie tych nieżyjących noblistów - niech będzie, że byli wasi. I Kopernik i papież Polak. My sobie napiszemy swoją historię, a Wy zostańcie z Waszą, jak byście jej nie opisywali. Serio. Po co nam tu jakaś jedność? Tych światów nie da się pogodzić. Zróbmy dwa kraje. Mój może nie mieć przekopu na Mierzei Wiślanej i Centralnego Portu Komunikacyjnego. Niech będą pedały i chodzące ideologie. Będziemy sobie seksualizować płody, układać się z Niemcami i UE, a Wam nic będzie do tego. 50:50. To takie proste. Takie sprawiedliwe. Zróbmy sobie swoje kraje i niech każdy podąży swoją drogą. I niech się te drogi nie przecinają. Bez wspólnych interesów - to się historycznie nie sprawdza. Przecież granice są umowne. Weźcie sobie Bałtyk nawet. Tylko dajcie żyć i spierdalajcie! " ... (pis.oryg.)

Nie mógłbym sobie darować, gdybym nie umieścił na swoim blogu takiego cymesika. Krąży po Internecie, nie wiadomo kto go stworzył, ale uważam, że jest świetny. Pod względem emocjonalnym, stylistycznym, faktograficznym, rodzajem humoru jest mi tak bliski, jak koszula ciału. Czytałem go wiele razy za każdym razem się wkurwiając, pękając ze śmiechu i zgadzając, ale jednak...
Jednak budził we mnie ambiwalencję uczuć, co niestety, i ze smutkiem to stwierdzam, a nie z radością, że niby mi przybywa rozumu, jest ewidentną oznaką mojego starzenia się.
Z jednej strony jestem zwolennikiem zasypywania rowów, likwidowaniu podziałów, a z drugiej strony wiem, że tego wielo- i wszechstronnego i wielokierunkowego gówna nie da się zasypać. "Połowy" polskiej mentalności tworzonej przez stulecia katolicyzmu, zabory, komunę, a teraz PIS nie da się po prostu zmienić. Nie jestem taki naiwny. Raczej głęboko świadomy tej niemożliwości. A skoro tak, to dwie Polski - Zachód i Wschód. I tu bezwzględnie zgadzam się z tekstem. Absolutny podział granic! Po co w przyszłości ma dojść do jakichś strasznych rzeczy?! I oczywiście dwie strony niech rządzą się po swojemu. A drugiej nic do tego.
Wspólne sprawy ustalone byłyby przez obie strony absolutnie autonomicznie, równocennie, ponad granicami i te ustalenia obowiązywałyby w całej Federacji. Nie mnie wchodzić w szczegóły, ale mądre głowy poradziłyby sobie z tak wielkim i historycznym wydarzeniem, które mogłoby być przykładem dla całego świata. Dokonałaby się pewnego rodzaju miękka, bezkrwawa rewolucja. Przynależność do Polski-Zachód lub do Polski-Wschód musiałaby być określona, np. w referendach przeprowadzonych w poszczególnych województwach, przy czym grubo wcześniej zostałyby określone prawa i charakter, sposób funkcjonowania i inne zasady danego kraju, a ogólnie, np. swoboda przemieszczania się w jej ramach, może wspólne wojsko, bezpieczeństwo energetyczne, itd. Nie trzeba mi mówić, że jest to trudne, skomplikowane, wymagające długiego czasu, najeżone licznymi pułapkami, bo to wiadomo. Chociażby taka, konieczna zmiana konstytucji na tę federacyjną...
W historii i geografii jest kilka przykładów, gdzie takie demokratyczne twory państwowe funkcjonowały lub funkcjonują czerpiąc z różnych federacyjnych możliwości. Oczywiście Stany Zjednoczone z ich stanami rządzącymi się swoim stanowym prawem i istniejącym prawem federalnym czy Szwajcaria ze swoimi referendami. Ciekawym przykładem, w jakimś sensie adekwatnym do mojej propozycji dla Polski, była Czechosłowacja. Powstała w 1918 roku, że tak powiem sama z siebie, przez nikogo nie przymuszana, po zakończeniu I Wojny Światowej, wykorzystując sytuację, ogólne europejskie zamieszanie i rozpad starego porządku (to samo wykorzystała Polska). Trwała do 1938 roku, kiedy Hitler po anszlusie Austrii dokonał aneksji części jej terytoriów, a potem w latach 1945-92 jako komunistyczny twór pod nazwą CSRS - Czechosłowacka Republika Socjalistyczna. W 1993 oba narody, w końcu bliskie sobie językowo i kulturowo, w ramach kontynuacji aksamitnej rewolucji podjęły decyzję o rozdziale na Czechy i Słowację i o samodzielnym istnieniu i funkcjonowaniu. Bez żadnego dominowania danej strony w jakichkolwiek formach życia światopoglądowego, politycznego i gospodarczego. Można? Można.

Nasz nowy, federacyjny kraj mógłby się nazywać oficjalnie, np. Federacyjna Republika Polska (FRP), jego część zachodnia Republika Polska Europejska (RPE), a wschodnia Rzeczpospolita Polska Narodowa (RPN). Dla codziennego żargonu politycznego, społecznego i mediów byłyby to oczywiście Polska Zachodnia i Polska Wschodnia.
Proszę zobaczyć, jak wiele w tych moich rozważaniach i propozycji jest z tekstu zacytowanego wyżej. Ale wszystko podane elegancko, kulturalnie, bez agresji i uwłaczania czyjejś godności. Zaś sam tekst nadal uwielbiam i czytam kolejny raz.

