22.06.2020 - pn
Mam 69 lat i 204 dni.
WTOREK (16.06)
No i jest już prawie ósma rano.
Fachowcom już dawno otworzyłem dom i sympatycznie tłuką się na górze, Żona jeszcze "śpi", a może rzeczywiście śpi założywszy słuchawki od audiobooka, bo Berta to na pewno. Słychać tylko jej miarowy oddech i, delikatnie mówiąc, chrapanie. Ja sobie popijam kawkę i wpadam w taki zamyślony, lekko rozlazły nastrój.
Ponieważ lubię analizować swoje stany i fizyczne, i psychiczne, to zacząłem się zastanawiać, co mnie tak z samego rana w tę rozlazłość wpędziło?
Brak pośpiechu i niekonieczność robienia czegokolwiek albo konieczność nic nierobienia.
Widok zielonego ogrodu w blasku porannego słońca, lazur nieba i ledwo słyszalne zza pięknych panoramicznych drzwi ptasie trele.
Świadomość, że gdzieś tam, w Szanghaju, mieście o licznych przydomkach nadanych przez przybyszów z zachodu, m.in. Paryż Wschodu, Królowa Orientu, Azjatycka Prostytutka, położonym nad Oceanem Spokojnym, a precyzyjniej nad Morzem Wschodniochińskim, odległym od Metropolii o 8262 km, pośród ponad 25. milionowej społeczności (2/3 Polski), żyje jedna istota ludzka, która za chwilę, a może właśnie teraz, w czasie rzeczywistym, czyta kolejny wpis na blogu, bo ...nie czytam rano tylko wieczorem, czyli u mnie we wtorki wieczorem jest to punkt stały. Nawet nie psuje mi tej wizji fakt, że wieczorem jest określeniem u PostDoc Wędrującej mocno nieprecyzyjnym, eufemistycznie mówiąc, skoro potrafi kłaść się spać o drugiej w nocy, a może i o czwartej nad ranem.
Ale mnie wzięło! Cholera, trzeba się zabrać do roboty, bo ta rozlazłość źle wróży, a dzień nie jest przecież z gumy! To przynajmniej w tej atmosferze wypiszę sobie wszystkie prace do zrobienia i sporządzę harmonogram całego tygodnia. Wiem, że wtedy się uspokoję i że wrócę do normy. Sytuacja zostanie ponownie opanowana.
Dzisiaj miałem incydent z osami. Wiadomo, wredne to jak cholera. Stąd od dawna są u mnie na krótkiej liście do wytępienia: komar, kleszcz, osa (szerszeń), mucha (giez). Zdaję sobie sprawę, że ich natychmiastowe zniknięcie z biologicznego obiegu naruszyłoby równowagę w przyrodzie i skutki mogłyby być nieprzewidywalne, raczej negatywne, ale niestety żadnej sympatii względem wymienionych nie potrafię z siebie wykrzesać.
W tymczasowej, prowizorycznej drewutni, rąbałem sobie spokojnie drewno na szczapki, wyluzowany, bo ta czynność zawsze wprawia mnie w taki stan. Owszem, słyszałem nad sobą dość intensywne owadzie buczenie, ale mnie to nigdy nie przeszkadzało i nie wprawiało w stan niepokoju lub histerii. Ot przyroda, wieś, normalne. Zresztą przez tyle lat zdążyłem się przyzwyczaić i oswoić.
W pewnym momencie kątem oka dostrzegłem coś na mnie pikującego, więc instynktownie się uchyliłem, ale natychmiast poczułem z tyłu głowy ogień. Cholera mnie dziabnęła.
Nawet miałem to zbagatelizować, bo nie jestem uczulony i zdawałem sobie sprawę, że dzięki mojemu refleksowi udało jej się mnie drasnąć powierzchownie, ale ból się wzmacniał.
W domu Żona na bieżąco kroiła cebulę i jej sokiem nacierałem sobie piekące miejsce na czaszce. Ból się nie wzmacniał, cebula przynosiła ulgę, więc poszedłem zobaczyć, co i jak.
Na miejscu ujrzałem pod powałą dachu rój rozhisteryzowanych i wkurzonych os. One zawsze w roju poruszają się, jakby były rozhisteryzowane, ale w tym przypadku, wiem, co mówię. Idealnie nad moim pieńkiem do rąbania wisiało gniazdo wielkości piłki do szczypiorniaka, pęknięte na pół, przy czym jego dolna część smętnie wisiała odsłaniając osie mrowie. Według mnie wyraźnie musiały sfuszerować robotę, bo innych przyczyn rozwalenia być nie mogło. Ani wiatr, ani deszcz, bo przecież jednak na swojej robocie się znają i wybrały idealne, zaciszne i bezpieczne miejsce. Ja też im niczego złego nie zrobiłem, więc nie wiedziałem, dlaczego musiały za swoją niedoróbkę mścić się akurat na mnie.
