poniedziałek, 3 sierpnia 2020

03.08.2020 - pn
Mam 69 lat i 246 dni.

WTOREK (28.07)
No i jak mogłem wczoraj marzyć o 19.00, jako godzinie publikacji?

Ledwo się wyrobiłem przed północą, a spać poszedłem o 00.30. Rano termoizolacja i panowie mnie nie zawiedli.
W Nie Naszym Mieszkaniu przed powrotem do Wakacyjnej Wsi zrobiłem spożywczą inwentaryzację. Teraz, przy moich cotygodniowych przyjazdach do Metropolii, jedzenie wożę tam i z powrotem. W Nie Naszym Mieszkaniu zostawiam do mojego następnego przyjazdu tylko te produkty, które mogą "czekać" i się nie zepsują. Ku mojej zgrozie w lodówce odkryłem butelkę mleka, które sam kupowałem prawie dwa tygodnie temu Bo Ofelia i Q-Wnuk będą jadły kaszkę na mleku. Zgroza nie miała niczego wspólnego z częstymi biologicznymi eksperymentami Żony, które ostatnio jakby osłabły, bo mleko miało datę ważności 30.07.
Ale zapomniane mogło tak stać i stać i miałoby wszelkie zadatki na taki eksperyment. W tego typu przypadkach Żona wyciąga z lodówki taki "produkt" i starając się go jak najmniej dotykać, na "wyciągniętej ręce" i z charakterystyczną miną w kierunku obrzydliwości kieruje go w moją stronę z pytaniem Czy mógłbyś coś z tym zrobić? To robię, bo mnie, jako chemikowi, to ganc pomada.
Zadzwoniłem do Pasierbicy, która jeszcze nie zdążyła wyjść do pracy. Sprawę zbagatelizowała i kazała, mówiąc to lekkim(!) tonem, mleko wylać Bo skoro jest otwarte. Sprawdziłem. Było kompletnie nieruszone, czyli według mojego osądu i sposobu patrzenia na sprawę kupione niepotrzebnie. To wymogłem na Pasierbicy, że jej to mleko przywiozę do żłobka, miejsca pracy. A za chwilę dostałem od niej smsa:
Jak jesteś jeszcze w domu, to tam chyba stoi mały słoiczek z kaszką - taką w proszku, to weź też jak znajdziesz :)) (pis.oryg.)
No wprost świetnie! Wzburzyłem się takim potencjalnym marnotrawstwem jedzenia, bo w dzieciństwie cierpiałem głód, więc na tej fali zadzwoniłem do Żony.
- Czy w przyszłości jest sens kupowania mleka, skoro Ofelia naśladując swojego brata je tylko ziemniaki z masłem i z solą (jeszcze nie tak dawno wg Q-Wnuka z solem) i z wielkim trudem udało się nam ostatnio im wcisnąć kawałek parówki i jajko na miękko?!
Żona w miarę spokojnie wytłumaczyła mi, dlaczego to mleko logistycznie miało być i dlaczego się w końcu nie zużyło, ale gdy dowiedziała się, że właśnie za chwilę będę jechał z nim przez pół Metropolii "lekko" się zdenerwowała. Więc usłyszałem wywód o bezsensie, o stracie czasu i paliwa, o ekologii.
Krótko mówiąc dostało mi się. A Pasierbica, gdy wyszła przed budynek na spotkanie ze mną, zdążyła już być po podobnej, "wzburzonej" rozmowie z Matką przedstawiającej kompletny bezsens tego, co wyczyniam.
- I musiałeś wszystko Matce opowiedzieć?! - zauważyła przytomnie.
Dla wyjaśnienia - od dawna z Pasierbicą wypracowaliśmy sobie własny kod porozumiewawczy, gdy mówimy o Żonie. Jedno i drugie mówi Matka.
A mnie się pojechać do Pasierbicy zwyczajnie opłaciło. Pomijając mleko i kaszkę i nie stojąc o tej porze w korkach mogłem się z nią przez chwilę zobaczyć i porozmawiać. Wyglądała super w nowej ponoć sukience, takiej jakiejś zielonkawej, wiosenno-letniej i zrobiła mi niespodziankę dając mi w prezencie ostatnią płytę Ani Dąbrowskiej.
- A bo się tak wykosztowałeś na to mleko BIO... - śmiała się.
Od dawna oboje jesteśmy fanami Ani ku delikatnemu "zdziwieniu" Żony albo Matki, zależy.
Kilka dni temu Pasierbica poszczuła mnie smsem, że właśnie sobie sprawiła nową płytę, taką składankę do samochodu. Dała się ubłagać, że też mi kupi. Kiedyś miałem, ale po jakimś czasie intensywnego słuchania w samochodzie, płyta się zbuntowała i nie chciała wyjść z odtwarzacza. Nigdy już nie odważyłem się jej tam z powrotem włożyć, gdy w końcu po wielu zachodach udało mi się ją z Żoną wyjąć.
- To masz tę, a ja sobie kupię. - stwierdziła Pasierbica.
Liczyłem jeszcze, że mi odda Dallas'63 Stephena Kinga, ale zapomniała. Książkę tę lubię mieć na podorędziu, bo co jakiś czas czytam sobie ostatni rozdział, mimo że go znam na pamięć, żeby od nowa i niezmiennie z tą samą siłą się wzruszyć.