Dzisiaj postanowiliśmy zrobić sobie kolejną wycieczkę rowerową łącząc przyjemne z pożytecznym.
Formułę wymyśliłem ja. Żonę do pierwszej części propozycji zrobić sobie kolejną wycieczkę rowerową nie trzeba było oczywiście przekonywać i/lub namawiać, ale to łącząc przyjemne z pożytecznym od razu nie przypadło jej do gustu.
- Bo ja chciałabym pojechać ot tak, bez celu, bez myślenia że trzeba coś załatwić. - Żeby to była prawdziwa wycieczka. - I co, przyjadę do urzędu taka zmachana, zgrzana?!... - Poza tym to jeżdżenie rowerem po mieście...
Ale się zdecydowała.
Pomysł był taki, żeby przejechać 10 km do Powiatu piękną ścieżką rowerową, pozałatwiać sprawy i tąż wrócić. Lekki kryzys się zaczął, gdy wyjechaliśmy z lasu na odkryty teren. Nie dość, że panowała patelnia i wiał wiatr z przodu skutecznie nas wyhamowując, to jeszcze, ale do tego doszliśmy w drodze powrotnej, kiedy w ogóle na tym odcinku nie pedałowaliśmy (rowery "same" jechały), okazało się, że jedziemy zdradzieckim, niewidocznym gołym okiem długim podjazdem, który skutecznie zabierał nam siły. Jednak ambitnie nie zatrzymaliśmy się na kolejnej stacji postojowej, takiej przygotowanej dla rowerzystów do odpoczynku i do przeszeregowania sił i środków, ale za jakiś czas odręcznie napisany drogowskaz Bar w prawo 50 m był ponad nasze siły, tym bardziej że przez te lata kilka razy tam byliśmy. Taka prosta, letnia, wakacyjna, wiejska sielanka w samym środku wsi.
Przy ławkach, pod parasolami, siedziało przy piwku kilku tubylców i miło sobie gaworzyło. To zajęliśmy sobie odległy stolik, tak całkiem z boku urokliwego terenu i poszliśmy do baru-sklepu. W środku żywej duszy nie licząc siedzącej przy stoliku sympatycznej pani sklepowej i jakiegoś faceta, u którego wyraźnie zamawiała towar To proszę jeszcze przywieźć skrzynkę Tyskiego, dwadzieścia paczek chipsów...
- Proszę, proszę, śmiało. - odezwała się do nas widząc nasze wahanie.
Na takiej wycieczce nie mogłem nie poprosić o najlepszego śmietankowego loda na świecie, który mógłby być jeszcze lepszy, gdyby był waniliowy (sam wiem, że to nadmiar szczęścia) i którego hołubię od dzieciństwa, taką prostą kostkę ograniczoną dwoma andrutami za złoty ileś. Do tego wziąłem Kubusia, Żona wodę mineralną i sielana przy stole z ławami trwała w najlepsze.
W pewnym momencie uwagę moją zwróciło trwające od jakiegoś czasu trajkotanie zaparkowanego nieopodal, ale dość blisko naszego stołu, samochodu (wyraźny diesel). Wcześniej wyczytałem na nim Hurtownia Napojów Taka a Taka, z Sąsiedniego Powiatu, a teraz siedział w środku tenże facet ze sklepu i wyraźnie pisał smsa i to dość długiego, bo trajkotanie trwało dobrze ponad minutę.
Podszedłem i przez zamkniętą szybę od strony pasażera zajrzałem do środka. Facet był tak zaabsorbowany pisaniem, że zupełnie nie zarejestrował mojej obecności, więc zdołałem mu się przyjrzeć. Charakterystyczna, ogorzała gęba, taka z miejsca odpychająca i nadęta, krzaczaste brwi, ciemne wąsy i spory brzuch mieszczący się jednak pod kierownicą. Wypisz, wymaluj szlachetka od liberum veto tylko oczywiście w innym stroju i z inną fryzurą.
Musiałem przesunąć się prawie aż na przód samochodu, żeby zareagował. Natychmiast z twarzy wyczytałem, że moja intruzowska obecność mu się nie spodobała, a gdy zacząłem pokazywać na migi, żeby opuścił szybę, nadął się jeszcze bardziej. Twarz przybrała wrogi wygląd, brwi się nastroszyły, a brzuch zaczął niebezpiecznie naciskać na kierownicę. Że też ktoś taki jak ja śmiał ingerować w jego prywatność. Szybę jednak niechętnie opuścił.
- Przepraszam. - rzekłem, nie ukrywam, fałszywym tonem, który on musiał wyczuć, bo aż się prosiło, żeby powiedzieć Smrodzisz debilu, więc albo wyłącz silnik, albo spierdalaj! - Czy mógłby pan wyłączyć silnik albo odjechać? - kontynuowałem fałszywie.
- A dlaczego ?! - zapytał retoryczno-agresywno-zaczepnie. No wprost idealnie. Sprostał moim oczekiwaniom i szybkiej analizie jego postaci.
- Bo z samochodu wydziela się niepotrzebnie smród i hałas, a my tu siedzimy obok. - odparłem uśmiechając się, nadal fałszywie, bo w głowie przewalały się słowa burak, bezmózgowiec, kretyn, chamidło i znacznie gorsze.
- Ach tak! - strasznie się żachnął wymawiając wszystko z nieprzyjemną emfazą. - To paaaaństwo tu sobie siedzicie i nie możecie oddychać nooooskami! - Noooo, przepraaaaszam baaaardzo! - Już odjeeeeżdżam!
Wróciłem do stołu. Facet zaczął wycofywać i już ruszał do przodu, gdy zawołałem:
- A pan to zapewne głosował na Dudę?!
Spostrzegł, że coś "się pluję" do niego, zahamował i z powrotem otworzył okno.
- Pan coś mówił do mnie?! - nadal trzymał fason.
- Tak, powiedziałem, że pan to zapewne głosował na Dudę.
- A po czym pan sądzi?! - jeszcze bardziej się zaperzył. Inteligentnie odczytał moją insynuację. W końcu prowadzi tę hurtownię (poza szlachetkowością od liberum veto wyglądał mi na szefa), a do tego, było nie było, trzeba mieć łeb.
- Po sposobie bycia. - odparłem nad wyraz spokojnie, z dużą satysfakcją i już bez cienia fałszu.
Faceta na sekundę, tylko, zatkało. A w niej było widać burzę różnych myśli i błyskawiczną analizę, którą z nich wybrać, wyartykułować i się paniczykowi z nooooskiem odciąć. "W końcu" dokonał wyboru.
- A wy!!!.... - Zdrajcy NARODU!!!  I odjechał.
No wprost pysznie. Byłem zachwycony. Co za błyskotliwa z mojej strony, natychmiastowa i celna analiza. Tylko jedna rzecz mi się nie zgadzała. Dlaczego wrzucił do jednego wora Zdrajców NARODU biedną i bogu ducha winną Żonę, która nie dość że spokojnie wyjechała sobie na stresującą wycieczkę rowerową, bo dla niej taką była (załatwianie spraw), spokojnie sobie popijała wodę i nikogo nie zaczepiała, to, o ile wiem, nigdy NARODU nie zdradziła. Co innego ja. Wiadomo, że wielokrotnie w swoim życiu NARÓD zdradzałem.

Żona odwrotnie. Załamała się moją postawą. Wręcz była oburzona.
- Zaczepiasz takiego faceta, wylewasz swoją powyborczą frustrację i co ja mam o tobie myśleć?! - Gdybym wiedziała, że tak wyskoczysz!...
Przyznałem się jej, że rzeczywiście w ten sposób chociaż kapkę odreagowałem. A moje przyznawanie się do jakiegokolwiek błędu przeze mnie uczynionego zawsze Żonę zaczyna uspokajać.
- I co?! - kontynuowała już trochę spokojniej. - Chciałbyś żyć z takim facetem w jednym kraju?! - Bo ja nie! - I już nigdy nie będziemy mogli tutaj przyjechać, a takie piękne miejsce! - zaczęła się rozglądać, jakby pierwszy raz je ujrzała. - Naplują nam do picia, do jedzenia coś dosypią, zobaczysz!
- Coś ty! - nawet nie starałem się jej pocieszyć. - Liczy się pieniądz, klient, zwłaszcza dla takich ludzi, którzy "nie zdradzają NARODU". - Spokojnie, jeszcze nie raz tutaj przyjedziemy.
A widząc, że się już całkiem uspokoiła, zapytałem:
- A dlaczego on nas wyzwał od zdrajców NARODU? - To przez to, że należymy do Unii Europejskiej?
- I że "chodzimy na niemieckim pasku". - uzupełniła.