Płazem tego oczywiście puścić nie mogłem (etymologia: od uderzenia szablą nie ostrzem, tylko płaską stroną, tj. płazem). Najpierw opróżniłem i wyczyściłem odkurzacz sprawdzając, czy ma maksymalną siłę ciągu. Potem stosownie, bhpowsko się ubrałem. Z tym już nie miałem problemu, zwłaszcza ze specjalnymi spodniami na szelkach, takimi "ogrodniczkami", jak za pierwszym razem. Cały zestaw - spodnie, kurtkę i czapkę - obstalowałem sobie wówczas, gdy kupowałem wodery. Przy pierwszej próbie przymierzenia spodni zgłupiałem, bo nie wiedziałem, gdzie jest przód, a gdzie tył. Było tyle różnych kieszeni i kieszonek, zamków i guzików, że obie strony były nie do odróżnienia.
- Ale tutaj przecież masz rozporek... - Żona pokazała mi olbrzymi otwór patrząc na mnie z niedowierzaniem.
Ucieszyłem się, jak diabli, tylko już nie pamiętam, czy z samego odkrycia, czy z wielkości otworu. Chyba z obu rzeczy naraz.
Cały zestaw uzupełniłem czeskimi roboczymi butami i grubymi rękawicami. Żona, gdy w którymś momencie wyszła zobaczyć, co się ze mną dzieje, bo całe przedsięwzięcie trzymałem w tajemnicy, aby mi przypadkiem nie zabroniła rozprawiania się z osami, stwierdziła, że w pierwszym momencie myślała, że przyjechał jakiś facet od dezynfekcji, deratyzacji i dezynsekcji, tak ponoć profesjonalnie wyglądałem.
Oparłem się plecami o jednolity, pełny płot, żeby ewentualne próby rażenia ograniczyć do trzech stron świata, czyli klasycznie zabezpieczyłem tyły, i dla wprawy wciągnąłem małe gniazdo wielkości orzecha, które te cholery zaczęły już obok budować. Chlupnęło, zakotłowało się w wężu, a potem w środku odkurzacza i po sprawie. To rozwalone, duże gniazdo, też było takie małe, bo sobie przypomniałem, że jakieś trzy tygodnie temu nawet je zauważyłem, ale wówczas zbagatelizowałem, a potem zapomniałem.
Żmudnie, powoli, zachowując zimną krew, bo te cholery latały wściekle, wciągałem osę po osie. Trochę mi na tym zeszło, a jaka przy tym adrenalina! Ogólnie starały się zaatakować końcówkę odkurzacza wtykanego im bezceremonialnie pod osi nos, co kończyło się dla nich nieciekawie, ale czasami w histerii pikowały niżej, więc dużą siłą woli musiałem udawać, że mnie tu nie ma i że nie mam nic wspólnego z tą wredną rurą.
W końcu wyczyściłem wszystko do imentu. Te, "biedne", co nadlatywały później szukając domostwa, dzieliły los sióstr i łączyły się z nimi w nieubłaganym wirze ostateczności.
Strach pomyśleć, co by było, gdyby gniazdo rozwaliło się akurat w momencie, gdy idealnie pod nim rąbałbym drewno. Ten spadający, zszokowany rój, żądny krwi, żądlący "na ślepo", "na chybił trafił"...
Koniec z tolerancją i koegzystencją. Odkurzacz będę uruchamiał niezwłocznie po rejestracji nawet najmniejszych osich, gniazdowych przyczółków. Ale jeśli pojawią się szerszenie, to sobie odpuszczę i zawołam faceta, który co roku przyjeżdżał do nas, do Naszej Wsi i likwidował znacznie potężniejsze gniazda. Przy wstępnej rozmowie dotyczącej kosztów informował, że za każde gniazdo bierze 200 zł, ale raz, gdy usłyszał, że takich, mniejszych i większych odkryłem z siedem, wykazał się humanitaryzmem i zainkasował tylko trzy stówy.
ŚRODA (17.06)
No i dzisiaj głównym programem dnia było szukanie rowerów.
Przez 14 lat naszego życia w Pięknej Dolinie (z tego trzeba odliczyć dwa z Naszego Miasteczka) pewnym skandalem był fakt, że w tym czasie zrobiliśmy sobie może ze trzy wycieczki rowerowe. A jeździć było i jest gdzie, bo wszędzie pięknie i przyrodniczo urokliwie, a poza tym z biegiem lat przybyło wszelkiej infrastruktury rowerowej i nawet Piękna Dolina zaczęła się reklamować, jako Rowerowa Stolica Województwa. Nie wiem, czy zrobiła to samozwańczo czy jakieś oficjalne, kompetentne i upoważnione gremium taką ją uczyniły, ale nieważne. Jeździć jest gdzie i się można spokojnie zajeździć.
Kategorycznie postanowiliśmy, że teraz, kiedy już mieszkamy w Wakacyjnej Wsi, rowerowe wycieczki wejdą na stałe do programu ciepłego sezonu. O korzyściach dla zdrowia fizycznego i psychicznego, co jest przecież nierozerwalne, nie ma co mówić, a przy okazji będzie można uwiarygodnić się w oczach przyszłych gości i niejedno im podpowiedzieć lub zasugerować, gdy przyjadą do nas na wypoczynek.
