poniedziałek, 27 lipca 2020

27.07.2020 - pn
Mam 69 lat i 239 dni.

WTOREK (21.07)
No i dzisiaj wróciliśmy do Wakacyjnej Wsi.

Po moim krótkim pobycie w Szkole i telefonicznym użeraniu się z panią ze Stolicy w sprawie rozliczenia dotacji za pół roku. Pani domagała się zrobienia korekty, a ja jej odpowiedziałem, że żadnej korekty nie zrobię. To ją bardzo obruszyło.
- Będę to musiała zgłosić swojemu przełożonemu!
- Bardzo proszę, jestem ciekaw, co powie? - dalej z zimną krwią się nad nią znęcałem.
Ale tak naprawdę była bliska histerii, gdy jej powiedziałem, że to, co ona proponuje i te przepisy Przyzna Pani, są bez sensu.
A jak ona może coś takiego przyznać, skoro tkwi po uszy w tym stołecznym młynie i jest malutkim trybikiem w całej potężnej maszynerii urzędniczej gnębiącej takich, jak ja. Poza tym trzęsie się zapewne o swoją pracę. Więc tym bardziej nie będzie niczego przyznawać, tylko nękać.
- To nie my wymyśliliśmy ten przepis, tylko USTAWODAWCA! - tłumacząc się przeszła w jakimś sensie do defensywy chcąc jednocześnie przytłoczyć mnie wielką rangą słowa USTAWODAWCA i się nim, niczym urzędniczą tarczą, zasłonić.
- Ale przyzna Pani, że ustawodawca może się mylić i tworzyć głupoty i bezsense?
O tym, że ustawodawców tworzących często gnioty wymagające natychmiastowych wielu nowelizacji, że trudno jest w tym wszystkim się połapać, dających żer dla wszelkiej maści prawników, nie darzę specjalnym szacunkiem, zwłaszcza obecnych, pracujących w pocie czoła po nocach, nie wspomniałem, bo pani i tak wystarczająco nie mogła złapać oddechu. Jak śmiałem, skoro ona jest od nich kilka przecznic dalej i codziennie pławi się w ich blasku i doniosłości.
Więc tego było jej za wiele i stwierdziła, że ona wszystko wyśle mi na maila.
- Ok. - odpowiedziałem nieurzędniczo. - Ale nad tym pochylę się dopiero w najbliższy poniedziałek.
- USTAWODAWCA przewidział na dokonanie korekt 5 dni roboczych!
- A przewidział koronawirusa, straty jakie z tego tytułu poniosłem i konsekwencje w postaci redukcji zatrudnienia, oszczędności, braku sekretarki?...

W domu byliśmy już przed południem.
Głodny prac, po metropolialnym poście, bo wysiłek przy Q-Wnukach się nie liczy, chociaż wykańcza w takim samym stopniu, jak "naprawa" permakulturowych skrzyń, natychmiast się do nich rzuciłem.
Przyszedł czas na pomalowanie ławki.
Bas z Barytonem dostrzegli kilka dni temu w moim kompresorowym zestawie taki przyrząd malujący farbową mgiełką pod ciśnieniem.
- Żadnych pędzli! - oznajmili z przekonaniem. - Tym pan pomaluje wszystkie pięć desek w czasie jednej malowanej pędzlem! - Tylko niech pan ustawienia mgiełki poćwiczy najpierw na samej wodzie.
Upewniłem się tylko, czy ta mgiełka pomaluje również dwa żeliwne stelaże, czego bym chciał oczywiście uniknąć, ale panowie stwierdzili, że tak i żebym na czas malowania okleił je taśmą.
Jak tylko przymierzyłem się do oklejania, stwierdziłem, że jest to tak upierdliwe i najprawdopodobniej nieskuteczne, że ławkę rozebrałem. Pomny jednak, jakie miałem jaja przy jej montażu, każdy szczebelek i każdą śrubkę opisałem i przypisałem do konkretnego miejsca. Bo wiercenie kolejnych dziur i to w pomalowanych deskach mi się nie uśmiechało.
Urządzenie wypróbowałem na wodzie (mgiełka była), zalałem farbą i zacząłem malować deseczki ustawione elegancko na kobyłce (pierwsze jej zastosowanie). Muszę powiedzieć, że to nie moja bajka. Niby szło szybciej, ale tworzyły się zacieki i nierówne pomalowania, no i farby schodziło niebezpiecznie dużo, a miałem tylko jedną puszkę. Może ustawiłem zły rozpryskowy strumień, może malowałem zbyt blisko, dość że po pierwszym razie całe urządzenie umyłem i wypieprzyłem do kartonu, a sam z ulgą wróciłem do pędzla. Oczywiście tych zacieków i niedomalowań przy drugim malowaniu nie dało się do końca zakamuflować, ale i tak przez ten uzyskany kolor i nadanie ławce ostatecznego sznytu, całemu produktowi wystawiłbym -db.
W trakcie jak farba przy dwukrotnym malowaniu wysychała, narąbałem drewna na zapas, bo był wyszedł i w koszyku przygotowałem stosowną ilość szczap. Robię to teraz zdecydowanie rzadziej, bo opału schodzi znacznie mniej ze względu na technikę gotowania, jaką Żona zastosowała o tej porze roku i w te upały. Można by ją nazwać kumulacyjną. Czyli palenie w kuchni umiejętnie rozciąga na czas przygotowania śniadania, by jednocześnie korzystając z gorącej blachy przygotować obiad. A jeśli się tak nie da, to nie podtrzymuje ognia, tylko po kilku godzinach rozpala ponownie. W sumie zdecydowanie więcej jemy teraz potraw na zimno, bo słowa opał, rozpalanie i ogrzewanie w te upały kojarzą się raczej fatalnie i trzeba nieźle się przymusić, żeby przy żarze wpadającym przez drzwi tarasowe do kuchni rozpalić zapałkę.
Żeby nie wyjść z wprawy, z doskoku wytrzebiłem spore poletko zarośnięte secesyjnymi tryfidami i niespodziewanie dla siebie, bo w ogóle tego dzisiaj nie zakładałem, założyłem jednak wodery. Ta myśl, a potem one tak mnie wciągnęły, że ani się obejrzałem, jak tkwiłem w nich, za przeproszeniem, po jaja. Czułem się świetnie, bo nie oklejały mojej klatki piersiowej, więc o duszeniu się i o histerii nie mogło być mowy.
W takiej, nowej mężowskiej postaci ukazałem się z zaskoczenia Żonie. Była pod wrażeniem.
- To muszę zaraz przyjść nad staw, zobaczyć.
Spokojnie brodziłem wzdłuż brzegu i usuwałem chaszcze, a Żona dopytywała i komentowała. Ale ile można obserwować nudną w końcu pracę, więc wróciła do domu. Nudną z jej punktu widzenia, bo z mojego ciekawą i efektywną. Dodatkowo miałem niespodziewaną rozrywkę. Zielone, śliczne żabki (są i inne, bardziej szaro-brunatne) lgnęły do mnie, niczym muchy do lepu. Tak je te zielone wodery wpuściły w stawowe maliny. Wyraźnie podpływały do mnie zaciekawione zieleniną, która nagle pojawiła im się w stawie i leżąc bez ruchu na wodzie, może zahipnotyzowane, obserwowały. Myślałem, że jak się nad nimi nachylę, to prysną we wdzięcznym, żabkowym, nomen omen, stylu, ale nie. Więc sobie dla rozrywki parę złapałem. Że są śliskie, to wiedziałem i to było oczywiste, ale że takie silne. Wystarczyła lekka szpara między moimi dwiema dłońmi, żeby z zadziwiającą siłą się wydostawały na wolność. Ale po pluśnięciu do wody, wcale nie uciekały. Co najwyżej z wdziękiem jednym machnięciem łapek (kończyn, odnóży, ud - co żabka ma?) nurkowały pod powierzchnią, żeby, gdyby była ptakiem, powiedziałbym poukładać sobie piórka postroszone przez natręta.
 - O, jaki się zrobił goły. - zauważyła Żona, gdy ponownie przyszła. Upewniająco się wyjaśnię, że chodziło jej o staw.
Gdy opowiedziałem historię o żabkach, była oburzona i wymogła na mnie, żebym jej obiecał, że żabkom dam spokój.
- Czy ty nie rozumiesz, że je, biedne, stresujesz!
Nie rozumiałem, że są biedne i że są zestresowane, ale procederu zaprzestałem.
Jeden brzeg stawu z gnijącej zieleniny przetrzebiłem.

