poniedziałek, 15 czerwca 2020

15.06.2020 - pn
Mam 69 lat i 197 dni.

WTOREK (09.06)
No i wczoraj miałem apogeum kryzysu psychicznego.

Z perspektywy dzisiejszego dnia mogę to stwierdzić z pełną świadomością i odpowiedzialnością.
Najpierw zostawiłem Żonę i Grubą Bertę w Nie Naszym Mieszkaniu, a sam przyjechałem do Wakacyjnej Wsi o 07.00. Czy to mogło mi się podobać? Otóż nie! A czy to dobrze na mnie wpływało? Otóż nie! Niby tak samo, jak zwykle, ptaszki śpiewały, ale czy te ich durnowate poranne  trele mnie cieszyły? Nie! Wkurzały mnie! Cieszyłyby mnie, gdybym śpiącą Żonę zostawił rano w sypialni, a sam z Grubą Bertą poszedł nad staw. A tak, owszem polazłem tam sam, ale jakoś tak bez sensu. Tłumaczyłem sobie, że tak jest boś niezwyczajny, bo na palcach jednej ręki możesz policzyć takie sytuacje, kiedy ty zostawałeś w domu sam, a Żona wyjeżdżała i co z tego? Zewsząd wiało obcością!

Obecność Basa i Barytona mogłaby mi pomóc na zasadzie wspólnego mianownika, takiego łącznika z "normalnym" życiem, ale jak to się miało odbyć, skoro oni zaanektowali naszą wspólną, Żony i moją, przestrzeń, wyprawiając na niej straszne rzeczy, dokonując gwałtu w postaci zaklejania wszystkiego co się dało czarną śmierdzącą folią i ryjąc w murze, tworząc olbrzymie w nim wyrwy, hałas i wszech obecny kurz.
Do tego stanu na pewno dołożyło się wyczekiwanie jutrzejszego dnia i przyjazdu ekipy z oknami. I, niechętnie przyznam rację Żonie, pierogi, czyli mąka. Stałem się po nich ociężały, nieswój i śpiący, ale coś przecież musiałem zjeść. Do pobliskiej restauracji pojechałem w pieleszach, tak wszystko miałem w dupie.

A dzisiaj przeszedłem apogeum kryzysu fizycznego. Czy to mogło mi się podobać? Otóż tak!
Przed 07.00 byli już Bas z Barytonem i Dziwny Hydraulik z pomocnikiem. Tak ich wszystkich naszło.
To od razu, bo mnie kilka dni temu prosił, zaprosiłem Sąsiada Muzyka, który miał interes do Dziwnego Hydraulika.
Sąsiada oprowadziłem po całym domu-budowie, żeby zobaczył ogrom prac i żeby mi było łatwiej wytłumaczyć się, dlaczego teraz nie możemy ich zaprosić z rewizytą. Oczywiście Sąsiad Muzyk mitygował mnie wykazując pełne zrozumienie sytuacji, ale wstępnie umówiliśmy się u nas na niezobowiązujące ognisko. Zresztą on też akurat u siebie dokonuje poważnej rewolucji logistyczno-remontowej.