Ja chciałem absolutnie rowery nowe, ale po różnych dyskusjach wyszło nam, że można mieć używany rower w przyzwoitym stanie, do tego markowy, za całkiem przyzwoite pieniądze.
Żonie w Powiecie od razu w pierwszym miejscu wpadł w oko jeden taki rower, którym przejechała się po placu i po jej maniakalnych oczach, bo od razu jej odpowiadał, było widać, że z miejsca by go brała. Zachowywała się jak nie ona, no bo gdzie wybieranie, jeżdżenie do kilku sklepów i dzielenie włosa na ośmioro?... Musiałem ją siłą odciągać, z kolei jak nie ja.
W końcu wylądowaliśmy w czwartym miejscu, w takim centrum rowerowym, najciekawszym z dotychczasowych, gdzie rowerów używanych i nowych, takich od 600 zł, i wcale nie badziewia, do 11.000, było bez liku. Sympatyczna obsługa, pan i pani, po naszym opisie, co z tymi rowerami będziemy wyczyniać, wybrali nam trzy używane. Ja zacząłem objeżdżać takie dwa, po 950 zł za sztukę, a Żona trzeci. Całkiem fajnie się jeździło, po czym z Żoną się zamieniliśmy. Z miejsca mnie zatkało, bo różnica w komforcie jazdy i tym czymś była tak duża, że z miejsca się w nim "zakochałem". Wtedy dopiero spojrzałem na cenę - 1600 zł. To przynajmniej się wyjaśniło.
Żona stwierdziła, że ona wybiera właśnie ten, bo czuje się, jakby na nim jeździła zawsze. Ja też bym się na nim chciał tak czuć, ale sztuka była jedna. To daliśmy zaliczkę i stwierdziliśmy, że poczekamy do piątku, kiedy to będzie następna dostawa Bo ja, proszę państwa, chcę taki sam i żaden inny.
I tak w gadce, od słowa do słowa, wyszło, że ta pani uprawia triathlon, od 2000. roku dyscyplinę olimpijską.
- Kiedyś poszłam przez męża na takie zawody i stwierdziłam, że w życiu czegoś takiego bym nie spróbowała. - A potem mnie wciągnęło i zaczęliśmy wspólnie jeździć.
Faktycznie na ścianach wisiały w ramkach zdjęcia z zawodów z ich udziałem, albo jak stoją na podium ze zdobytymi trofeami.
Pani udało się nas wprowadzić w osłupienie.
- Trzeba przepłynąć 1,9 km, przejechać na rowerze 90 km i przebiec 21 km. W tej kolejności. A mężczyźni wszystko razy dwa.
W trakcie jej opowieści już widziałem, jak może po 500 m wyspecjalizowani nurkowie szukają mnie na dnie sportowego akwenu albo po 20 km roweru, jakbym przeżył akwen, albo po 2 km biegu, jakbym jakimś cudem przeżył i akwen, i rower, specjalistyczny helikopter ratownictwa medycznego wiezie mnie na ostry dyżur reanimacyjny, może nawet do Metropolii, gdyby zawody odbywały się akurat w jakimś jej pobliżu.
A pani wyglądała tak, że nie dałbym za nią "sportowo" nawet i pięć groszy. Ale za to jak dzięki niej to centrum rowerowe mocno w naszych oczach się uwiarygodniło...
Umówiliśmy się, że zadzwonią do nas w piątek, jak przybędzie nowa dostawa.
Drugim, istotnym jednak, elementem dzisiejszego dnia była konieczność wyboru nowych okularów.
Żona musi dać odpocząć oczom i przestać je maltretować szkłami kontaktowymi, ja zaś muszę uniknąć zbieżnego zeza. Udało mi się go nie dostać, chociaż długo jeździłem Inteligentnym Autem mając idealnie na wprost moich oczu na przedniej szybie nadkruszony ubytek i udało mi się go uniknąć, mimo że od wielu miesięcy taki drobny ubyteczek był na prawym szkle okularowym. Ale ostatnio pojawił się również na lewym, chyba wskutek różnych ogrodowych prac. A tego, jako okularnik, na dłuższą metę nie mogłem zdzierżyć.
Problem pojawił się od razu. Moje okulary będą musiały jechać na dwa tygodnie do Stolicy, gdzie je zrobią, a ja w tym czasie mam sobie radzić. Stwierdziliśmy z Żoną, że może w domu są jakieś stare, w których bym ten okres przechodził i przejeździł. Co prawda myśl o ich szukaniu w kilkudziesięciu kartonach mnie osłabiała, bo dodatkowo sobie wyobrażałem, że jak się zaprę, to na pewno je znajdę, ale w ostatnim przywalonym pozostałymi, ale nie było wyjścia.
Z kolei Żonę namawiałem na takie fajne oprawki a la Harry Potter, ale ponieważ do końca nie była przekonana, więc poprosiła o ich odłożenie i umówiliśmy się na powtórną wizytę w piątek.