Ciekawe, że taki typ charakterologiczny, jak "nasz" facet, potrafi istnieć w różnych płciowych, wiekowych i designowych postaciach.
Przedwczoraj, w poniedziałek, będąc jeszcze w Metropolii robiłem zakupy w Kauflandzie. Żeby wjechać wózkiem do zakupowego raju trzeba było, tak jak we wszystkich tego typu sklepach, "przecisnąć się" przez antyzłodziejską bramkę. Jedną z dwóch jakiś siwy dziadek, na oko starszy ode mnie o przynajmniej10 lat, idealnie w  poprzek zastawił swoim koszykiem spokojnie studiując sobie ulotki o promocjach, rabatach i upustach.
- Przepraszam! - wydarłem się słusznie zakładając dla tego wieku pewien stopień głuchoty, bo dziadek zareagował ze znacznym opóźnieniem. - Zastawił pan wózkiem całe  przejście!
Udrożnił przejście, ale gdy go mijałem, usłyszałem logiczne:
- Mógł pan przejść drugą bramką!
Odwróciłem się i już, już miałem go zapytać A pan to zapewne głosował na Dudę?!, ale najpierw instynkt, a potem rozum mi podpowiedział, żebym sobie dał spokój. A trzeba wiedzieć, że wtedy byłem w apogeum powyborczego wkurwienia, frustracji, rozżalenia i załamania. Musiałbym do dziadka z racji jego przytępienia słuchowego wykrzyczeć tę "sentencję" z kilka razy, co otoczenie mogłoby odebrać za jawną prowokację i ani chybi dostałbym po mordzie i to niezależnie od opcji politycznej, bo skąd ta właściwa, moja, miałaby wiedzieć, jaki był kontekst mojej "wypowiedzi" i że ja jednak jestem, tak jak oni, zdrajcą NARODU? A gdybym, bity, darł się Ale to ja, zdrajca Narodu!, to co z tego, że moi, tacy sami zdrajcy, jak ja, by mi odpuścili, skoro natychmiast nie-zdrajcy dobraliby mi się do skóry. A ochrona niechybnie wywaliłaby mnie ze sklepu na zbity pysk za zakłócanie publicznego spokoju, jątrzenie i sianie niezgody NARODOWEJ, bo przecież ponownie wybrany prezydent wyraźnie i wielokrotnie mówił, że chce i jest prezydentem wszystkich Polaków i że będzie rozdarty kraj scalał. I być może, jak u Barei, by mnie policyjnie sfotografowano, zdjęcie na obu bramkach wywieszono z dopiskiem Tego pana tutaj nie obsługujemy. Gdyby do tego doszło, na szczęście Żona nie musiałaby prosić w rozpaczy kierownika Ale panie kierownika, to co ja teraz będę robić. Przez męża to już w żadnym sklepie nie chcą nas obsługiwać. Na zakupy aż na Żoliborz  muszę jeździć.
Jednak to nie ta epoka, chociaż za PISu i do tego zapewne dojdzie. Kwestia czasu.

Więc tylko do siwego dziadka powiedziałem:
- Wystarczyło powiedzieć przepraszam.
Ale dziadek, jak się spodziewałem, nie dosłyszał.
No więc tu i tam sprawę załatwiłoby zwykłe przepraszam. Bez złośliwego przeciągania przedostatniej sylaby, przewracania przy tym oczami, ciężkiego wzdychania lub nadymania się. I nie oczekuję dodatkowego wysiłku och, przepraszam, zagapiłem się, zamyśliłem, nie pomyślałem, nie zauważyłem, itd, itd.
To ten typ, który będąc nieznajomym, gdy się do niego mówi dzień dobry, patrzy się albo jak na nieznajomego wariata, albo się lekko obrusza, że się go zaczepia, albo mimo woli odpowiada na odczep się dzień dobry. Chociaż w tym względzie wiele się zmieniło. Nawet u nie-zdrajców NARODU. Dlatego nadal jestem za Federacją.

Postanowiliśmy wracać w ramach rozumnego programu Stopniowe przyzwyczajanie się do roweru (bolący tyłek od siodełka) i stopniowe zwiększanie wysiłku. Bo sprawy nie zając, nie uciekną, a w świadomości powinna zostać przyjemność wycieczkowa. I jak  każda powinna być dozowana.
W drodze powrotnej śmignął obok nas facet mniej więcej w moim wieku. Kask, sakwy z tyłu roweru - widać profesjonalizm.
- Na oko musiał jechać z 25 na godzinę. - głośno go oceniłem.
Za chwilę "dogoniliśmy" go już na asfaltowej drodze, gdzie śmigały auta. Stał i zakładał koszulkę przeciwodblaskową.
- A pan to musiał mijać nas chyba z prędkością 25 na godzinę? - zagadałem. - Tak na oko oceniłem.
- Jakoś tak było. - odparł.
- Bo my to dopiero zaczęliśmy. - zacząłem się tłumaczyć i tłumaczyć nasze, na oko, 8 na godzinę. - Dawno nie jeździliśmy i stopniowo musimy się przyzwyczajać. - dalej się tłumaczyłem.
Życzył nam sympatycznie szczęścia, powodzenia i fajnych wrażeń. Nie musiałem obrażać go pytaniem, czy głosował na Dudę, bo wszystkim było widać, że nie.
- To muszę lecieć. - dodał na pożegnanie. - Mam już dzisiaj za sobą 100 km, a drugie 100 przede mną.

W domu byliśmy po przejechaniu jakichś 10 km. Postanowiliśmy kupić sakwę, dwie kamizelki przeciwodblaskowe, licznik kilometrów i prędkościomierz (chyba są w jednym), żeby badać nasze rowerowe postępy.
I postanowiłem przy najbliższej okazji zapytać Janko Walskiego, czy też uważa nas za zdrajców NARODU.
Federacja federacją , a żyć trzeba, więc wróćmy do normalności, czyli do szarości dnia codziennego.
Tu blogowego.