Po niedługim pobycie w Szkole (oddzwoniła Najlepsza Sekretarka w UE i przyjęła moją wcześniejszą propozycję krótkiej współpracy w sierpniu), zakupach i innych drobiazgach wróciłem do Wakacyjnej Wsi. Dom Dziwo okazał się temperaturową oazą. Na zewnątrz panował upał, według mnie największy w tym roku. Tablice informacyjne na trasie wskazywały 45 stopni przy asfalcie.
Po tym, jak z Sąsiedniego Powiatu przywieźli zamówione dwa łóżka dla przyszłych gości i wyjechali Bas z Barytonem, musiałem się położyć. Zarwane dwie ostatnie noce (deprywacja snu) zrobiły swoje.
A po półtoragodzinnym śnie i po kawie byłem jak nowy.
Konieczność przygotowania kawałka miejsca na materace i inne elementy łóżek w Dużym Gospodarczym (Mały jest cały zapełniony) oraz wypakowania Inteligentnego Auta ze sprzętu używanego u Syna, spowodowała, że wreszcie zabrałem się za stajnię Augiasza, do którego to stanu udało mi się Duży doprowadzić przez te miesiące mieszkania w Wakacyjnej Wsi. Praca to żadna, niewdzięczna i wymagająca samozaparcia, a ponieważ nie uznaję półśrodków i bylejakości, to zacząłem od podstaw, od zera zdając sobie sprawę, że nie wytrwam i nie wysprzątam jednym ciągiem z powodu wielkości tej pracy i z powodu jej syfiastości.
Każdą półkę opróżniałem, wymiatałem z kurzu, gruzu i pajęczyn i tak step by step ustawiałem na "nowym" miejscu narzędzia i urządzenia. A musiałem to sensownie przemyśleć bazując na kilku miesięcznych doświadczeniach - co ma być pod ręką, a co w głębi lub wyżej i segregując wszystko według funkcji. Może wysprzątałem 1/4 stajni Augiasza, więc z oczywistych powodów daleko mi do Heraklesa, który sprytnie wyczyścił ją w jeden dzień.

ŚRODA (29.07)
No i dzisiaj dostałem od Żony przyzwolenie na rozwalenie ławki-kolubryny.