Do młodej pani nas obsługującej nie można było mieć zarzutu. Straszne było tylko to, że wszystko musiała(!) nam powiedzieć, omówić nawet oczywiste oczywistości, bo tak była szkolona. No i ten wyszkolony, nienaturalny tembr głosu...Ale darowaliśmy jej Bo teraz takie oprawki są modne mimo że Żona na słowo modne reaguje nadzwyczaj alergicznie przygważdżając nieszczęśnika, który przed chwilą wypowiedział to słowo pytaniem A proszę mi wytłumaczyć, co to znaczy modne?! To znaczy jakie?!
Trzecim istotnym elementem było oglądanie kafli. Czas w tym względzie był najwyższy, bo Bas z Barytonem zaczęli naciskać i się dopytywać, kiedy będą i jakie.
Objechaliśmy kilka nieciekawych "kaflowych" miejsc, aż w końcu natrafiliśmy na nawet sensowne, to znaczy mocno zarzucone wszelkimi kaflami i niczym więcej, jak w innych, co uwiarygadniało placówkę. Oczywiście dominowały te wielkie, takie na glanc, przeważnie błyszczące, moderne i modne, które omijaliśmy szerokim łukiem ku zdziwieniu pana. W końcu nie wytrzymał przy kolejnej naszej odmowie na jego świetną propozycję.
- Ale dlaczego?! - zapytał. Podniósł wyraźnie głos, zdawał się być obrażony i zaczęliśmy wyraźnie odczuwać, że zaczyna nas traktować jak lekko niedorozwiniętych i mocno błądzących w kwestii wyboru.
Tego mi tylko było trzeba. Nie wiem, w jaki sposób udało mi się wysforować przed Żonę, która "normalnie" w takich momentach reaguje natychmiast i strach się wtedy bać.
- Może dlatego - odpowiedziałem patrząc zjadliwie - że jesteśmy nietypowi, nieszablonowi i niestereotypowi! - I że wiemy, czego chcemy i nigdy nie kierujemy się modą!
Facet spasował. Znalazł nam coś, co nam odpowiadało, raz jeszcze, ale już delikatnie, się zdziwił, że te same kafle chcemy kłaść i na podłogę, i na ściany i To ja teraz zamówię w Internecie.
Przy energii, jaką wydzielałem, system oczywiście się zawiesił, więc się umówiliśmy, że on nam później telefonicznie złoży ofertę.
- W życiu u niego nie kupię! - odezwała się Żona jeszcze dobrze nie wsiadłszy do auta. - Widziałeś jego zachowanie?! - Poza tym wyraźnie kręci z cenami!
- To co my teraz zrobimy?! - zapytałem myśląc że temat mamy z głowy.
- Kupię przez Internet, bo już wiem, czego chcę.
Po tych emocjach postanowiliśmy pojechać i zobaczyć w Pięknej Dolinie nowe miejsce gastronomiczne. Ich właściciele lata przed nami dzierżawili od Państwowych Lasów taki duży dom wraz z otoczeniem pośrodku lasu, w którym prowadzili pokoje, a przede wszystkim świetną kuchnię opartą na dziczyźnie. Wiele razy tam jedliśmy, a raz nawet nocowaliśmy, gdy był okres remontu Naszej Wsi i nie chciało się nam wracać do Metropolii.
Ale ile można żyć na niepewnym garnuszku. Lasy tego nie mogły albo nie chciały sprzedać, a oni w związku z tym w nieswoje nie mogli inwestować. Klimat miejsca był więc oryginalny, wakacyjny ale tchnęło schyłkowością. I kilka lat temu nie wytrzymali, wypowiedzieli umowę dzierżawy i przy wsparciu unijnych środków wybudowali zupełnie coś innego. Nowoczesnego, takiego według powszechnych standardów, ale z gustem, już dla klienta wszech obecnego, czyli masowego. Nie można im mieć to za złe, bo żeby całość utrzymać, to musi się wszystko kręcić.
Wyraźnie się kręci, mimo że wystartowali raptem dwa tygodnie temu. Otoczenie już inne, ale kuchnia ta sama. Świetna.
Zamówiliśmy na spółę carpaccio z jelenia (Żona żałowała, że nie wzięliśmy każde dla siebie), ona sandacza, a ja karpia. Wszystko pyszne. Na deser kawa i sernik (ja), uwaga, grudkowy, a to niezwykła rzadkość. Oczywiście do teściowowej (do teściowianej?) się nie umywał, ale jednak...
Będziemy już wiedzieli co i jak polecać naszym przyszłym gościom.
Będąc w tych terenach nawiedziliśmy zakład stolarski produkujący meble. Z pozyskaniem fachowców do różnych prac remontowych w ostatnich czasach jest duży problem, bo ileś lat temu był boom na kształcenie w zarządzaniu i marketingu, bo wszyscy chcieli zarządzać (efekt jest taki, że zarządzający nie mają pracy, a mechanicy, budowlańcy, stolarze, itd. czeszą kasę), a dogadanie się na jakiś sensowny termin ze stolarzem graniczy z cudem. Stąd dawno musieliśmy spuścić z tonu i przestać się upierać, że wszystkie szafy, szafki i zabudowy muszą być z drewna.