Zaczynało się ściemniać, więc z Żoną ustaliłem, że na dzisiaj pracy wystarczy, zwłaszcza że wszystkie miały wspólny mianownik SCHYLANIE SIĘ, trzeba iść spać, a ławkę zmontuję z powrotem jutro. Ale gdy poszedłem zobaczyć stan pomalowanych deseczek, nie mogłem oprzeć się pokusie i zacząłem ją montować. To Żona oczywiście przyszła, zobaczyła co się święci, machnęła ręką, tylko ustaliliśmy, że jutro wspólnie przeniesiemy ją nad staw, i poszła do łóżka.
Przy montażu przydałaby mi się trzecia ręka do opędzania się od komarów (wcale tak dużo ich nie ma; chyba te żabki je pożerają, więc chyba jednak sam z siebie przestanę je stresować), ale przy drobnych komplikacjach z montażem, dałem radę. Wewnętrzny, chory zapewne imperatyw, kazał mi gotową ławkę przenieść nad staw. Sposobem załadowałem ją na taczkę zabezpieczywszy deseczkami przed uszkodzeniem o ostre krawędzie i z ławką w poprzek taczki jechałem. Musiał to być niezły surrealistyczny widok.
W łóżku przyznałem się Żonie do wyczynu. Załamała się i kazała mi zdać szczegółowo relację, jak to zrobiłem, bo według niej zdrowo przesadziłem. Tylko to potwierdziłem prosząc o masaż obolałych pleców.
Z powrotem odzyskałem wigor, więc zapytałem Żonę:
- To jestem blogerem?
Co tydzień zadaję to samo pytanie, jak Żona przeczyta kolejny wpis. I zawsze Żona odpowiada Jesteś.
Ale dzisiaj mnie zaskoczyła.
- Jesteś. - Bo wyczerpujesz wszelkie znamiona blogera. - Zachowujesz pierwotne założenia bloga, czyli jego pamiętnikowy charakter, pilnujesz stałego terminu publikacji, no i piszesz już prawie trzy lata. To czy po następnym moim wpisie, po takiej wyczerpującej i profesjonalnej odpowiedzi będę mógł znowu, jak zwykle co tydzień, zapytać To jestem blogerem? Co biedna Żona odpowie? Chyba, żebym się odczepił.

Żona do ostatniego wpisu wniosła korektę. Dotyczyła ona sytuacji naszego drugiego pobytu w Tauronie (czwartek - 16.07). Otóż fakt, że nie trafiliśmy ponownie do "obsługującej" nas pani ze szczeneczką a la Gmoch, nie był wynikiem szczęścia i działania "maszyny losującej", ale przytomności umysłu mojej Połowicy (czy jestem jej Połowicem?; w mianowniku Połowic?). Akurat zapomniałem wziąć z samochodu durnowatej maski, więc musiałem wrócić, gdy w międzyczasie do oczekującej Żony podeszła ta pani. Żona przytomnie odpowiedziała, że musi poczekać na męża i nie dała się zaciągnąć przed okienko, przy którym ta pani miała nas "obsługiwać". Za chwilę sąsiednie  się zwolniło, Żona z tą drugą panią nawiązała kontakt wzrokowy, ruchem głowy zapytała, czy może i na potwierdzenie pędem rzuciła się do tej "nowej" pani nie bacząc, że męża jeszcze nie ma i że miała na niego czekać. Ot i cała historia, jakże brzemienna w skutkach.