Bez konieczności zrobienia najpierw nowej. Czyli ostatecznie dzieła mojego życia nie będzie.
Wracaliśmy po południu Terenowym z Naszej Wsi od Sąsiadki Realistki i Sąsiada Filozofa, u których byliśmy towarzysko po jajka, bo pod moją nieobecność prawie wszystkie wyjadła Żona.
- A wiesz - w pewnym momencie stwierdziła - z tą ławką to jest bez sensu. - Jaka by nie była, będzie nam ograniczać piękny widok na ogród i na ścieżkę do stawu. - Przecież i tak będziemy mieli gdzie siedzieć na tarasie. - A to, że się z niej teraz od czasu do czasu korzysta, to wiadomo, bo jest. - Ale po co?
Z miejsca przybiłem z Żoną piątkę. Już ujrzałem mój żywioł, czyli narzędzia proste - taczkę, brechę, obcęgi i 5.kg młot. Wtedy nie przewidziałem, że będzie jeszcze potrzebna gumówka.
Ponieważ było gorąco najpierw kontynuowałem sprzątanie Dużego Gospodarczego, a gdy zelżało, zabrałem się za ławkę. Zacząłem od wyciągania kilogramów zardzewiałych gwoździ, którymi do desek ławki była na siedzisku i na oparciu przybita onegdaj blacha. A ponieważ, jak niedawno pisałem, ławka była długa, to nie "stykło" wówczas blachy na długości, więc pokrycie musiało być sztukowane, a to wiązało się z proporcjonalnym przyrostem gwoździ do wyrwania.
Sprawa na samym początku by się rypła, bo za cholerę nie mogłem znaleźć brechy. A bez niej nie miałem szans. Kierując się logiką i przypominaniem sobie, co mogłem ostatnio robić przy jej użyciu przetrzepałem Duży Gospodarczy i obszedłem cały teren uważnie lustrując każdy zakamarek. Bezskutecznie. Już nawet zacząłem podejrzewać Basa i Barytona, że mogli mi ją podprowadzić, Bo potrzebowali. Ogólnie nie robią takich rzeczy, bo mają wszystkie niezbędne im do pracy własne narzędzia, ale łopaty do ładowania gruzu nie mieli i swego czasu podprowadzili moją. Więc precedens był. Używają jej zresztą do dziś i są nią zachwyceni. Bo jest niezwykle poręczna, o krótkim, nietypowym trzonku, no i markowa (Fiskars). Na początku oburzony uzmysłowiłem im, że mam do niej sentyment, bo dostałem ją w prezencie od Żony, a ponadto raz uratowała nam (łopata, chociaż Żona wielokrotnie też) skórę, bo jakieś 10 lat temu, na którejś leśnej wycieczce, Terenowy(!) zakopał się w śniegu na amen (trudno to sobie wyobrazić, żeby Terenowy i że całkiem niedawno były takie śniegi) i tążesz łopatą pięknie go odkopałem przy krótkim kibicowaniu sympatycznej pary okolicznych mieszkańców mijających nas na biegówkach(?!).
- To niech Żona kupi panu nową, my zapłacimy, a tą sobie zostawimy. -  skwitowali wówczas bez ogródek.

Zacząłem próby wyjmowania gwoździ podważając je albo płaskim śrubokrętem, albo dłutem, ale to nie było to przyłożenie. Wyginały się niebezpiecznie, a gwoździe ani drgnęły. Postanowiłem zrezygnować i, trudno, kupić jutro brechę, ale przypomniałem sobie słowa Żony Pamiętaj, że jak czegoś nie możesz znaleźć, to mi powiedz!
- Słuchaj - zacząłem bez wiary, chociaż wielokrotnie w podobnych razach system się sprawdzał i Żona znajdowała mi różne przeze mnie posiane gdzieś rzeczy, no, ale żeby brechę i to na tak olbrzymim terenie ? - posiałem gdzieś brechę, a bez niej niczego nie zrobię. - Nie zechciałabyś zerknąć, bo mówiłaś, że gdybym...
Zacząłem już prawie pakować manele, gdy Żona zawołała mnie do Dużego Gospodarczego. Brecha spokojnie sobie leżała bezczelnie w miejscu, w którym leżeć nie miała prawa. Za deskami i kantówkami do permakulturowej skrzyni dla Heli. Co ona tam robiła, brecha oczywiście, skoro nie mogła mieć w tym miejscu żadnego zastosowania?!
Odnalezienie jej dopiero dodało mi skrzydeł.
- A doceniasz fakt, że wiedziałam, jak wygląda brecha?
Ja miałbym nie doceniać?...