Zmuszeni zostaliśmy do szukania innych rozwiązań.
Szef zakładu stwierdził, że i owszem, on przyjedzie za tydzień na pomiary, ale realizacja zamówienia odbędzie się nie wcześniej niż w sierpniu. To i tak pięknie, bo niektórzy proponowali wrzesień i później.
Gdy wróciliśmy do domu, poprosiłem Sąsiada Muzyka, żeby pomógł mi znaleźć fachowców, bo teraz na dodatek za diabła nie możemy znaleźć murarza. A chcielibyśmy, pod urlopową nieobecność Basa i Barytona, jakoś wykorzystać ten czas i postawić dwa mury, które nie dość że uatrakcyjniłyby i udizajnowałyby cały teren, to spełniałyby bardzo istotną funkcję.
Ale co tam murarz i inni fachowcy, skoro nie mogę dostać "głupiej" słomy na permakulturę. Czegoś takiego polska wieś nie produkuje. Kogo bym zapytał, to nie wie Bo już, panie, gospodarstw, takich prawdziwych, nie ma. Wiadomo, "wszyscy" mieszkają na wsi, ale pracują w mieście, gdzie chyba zarządzają.
Żeby nie wyjść z fizycznej wprawy kosiarką skosiłem sobie, ot tak, teren, a potem nawet użyłem podkaszarki. Bułka z masłem. Za chwilę nie będzie specjalnie nad czym się rozwodzić.
Wieczorem, przed pójściem spać, zadzwoniłem do Skrycie Wkurwionej. Nie wiem, co mi się stało, ale coś mnie tknęło. I okazało się, że Skrycie Wkurwiona nie jest już skrycie, ale wkurwiona całkiem jawnie. Zszokowaliśmy się z Żoną, bo wieści nie były dobre. To wymyśliliśmy, że musi do nas przyjechać. Okazało się, że najlepiej w środku tygodnia i najlepiej ze swoją przyrodnią siostrą (wspólny ojciec), czyli Trzy Siostry Mającą (w tym właśnie Skrycie Wkurwioną), której środek tygodnia odpowiada, bo i tak jest na zwolnieniu w związku z operacją haluksa. Przy czym narzuciliśmy, jako gospodarze, system picia u sióstr. To znaczy pije Skrycie Wkurwiona, żeby się jej język rozwiązał i żeby wszystko z siebie wyrzuciła i przestała być skrycie, a auto prowadzi Trzy Siostry Mająca.
CZWARTEK (18.06)
No i dzisiaj rano czochrając się po szczeciniastej, zakurzonej, swędzącej głowie natrafiłem na poosową gulę, która swoim bólem ostrzegła mnie, żebym w tym miejscu takich higienicznych zabiegów jeszcze nie robił.
Duży Gospodarczy i Mały Gospodarczy zaczęły się strasznie wypełniać.
Wcześniej kosiarką, podkaszarką, piłą, wkrętarką, pompą, wężami i stojakiem na nie, później 4. bojlerami 50 l i 3. 15-litrowymi, a dzisiaj "przyjechały" 4 sedesy, 2 piękne ceramiczne zlewy, 2 baterie zlewowe i 2 umywalkowe, 4 umywalki, pięćdziesiątki, takie pizdusiowate, ale do wymiaru łazienki w proporcjach dobre.
- Ludzie teraz nóg w umywalkach nie myją. - stwierdziła Żona na moje kwękanie, że ja wolałbym sześćdziesiątki. Widać, że pamięta komunę.
Akurat w tym względzie była wspierana przez Basa, który raz elastycznie i dyplomatycznie wspiera ją, a raz mnie. Bo Baryton, mimo że nieraz naciął się ze swoimi opiniami na ripostę Żony, specjalnych wniosków nie wyciąga i dalej ze swoimi sugestiami Bo tak będzie dobrze i modnie samobójczo się pcha.
To wszystko, co "przyjeżdża", a jest już rozpakowane, powiększa tylko ogólny harmider. Bo obok, często bez ładu i składu, stoją opakowania, potężne kartony, folie i różne gąbczaste zabezpieczenia. Reszta stoi na paletach tak, że powoli nie ma gdzie wsadzić szpilki.
A zamawiać dalej trzeba, bo wymaga tego logistyka i zabezpieczenie frontu robót. Więc dzisiaj Żona zamówiła kafle, luksfery, dwie lodówki i dwie płyty ceramiczne. W tym wszystkim zaobserwowaliśmy ciekawe zjawisko - Żona się strasznie denerwuje, jak zamawia, a ja dopiero przy dostawie. Na razie nie umiemy sobie tego wytłumaczyć.
W końcu przyjechał "jakiś" stolarz. "Jakiś", bo polecony przez Basa, ale od samego początku taki wystraszony, a jak usłyszał o zakresie robót, to zaczął wymiękać. Ma dać znać, czy się podejmie.