W czwartek, 09.07, od 06.00 wycinałem dla Żony pieprzone mebelki.
W skali, z papieru milimetrowego. Żeby się zgadzało z wielkością mieszkania. A więc narożnik, stolik kuchenny prostokątny i okrągły, biurko, sofę i łóżko. Ustawiłem je na planie mieszkania dla gości i od razu wszystko było widoczne, jak na dłoni. Żona, gdy wstała, po 2K+2M, od razu zaczęła z nimi "latać" po całym "gościnnym" mieszkaniu.
W południe pojechaliśmy do Sąsiedniego Powiatu. Miałem umówioną wizytę u okulisty. To ta pani doktor, która na przestrzeni moich okulistycznych lat jako jedyna zmierzyła mi w bardzo prosty sposób grubość rogówek w gałkach ocznych i stwierdziła, że są grubsze niż u innych osób, a więc że jest to przypadek osobniczy, a skoro tak, to muszę oczywiście mieć śródgałkowe ciśnienie oczne wyższe i że żadne kropelki "do końca życia" nie są mi potrzebne, a do zaaplikowania których po mojej okulistycznej drodze spieszyło się wielu innych okulistów. A teraz, po 9. latach (obie strony były w szoku, że to już tyle minęło od ostatniej wizyty) okazało się, że bez niczego ciśnienie śródgałkowe mi, za przeproszeniem, spadło i że jest ok.  Poza tym pani doktor w sensowny i rozumny sposób dobrała mi szkła do okularów "do patrzenia" i do czytania, bez żadnych astygmatów. Pamiętała nawet, że od nich łeb mnie nap..., jak u Albina Siwaka, w czasach komuny członka Biura Politycznego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej.
Tu mały wtręt. Jak Albin Siwak, robotnik, twardogłowy przeciwnik i krytyk "Solidarności", został członkiem BP, po Polsce, wówczas Ludowej, krążyły dwa dowcipy.
Pierwszy:
Przychodzi Albin Siwak do lekarza i mówi:
- Panie doktorze, nie wiem, co się dzieje, ale codziennie rano mam migrenę. 
- Migrenę - odpowiada lekarz - to ma baron, hrabia, książę, król, a Was, towarzyszu Siwak, to zwyczajnie łeb napierdala. 
I drugi:
Przychodzi facet do urzędu stanu cywilnego i w okienku mówi, że chciałby zmienić swoje dane personalne.
- A jak się pan nazywa? - pyta urzędnik.
- Albin Dupa.
- A jakby się chciał pan nazywać?
- Andrzej Dupa. 
Ten ostatni dowcip po tylu latach w pewnym sensie ciekawie wpisuje się w naszą obecną rzeczywistość.
No, ale revenons a nos moutons! 
Po okulistce pojechaliśmy do sklepu meblowego, który oczywiście był salonem, a który wcześniej Żona wypatrzyła w Internecie. I zrobiliśmy pierwsze zakupy - dwa łóżka z materacami dla gości.
I u okulisty i tutaj mieliśmy szczęście. Obie panie, zajmujące się przecież zupełnie czymś innym, emanowały energią, wiedzą i brakiem rozmamłania i niezdecydowania. Obie budziły zaufanie. W każdym miejscu można być profesjonalistą.

Po południu miałem kosić, ale złośliwie króciutko popadało. Cóż z tego, że potem zrobiło się pięknie, skoro z koszeniem było pozamiatane. To zabrałem się za ławkę. Tę do wykonania według sugestii Żony. I tu przeszedłem przez takie małe Waterloo. W trakcie kilkugodzinnej pracy popełniłem kilka błędów, które nie dość, że przysporzyły mi dodatkowych czynności, to spowodowały, że w kilku miejscach w deskach powstały niepotrzebnie wywiercone otwory, ostatecznie jako tako przeze mnie zamaskowane, i że cała ławka była leciutko "przekoszona", co ja widziałem, a Żona nie. Nie rozumiała, czego się czepiam, bo ławka bardzo się jej spodobała. Widząc moje niezadowolenie zapytała, jaką ocenę bym sobie wystawił, więc swój wytwór w szkolnej skali oceniłem na dst+ i musiałbym się mocno przełamać, żeby nagiąć ocenę na -db. Na szczęście oboje stwierdziliśmy, że po malowaniu ławka musi wylądować nad brzegiem stawu, gdzie będzie idealnie pasować i stanowić urokliwą ozdobę (dodatkowo - pomyślałem - w chaszczach "przekoszenie" będzie trudno zauważalne), bo jednak przez swoją delikatność, wiotkość i ażurowość nie może stać na eksponowanym miejscu przed Domem Dziwem. Do jego przysadzistości i kolubrynatości pasowałaby jak pięść do nosa.
Musiałem jakoś podreperować swoje, boleśnie nadszarpane, ego, więc od razu zacząłem myśleć o takiej "prawdziwej", "porządnej" ławce, przemyślanej, zrobionej niespiesznie, do wykonania której użyję specjalnych desek z tartaku, na zamówienie, najlepiej dębowych i grubych, żeby była ona duża, masywna, stabilna, budząca zaufanie i przy tym wygodna, i żeby przystawała do Domu Dziwa.
- To będzie dzieło mojego życia! - zakomunikowałem Żonie zapamiętując się w swoich rozważaniach i planach i zapominając , że ona takiego nadęcia nie lubi.
- O, jeśli to ma tak wyglądać, to ja za taką ławkę dziękuję! - A nie możesz jej zrobić tak zwyczajnie, bez swojego rozdmuchania i nadęcia?!
Więc będę musiał zrobić "tą samą" ławkę, która nie będzie jednak dziełem mojego życia. Nie szkodzi.

Wieczorem bardzo długo rozmawialiśmy z Helą. To znaczy rozmawiała Żona, bo ja nie byłbym w stanie z żadną kobietą gadać przez smartfona blisko godzinę. Nawet w młodzieńczych latach, w pierwszych miłościach, potrafiłem się ograniczyć do 15. minut. Bo ileż można wzdychać i co by to miało niby dać.  Fakt, że wówczas komuna mocno w tym względzie ułatwiała życie, bo albo przy międzymiastowej pani z centrali co chwilę się wtrącała i słyszało się nagle w słuchawce, w momencie najciekawszych westchnięć, jej głos Proszę kończyć, albo rozmawiając i wzdychając w budce telefonicznej bardzo szybko słyszało się wściekłe walenie w drzwi pierwszej osoby z kolejki, która, gdy wpadała do środka maksymalnie długo starała się rozmawiać (może też wzdychać?), by za chwilę usłyszeć kolejne wściekłe walenie w szklane drzwi.
Stąd analizując freudowsko (są tu niezaprzeczalne elementy popędu płciowego) ten telefoniczny przypadek, mogę stwierdzić, że chyba na podstawie tych doświadczeń wytworzyła się we mnie taka specyficzna, telefoniczna trauma i dlatego, wcześniej przez telefon, teraz przez smartfona, nie lubiłem i nie lubię rozmawiać.
Z Helą chciałem się tylko umówić na przyjazd do nich pod koniec lipca i na montaż skrzyni, co i tak zajęło mi aż 5 minut. Rozmowa była jej jednak mocno potrzebna. Nawet ja to wiedziałem. Bo przez chorobę Hela ma ciężko, dodatkowo doszła jej zdalna praca zabierająca znacznie więcej czasu niż "normalna" i, żeby tego było mało, dzień, czy dwa wcześniej, cały garaż usytuowany nisko, pod domem, został zalany przez fekalia. Nawet Hela się nie obdzyndzalała z dosadnym określeniem mówiąc krótko GÓWNEM! Przytkało się w jakiejś studzience, a ponieważ mieszkają w mocno górzystym terenie to to CIEKŁE COŚ napotkawszy przeszkodę ją perfidnie, zgodnie zresztą z prawami fizyki, ominęło i wylądowało u nich w garażu tworząc 20. centymetrową charakterystyczną z wyglądu i zapachu warstwę. Minęło sporo czasu, zanim gmina zareagowała, a firma odnalazła feralną studzienkę, której oczywiście nie było na żadnych planach, i całą maziugę wypompowała.
Teraz Helowcy mieszkają wspólnie z pracującymi urządzeniami osuszającymi i taki stan ma trwać bodajże 2 tygodnie. Całe szczęście, jeśli można w przypadku gówna tak powiedzieć, że całość kosztów pokrywa firma ubezpieczeniowa, bo Helowcy przezornie ubezpieczyli dom na wypadek powodzi i zalania, a ten szczególny, gówniany przypadek pod to podchodził i nawet firma ubezpieczeniowa nie węszyła, nomen omen, jakiegoś przekrętu ze strony ubezpieczonego.
Myślę, że jak przyjedziemy na montaż skrzyni i najprawdopodobniej na nocleg, to z powrotem ujrzymy to ich domowe cacuszko w stanie jeszcze świeższym niż poprzednio.