Gdy zdjąłem blachy, ukazały się deski mocno humanizujące ławkę, które kiedyś wystarczyłoby co jakiś czas pomalować i ławka jako tako wyglądałaby po ludzku. Deski były przykręcone do betonowych nóg potężnymi śrubami. Z ich odkręcaniem od razu dałem sobie spokój, bo nie dość, że nakrętki musiały mieć rozmiar powyżej 25 mm, a ja nie miałem takiego klucza, to śruby były zardzewiałe. W ruch poszedł młot.
A potem przyszło najtrudniejsze. Rozwalanie trzech betonowych stóp-nóg zbrojonych drutem o śr. 8 mm. Oczywiście nie zamierzałem ambitnie wyjąć z nie wiadomo jakiej głębokości obetonowanych stóp, tylko wystarczyło, że zlikwidowałem je jakieś 20 cm poniżej poziomu ziemi. A druty musiałem przecinać gumówką, bo inaczej się nie dało. "Po drodze" zupełnie zbagatelizowałem taką wystającą lekko nad powierzchnię ziemi rurę zabezpieczoną przed wodą nałożonym kapturkiem, która służyła do wsuwania w nią trzpienia parasola, jakby kto chciał sobie latem rekreacyjnie posiedzieć na blasze.
Kopałem i kopałem, waliłem młotem i waliłem, a tu nic. Później okazało się, że cała rura była oblepiona betonem na jakieś 60 cm, a jakby tego było mało dalej w głąb ziemi biegły druty, oczywiście o śr. 8. mm.
No nieźle się naharałem(!), ale przy okazji miałem wielki szacun dla wykonawcy. Coś takiego spokojnie przetrwałoby wybuch bomby atomowej. Zresztą jak wiele innych rzeczy w Domu Dziwie i jego okolicy. Solidność przede wszystkim i 300%, jak ciągle powtarza Żona.
Cyzelowanie i dopieszczanie ruinacji musiałem ze względu na swoje wyczerpanie odłożyć na następny dzień, ale Żona i tak wielokrotnie twierdziła, że najbliższe otoczenie "przejrzało na oczy" i nie ma już tej paskudnej dominacji.
I gdy z ulgą myślałem o łóżku, w ostatniej chwili przypomniałem sobie, że przecież jutro rano mają przyjechać trzy różne transporty, w tym jeden z klińcem i otoczakami. A tego nie da się ot tak po prostu zrzucić w trawę, bo potem jak to wyjmować. Więc cały terem wyłożyłem grubą warstwą kartonów.

Wieczorem rozmawiałem z Córcią. Przysłała mi smsem zdjęcie googlowskiej mapy okolic ich domu, taki widok z góry, z zaznaczonymi terenami, które w swojej Dziurze Marzeń posiadają lub dzierżawią.
Trzeba powiedzieć, że widok był imponujący. Przy domu mają sporą działkę ze stawem, ale to już "od dawna", po drugiej stronie polnej drogi dzierżawią jakiś kawałek, nawet nie wiem, ile i od kiedy, a teraz, w pobliżu, udało im się kupić jakąś chatę do remontu z kawałkiem ziemi, gdzie być może uruchomią w jakiejś przyszłości agroturystykę. Widać, że Córcia i Zięć konsekwentnie obrali wiejską drogę życia, a to nie dość że mi imponuje, to jeszcze cieszy i w jakimś sensie uspokaja.

CZWARTEK (30.07)
No i od rana przyjeżdżała jedna dostawa za drugą.

Najpierw zaczął tartak.
Kilka dni temu zamówiłem ponad sto desek o długości 2-4 m i blisko dwieście kantówek-słupków. Postanowiłem zabrać się za drugą tytaniczną pracę (pierwszą było rozwalenie ławki - monstrum, trzecią będzie rozprucie do imentu takiej drewniano-papowej przybudówki do Małego Gospodarczego, który sam w sobie jest ładny, a w przyszłości bez niej będzie urokliwy), czyli ofaszynowanie całego stawu, żeby za rok przestał być Wyrobiskiem. Czy przeszkadzało mi, że cały zamówiony towar dostarczyli dzień później, czyli dzisiaj, chociaż przy zamawianiu umawiałem się inaczej? Nawet ja wiem, że staw nie ucieknie i że nie da się tak, po prostu i od razu zrobić całą faszynę. Nie zacznę dzisiaj, to zacznę jutro. A jak nie zacznę jutro, to... Czas biegnie w cyklu indiańskim i zatacza koła. Wraca.