A potem przyjechał murarz, też od Basa. Ten się niczego nie wystraszał, miał całkiem niezłe pomysły i nawet podjął się prac Może w lipcu?...Więc nadzieje są.
Dzisiaj zacząłem kolejny permakulturowy etap. Wypełniania skrzyń według instrukcji Córci.
Dna wszystkich czterech wyłożyłem czyściutkim kartonem. Czyściutkim w takim sensie, że żaden z nich nie mógł być barwiony i z każdego usunąłem każdą drobinę folii, takiej czy owakiej, i różne naklejki. Potem wszystko wymościłem gałęźmi z krzaków i drzew liściastych. I przystąpiłem do zasypywania ziemią. Praca była dość prosta i wymagała prostego systemu step by step.
Okazało się, że przedni brzeg taczki, ten zadarty do góry, jest na tyle wysoko, że nie trzeba było przy skrzyni konstruować żadnej podjazdowej rampy. O krawędź skrzyni będącej solidnym punktem podparcia opierałem przód taczki, a drugi jej koniec ze sporym stęknięciem unosiłem go góry trzymając za rączki. Ziemia pięknie, z przyjemnym szelestem, wpadała do środka. I tak "tylko" kilkanaście razy, dopóki jej poziom po precyzyjnym zgrabieniu nie osiągnął wysokości pierwszej deski.
Do drugiej skrzyni się nie zabierałem w ramach mądrego dozowania wysiłku fizycznego, czyli MDWFu. Mógłbym, osłabiony, przypadkiem do niej wpaść i już w zasadzie się stamtąd nie wydostać. Chyba by nie było nawet takiej potrzeby, skoro skrzynie mają sensowne rozmiary 1x2 metra. Wystarczyłoby tylko zasypać.
W przerwach, ażeby pracę sobie urozmaicić i żeby pracowały różne mięśnie, przekopywałem kartony w poszukiwaniu starych okularów. Udało się przekopać tylko 1/3 z ogółu zaplanowanych w moim czarnowidztwie. Radość nie trwała długo, bo wszystkie "odkopane" okulary okazały się mieć na "prawym oku" wstawioną soczewkę z astygmatyzmem. Wszystko przez niektórych okulistów, którym w różnych chwilach mojej słabości dawałem się na ten astygmatyzm namówić, niepomny że takie soczewki przyprawiają mnie bardzo szybko o ból głowy, że je fatalnie znoszę (zawroty głowy) i że przecież mojemu prawemu oku i tak już nic nie pomoże, bo blizna na rogówce zostanie do śmierci.
Ale od czego jest Żona. Wymyśliła, że w tych starych oprawkach trzeba będzie wymienić oba szkła na takie podstawowe, najtańsze, na zasadzie Będziesz miał w razie czego zapasowe, a przez dwa tygodnie się przemęczysz, dopóki nie dostaniesz tych ostatecznych. Więc na takiej dobrej fali udało mi się ją przekonać, że trzeba byłoby dokupić do kosiarki jeszcze jeden akumulator o większej pojemności (4Ah) i wtedy wespół z dwoma obecnymi 2.Ah całkowicie rozwiążą organizację koszenia naszego terenu.
Wieczorem Kolega Inżynier potwierdził swój przyjazd w sobotę razem z córkami, a Skrycie Wkurwiona, niezależnie, swój w najbliższą środę razem z siostrą. I kto by to kiedyś wymyślił, że tak będzie.
- Na pewno nie my. - skomentowaliśmy z Żoną kładąc się spać.
W nocy rozpętała się burza i strasznie lało. W łóżku długo nerwowo nie wytrzymałem. Miałem świadomość, że tam na górze, aby cały teren budowy się wietrzył, wszystkie nowe(!) okna są pootwierane. Co prawda tylko uchylnie, ale czy w takiej sytuacji mogłem spokojnie spać? Nic się oczywiście nie stało, ale dopiero po powrocie zasnąłem kamiennym snem. Ponoć strasznie grzmiało.
PIĄTEK (19.06)
No i dzisiaj ja się denerwowałem, bo "przyjechały" luksfery, dwie lodówki i dwie płyty ceramiczne.
Ledwo wczoraj zamówione. Może to przez tę szybkość realizacji?
Dzisiaj znowu pojechaliśmy do Powiatu. Głównym pretekstem były rowery. W nowej dostawie takiego, jak Żony nie było, Ale przyjedźcie państwo, w internecie pokażemy mężowi taki jeden egzemplarz, może mu się spodoba, to sprowadzimy.
Co z tego, że na obrazku mógłby mi się spodobać? Obrazek jedno, a wypróbowanie, przejażdżka to drugie. Ale przyjechaliśmy. Obrazek, nie powiem, ładny, rower Giant, ponoć markowy Ale co będzie, jak państwo sprowadzicie, a mnie się nie spodoba? Zrobi się głupia sytuacja.