ŚRODA (22.07)
No i dzisiaj nad ranem, wymyśliłem rodzaj korekty, jaki zrobię dla Pani ze Stolicy.

Nie taki, jakiego ona wymaga i oczekuje, czyli bezsensownego, tylko mój własny, oparty na głębokim sensie. I zobaczymy.
Tak mnie to mściwie podjarało, że już od 05.00 przewalałem się w łóżku i jak zwykle w takich razach z ulgą na dźwięk smartfonu wstałem.

Rano wspólnie siedzieliśmy sobie nad stawem na ławeczce w kolorze pinii, tej na -db. Żona z kawką, ja z twarożkiem. Zaczęło się dość ponuro, by potem zakończyć pobyt całkiem sympatycznie.
- Czuję się, jakbym siedziała nad jakimś wyrobiskiem... - ciężko westchnęła z przygnębieniem rozglądając się po stawie. - O, tutaj, miałeś tę kępkę roślin zostawić, a wychapałeś wszystko. - Jak to wygląda?...
Specjalnie nie dawała się pocieszyć, że nie mogę Wyrobiska doprowadzić do porządku i do takiego stanu, jaki sobie wyobraziła, jeśli mam omijać jakieś  kępki, które i tak przeznaczone są do wychapania, bo nie będę miał sensownego frontu robót i w ten sposób wykonam sporo zbędnej pracy.
- Musisz zgodzić się z tym, że praca nad Wyrobiskiem potrwa z rok i że nie będę mógł mu poświęcić tydzień-dwa tygodnie czasu non stop, bo są inne, równoległe priorytety, więc będę pracował z doskoku i trzeba będzie się pogodzić z tym, że przez jakiś czas Wyrobisko będzie "wyrobiskiem". Ale za to za rok na brzegach będą rosły szuwary, a na środku rozmnożymy nenufary. I wtedy Wyrobisko stanie się Stawem.

Ta czasowa, było nie było, długa perspektywa roku spowodowała, że moje myśli pobiegły w innym kierunku dodatkowo odciągając skutecznie Żonę od Wyrobiska.
- Tak sobie pomyślałem - zacząłem - że gdy już w Polsce nie wytrzymamy psychicznie, to, gdy tutaj "wszystko" zrobimy, za dwa, trzy lata spieprzymy do Czech. - Wystarczy, że PiS wprowadzi wszystkie media narodowe, narodowe sklepy spożywcze, obowiązkową maturę z religii, fasadową samorządność, czyli de facto ją zlikwiduje, i Bóg jeden wie, co jeszcze wymyśli po nocach, to nie da się tego wytrzymać. - Bo są przecież granice.
Żonie ta myśl od dawna jest bliska. Poza tym dobrze się czuje, gdy w każdej sytuacji, w skali mini i mega, ma w zanadrzu plan B i C. Już wiele lat temu lubiliśmy sobie często pogadać A jak mielibyśmy wyjechać z Polski, to dokąd? W sumie braliśmy pod uwagę tylko Grecję, ale za daleko i za gorąco, poza tym ciągle ten dominujący lazur i szafir oraz przyszarzona zieleń, Francję, ale za drogo, dość daleko, ale przede wszystkim coraz większy brak rdzennych Francuzów (to nie ta Francja, co kiedyś) i ewentualnie angielską wieś (podobnie, jak Francja), ale i tak na końcu "wychodziły" nam Czechy.
- Niedaleko, a inny kraj. - Żonę momentalnie temat wciągnął. - Moglibyśmy uruchomić dla Polaków, i nie tylko, "agroturystykę", ty byś się uczył czeskiego, ja angielskiego. - No i nie byłoby dominującego wszędzie Kościoła.
Rozwijaliśmy dalej sympatyczny plan, gdy nagle Żona bardziej stwierdziła, niż zapytała:
- Ale rozumiem, że chciałbyś być pochowany w Polsce?
Zrobiło się naprawdę ciekawie. W pierwszej chwili to nawet się wystraszyłem. Nie z powodu śmierci, bo to oczywiste, ale za sprawą pochówku.
- No, oczywiście. - odparłem. - Mam nadzieję, że nie zdążysz tak przesiąknąć tamtejszą kulturą i nie porzucisz moich zwłok?!
Czechy, jako kraj, prezentowany przez urzędy powołane "do spraw pochowków" od wielu lat borykają się z problemem zwłok. Otóż po śmierci delikwenta/delikwentki nikt z najbliższej rodziny nie interesuje się tym/tą, co właśnie zszedł/zeszła i takie zwłoki bez pochówku potrafią miesiącami zalegać w specjalnych państwowych chłodniach i nie wiadomo za bardzo, co z nimi zrobić. Brrr!, nomen omen. Czesi zrzucają problem na państwo, a sami dalej sobie żyją w swoim stylu, czyli chodzą do pubów, weekendami spotykają się przy piwie z przyjaciółmi, w knajpach wspólnie śpiewają nie przejmując się wcale tym, że kiedyś i ich spotka ten sam los, czyli brak pochówku.