Potem przywieźli kliniec i otoczaki, a później cementowe bloczki, zaprawę i różne duperele, więc w sobotę I Tak Jak Mówię będzie miał otwarty front robót, żeby przygotowywać podłoże pod pierwszy, wykonywany przez siebie taras przy jednym z apartamentów dla gości. Jak widać, tarasowiec będzie tym I Tak Jak Mówię, bo stolarz od zabudów "pojawi się w pracy" dopiero pod koniec sierpnia, więc zdecydowałem się na prawo pierwszeństwa.
W międzyczasie Żona (z lekkim bólem głowy, bo wczoraj musiało ją przewiać w Terenowym, gdyż  inaczej, jak przy opuszczonych szybach nie da się nim jeździć w takie upały) patrzyła, jak rozwalam resztki po ławce i porządkuję teren. Na to przyszedł Bas. Był dzisiaj sam i wszyscy zamartwialiśmy się Barytonem, bo w pracy się nie pojawił i w ogóle nie reagował na telefony Basa.
- Ale pan tak tę ławkę rozwala w taki upał?! - Trzeba zrobić przerwę. - Jeszcze dostanie pan jakiegoś udaru!-  Bas skrytykował moje postępowanie
- Eeee, tam! - skwitowałem. - Rzeczywiście od razu udaru! - nie mogłem sobie pozwolić na takie traktowanie przez młodzika.

Po południu wysłałem smsa do I Tak Jak Mówię, że w sobotę może rozpocząć pracę. Rozmyślnie nie dzwoniłem, bo wiedziałem, co może mnie czekać, ale nieuchronne i tak nadeszło, mimo że w smsesie wszystko mu uspokajająco wyjaśniłem. Zadzwonił i rozśmieszył mnie pytaniem, gdzie wszystkie materiały są złożone (w podtekście Na pewno gdzieś daleko od jego miejsca pracy), więc delikatnie starałem się mu wytłumaczyć, że nie mam ilorazu inteligencji 60 (to zdaje się jest ociężałość umysłowa) i że jestem inżynierem, co prawda tylko chemikiem, ale dopilnowałem wyładunku potrzebnych mu materiałów z dwóch hurtowni tak, żeby je miał pod ręką.
- Aha - odparł niezrażony. - Czyli nie trzeba będzie ich skądś dowozić? - dalej się upewniał.
Odpuścił sobie po moim krótkim warknięciu NIE!

Po tym wszystkim zrobiłem sobie dzisiaj Quasi-Nieokrzesany Bal Murzynów. Co ciekawe, namówiła mnie do niego Żona. Umiała jakoś tak wyczytać mój nastrój. Jak w tym dowcipie:
- Żona:
- Idę do sklepu, potrzebujesz czegoś?
Mąż:
- Potrzebuję odkryć sens i znaczenie mojego istnienia... Potrzebuję sięgnąć w głąb sfery cienia własnej podświadomości i poznać tajemnicę duchowości swojego życia...
Żona:
- Konkretnie: piwo czy wódka?

Piszę quasi, bo NBM, żeby być prawdziwym, musi się odbywać w mojej samotności, a tu nie dość, że na podorędziu była Żona, to jeszcze czuło się oddech fachowców. Prawdziwego luzu typowego dla NBM nie było. Ale i tak byłem wdzięczny Żonie, że podsunęła mi pomysł mimo swojego zbolałego stanu.
Quasi-NBM wypadł bardzo kulturalnie, bez Luksusowej, nad stawem i przy książce. Znamiona NBM były wyczerpane o tyle, że wszystko przygotowałem po swojemu, bez NICZYJEJ ingerencji tworząc z dość skomplikowanych i wysublimowanych substratów podsuniętych przez Żonę proste kulinarne układy w postaci "schematycznych" potraw, podanych w jakimś sensie byle jak, co jest jedną z podstaw NBM. Bo, reasumując, podstawami NBM są samotność, Luksusowa i "byle jakość".

Dzisiaj napisał Po Morzach Pływający.
- Dzięki, że w końcu dowiedziałem się czemu nie odpowiadasz.
Ciekawi mnie Wyrobisko, ale  za rok.
Co do wyjazdu na wyspy to zrezygnowaliśmy sami.
Są rzeczy ważne i ważniejsze. (pis. oryg.)
To całkiem, jak u nas.
Dalej pisał o grilowniku, że go jeszcze będzie "rzeźbił" przez następne 2 miesiące. A następnie dodał:
- Czechy? Ciekawe. Zawsze to bliżej niż Hiszpania i z językiem łatwiej.
To by dopiero było jak byśmy zamieszkali w Pilźnie 🤗 (pis.oryg.)