- To może się pan przejedzie takim samym rowerem, tylko droższym od tego z obrazka, bo ma lepsze przerzutki? - zaproponowano.
Jeździłem po placu w deszczu i nie mogłem przestać. Po prostu świetny. Nie było co się zastanawiać.
Można powiedzieć, że ten "mój" egzemplarz został sprzedany na pniu.
Obie sztuki dostarczą nam jutro rano do Wakacyjnej Wsi.
Pani, ta od triathlonu, dzisiaj była ubrana w sportowy strój i tym razem dałbym chyba więcej niż 5 groszy. Było widać, że z taką to nie ma co zadzierać, chociaż przecież nadal była miła i sympatyczna. Jak również jej mąż, który w pewnym momencie przyjechał. Tu od razu dałbym więcej.
Kupując młynek do mięsa, jedyną ostatnio normalnie kupowaną rzecz, zapytaliśmy tak dla żartu pana, czy przypadkiem u niego nie ma tuszu do drukarek. Pan, owszem, ratował nam życie dowożąc ostatni odpowiadający nam egzemplarz lodówki, a potem zmywarki, ale tuszy (tuszów?) nie prowadził. A usłyszawszy, że chcemy jechać do Media Expert machnął ręką.
- Jedźcie do Heńka, on ma dobry wybór i jest taniej.
I wytłumaczył nam gdzie.
- Dzień dobry - zagadałem na wstępie do pani siedzącej za ladą przed komputerem. - Czy tu pracuje pan Heniek?
Pani potaknęła głową bez krzty zdziwienia, jakby pytanie było oczywiste i każdy klient zaczynał nim zakupy.
- A to dobrze trafiliśmy. - wyjaśniłem, chociaż wyjaśnić to nic nie mogło.
Pani dalej była niewzruszona na zasadzie Przychodzi klient, trzeba mu sprzedać towar i niczemu się nie dziwić, bo co to da?
Do końca nie dała się wyprowadzić z równowagi.
- Zauważyłeś, jak cały czas znosiła twój dyrektorsko-nauczycielsko-pouczający ton? - zapytała Żona, gdy wyszliśmy ze sklepu.
Zauważyłem i, słowo daję, podziwiałem. Bo oczywiście pretekstem do mojego tonu było pytanie o NIP w celu wystawienia faktury.
- A skąd pani będzie wiedziała, na jaką nazwę ją wystawić?
- Ściągnę z CEIDG. - odparła w ogóle się nie dziwiąc i nie pokazując zupełnie po sobie, że ma do czynienia z ewidentnym idiotą.
Na to tylko czekałem. Przeprowadziłem swój standardowy, krucjatowo-szkolący wykład na temat podmiotu gospodarczego będącego osobą fizyczną, który to właśnie z tej racji, że jest osobą fizyczną może pod jednym numerem NIP prowadzić wiele firm o różnych nazwach.
- To proszę podać nazwę, wypiszę. - odparła, jakby nie słyszała mojego tonu i nie widziała wrednego wyrazu mojej twarzy (jedno z ulubionych stwierdzeń Żony).
A potem nas zaskoczyła swoim innym sposobem bycia, gdy usłyszała, że przyszliśmy z polecenia tego pana od AGD i stąd moje pytanie o pana Heńka. Rozluźniła się, uśmiechnęła i, jak powiedziała później Żona, przybrała prywatną pozę. Pełen profesjonalizm. No może z wyjątkiem tego CEIDG.
No to tam na pewno wrócimy. Do Heńka...
Od Heńka pojechaliśmy ponownie w sprawie okularów. Była inna pani, równie młoda, o innej fizjonomii, wzroście i wszystkim innym zewnętrznym niż jej koleżanka, ale o takim samym sposobie wysławiania się z odczłowieczonym słownictwem, z takim samym tembrem i intonacją głosu, z takim samym brakiem indywidualizmu. Poza tym bez zastrzeżeń. Taki świat i takie szkolenia.
Żona w końcu zrezygnowała z tych harrypotterowskich oprawek.
- Nie uważasz, że wyglądam w nich jak sowa?
Rzeczywiście wyglądała, jak sowa. Dopóki mi tego nie powiedziała, tego nie widziałem. A tak, no cóż, ja też nie chciałem, żeby wyglądała jak sowa. Skończyło się na wybraniu fajnych oprawek, do dali i do czytania, ale bez specjalnych, innych ptakopodobnych ekstrawagancji. U mnie sprawa była prosta. Musiałem tylko podpisać takie oświadczenie, że szkła, które "kazałem" wstawić w stare oprawki, są dobrane bez badania lekarskiego i że w związku z tym niszczę sobie wzrok na własne życzenie i że firma za moją głupotę nie bierze odpowiedzialności. Chyba w oświadczeniu nie było użyte słowo głupota, ale wydźwięk był mniej więcej właśnie taki. Za to Żona umówiła się na środę na badanie lekarskie. Całkowicie mądra.
Nie mogliśmy się oprzeć i znowu wybraliśmy się do Nowego Kulinarnego Miejsca.