Oczywiście takiemu zmarłemu to już wszystko jedno, jednak póki co mnie, jako żywemu, nie jest to obojętne. Co więcej, albo co gorsza tkwi we mnie taka specyficzna nuta patriotyzmu - chciałbym być po prostu, o ile to będzie możliwe, pochowany na ojczystej ziemi, a nawet więcej, na rodzinnej.  Patrząc na to chłodnym, nomen omen, wzrokiem w sumie to można chrzanić taki patriotyzm. Same problemy i kłopoty dla najbliższych - załatwianie formalności, nie dość że w obcym kraju, to w Czechach, gdzie na pewno język czeski dla Polaka nie będzie przystawał do, było nie było, powagi chwili i może powodować zgorszenie wśród żałobników lub ich męki, gdy będą chcieli za wszelką cenę tłumić wzbierające i napierające wybuchy śmiechu. Poza tym kwestia transportu moich zwłok w trumnie, zdaje się że ze względu na przepisy sanitarne, w aluminiowej, a ja wolałbym oczywiście w drewnianej. Co z tego, skoro i tak już nic nie będę miał do gadania. A potem w Polsce kontakt z tą urzędniczą nadętością, dawanie odporu klerowi, który będzie chciał mnie "porządnie" pochować Ku chwale Pana!
Koszmar. A jakie koszty tego wszystkiego? A trzeba pamiętać, że chciałbym, aby na moim pogrzebie zagrała cygańska kapela. Żadnych księży, smętów i pień. W Czechach, gdyby już doszło do "ludzkiego" pochówku, z tym miałbym najłatwiej. Ale znowu najbliżsi, gdyby chcieli mnie odwiedzić, mogliby mieć w przyszłości problemy. PiS doprowadzi do Polexitu i żeby wyjechać do Czech, trzeba będzie mieć paszport i wizę, a to skutecznie ograniczałoby wyjazdy. I tak bym leżał "samotnie" na obcej ziemi.
Ale jednak może w sumie chrzanić taki patriotyzm. Zwłaszcza, że zdaje się to nic najlepszego. Tak to się porobiło we współczesnym świecie.
Ostatnio Żona podrzuciła mi dwa memy na ten temat.
Na jednym jest obrazek siedzącego dziadka z wnuczkiem.
- Co to jest patriotyzm? - pyta wnuczek.
- Kiedyś to znaczyło, że zaryzykujesz życie dla ojczyzny, potem bycie gotowym na pobicie, więzienie, wyrzucenie ze szkoły, jeszcze później to była troska o kraj, znajomość jego historii, dbałość o język, szacunek dla innych, przestrzeganie prawa, uczciwe płacenie podatków... 
- A dziś?
- Dziś wystarczy opluć geja, skopać lewaka albo odpalić race. 

Drugi, w zasadzie nie mem, bo słowa Umberto Eco:
- Ktoś powiedział, że patriotyzm to ostatnie schronienie łajdaków; ludzie bez zasad moralnych owijają się zwykle sztandarem, a bękarty powołują się zawsze na czystość swojej rasy. Narodowa tożsamość to jedyne bogactwo biedaków, a poczucie tożsamości oparte jest na nienawiści - na nienawiści wobec tych, którzy są inni.

Dzisiaj wybraliśmy się do Powiatu, bo znowu nagromadziło się ileś spraw.
Odebraliśmy stały dowód rejestracyjny naszego Inteligentnego Auta. W "całości" jest teraz już nasze.
U optyka, tego z dwoma młodymi paniami mówiącymi tym samym językiem, zleciłem wymianę szkieł z racji ich uszkodzenia albo zmiany dioptrii.
- O, widzę, że się panu poprawił wzrok. - miło stwierdziła ta wyższa patrząc na wyniki badań u okulistki.
Kupiliśmy też wreszcie fugi do łazienkowych kafli po iluś tygodniach analizy i poszukiwań Żony, a mojej o tym koszmarnej świadomości od jakichś dwóch.
- Bo ty myślisz, że to takie proste i oczywiste - kupić i już! - zareagowała Żona, gdy wychodząc ze sklepu nieopatrznie się wychyliłem mówiąc, że moje szczęście i ulga nie mają granic. - Wszystko do siebie musi pasować, a ty nie bierzesz na przykład pod uwagę...
W centrum rowerowym u zaprzyjaźnionych i nadal bardzo sympatycznych sprzedawców kupiliśmy jedną sakwę kolorystyką i wyglądem przystającą do mojego roweru - zieleń, jak kolor kilku drobnych ozdobników na rowerze i czerń, jak cały rower, całość w stylizacji wojskowej, maskującej. Ponadto kupiliśmy licznik kilometrów z czterema innymi funkcjami, a więc bez wodotrysków i śliczny, czarny, za 4,50, dzwonek. Taki najbardziej tradycyjny z tradycyjnych.
Potem pojechaliśmy w ramach dbania o kondycję psychiczną Żony i dla przyjemności na obiad do Nowego Kulinarnego Miejsca, a stamtąd do stolarza kolejny raz omawiać zabudowy, blaty, wykończenia, kolorystykę w ramach Bo to nie jest takie proste i oczywiste. Zdaje się, że wszystko zostało ustalone, ale z radością i ulgą tym razem się wstrzymałem, chociaż ta epopeja może świetnie czasowo konkurować z tą fugową.
A na deser zawitaliśmy do Sąsiadów z Naszej Wsi. Aby omówić powyborcze nastroje, pokląć i ponarzekać i się wspólnie pomartwić i aby odebrać stałą porcję jaj, nomen omen, i twarożków. Wizyta u nich zawsze nas relaksuje.

CZWARTEK (23.07)
No i dzisiejszy cały dzień upłynął pod znakiem wizyty Byłych Teściów Żony.

Przyjechali punktualnie, o 12.00, czyli zwyczajnie, można powiedzieć,  tak jak się umówiliśmy. Rodzinne grono i różni znajomi wiedzą, że nie ma w tym nic dziwnego i żartów również, więc my, a podejrzewam, że również wszyscy inni, którzy się umawiają na wizytę u nich, starają się być punktualni. Zwłaszcza że wiadomo, że Była Teściowa Żony trzyma wszystko pod parą, żeby było świeże, gorące i dobre, a Były Teść Żony pali się, żeby polewać. Bo robi różne nalewki i wytwarza własne wina z działkowych winogron.
Pomijając fakt, że swoje lata już mają, należą do tej starej, zanikającej szkoły, która to po wizycie u kogoś, tutaj u nas, po powrocie do domu wysyła smsa z podziękowaniami za miło spędzony czas informując mimochodem, że cali i zdrowi dotarli do domu, a więc że gospodarze nie muszą się już o nich martwić. Ech, łezka się w oku kręci...
Były Teść Żony jest strasznie blogowo obryty. Od razu po przyjeździe zapytał, który to jest Duży Gospodarczy, a który Mały. A potem oczywiście nastąpiła prezentacja Basa i Barytona. A obchodząc staw wiedział, że sąsiednia działka należy do Sąsiada Muzyka.
Dom Dziwo i teren obejrzeliśmy na dwie raty. Pomijając naturalne fizyczne zmęczenie od łażenia po takich powierzchniach, to każdego jest w stanie wykończyć nadmiar informacji i skomplikowana forma przebudowy Tu przegrodzimy ten korytarz na pół i łazienkę również, żeby goście mieli własną niezależną powierzchnię, ale żeby tak było, to tutaj wyrąbiemy otwór na drzwi, a tu zamiast kotłowni, będzie kuchnia i tej ściany nie będzie, przy czym to będzie podobnie, jak na górze, ale nie całkiem... podawana w formie naszego jednoczesnego gadania, przekrzykiwania się lub ustalania w kłótliwej formie, kto teraz z nas mówi. Nawet Bas z Barytonem czasami wymiękają i się gubią.