Dzisiaj napisał Po Morzach Pływający. Ponownie odniósł się do wymyślonego przez siebie żartu.
Nadal się z niego śmieję, ale opowiem jak się spotkamy. Żart jest tylko dla męskich uszu ponieważ niewiasty mogłyby być lekko zażenowane. (pis.oryg.)

Przez tą (tę?) ławkę, bo tak mnie "wciągnęła" i uparłem się dzisiaj ją zrobić, poszliśmy spać tuż przed 23.00. Całkowicie jak nie my!

W piątek, 10.07, pojechaliśmy do biura Tauronu do sąsiedniego powiatu. Godzina jazdy.
Na spotkanie trzeba było się wcześniej umówić, jak co najmniej na wizytę u lekarza. Przy czym różnica, oprócz oczywistych rzeczy, polegała na tym, że do lekarza wybieramy się raczej, przynajmniej teoretycznie, żeby poprawić sobie zdrowie, a wizyta w Tauronie zdrowie nam zszargała. Za sprawą Szweda, a przede wszystkim pani, która nas "obsługiwała". Zero uśmiechu, zero empatii i zero najdrobniejszej, urzędniczej pomocy. O zwykłej, ludzkiej, nawet nie było co marzyć. Mówiła i zachowywała się jak cyborg III kategorii skutecznie osłabiając wszelkie nasze ludzkie uczucia i zabierając nam siły. W sprawie cały czas zasłaniała się systemem i Szwedem, który do tej pory, mimo że Żona ze swojej strony internetowo przesłała do Tauronu stosowne dokumenty, nie zadbał o to, żeby licznik prądu był przepisany na niego. Stąd Tauron domagał się od nas zapłaty w kwocie ponad dwa tysiące złotych, a Szwed od czasu naszej wyprowadzki (14.03 - blisko cztery miesiące) na nas żeruje czerpiąc "nasz" prąd.
Czarę goryczy dopełniał fakt, że pani miała szczękę a la Gmoch, co u kobiety jest dosyć wstrząsającym widokiem (może gdyby się uśmiechała?... ale może dobrze, że tego nie robiła?...) i konieczność wizyty w Naszej Wsi, co samo w sobie byłoby przyjemne, ale ta kolejna rozmowa ze Szwedem ciągle w tej samej sprawie i wysłuchiwanie jego obietnic...

Spotkanie z nim wziąłem na klatę, bo Żona dawno stwierdziła, że ona tam po poczynionych przez niego zmianach nie pojedzie, bo chce sobie zostawić w pamięci obraz "naszej" Naszej Wsi. Wolała posiedzieć i pogadać z Sąsiadami.
Pojechałem z jednej strony z niechęcią, a z drugiej gnany ciekawością. Teren wokół stał się już mocno obcy, tylko dwa domy, nasz i gości, oraz stodoła stanowiły znajome punkty odniesienia. Szweda na szczęście nie było, ale Szwedka zadzwoniła do niego, więc sprawę ponownie mu wytłumaczyłem i wyjaśniłem telefonicznie. Obiecał, kolejny raz, że pojedzie do Tauronu i sprawę załatwi. Bo jak nie, dodałem, zostaniemy zmuszeni do rozwiązania umowy w trybie natychmiastowym, co będzie się wiązało z demontażem licznika i brakiem prądu.

Po południu udało mi się skosić trawę. Nawet w duchocie lubię to robić.

W sobotę, 11.07, rano byliśmy umówieni w hurtowni z kolejną ekipą wchodzącą z robotami. Lada moment stawiane będą dwa mury, a w nich furtki i brama. Stąd przyjechał Dziwny Murarz, którego Bas nazywa Ciu Ciu (znają się skądinąd) i młody, niezwykle sympatyczny mężczyzna, który w niczym nie stwarzał problemów i wszystko da się zrobić. Był bardzo pozytywny, w niczym nie widział przeszkód, tylko szukał sposobów, aby je usunąć. A dla inwestora taka postawa ze strony wykonawcy to prawdziwy balsam na duszę.
W hurtowni zamówiliśmy kilkaset cegieł na słupki, bloczki cementowe na wypełnienie muru, ileś worków zaprawy i kleju, dziesiątki metrów grubego i cienkiego drutu zbrojeniowego do fundamentów i do zbrojenia słupków, 500 m drutu wiązałkowego i mnóstwo różnych dupereli, o których nie mam pojęcia, do czego są.
Dostawa będzie we wtorek, po moim powrocie z Metropolii.
Obecność  Ciu Ciu i Tego Od Bram w hurtowni, a potem u nas była niezbędna. Gdybyśmy byli sami, z miejsca odbilibyśmy się od naszej murarskiej ignorancji i nie dogadalibyśmy się ze sprzedawcą, bo do tego potrzebny był specjalny budowlany żargon.

Prawie cały dzień, ale z doskoków, wyrywałem kolejne tryfidy, tym razem z wyglądu secesyjne. Jest ich w stosunku do gotyckich znacznie, znacznie więcej, ale powinniśmy sobie powoli dać radę, bo zabrała się za nie również Żona. "Po drodze" nie odpuszczałem żadnemu nowo narodzonemu gotyckiemu wiedząc, co z niego wyrośnie.
A głównym zajęciem było wzmacnianie permakulturowych skrzyń.
Po pewnym czasie ich dwumetrowe boki w środku, w miejscu łączenia metrowych desek z krawędziakiem, zaczęły się wyginać pod naporem ziemi i przybierać taki irytujący beczkowaty kształt. Miałem nad tym przejść do porządku dziennego, ale Baryton, gdy je z Basem obejrzeli, podjudził mnie, że zimą, gdy przyjdzie mróz, rozsadzi skrzynie właśnie w tych miejscach.
To zabrałem się do roboty.
Najpierw obmyśliłem system rozpierania "beczek", tak żeby ściany z powrotem ułożyły się w linię prostą stosując jako zaparcie deskę-klin wbijany na chama pięciokilogramowym młotem między jedną a drugą ścianę sąsiadujących ze sobą skrzyń. Do ścian zewnętrznych, które z niczym sensownym nie sąsiadowały zastosowałem inną technikę. W ziemię wbijałem dwa, trzy potężne płaskowniki, te kupione swego czasu na złomowisku za bezcen, i one stanowiły punkt zaparcia dla długiej deski opierającej się o beczkowatość. A później technika była ta sama - pięciokilogramowy młot i na chama, aż niosło po okolicy.
Gdy ściany były z powrotem prościutkie, niczym drut, w środku skrzyń, w każdej z nich w poprzek wykopałem rowek na głębokości 20. cm. Dodatkowo wzdłuż brzegów musiałem usunąć zmyślnie ziemię, żeby zrobić miejsce dla wkrętarki. Po czym do każdego krawędziaka przykręcałem odpowiednio przygotowane płaskowniki spinając nimi dwa przeciwległe boki. Gdy z powrotem odbijałem kliny, boki ani drgnęły, tak je to żelastwo spięło. I teraz skrzynie z powrotem wyglądają jak nowe. Martwiłem się trochę zasypując rowki z powrotem ziemią, że w żadnej z nich nie uświadczyłem dżdżowniczki. Widocznie są niżej pocieszałem się i może jesienią przemieszczą się trochę wyżej, gdy tam nałożę kolejną warstwę obornika.
Pracując przy tych skrzyniach wcale się nie napracowałem przy skrzyniach. Najbardziej w kość dały mi płaskowniki. Skrócenie i dopasowanie do szerokości skrzyń złomu o grubości 5. mm stanowiło samą przyjemność. Gumówka wchodziła jak w masło. A gehennę stanowiło wiercenie otworów. Musiałem ich wywiercić 24, po trzy z każdego brzegu płaskownika, żeby dać sensowny odpór napierającej beczkowatości. Przy tępych wiertłach do metalu patrzyłem tylko jak żmudnie wiertło posuwa się do przodu o dziesiątki części milimetra, żeby wreszcie przewiercić jeden otwór. Czy musiałem stosować do tego siły i napierania na wiertarkę? I czy wbijała się ona w moje dłonie? I czy przy piętnastym otworze miałem ochotę rzucić tą cholerną robotę i przełożyć ją do czasu, aż kupię nowe, porządne wiertła?!