O 09.30 przyjechała czteroosobowa ekipa z oczekiwanymi oknami.
W napięciu czekałem aż otworzą tylne drzwi auta. Bo klamka zapadła i jakie by nie były, należało je wstawić. Ale były piękne i szlachetne. Co tu dużo mówić - nie byle co!
Sympatyczni panowie, którym dobrze patrzyło z oczu, natychmiast zabrali się do roboty. Z ich szefem, brygadzistą, imiennikiem Hela i Po Morzach Pływającego, obszedłem tylko dom, on na szybach starych okien napisał nazwę danego pomieszczenia nadaną przez nas w trakcie zamówienia, taki wspólny kod, po czym wszyscy się tak zachowywali, jakby byli u nas z kilka razy. W ruch niezwłocznie poszły wiertarki udarowe, brechy i za chwilę starych okien nie było. Zawsze to podziwiam u prawdziwych fachowców. Bez sztucznych przygotowań, rytuałów i ceremonii, gadek i kawek, tylko trzask prask i po wszystkim.
Oczywiście nagła kulminacja 8. fachowców wprowadziła mnie w szok, ale zaraz potem dałem radę, bo uciekłem do Dużego Gospodarczego, gdzie zająłem się produkcją skrzyń, a jednocześnie byłem na zawołanie.
- Panie Inwestorze - kilka razy wołał do mnie przez okno brygadzista. - Czy może pan tu na chwilę przyjść?
To rzucałem pracę i przychodziłem, bo precyzyjne wcześniejsze pomiary ich szefa to jedno, drobne niespodzianki po wiertarkach i brechach to drugie, życie to trzecie i decyzja Pana Inwestora to czwarte.
Za którymś przyjściem udało się brygadziście mnie rozbawić.
- A jak pan myśli - zapytałem. - Czy dzisiaj zakończycie pracę, bo w waszym biurze powiedziano nam, że w razie czego zostaniecie na jutro?
- Tego to nigdy nie wiadomo.
Ale widząc moją zatroskaną minę dodał:
- No, nie, nie, postaramy się dzisiaj wszystko zrobić. - Najwyżej zostaniemy do oporu. - A pan jest do której godziny? - zapytał zaskakując mnie.
Wytłumaczyłem mu, że ja też jestem do oporu, zwłaszcza że tutaj mieszkam "na bieżąco". Rozejrzał się dyskretnie wokół, chociaż już od kilku godzin widział przecież ten teren budowy i popatrzył na mnie z niedowierzaniem upewniając się, czy aby nie robię jaj. Bo jaki inwestor mieszka z budowlańcami?
A my już tak trzeci raz - w Biszkopciku, w Naszej Wsi i teraz.
- Ale to już ostatni raz! - zakomunikowała Żona.
Zresztą Ale to już ostatni raz! powtarza od kilku tygodni.

Najpierw w ciągu dnia "zniknął" Dziwny Hydraulik, potem Bas z Barytonem, a o 17.30 panowie od okien. Uwinęli się w 8 godzin.
Z brygadzistą skontrolowaliśmy wszystkie. Przy każdym udzielił mi instrukcji obsługi, a przy trzech balkonowych dodatkowo pokazał, jak się je zamyka na klucz i otwiera, bo system jest dość wyrafinowany. Przy podpisywaniu protokołu zdawczo-odbiorczego przytomnie dodał:
- Radzę te drzwi balkonowe na razie wszystkie pozamykać, żeby przez nie nie chodzili budowlańcy.
I spojrzał na mnie przeciągle.
Facet wiedział, co mówił.
To, o czym mówił, doświadczyliśmy w Biszkopciku. Tam mieliśmy wstawione nowe drewniane okna z Sokółki, piękne, ale nie tak śliczne (ciągle nie mogę znaleźć właściwego określenia oddającego wygląd okien), jak obecne i jedne drzwi balkonowe prowadzące na taras. Jeden z murarzy, chłop na schwał i takoż tępy, pewnego razu dłonią wielką jak łopata i sękatą chwycił na naszych oczach za delikatną klamkę drzwi usiłując je otworzyć i wyjść na zewnątrz. Zanim się do niego rzuciliśmy, było za późno. Mechanizm już nigdy nie działał płynnie, a reklamować nie mieliśmy podstaw.
Żonę do końca mieszkania w Biszkopciku z tego powodu bolało serce.
"Za to" murarz ten nie umiał postawić zwykłego murku o podanej przez nas długości, co było istotne w stosunkowo małej kuchni. Co przyszliśmy kolejnego dnia z pracy, to murek był albo za długi, albo za krótki. "Za to" murarz ten potrafił wypić. To było widać i czuć.