Dodatkowo Byli Teściowie Żony należą do tej starej, uprzejmej szkoły, że nie dają odczuć gospodarzom lub swoim gościom, że coś ich u nich nie interesuje. Bo nie czarujmy się, nie może ich interesować wszystko tak, jak i każdego normalnego człowieka. Ale z drugiej strony w sposób naturalny interesują ich żywo różne aspekty życia adwersarzy, a to się po prostu czuje i zawsze widać, że nie jest to z ich strony sztuczne, płytkie i na "odwal się". Kwestia charakteru i kwestia własnych doświadczeń. Z racji wieku wiele doświadczyli i dotknęli, więc są partnerem do rozmowy rozumiejącym sprawę lub problem bez specjalnych tłumaczeń. A o uprawach, ziemi, roślinach to można rozmawiać bez końca, bo prowadzą swoją działkę już kilkadziesiąt lat.

Po odpoczynku przy kawce pojechaliśmy na obiad do tej restauracji serwującej szczupaka sous vide z ziołami, rosti ziemniaczane i chutney z pomidorów. Szczupak nie zawiódł naszej trójki, a marynowany jesiotr Żony (nie mogła przecież jeść szczupaka, skoro jadła go poprzednio). A potem przeszliśmy się po okolicznym terenie. Była Teściowa Żony stwierdziła, że czuje się, jak na wakacjach. To nas zadowalało i sprawiało przyjemność z dwóch powodów. Bardzo chcieliśmy całym tym dniem uhonorować niedawne imieniny ich obojga, a poza tym taka opinia dobrze rokowała na przyszłość w kontekście reakcji na nasz dom i na całą okolicę naszych przyszłych gości.

Chyba nie muszę dodawać, że Byli Teściowie Żony są nam bliscy światopoglądowo, może lepiej zdroworozsądkowo.

Dzisiaj napisał Po Morzach Pływający.
Tak się ostatnio składa, że mu nie odpowiadam mailowo, tylko blogowo a to dlatego, że nie mam czasu, poza tym w swojej Głuszy Leśnej żyje sobie jak pączuś w maśle i nie wymaga wsparcia. Co innego, gdy jest na morzu. Kocha je, ale tęskni za bliskimi i za Głuszą, więc wtedy wesprzeć mailowo wypada i należy.
Napisał:
Nie wiem jak Wy, ale codziennie słucham Radia Nowy Świat i codziennie napełnia mnie nadzieja na lepsze ....radio 🤗
Potem przeszedł do ostrzeżeń, że nie jest zadowolony z zalewy, więc w tym roku kurek w marynacie może nie być, że chyba szanse, aby być na moich 70. urodzinach zjeżdżają do zera, bo zdaje się, że firma w tym czasie będzie kazała mu być z powrotem Po Morzach Pływającym i  Na pocieszenie dodam, że Anglia w tym roku również najprawdopodobniej nie wyjdzie. Z tego ostatniego nie wywnioskowałem, czy przyjaciel marynarz odwołał ślub, czy po prostu Po Morzach Pływający i Czarna Paląca nie będą mogli  z jakichkolwiek względów polecieć.
Póki co nadal pracuje w kamieniu, bo "kamieni ci u nich dostatek", a grilownik nabiera kształtów i wyglądu. Codziennie coś nowego wpada mi do głowy i do realizacji.

PIĄTEK (24.07)
No i dzisiaj zrobiliśmy sobie kolejną wycieczkę rowerową.

Kolejną brzmi strasznie megalomańsko, bo raptem chyba trzecią. Ale powiedziałem sobie, że w tygodniu, wbrew różnym przeciwnościom, rzeczywistym i wyimaginowanym, przynajmniej dwa razy musimy pojeździć. O oczywistych korzyściach szkoda gadać.
Tym razem zapuściliśmy się w Gruszeczkowe Lasy. I znowu zapuściliśmy się było grubo na wyrost, ale step by step...
Klimat był wakacyjny. Nawet chyba udało się  nam na chwilę zapomnieć o  remontach i tych wszystkich sprawach. I w takim momencie odezwał się Kolega Współpracownik, który przesłał nam kilka zdjęć z Wdzydz z łódki, bo oboje z Farmaceutką są fanami takiej formy wypoczynku. Inne światy, ale ciągle wakacyjne.

Na rowerach "zajrzeliśmy" też do naszego tartaku. Na środę zamówiłem jakąś horrendalną ilość desek i słupków, żeby powoli zacząć pracować nad Wyrobiskiem starając się z niego zrobić Staw.

Po południu przyjechał facet od tarasów. Na razie bez nadanego mu imienia, a mógłby mieć I Tak Jak Mówię. Szkopuł w tym, że do tego zaszczytu pretenduje jeszcze stolarz od zabudów i Księgowa I. Cała trójka potrafi w perfekcyjny sposób, każde w swojej branży i fachu rozwinąć dowolny temat zaczynając I tak jak mówię i cytując siebie wypowiadać dowolną kwestię po pięć, dziesięć razy. To zależy, kiedy im się przerwie. Przy czym wszyscy bez wyjątku tak mają, że wcale się z tego powodu nie obrażają będąc chyba podświadomie wdzięcznym/-ną za ucięcie ich, być może męczącej kompulsywności.
Księgowa I jednak tak zostanie, a muszę się zastanowić nad dwoma pozostałymi. Może coś ciekawego wyjdzie w trakcie ich prac.
Z facetem od tarasów omówiliśmy sprawę dopiero drugi raz, a już za tydzień przystąpi do prac, więc wstąpiła we mnie nadzieja i werwa, ale Żonie na wszelki wypadek o tym nie mówiłem.