Żona wreszcie mogła spokojnie zjeść całe carpaccio z jelenia i jakąś sałatkę, a ja pasztet z dzika i sandacza. Czekając na rybę Bo wszystkie potrawy przygotowujemy na bieżąco zadzwoniłem do Wydziału Komunikacji w naszym starostwie.
- Proszę pani, czy można już normalnie, czyli osobiście przerejestrować auto? - zapytałem. - Bo nie chcielibyśmy zapłacić kary.
- Proszę się nie obawiać. - uspokoiła mnie pani. - Trzeba mieć ze sobą oryginał faktury wykupu z leasingu, kartę auta, dowód rejestracyjny z aktualnym przeglądem i oczywiście tablice rejestracyjne.
- A dostaniemy nasze, powiatowe, bo straszono nas, że na tych stołecznych to będziemy już jeździć do końca życia?! - A to byłby taki obciach!
- Nie, nie, będą powiatowe. - Projekt ustawy jest dopiero w sejmie. - tłumaczyła pani wyraźnie tłumiąc śmiech.
To jednak trzeba będzie się pospieszyć, skoro projekt jest w sejmie. Bo teraz, za PISu, to tak wszystko, szybko i po nocach uchwalają, że możemy się ocknąć, jak Himilsbach z angielskim. Widząc nasze tablice inni kierowcy będą nas wyzywać, pokazywać fucki i pukać się po głowie, chociaż my przecież tutejsi i bogu ducha winni.
W trakcie pysznego sandaczowego kęsa przyszła wiadomość od wystraszonego, ale za to kulturalnego stolarza. Jednak wystraszył się zakresu prac i odmówił.
Po obiedzie mieliśmy odebrać wreszcie Terenowego, w którym ponownie wymieniono włącznik szyb. Ale oboje zapomnieliśmy o tym, a Żona wypiła małe piwo i było po herbacie. To jej wymyśliłem, że jutro rano pan z rowerowego centrum, po przywiezieniu naszych rowerów, zabierze mnie do Powiatu i wrócę sobie spokojnie Terenowym. Bardzo mi była wdzięczna.
Dzisiaj fachowcy pożegnali się z nami na dwa tygodnie. Może to i dobrze?
Wieczorem znowu stosowałem MDWF i zasypałem tylko jedną skrzynię.
SOBOTA (20.06)
No i dzisiejszy wpis musi poczekać do następnego tygodnia.
Wizyta Kolegi Inżyniera była zbyt ważna, żeby potraktować ją po łebkach i tłumaczyć się zwykłym zmęczeniem i bólem kręgosłupa z powodu ślęczenia nad laptopem.
Ale o Po Morzach Pływającym wspomnę, żeby nie wylądował na samym końcu wpisu. Oczywiście, że zapomniał o całym bożym świecie. Po tylu miesiącach wody rzucił się na kamienie, których u nich, takich rozmaitych, pięknych okrąglaczków, nie brakuje. I z nich tworzy wymyślne konstrukcje, a to ogniska, a to różne wydzielone strefy do uprawy roślin, a to ścieżki. Piękne zdjęcia wysłał Żonie.
NIEDZIELA (21.06)
No i mamy Pierwszy Dzień Lata.
Nas przywitało lekko dżdżyście i trochę chłodno, nomen omen. A i tak nie przeszkodziło mi to usiąść nad stawem z porcją porannego twarożku. Aura otaczająca staw, czyściutka woda, zielenina pchająca się do niej ze wszystkich brzegów, cisza i spokój, w tym wewnętrzny, wprawiały mnie w dobry nastrój. Dodatkowo dwa stwory, żaba i kogut, mnie rozśmieszały. Żabę, oprócz standardowego, przeciągłego rechotu, wzięło na "wysublimowane" trele. Wyrzucała z siebie z dużą częstotliwością krótkie rechoty. Pięknie to nie brzmiało, a jednak...
A z oddali kogut piał maniakalnie, chociaż to już była przecież dziewiąta.
Oczywiście oba stwory potraktowałbym ze śrutówki, gdyby tak się zachowywały o trzeciej, czy czwartej nad ranem. Bo szacunku dla bardzo wczesnej pory dnia i dla innych współmieszkańców przecież nie mają. Na szczęście i dla nich, i dla mnie odległość, jaka ich dzieli od naszej sypialni, jest spora, no i nowe okna załatwiają sprawę.
Potem się rozpadało na dobre. To w tym deszczu, ubrany w polskie porządne kalosze i kurtkę przeciwdeszczową, brodziłem pośród traw wypatrując tryfidów. Wyraźnie dogorywają, ale jeszcze walczą.
Niestety reszta dzisiejszego dnia znajdzie się w następnym wpisie.
PONIEDZIAŁEK (22.06)
No i Krajowe Grono Szyderców jest w Pucusiu.
I judzi nas zdjęciami i drobnymi faktami.
To też zasługuje na szerszy wpis, więc dopiero za tydzień.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił jedenaście razy i wysłał jednego smsa, że dzwonił.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 22.44.