W Dużym Gospodarczym w trakcie całej zadymy zrobiłem wszystkie (8 sztuk), dwumetrowe moduły do skrzyń, które będą stanowić u nich dłuższe boki. I na wytypowanym wcześniej, wspólnie z Żoną, miejscu zmontowałem jedną "na gotowo". Cacuszko. Zrobiłem zdjęcie i wysłałem Żonie, żeby się pochwalić.
...ale mnie wystraszyłeś!! - odpisała.
To najlepiej świadczyło, w jakim stanie była przez cały dzień. Bo co innego być na miejscu, choćby w najgorszym, a co innego być na metropolialnych rubieżach, z daleka od owego, kiedy to wyobraźnia jest nie do okiełzania i tworzy i podsuwa same czarne, stresujące scenariusze i wyolbrzymia w sumie proste, na tym miejscu właśnie, problemy. Stąd w międzyczasie przeprowadziliśmy dziesiątki rozmów co robią? i jak to wygląda? i jaka jest sytuacja?, i jeszcze więcej smsów. Przy czym w żadnym momencie wtedy jeszcze nie mogłem przysłać zdjęcia choćby jednego okna, bo ciągle w całości nie było gotowe.
I jak w końcu przyszło długo oczekiwane zdjęcie, na którym zamiast subtelnej i delikatnej, oliwkowej struktury okna zobaczyła kanciastą i brutalną, kolubrynowatą konstrukcję skrzyni, to czy można się dziwić reakcji?
- Noooo....nieźle to już wygląda... - znowu napisała widocznie ochłonąwszy po pierwszym szoku.
I za chwilę, kiedy już rzeczywiście i na spokojnie podziwiała:
- Jestem w szoku... Ale SUPER! 
A gdy pochwaliłem się, że to samo zdjęcie wysłałem Córci i Heli z propozycją, że taką jedną mogę jej zrobić, Żona odparła, że jestem namolny i się narzucam. Faktycznie, gdy byliśmy u Helów, już wtedy napastowałem Helę, że jedną taką permakulturową skrzynię jej zrobię, ale się wywinęła twierdząc, że to dla niej za duża i że nie wiadomo, co ona będzie hodować. Czyli inaczej, w białych rękawiczkach, Odwal się, facet!

Na obiad pojechałem, gdy Dom Dziwo opustoszał.
Nauczony doświadczeniem zjadłem obiad z minimalną ilością węglowodanów. To spowodowało, że wieczorem byłem niczym nówka nieśmigana i tylko rozsądek kazał mi iść spać.
Nad stawem uciąłem sobie cztery pogawędki.
Krótką z Konfliktów Unikającym, żeby potwierdzić ich przyjazd w czwartek, dłuższą z Żoną podsumowując dzień i omawiając Jak to będzie jutro? oraz z Córcią i Synem.

Z Żoną ustaliliśmy, że ta czarna folia, to wstrętne ohydztwo musi zostać zerwane. Co z tego, że Bas z Barytonem zadeklarowali, że oni przed swoim wyjazdem na urlop ją całą odkurzą. Oni przez dwa tygodnie będą się wczasować, a my w tej śmierdzącej folii popadać w depresję?!...

Córcia, która z Zięciem jest przed nami całe permakulturowe lata świetlne pochwaliła profesjonalizm pierwszej skrzyni i całego zamierzenia. A potem na deser wysłała zdjęcie Wnuczki. Czegoś (powinienem raczej powiedzieć kogoś, ale to by zmieniło wydźwięk) tak pyzowatego dawno nie widziałem. I to jej wgapienie się w smartfona... Ubawiłem się setnie.
Z Synem pogadałem bardzo długo.
Ale trudno się dziwić, skoro on głosuje na Bosaka, a ja na Biedronia. Ale wbrew pozorom rozmowa była super, fajna, sympatyczna i z humorem. Może dlatego, że znaleźliśmy wspólny mianownik. W pierwszym momencie, gdy się dowiedział, że byłem na rocznicowych obchodach u Bratanicy, miał pretensje, że go nie powiadomiłem i nie zabrałem, ale gdy mu powiedziałem, że w zasadzie całe tamto towarzystwo będzie głosować na Dudę, stwierdził:
- To dobrze, że mnie tam nie było!
Na początek lipca umówiliśmy się na ich przyjazd do Wakacyjnej Wsi i przede wszystkim na łowienie ryb. Ustaliliśmy też, że we wrześniu spróbujemy znowu zorganizować wyjazd z dwoma dziadkami.

ŚRODA (10.06)
No i od rana zrywałem folię.