SOBOTA (25.07)
No i dzisiaj wyjechałem do Metropolii.

Rano spakowałem się w sposób standardowy, a dodatkowo nietypowy. Syn mnie prosił, abym wziął ze sobą piłę mechaniczną, podkaszarkę i kompresor. Proste. Ale do piły wziąłem dwa akumulatory, ładowarkę i olej, do podkaszarki trzy akumulatory, ładowarkę i żyłkę, a do kompresora wszelkie końcówki i przedłużacz. Ale to nie wszystko. Zabezpieczyłem się w strój roboczy - czeskie buty, spodnie, kurtkę i czapkę, okulary ochronne, przyłbicę i dwie pary rękawic. Nie wiedziałem, jaki będzie zakres prac, co będzie mi potrzebne i co Syn posiada na stanie. Ogólnie wolałem być niczym niezaskoczony i niezależny.
Wszystko sprawdziło się i zadziałało idealnie. W 20 minut pocięliśmy spory konar wierzby, którą swego czasu ułamał wiatr, w 10 napompowaliśmy kompresorem basen i po godzinie było po robocie, bo Syn w międzyczasie skosił podkaszarką wysoką trawę, której nie sprostała kosiarka spalinowa, a która wyrosła na metr pod olbrzymią trampoliną.
Potem oglądaliśmy nową starą działkę, bo Synowa i Syn uruchomili skrzynie z permakulturą, nasadzili sporo drzew owocowych i krzewów. Już można było podjadać borówkę amerykańską,  jagody kamczackiej zaś nie ujrzałem żadnej, bo została "wyżarta w pień" przez Wnuka-III, a inne morele, czy agrest czekały na dojrzanie.

Potem to już była laba, rzadkość w trakcie mojego pobytu. Widać wyraźnie, że chłopaki dorastają, bo albo zajmują się indywidualnie sobą lub w duetach i innych konfiguracjach, zależnych od sytuacji i potrzeb, a więc czytają i grają, albo skaczą na trampolinie, albo znikają w sobie tylko znanych celach.
Dziadek nie jest im do niczego potrzebny. Nawet najmłodsi nie chcieli wieczorami, abym opowiadał im bajki, bo jakieś takie durnowate i wymyślone przez dziadka. Woleli sobie poczytać.
Ale po południu przyszli we czterech (widocznie się namówili widząc jak dziadek bezproduktywnie na tarasie przy Pilsnerze Urquellu czyta książkę), żeby razem zagrać w 3-5-8.  Przy czym znając od dawna zasady wszyscy, jak jeden mąż, zaznaczyli, że każdy z nich chce grać indywidualnie, niezależnie i nie tworzyć z nikim pary. To zaproponowałem im, że skoro wiedzą, że może być tylko trzech graczy, to ja chętnie odpuszczę, Wnuk-IV niech też spróbuje i zostanie idealnie trójka. Jeszcze głośniej wszyscy zaprotestowali. Dziadek musi grać! Nie pozostało nic, jak losować. Ustaliłem kilka wstępnych warunków, o dziwo przez wszystkich zaakceptowanych:
- Wnuk-IV gra z dziadkiem (widać, że to jeszcze leszcz, prawie siedmioletni co prawda, ale jednak, bo zgodził się nawet chętnie),
- pozostała trójka bierze udział w losowaniu, przy czym najpierw gramy w marynarza zaznaczając, że zacznę liczyć zgodnie ze wskazówkami zegara poczynając od Wnuka-II,
- ten, na kogo wypadnie, pierwszy losuje z trzech zapałek starając się wyciągnąć ułamaną, co będzie oznaczać, że gra samodzielnie, a pozostali dwaj tworzą parę,
- jeśli po marynarzu pierwszy nie wylosuje ułamanej zapałki losuje ją, po przestawieniu przeze mnie ich ułożenia, kolejny według wskazówek zegara, i tak do skutku.
A więc żadnej lipy.
Losowanie przebiegło szybko, bo już za drugim podejściem Wnuk-III wyciągnął ułamaną i grał sam. Reszta nie protestowała.
Było dobrze mniej więcej do piątego rozdania. Wtedy z Wnukiem-IV osiągnęliśmy już +14 (gra się do +20), a Wnuk-III miał -14 (gra się równocześnie do -20, zależy, co będzie pierwsze) i wył, że to niesprawiedliwe. Oliwy do ognia dodatkowo dolał Wnuk-IV, który stwierdził z bezwzględną satysfakcją i szczerością, że różnica miedzy nami a nim wynosi 28, czym wprawił mnie w osłupienie. Potem zresztą w sobie tylko znany sposób mnożył 11x11 lub 12x12, lub 13x13 i podawał prawidłowy wynik, a zapytany, jak to robi, tłumaczył, że mnoży dziesiątki, a potem dodaje jedynki, więc oczywiście niczego z tego nie zrozumiałem.
Na dodatek Wnuk-I cały czas wtrącał się swojemu partnerowi, Wnukowi-II, i mówił mu, jak ma wistować, więc w końcu ten rzucił kartami, obraził się i sobie poszedł.
Sytuacja groziłaby rozpadem całego, tak kunsztownie zaprojektowanego przeze mnie układu, gdyby nie kogut, który zrobiłem w kolejnym rozdaniu. Musiałem rozdawać jeszcze raz, ale w ten sposób zmieniłem gdzieś tam bieg historii i od tej pory Wnuk-III zaczął wygrywać, a my przegrywać i to już było sprawiedliwe.
Grę przerwała kolacja. Na standardowe pytanie Syna Kto prowadzi modlitwę? zapadła cisza.
- To może dziadek? - dodał.
Nie wiem, czy zrobił to z rozmysłem, czy z refleksem bazując na chwili, bo raczej nie dla jaj.
- Panie Boże, nasze Słonko, pobłogosław to jedzonko! Amen. - odparłem natychmiast ku zaskoczeniu rodziny. Wszyscy się uśmiechali, a Synowa, która się za mnie modli, może pomyślała, że jednak jest nadzieja.
Wcale nie kpię. Oczywiście nie podobał mi się infantylizm tej modlitwy, ale co miałem zrobić, że przez lata zapamiętałem tylko właśnie tę, dla dzieci.