W niedzielę, 12.07, od samego rana chodziliśmy podminowani. W końcu stwierdziliśmy, że trzeba jak najszybciej iść na wybory, bo tego napięcia nie wytrzymamy.
Wybraliśmy się dziewiczymi rowerami. Duża, "zapomniana" przyjemność.
Najpierw głosować poszła Żona, a ja pilnowałem dobytku. Wróciła z informacją, że gdy wrzucała swój głos, widziała w przezroczystej urnie dwie kartki z oddanymi głosami na Dudę. Tak mnie to zdenerwowało, że tylko czekałem, aż któryś z członków komisji, w końcu Bogu ducha winien, zwróci się do mnie sympatycznie z tekstem Osoby powyżej 60. lat mogą głosować bez kolejki. Ale nic takiego nie zaistniało. Za to ja z kolei widziałem dwie kartki z oddanymi głosami na Trzaskowskiego. I tak miało być do końca, ale wówczas jeszcze o tym nie mogliśmy wiedzieć.

Po latach zrobiliśmy sobie pierwszą rowerową wycieczkę. Zapuściliśmy się znowu w opuszczony ośrodkowy teren odkrywając mnóstwo ciekawych i urokliwych miejsc. I oczywiście znowu zatrzymaliśmy się na rybkę. Nic nie mogliśmy poradzić, że czuliśmy się na wakacjach.
Ale później, w domu, już do wieczora siedzieliśmy jak na minie śledząc wyborczą frekwencję. Co tu dużo mówić - liczyliśmy na cud. Ale cudu nie było, chociaż był blisko.
Totalnie zgnębieni długo odtajaliśmy (odtaiwaliśmy?) przy Radiu Nowy Świat (płacimy miesięcznie 33 zł). Trochę się nam udało, na tyle że słuchając wyborczego wieczoru i tych wszystkich głosów nie powiązanych z narodowymi mediami, kładliśmy się spać gorzko, ale z nadzieją.

CZWARTEK (16.07)
Dzisiaj ponownie byliśmy w Tauronie na zamówionej wizycie.

Postanowiliśmy tej pani ze szczęką a la Gmoch odmówić, gdyby usiłowała nas "obsługiwać", ale na szczęście maszyna losująca tym razem nam sprzyjała. "Nowa" pani cały czas była uśmiechnięta, życzliwa, pomocna, "kopała" w korporacyjnej internetowej korespondencji do 4. lub 5. levelu w głąb, ale niestety. Nadal jesteśmy zużywaczami energii elektrycznej w Naszej Wsi, bo Szwed jednak nie dopełnił formalności i nasze zadłużenie względem dawcy energii wzrosło do bodajże 2700 zł. Dlatego wypowiedzieliśmy umowę w trybie natychmiastowym humanitarnie przedłużając o tydzień termin demontażu licznika. Może się jednak ocknie i zreflektuje.

Stamtąd mieliśmy po drodze do Leroy Merlin. Wyszedłem wyżęty niczym ściera. To oglądanie i wybieranie kilkuset kolorów fug do płytek, ponad stu różnego rodzaju drzwi i iluś rodzajów blatów kuchennych z dodatkową ich wizualizacją było ponad moje siły. To już wolę wiercić otwory w płaskowniku o grubości 5 mm tępym wiertłem, że o kopaniu rowów nie wspomnę.

W drodze powrotnej do domu zadzwoniła Nowa Sekretarka. Znalazła pracę na pełny etat, więc poinformowała nas, że już w najbliższy poniedziałek w Szkole nie będzie się mogła pojawić. Rozstaliśmy się co prawda na odległość bez zwyczajowego uściśnięcia sobie dłoni, ale w bardzo dobrej atmosferze. Bo między sobą jesteśmy rozliczeni, poza tym i jedna, i druga strona jest zainteresowana dalszą współpracą, oczywiście na zupełnie innych zasadach, krótkich umów o dzieło lub jakichś kontraktów.
Jakby jednak na to nie patrzeć, czeka nas kolejna reorganizacja, łatanie i zakopywanie rowów. Całe szczęście, że są wakacje, mnóstwo rzeczy zdążyłem wspólnie z nią zrobić, nawet sporo przygotować na nowy rok szkolny.
Ale tak czy owak gimnastykować się trzeba będzie.

Wieczorem sprawy wyjazdów, spotkań i krótkich wakacji dających oddech wziąłem w swoje łapy. Akurat tego rodzaju moja brutalność, nazwałbym ją zdecydowaniem, Żonie bardzo dobrze robi.
A więc z Zaprzyjaźnioną Szkołą umówiłem nas na spotkanie w Stolicy w dniach 10-12. sierpnia, a w ukochanym Pucusiu będziemy 06-12. września. Od razu zaczęliśmy inaczej oddychać. A fachowcy będą musieli sobie dać radę bez nas!

Dzisiaj napisał Po Morzach Pływający.
- Dawno się nie odzywałem, ale Emeryta nawiedzam  regularnie. - spieszył mnie uspokoić.
Po Morzach Pływający nadal robi w kamieniu. Powstaje grilownik, różne murki na rabaty i grządki.
A pogoda sprzyja wysypowi kurek. A w kurkach Po Morzach Pływający (nie wiem, jak Czarna Paląca) jest dobry. Nie raz i nie dwa będąc u nich zajadaliśmy się marynatem otrzymując dodatkowo na wynos słoiczek lub dwa.
A W Swoim Świecie Żyjąca ponoć schudła (jest chuda jak szczapa). Trudno jest nam to sobie wyobrazić, bo jak pamiętamy, ostatnio była chuda, no powiedzmy szczupła. Ale nie widzieliśmy jej ponad 1,5 roku, chociaż zaczęła przecież studia w Metropolii. Tak się to porobiło.