Zacząłem zanim przyjechali Bas z Barytonem, żeby postawić ich  przed faktem dokonanym i żeby nie twierdzili, że po co, skoro będzie remontowany dół i szkoda podwójnej roboty, czyli powtórnego późniejszego oklejania podłóg.
Robota była ohydna z gatunku tych, których nie chciałbym w swoim życiu wykonywać. Nie dość, że wszystko trzeba było robić na kolanach, to folia trzymała bardzo dobrze i przy każdym brutalnym jej zerwaniu wzniecały się tumany kurzu. A potem taką syfozę musiałem składać na pół, znowu na pół i znowu, i znowu, i wynosić ładnie magazynując za Dużym Gospodarczym słusznie domniemując (domniemywując?), że ten szajs się jeszcze przyda, co potwierdzili Bas z Barytonem.
A gdy zerwałem dwie czarne kurtyny, wreszcie poczułem się lepiej. Obie chyba przydały się jak psu na budę, bo jedna odgradzała kuchnię od salonu, a druga wyimaginowaną część w kuchni, która stanowiła niby-spiżarnię, ale kurz i tak opanował wszystko. Efekt był taki, że ta pierwsza swoją olbrzymią, pionową i czarną płaszczyzną kilka dni mnie dołowała, a druga była tak dobrze oklejona przez Basa i Barytona, że drzwi lodówki stojącej w tejże niby-spiżarni otwierały się ledwo, ledwo tworząc taką szparę, przez którą musiałem wyciągać wiktuały wchodząc na szczyty zręczności, aby przez nią przecisnąć prawie w pionie talerz z zapasem twarogów. Dodatkowo nie mogłem dla ich i mojego bezpieczeństwa posłużyć się dwiema rękami, jak Pan Bóg przykazał, bo "po drodze" do lodówki stała zmywarka. Umiejętnie wbijała się w mój brzuch, a ja stojąc na palcach, wygięty w kabłąk i wyciągnięty jak struna jedną ręką się jej trzymałem dla złapania jakiej takiej równowagi, a tą drugą usiłowałem jednocześnie otworzyć drzwi lodówki (te nowoczesne mają taki specjalny zasysający system uszczelniania utrudniający otwieranie), nie dopuścić do ich natychmiastowego zamknięcia (te nowoczesne tak mają, żeby nie dopuścić do strat energii) i wyjąć talerz tak, żeby uniknąć katastrofy. Nic więc dziwnego, że obrzeża obudowy lodówki i jej drzwi były utytłane w twarożku, który codziennie przeciskałem przez szparę. A trzeba sobie uzmysłowić, że po odkrojeniu kawałka, resztę musiałem z powrotem wcisnąć do lodówki. Sam nie wiem, co było łatwiejsze?

Ale i tak miałem dobrze, bo za tą czarną kurtyną był mój azyl. Na zewnątrz łazili fachowcy, a ja mogłem sobie spokojnie, kameralnie kroić paprykę, cebulę, twarożek doprawiać i wymieszać, zrobić sobie kawę lub herbatę, bo i ekspres, i czajnik też za nią miałem. Wszystkie sztućce i talerze również i nie przeszkadzał mi fakt, że żeby do nich dotrzeć musiałem głęboko wciągać mój brzuch, na szczęście ostatnimi czasy mocno wyszczuplony, żeby przecisnąć się między ścianą a stołem, który swoim kantem szorował po ciele. No ale stół był niezbędny, bo wszystko na nim na stojąco, czując na plecach "przyklejoną" czarną, śmierdzącą chemicznie kurtynę, robiłem, a potem tylko odstawiałem kolejny brudny talerz lub kubek. Nie muszę mówić, że w tej ciemnicy miałem obstalowane oświetlenie.
Po wszystkim z talerzem pełnym pysznego twarogu i z kawą uciekałem nad staw, do drugiego azylu.
A co było z obiadami?
O ich przygotowaniu, a nawet odgrzaniu mowy być nie mogło. Stąd w poniedziałek w łachmanach, czyli pieleszach pojechałem do pobliskiej restauracji (5,7 km, 6 minut jazdy) usytuowanej w takim wypasionym centrum turystycznym zrobionym za unijne pieniądze i zamówiłem podwójną porcję pierogów nafaszerowanych rybą. Oczywiście im nie podołałem. To jeszcze pozostałe 5 sztuk miałem na wtorek na zimno na drugie śniadanie.
We wtorek znowu pojechałem do tej samej restauracji, ale postanowiłem uczcić koniec apogeum prac budowlanych i ubrałem się do ludzi, wyjściowo, mocno co prawda przykurzony, ale za to w znacznie lepszym nastroju. Pomny słów Żony, że po mące chce się spać (i tak po tych pierogach rzeczywiście było) zamówiłem szczupaka sous vide z ziołami, rosti ziemniaczane, chutney z pomidorów i kawę. Wszystko było tak pyszne i lekkie, że absolutnie muszę ją zaprosić.