Po kolacji graliśmy dalej, a rodzice ulotnili się na film do sąsiadów, szczęśliwi, że nie muszą zajmować się dziećmi.
- Ale o dziewiątej macie być w łóżkach! - zakomunikowali na odchodnym.
Wnuk-III zaczął w zapisie mozolnie piąć się do góry, a my z Wnukiem-IV coraz bardziej dołowaliśmy. W końcu zarządziłem przerwę i kazałem wszystkim iść spać. To wtedy oczywiście zabrali się do jedzenia i gdy Synowa przyszła w przerwie filmu o 22.30, żeby przygotować mi łóżko, załamała się na widok Wnuka-IV spokojnie siedzącego przy stole i zajadającego kolejną kromkę chleba (ponoć może zjeść za czterech).

NIEDZIELA (26.07)
No i dzisiaj wstałem o 09.30.

W domu panowała kompletna cisza, to co się miałem zrywać. Myślałem, że wszyscy śpią odsypiając tydzień i wczorajszą grę. A to była nieprawda. Okazało się, że chłopaki byli na nogach już od 07.00 ale szanując rodziców i dziadka zachowywali się niezwykle cicho. Ale ile można?
Więc o 09.30 bezceremonialnie we czterech wparowali do pokoju.
- Dziadek grasz?
Poprosiłem tylko, żeby mi pozwolili zrobić siku i w piżamie stawiłem się przy stole. Cudem udało mi się zrobić kawę.
Po przerwie śniadaniowej dalej kontynuowaliśmy grę, by wyrobić się do obiadu. Wygrał Wnuk-III, a my z Wnukiem-IV zajęliśmy ostatnie, czyli trzecie miejsce.
- Wszystko przez tego koguta! - podsumował. Facet szokująco kuma.

Wnuk-II konsekwentnie nie grał, mimo że solidarnie rano "napadł" na mnie z pozostałą trójką. To wszystko wpisuje się w jego charakter, czyli chodzenie swoimi ścieżkami i częste alienowanie się z rozentuzjazmowanego tłumu. I cały czas wymyśla.
- Dziadek! - A czy w reakcji wody i dwutlenku węgla powstaje tlen? - zapytał mnie od razu przy pierwszym posiłku.
Gość kombinuje, jak tu uzyskać tanią, "darmową" energię, na dodatek z substratów ekologicznych ogólnie dostępnych w przyrodzie i żeby przy tym produkty były związkami prościutkimi, najlepiej H2O.
Rozmawialiśmy z Synową i z Synem, żeby, broń Boże nie naśmiewać się z niego i go nie zniechęcać według powiedzenia - anegdoty (mogę je skopać, niczym blondynka, ale chodzi mi o sens).
- Jak powstają wynalazki?
- To proste.- Wszyscy wokół wiedzą, że to coś jest niemożliwe, ale zawsze znajdzie się ktoś, kto o tym nie wie.
- Nie. - odparłem. - Co najwyżej słaby kwas węglowy.

Syn pokazał mi filmik, na którym Wnuk-II uczy się japońskiego on-line. Ze Stolicy lekcji udziela mu jakaś Japonka, która wyszła za mąż za Polaka i mieszka w Polsce.

A Wnuk-I?
Niby z resztą skacze na trampolinie, wykłóca się o wszystko, jak inni, ale w jakiś dziwny, niedostrzegalny sposób wchodzi w dojrzałość. Nie mówię tu o sypiącym się wąsie i mutacji (jak coś na górze w swoim pokoju zaśpiewa, to na dole zęby zgrzytają). Nie wiem, co to jest i na razie nie potrafię tego zdefiniować.
We wrześniu idzie do VIII klasy, ostatniej podstawowej. A byłem pewny, że do VII...

PONIEDZIAŁEK (27.07)
No i dzisiaj Bas z Barytonem nie stawili się do pracy.

Więc Żona za bezdurno była już na nogach od 06.30, a przez całą noc czuwała śpiąc źle, żeby rano nie przegapić właściwego momentu wstawania i nie dać się "zaskoczyć" fachowcom. Oni oczywiście telefonicznie poinformowali Żonę o swojej absencji (Coś nam wyskoczyło...), ale dopiero, gdy dzionek był w pełnym rozkwicie.
Ja zaś miałem analogicznie odwrotnie. Wiedząc, że wstanę o 05.40, położyłem się spać tuż przed północą nie mogąc się oderwać od książki. Potem przez godzinę nie mogłem zasnąć, bo obmyślałem słowa modlitwy "na następny raz", żeby nie dać się Synowi, ani Synowej zaskoczyć i żeby modlitwa brzmiała poważnie, dostojnie nawet bym powiedział, i żeby wszyscy się mogli nad nią zastanowić i zatrzymać poprzez jej uniwersalny przekaz trafiający nie tylko do dorosłych. Bo skoro to jest dla nich ważne?... Chciałem też uniknąć mniejszego lub większego infantylizmu, którego jestem świadkiem przy każdym posiłku (sam wstydzę się tego, że go zastosowałem), bo uważam, że Wnuki spokojnie przyjęłyby tę proponowaną przeze mnie formę. Muszę na ten temat poważnie porozmawiać z Synem i z Synową. Nie żebym się wtrącał.