PIĄTEK (17.07)
No i dzisiaj rano wyjechaliśmy do Metropolii.

Zostawiając cały dobytek i remont na głowie Basa i Barytona. Oczywiście Gruba Berta została załadowana do bagażnika na trzy i nie miała nic do gadania, chociaż usiłowała samochód ominąć szerokim łukiem.
W Metropolii mieliśmy biznesowe spotkanie z Zastępcą Dyrektora i jego żoną, bardziej nawet towarzyskie, a potem pojechaliśmy oglądać kompozytowe deski.
Postanowiliśmy trzy tarasy wykonać właśnie z nich. To jest kolejny krok w odchodzeniu od pewnych standardów, które narzuciliśmy sobie 13-14 lat temu w Naszej Wsi. To były jednak inne czasy i inne wizje. Na tarasach mieliśmy położone deski drewniane ze świadomością, że co roku powinny być olejowane. Były raz, zaraz po położeniu, a potem albo zabrakło sił i środków, albo życie zmieniło swój tor. Tak było jeszcze z kilkoma innymi sprawami. Więc teraz, 14 lat później, przygotowując inną ofertę dla gości, wiele rzeczy zrobimy inaczej. Ale na pewno nie gorzej. Śmiem nawet twierdzić, że lepiej.

SOBOTA (18.07)
No i dzisiaj wstałem o 04.45.

Przed zwleczeniem się z łóżka od 15 minut "montowałem" parapety ("przyjdą" w najbliższą środę) i układałem tarasy z desek kompozytowych (może będą montowane już w następnym tygodniu).
Ale ile tak można i to z samego rana? A przecież nie przeszkadzała mi termoizolacja i pani schodząca standardowo w szpilkach z II piętra.

Rano Żona wymyśliła, żeby pójść na spacer z Grubą Bertą do parku. A w nim puścić ją ze smyczy, bo istniała duża szansa, że wszyscy na tym skorzystają. Ona ze swojej swobody, my z jej swobody i wszyscy razem, jako stado przećwiczymy różne zasady wspólnego życia w warunkach miejskich. Strzał był w dziesiątkę. Można powiedzieć, że Bertula-Pendula zachowywała się wzorcowo. Miała mnóstwo swoich spraw, ale zawołana przybiegała do nas, nawet do mnie, co w Wakacyjnej Wsi jest zdecydowanie rzadsze. Ale tę zabawę w psiego behawiorystę zostawię na później.

Po południu Krajowe Grono Szyderców podrzuciło nam dzieci. Nie w charakterze kukułczego jaja, bo sprawa była znacznie wcześniej omówiona i przygotowana.
Od dawna wypracowaliśmy, a raczej sam się utworzył, system radzenia sobie w takim trudnym okresie. W domu w kość dostaje babcia, czyli Żona. Jest od stałego, permanentnego kontaktu z Wnukami, czyli karmi, poi, gra z nimi, buduje, ubiera, przebiera, czyta, włącza bajki i ogólnie dyskutuje i tłumaczy, bo ma cierpliwość. Można powiedzieć, że jest od spraw intelektualnych. I nie ma przez to czasu na zipnięcie. Q-Dziadek lekko trzyma się z boku, jest od spraw przyziemnych utrzymujących całą maszynerię na bieżąco w ruchu. Bo wystarczy tylko coś zaniedbać, odłożyć, to potem koniec, jak amen w pacierzu. Trudno jest się z tego wygrzebać. A więc na bieżąco myje gary, obiera ziemniaki, gotuje jajka na miękko i nimi karmi, bo nie dość że szybciej wszystko jest bez dyskusji zjedzone, to jeszcze unika na stole totalnego jajczanego (jajkowego?) syfu, który musiałby dodatkowo posprzątać.
Na spacerze w kość dostaje Q-Dziadek a to za sprawą  gonitw lub ucieczek przed Q-Wnukiem, teraz dodatkowo przed Ofelią, a przede wszystkim nadzorowania ich wspinaczek po różnych skomplikowanie ułożonych linach w takim specjalnie przygotowanym miejscu, w którym dzieci mogą legalnie złamać nogę, stracić oko, rozwalić sobie łeb lub skręcić kark, a do którego ciągną, jak muchy do lepu.
Żona występuje w roli głosu rozsądku kierowanym przeważnie do swojego męża, żeby nie przesadzał. Można więc powiedzieć, że Q-Dziadek jest od spraw wyczynowo-sportowych.
Tak czy owak wieczorem oboje jesteśmy spaleni fizycznie i psychicznie i z lubością i ulgą kładziemy się do łóżka słysząc, że Wnuki, wykąpane i najedzone, słuchają już tylko bajek. Pozostaje jeszcze tylko krótkie targowanie, ile ma być odcinków i po całym dniu można spać. To znaczy ja mogę, bo Żona i tak w śnie "nasłuchuje" i wstaje w nocy, żeby zobaczyć, co się dzieje. A co się może dziać? Po prostu śpią dwa aniołki. Z tym że jeden z nich, Ofelia, została akurat "przyłapana" przez Żonę, jak śpi klęcząc na kolanach na podłodze z główką złożoną na tapczanie. Ciekawie, ile by tak wytrzymała?

Q-Wnuk specjalnie niczym nie zaskoczył. Jeśli już to na minus. Kiedyś fajnie mówił i to uwielbialiśmy Poproszę ziemniaki z masłem i solem (logiczne), a teraz wieczorem powiedział zwyczajnie z masłem i solą. Na zwróconą mu przeze mnie uwagę, że mówi się z solem popatrzył na mnie nie dowierzając, że Q-Dziadek może mówić takie bzdury, po czym uderzył w swój dydaktyczno-dyrektorski ton i mnie pouczył, jak się mówi.
Te braki z nawiązką rekompensuje Ofelia. Mówi dużo, wszystko i o wszystkim, ale dźwięczne spółgłoski wymawia bezdźwięcznie czasami zaskakując mnie lub Żonę, bo wtedy jej słowo nabiera innego znaczenia i trzeba sporego refleksu, żeby dojść do właściwego znaczenia poprzez kontekst i przy okazji nie wyjść przed dzieckiem na głupa.
Jest więc: kapie fota, Perta biegnie, papsiu - to do Żony, poli noga, chcę się fykąpać, taleko, smaczne loty, itp.

NIEDZIELA (19.07)
No i dzieci dały nam pospać nawet do 07.30.