PIĄTEK (31.07)
No i dzisiaj rano zniknęły ostatnie ślady ławki.

Ni śladu, ni popiołu. W miejsca ubytków nawiozłem ziemi, wyrównałem i zagrabiłem.
- Jest tak, jakby tej ławki nigdy nie było! - skomentowała szczęśliwa Żona.

Po czym w okolicach południa wybraliśmy się na kolejną wycieczkę rowerową (pilnuję!). Była najdłuższa z dotychczasowych i najbardziej efektowna, jeśli tak głupio można powiedzieć. Jechaliśmy urokliwymi ścieżkami rowerowymi nie mogąc się nadziwić, że lasy mogą być tak różne i zróżnicowane. Potem dotarliśmy do jazu na Leniwej Rzece wybudowanego w 2015 roku, czyli w czasie, kiedy żyliśmy już w Pięknej Dolinie 9 lat i nie mieliśmy o niczym pojęcia. Ale to było jeszcze nic. Bo w końcu wjechaliśmy między nieznane nam stawy, w zasadzie przemieszczając się pieszo, żeby każdy zobaczyć i żadnego nie ominąć.
- Tu jest tak pięknie i wakacyjnie, że aż chce się zostać. - wyrzuciła z siebie jednym tchem Żona oddając również moje odczucia.
Musimy tam pojechać jeszcze raz, a potem jeszcze raz.

Nie spodziewaliśmy się, że trasa ta zawiedzie nas do gospody ze szczupakiem sous vide. Żona zamówiła karpia z pęczakiem, jak się okazało średnio smacznego, ja zaś pysznego, jak się okazało, suma w plastrach boczku. To za jakąś, krótką chwilę się zamieniliśmy, bo zawsze wolę, kiedy Żona jest szczęśliwa...
Wróciliśmy mocno późno, więc czy opłacało się cokolwiek rozkręcać? Nawet mnie?

Zapomniałbym o Barytonie. Sam się przyznał, że w środę razem z kolegą na jego budowie wypili po trzy piwa i setkę wódki.
- Nie wiem, co mi się stało? - tłumaczył patrząc na mnie i wiedząc, że będę sobie zdawał sprawę, że to przecież niedużo. - Rano nie byłem w stanie nawet odebrać telefonu, a co dopiero iść do pracy.
Bas twierdził, że jak długo razem pracują, taki przypadek zdarzył się pierwszy raz.
Swoją drogą, ciekawe, co to była za wódka, która mogła tak sponiewierać, było nie było, dorosłego i doświadczonego fachowca, budowlańca zwłaszcza?

SOBOTA (01.08)
No i rano rozpoczął pracę I Tak Jak Mówię.

Razem ze swoim ojcem, który posądzał mnie, że jestem od niego młodszy, a okazało się, że jestem starszy o miesiąc.
Coraz częściej spotykam się z takim zjawiskiem, że wśród różnych gron jestem najstarszy.

Prawie cały dzień strawiłem nad Wyrobiskiem, które wykazywało swoim wyglądem postępującą, stopniową degradację i stawało się niestety takim przemysłowym obiektem. Wokół leżały poukładane na różne sposoby lub po prostu porzucone przeze mnie deski, naostrzone kołki, walające się wióry, a z narzędzi piła, szpadel, młot i młotek, miarka, poziomica i grabie. W woderach brodziłem w wodzie żmudnie "z tej strony" konstruując faszynę. Na razie jest 1/6 z całej zaplanowanej, ale i tak już wystarczająco świeci odrzucającą nowością i bielą desek. Trzeba dużego samozaparcia i dużej wyobraźni, żeby ujrzeć Wyrobisko za rok, kiedy stanie się Stawem z przyszarzałymi deskami nie rzucającymi się w oczy i na dodatek zarośniętymi roślinami.
Zielone żabki nadal lgnęły do woderów, a ja zniżałem się tak nisko, że mogłem im zaglądać w wytrzeszczone ślipia. Komedia, a jednocześnie dziwnie się czułem czując na sobie wzrok takiej żabki.
W pewnym momencie lewa noga osunęła mi się z płycizny i górą, z charakterystycznym chlupnięciem, wpadła do środka woda. To mi zupełnie nie przeszkadzało, a po skończonej pracy kazałem nawet Żonie wyjść przed taras i nic nie robić, tylko słuchać. Sam defilowałem tam i z powrotem z charakterystycznym chlupotem dobiegającym gdzieś z okolicy lewej stopy. A potem, dla większego efektu, woder zdjąłem i na oczach Żony wylałem litry wody. Taka popisówa.