Z tego wszystkiego coś mi się w mózgu pomieszało, bo wpadłem w taki dziwny, męczący sen z wieloma nawrotami. Śniło mi się, że chyba z Żoną i chyba w Wakacyjnej Wsi jadąc po naszej lokalnej drodze natknęliśmy się na jej środku na dość wielką czarną torbę. W środku było 10 mln euro, w banknotach oczywiście. Nie wiem, z czego to wynikało, ale pamiętam, że we śnie wyliczyłem, że jest to grubo ponad 40 mln zł. Dodatkowo wynikało nam w nim, że pieniądze zgubiła mafia, no bo kto? I się zaczęło. Najpierw postanowiliśmy pieniądze porozdzielać po dzieciach, rodzinie i bliskich nam znajomych i zanim ostatecznie podjęliśmy tę decyzję to, jak to w śnie, nagle przeskoczyliśmy do następnego etapu i już je rozdzielaliśmy jeżdżąc od jednych do drugich z duszą na ramieniu czując oddech mafii. Wszystkim powtarzaliśmy:
- Tylko pamiętajcie! - Nie afiszujcie się nimi, wydawajcie lata całe, żeby nic nie rzucało się w oczy.
Pamiętam, jak we śnie widziałem twarze co poniektórych obdarowanych, którzy wyraźnie z miejsca mieli nasze przestrogi za nic i szykowali się natychmiast do Hulaj dusza, piekła nie ma!, a my znowu we śnie oboje widzieliśmy, jak mafia trafia na trop tych idiotów, robi z nimi co trzeba i po nitce do kłębka dociera do nas i nam się dobiera...
Ten sugestywny widok dobierania się nam do skóry powodował, że sen robił woltę i wracał przed "rozdawnictwo". Postanowiliśmy pieniądze oddać na policji. I znowu się zaczęło. Wiadomo było we śnie, że nie oddamy ich byle dyżurnemu chłystkowi, nawet za stosownym pokwitowaniem, więc najpierw nasze aspiracje w oddawaniu sięgały komendanta powiatowego, a potem wojewódzkiego. Ale się szybko ocykaliśmy, że to też niedobrze, bo na pewno oni i tak, i tak mają powiązania z mafią, więc mafia nam się dobierze... Znowu we śnie wpadaliśmy w etap rozdawnictwa, by "wracać" do policji i "naszych" komendantów. I tak na okrągło.
Z tego koszmaru wybawił mnie Wnuk-III, który ni z tego, ni z owego wparował do mnie bez pukania, za to głośno odpychając zacinające się skrzydło drzwi i zaczął czegoś szukać. To go pogoniłem. Była druga w nocy. Ledwo zasnąłem, bo tak mi się zdawało, wparował z tym samym, ale już o czwartej nad ranem. Nie wiem, co mu odbiło! Lunatykował, czy co?
Nie wiem, jak zachowuje się lunatyk, ale ten "mój" całkiem normalnie reagował na przytłumiony wściekły wrzask dziadka i pryskał z pokoju. Paranoja.

Już o 06.30 byłem w Nie Naszym Mieszkaniu, przeszeregowałem szyki, by przed  08.00 być w Szkole. Do 11.00 strawiłem czas na robieniu korekty, takiej "po mojemu", więc zobaczę, co będzie, jak dokumenty dotrą do Stolicy. A gdy przyjechał Zastępca Dyrektora, była możliwość wklepania nowych-starych danych do tabelek. On przy okazji nieźle się podszkolił, nie z obsługi komputera oczywiście.

Żonie zdałem drobną, dość pobieżną relację z pobytu u Wnuków akcentując zwłaszcza moment "prowadzenia modlitwy". Rozbawiło ją to nawet bez cienia pretensji, czy obśmiania.
- Ale żeby ci tak nie zostało! - wolała dodać na wszelki wypadek.
I znalazła się bardzo przytomnie, gdy zacząłem jej przybliżać program dzisiejszego popołudnia.
- Wiesz, gdyby mi się udało opublikować wpis, np. o 19.00, to bym jeszcze dzisiaj przyjechał do domu. - Bo myśl jeszcze jednej nocy w Metropolii...
- Ale coś ty! - odparła zdecydowanym tonem zaskakując mnie nim natychmiast. - Będziesz publikował bez Pilsnera Urquella?! 
No, jak mogłem przeoczyć tak istotny fakt. Normalnie mną ta moja nieuwaga, nieostrożność, niefrasobliwość, niedopatrzenie, chyba nie bójmy się tego określenia - bezmyślność wstrząsnęły. A kolejna noc poza domem od razu zaczęła się jawić jako sympatyczne wydarzenie. W końcu jutro wstanę sobie dziarsko o 06.30, przed termoizolacją, zjem niespiesznie domowe śniadanie, zajrzę do Szkoły i przed południem będę w domu. Wszystko można pogodzić, tylko trzeba na to wpaść...



W tym tygodniu Bocian zadzwonił trzynaście razy, wysłał jednego smsa i jeden najzwyklejszy list.
W tym tygodniu Berta się normalnie rozszczekała. W środę, będąc przed domem usłyszeliśmy nad stawem szczekanie, a ponieważ w zasadzie nie znamy jej szczeku, w pierwszej chwili myśleliśmy, że to jakiś inny pies. Najpierw pobiegła Żona, a za chwilę usłyszałem wołanie, żebym szybko przyszedł. Berta pojedynczo szczekała, ale za bardzo nie było wiadomo z jakiego powodu. Dopiero podnoszony łeb wskazywał przyczynę. Na drzewie siedział kot. Żona miała ubaw dłużej, ja krócej, bo celnym strzałem szyszką gnoja wygnałem. Piszę gnoja, bo Żona twierdziła, że to ten, co do nas przyłazi i szczy w Dużym Gospodarczym i z tego powodu śmierdzi. Ja tam nic nie czuję, ale tak na wszelki wypadek... Berta w trakcie całej akcji wypędzania kota nie szczeknęła już ani razu, a miała jeszcze tyle powodów. Widocznie z zapasem wyrobiła normę, bo wysiliła się "aż" kilkanaście razy.
Pocieszaliśmy się, że jednak ma pewne, normalne psie odruchy.
Godzina publikacji 23.52.