Bardzo, bardzo przyzwoicie.
Rano znowu poszliśmy do parku, żeby zaliczyć stałe miejsca i się wykończyć w szybko powstającym zaduchu. Stąd łatwiej mi było zaproponować lody.
Do otwarcia poczty, czyli Żabki, było jeszcze 20 minut, więc poszliśmy do takiego małego sklepiku po drugiej stronie ulicy. Obsługiwał facet, na pewno właściciel, bo sklepik "wyraźnie" nie był pocztą.
- A ty masz jakieś pieniądze, bo ja nie. - zapytała Żona.
- Myślałem, że ty masz, bo ja też nie wziąłem.
Żona już chciała się wycofywać, gdy zapytałem faceta:
- Przepraszam, a da mi pan na krechę dwa lody dla dzieci? - Za 15 minut przyniosę pieniądze, bo z Żoną zapomnieliśmy.
- Nie! - odparł twardo i nieprzyjemnie. - Zresztą i tak i tak musiałby pan przyjść drugi raz. - dodał z zimną logiką.
- No tak. - potwierdziłem. - Ale lody dzieci miałyby teraz.
Pokiwał przecząco głową.
- To zostawię panu komórkę w zastaw i zaraz wrócę.
- Nie bawię się w takie rzeczy. - odwrócił się na pięcie i zniknął na zapleczu.
Czekaj WALE! - pomyślałem mściwie. - Nie zajrzę do ciebie nigdy! - Za to, że przywołałeś mi przed oczy łamiące serce sceny, niczym z baśni Andersena, o biednych, małych i słodkich dzieciach, które marzyły o lodzie!
W Powiecie, Naszym Miasteczku lub w Pucusiu takie nieludzkie postępowanie po prostu nie mogłoby zaistnieć. Wiemy o tym z autopsji.
W końcu za jakiś czas kupiłem lody w Żabce, do tego orzeszki i advocat i w domu zrobiłem dzieciom i sobie ucztę. Zaznaczam, że w tej orgii Żona od początku do końca nie brała udziału, nie utożsamiała się z moim kulinarnym i deprawującym postępowaniem, słowem umyła ręce niczym Piłat.

Po południu przyjechało Krajowe Grono Szyderców odebrać dzieci. Po obiedzie posiedzieliśmy ze dwie godziny, żeby omówić ostatnie wodne "przygody" w ich budynku. Na przykład z rzygaczy usytuowanych nad nimi woda z dużą mocą spada na ich ogródek żłobiąc rowy i spore wgłębienia. A ostatnia burza zalała wspólne dla całego domu garaże i piwnice, bo studzienki i wszelkie przekroje rur odbierających wodę okazały się za małe. Deweloper "nie przewidział" różnych rzeczy i teraz wszyscy mieszkańcy szykują się do zmiany zarządcy nadanego właśnie przez dewelopera. Żeby tylko z tego nie zrobił się serial Alternatywy 4.

Na 18.00 stawiliśmy się u Kolegi Inżyniera. Taksówką, bo plan był taki, żeby nawet przyjechać na 17.00 i spokojnie zdążyć przed jutrzejszym dniem pracy wypić przynajmniej trzy butelki Pilsnera Urquella (na głowę; Żona cydr, ale jej nie liczę). Przez Krajowe Grono Szyderców wszystko się opóźniło o godzinę, ale Kolega Inżynier w drzwiach zakomunikował No, zdążyliście na ostatnią chwilę.
Przez cały wcześniejszy czas umawiania się na spotkanie nie padło ani razu z naszej strony pytanie, jaka jest jego obecna sytuacja małżeńska, ani też on o tym nie wspominał. Siedzieliśmy sobie sympatycznie na balkonie pogadując niczym politycy wagi ciężkiej szykujący się wcześniejszymi zdawkowymi kwestiami, rozmową o duperelach lub sprawach mało istotnych do maskowanego  tematu głównego. Więc "przelecieliśmy" oczywiście nasz remont, Szkołę, jego urlop, itp., itd.
W końcu wziąłem głęboki oddech i zapytałem niejednoznacznie, w jakimś sensie tchórzliwie:
- To jaka jest sytuacja?
 Okazało się, że Kolega Inżynier tak na dobrą sprawę jest samotny dopiero od dzisiaj, czy jakoś tak, bo mówił chyba niejednoznacznie, zawoalowywał pewne kwestie, może też opowiadał tendencyjnie, a może mówił szczerą prawdę, oczywiście trzeba pamiętać, że naznaczoną jego punktem widzenia, postrzegania i interpretacji na tyle, że my byliśmy mocno zszokowani i nasze zdolności percepcji i pojmowania na pewno uległy wyraźnemu zakłóceniu.
Ale jedno było pewne - Skrycie Wkurwiona wraz z córkami, Stefanem Kotem Biznesu i Krawacikiem.pl, się wyprowadziła.
- To co ja mogę umieścić na blogu, żeby potem nie było? - zapytałem.
- Pisz co chcesz i uważasz. - odparł. - Bylebyś pisał prawdę. - Poza tym, kto czyta bloga, sam jest sobie winien...
No nie powiem, odpowiedź mi się spodobała. Ale łatwo powiedzieć. Ich sytuacja jest z kategorii tych, że o wszystkim, faktograficznie, prezentując stanowiska obu stron, po prostu nie da się napisać. Musiałbym niechcący któreś z nich boleśnie dotknąć, a może i skrzywdzić, a tego zwyczajnie nie chcę.

To po tej dawce informacji przeszliśmy do części spotkania pt. Doradztwo. To jest żywioł Żony, która, napotkawszy problem, czego by i jakiej sfery życia by nie dotyczył, natychmiast szuka rozwiązania. Ja chciałem wystartować z pozycji starszego i bardziej doświadczonego, ale zostałem usadzony tekstem Pamiętaj, że jak będę potrzebował mowy motywacyjnej, to sobie znajdę w necie.
Zresztą co ja mógłbym radzić bazując na moich doświadczeniach, skoro jednak jego przypadek, tak jak przypadek jego szwagra, Konfliktów Unikającego, jest odmienny.

Z powrotem również wracaliśmy taksówką. Nie byliśmy w stanie na bieżąco dyskutować i szukać rozwiązań, bo tematyka w tym momencie zdaje się, że nas przerosła.

PONIEDZIAŁEK (20.07)
No i dzisiaj byłem w Szkole samiutki jak palec.

Działy się jakieś drobne różnorodne sprawy, ale bez wigoru i iskry.
Jedynym poważnym akcentem dzisiejszego dnia była moja wizyta u dentysty. Zwykła, kontrolna. Na fotelu siedziałem z 10 minut, pozostałe cztery zajęły pogaduszki.

Parę razy dyskutowaliśmy o rozstaniu Kolegi Inżyniera i Skrycie Wkurwionej, bo nie dało się tego tematu wyrzucić z głowy. I znaleźliśmy kilka rozwiązań, które są prostymi, oczywiście w miarę neutralnymi i obiektywnymi, bo obojgu życzymy jak najlepiej. Ale tak się łatwo mówi będąc z boku.
Najgorsze jest to, że sytuacja u nich, zdaje się, zrobiła się patowa.

W tym tygodniu Bocian zadzwonił sześć razy.
Berta szczeknęła raz jednoszczeknięciem. Nadal nie wiem, czy mogę jej to zaliczyć. Gdy byliśmy z nią w sobotę w parku, chciała się bawić z jakąś sunią o sensownym wzroście, ale ta wolała taką gumową gruszkę, którą rzucał jej pan. Więc kilka razy zajadle rzuciła się na wścibską Bertę, aż wreszcie ta raz jeden odgryzła się jej, nomen omen, tym szczeknięciem. I nastąpił spokój. Żeby chociaż tamtą ugryzła w dupę albo jakoś tak, to bym miał podstawy do zaliczenia. A tak sam nie wiem.
Godzina publikacji 23.11.      .
Uff!  Po raz pierwszy od kilku tygodni jestem z blogiem na bieżąco.