Gdy wodery, krótkie spodenki i skarpety sobie schły, oddałem się czytaniu nastawiwszy smartfona ma 16.59. Żeby nie przegapić. A o 17.00 stałem na baczność "pośród pól i lasów" słysząc w oddali wyjące syreny.
01. sierpnia, godzina 17.00.
Przypomnę, że mam nierozpakowany film, współcześnie "obrobiony" i zmontowany (w kolorze) o Powstaniu Warszawskim. Nie wiem, kiedy go obejrzę, bo leży tak już kilka lat. Może nigdy? Boję się go oglądać, żeby mi się coś nie stało w sercu i w głowie.

Znowu napisał Po Morzach Pływający.
Może być tak, że będzie musiał wypłynąć pod koniec września, a więc przed naszym planowanym przyjazdem chyba że znowu zamkną granice.
"Ustaliliśmy", że jedna strona tęskni za drugą.

NIEDZIELA (02.08)
No i dzisiaj była "prawdziwa" niedziela.

Czyli taka, jak Pan Bóg przykazał. Wstałem później, niż zwykle, bo o 07.00, by po porannym obijaniu się, wypiciu kawy, zjedzeniu twarożku nad "przemysłowym" Wyrobiskiem pójść spać i po twardym śnie obudzić się o 13.00. To nie opłacało się już nic robić, tylko siedzieć na tarasie i czytać książkę.
- Wiesz, że lubię patrzeć, jak tak zwyczajnie siedzisz na tarasie, czytasz i nigdzie nie pędzisz. - stwierdziła Żona siedząc obok i "słuchając" książki. - Stajesz się taki mniej cyborgowy.
Musiałem jej powiedzieć, że ja od czasu do czasu naprawdę lubię stan mojego zhumanizowania.
Ale i tak pod wieczór mnie nosiło i postanowiłem podlać najbliższą trawę, tę przy domu, bo mocno przyżółkła od suszy. Przy czym to była żadna robota, bo natryskiwacz podłączyłem do pompy, ją do prądu i "samo" leciało. Dalej mogłem na tarasie w obecności Żony i na jej oczach się odcyborgowywać.

PONIEDZIAŁEK (03.08)
No i zadziałał klasyczny mechanizm znany wszystkim.

Jak umyje się brudne auto, dawno niemyte, to natychmiast spadnie deszcz i auto swoją brudnością wróci do stanu sprzed zaledwie kilku godzin. Wystarczy umyć dawno niemyte okna, a deszcz pewny, a okna... Z tego samego sznytu - jak się czeka długo na swój tramwaj, wystarczy zapalić papierosa, żeby...(to bardziej sprawdzało się w komunie).
Całą noc padał deszcz, o którym nawet nie można było co marzyć przez ostatnie wiele dni. A potem dalej przez cały dzień. Co prawda byłem w Metropolii, ale od Żony wiedziałem, że "u niej" jest tak samo.

W Szkole, po roku, spotkałem się z Najlepszą Sekretarką w UE. Bardzo szybko było tak, jakby tej przerwy nie było. Zrobiliśmy mnóstwo bieżących i zaległych rzeczy. Przy czym niewiele musiałem jej tłumaczyć, bo po prostu wszystko wiedziała.
Zaprosiłem ją na sierpień na cotygodniową, poniedziałkową współpracę. Ze Szkoły wychodziłem w świetnym nastroju.



W tym tygodniu Bocian zadzwonił dziewiętnaście razy. Niewątpliwie rekord.
W tym tygodniu Berta nie szczeknęła ani razu. Po co miałaby to robić, skoro nie było żadnego kota na drzewie?...
Godzina publikacji 23.33.