Gdy dzisiaj przyjechali Bas z Barytonem, nawet specjalnie nie protestowali, że będą musieli dokończyć zrywania czarnej powłoki. Nie dość, że im to poszło wielokrotnie szybciej niż mi, to jeszcze Bas całość odkurzył tym swoim przemysłowym odkurzaczem, który jest niezwykle efektywny. Ma taką funkcję, która powoduje, że filtry w czasie pracy, na bieżąco "same" się czyszczą, wprawiane w drgania, jakby były trzepane.
Cała folia ładnie przeze mnie, a potem przez nich została złożona na pół, potem znowu na pół i znowu, i zmagazynowana za Dużym Gospodarczym  do przyszłego wykorzystania.

Zdążyłem tylko wytrzeć na mokro schody i podłogę w kuchni i w salonie i pognałem do Metropolii. Żonie zostawiłem na wysprzątanej kuchni tylko dwa garnki z dwiema pokrywkami, wszystko szczelnie okryte warstwą kurzu, żeby miała namiastkę tego, jak to wszystko wyglądało.
Byłem tak organicznie zmęczony, że w Nie Naszym Mieszkaniu musiałem się położyć, choćby na 0,5 godziny. Leżałem w takim półśnie, ale trochę się zregenerowałem, na tyle, że po prysznicu na chwilę mogłem pojechać do Szkoły.
A potem pozostało tylko zwrotne pakowanie się i powrót do Wakacyjnej Wsi.
Wieczorem byłem  już tylko zwyczajnie zmęczony, więc robota - odkurzanie sypialni (tam Basa nie wpuściłem) i wycieranie wszystkiego na mokro, łącznie z wszelkimi zakamarkami drzwi i różnych kątów, posuwała się do przodu.

CZWARTEK (11.06)
No i na dzisiaj mieliśmy zaplanowaną wizytę Córki Na Komunię Posyłającą i Konfliktów Unikającego.

Żona widząc wczoraj mój stan dosyć mocno sugerowała, aby wizytę odwołać, ale się zaparłem argumentując, że właśnie ze względów psychicznych jest mi potrzebna i że potrzebuję dla mojego zdrowia trochę oddechu.
Ledwo przyjechali, a już podnieśli larum O Boże, jak ty schudłeś!
Trudno im się dziwić, skoro nie widzieliśmy się, lekko licząc z rok czasu, a właśnie ten rok był tym, w którym zjechałem z wagą z 82 kg na 71. Zwłaszcza Konfliktów Unikający był lekko wstrząśnięty, bo zapamiętał mnie jako chłopa na schwał, a tu stała przed nim taka mizerota. Nawet wyraził troskę Ale ty nie przesadzaj, bo to wcale nie jest tak dobrze!, więc po pierwsze wszystko zrzuciłem na Żonę, a po drugie uspokoiłem ich, że jak tylko spadnę na 70 lub niżej, to natychmiast się za siebie wezmę i temu chudnięciu postawię tamę, i że będę żarł gluten i węglowodany co najmniej tak, jak Albercik sałatę w Seksmisji, gdy wreszcie udało im się z Maksiem wyrwać z kobiecej niewoli i dominacji.
- Ale czujesz się dobrze? - upewniła się z troską Córki Na Komunię Posyłająca.
Zamiast, niewdzięcznik, jej za to podziękować, czepiłem się pytając, czy przypadkiem za godzinę nie powinna sypać kwiatków na procesji. Choć młoda,  zdążyła mnie już poznać,  więc spokojnie odparła, że procesje są odwołane. Ale rok temu oczywiście były i bodajże starsza córka strasznie się rwała, żeby sypać, po czym, chyba przez upał, tak dostała w kość, że w tym roku odmówiła. A ponieważ weszła w wiek nastoletni, to wiadomo, że nie ma co z taką osobniczką próbować dyskutować.
Nawet nie wiedziałem, że procesje są odwołane. Jeszcze dzień wcześniej mówiłem Żonie, że jak taka będzie szła "naszą ulicą", to też sobie posypię. Mamy tyle pięknych pomarańczowych maków syberyjskich i olbrzymich, czerwonych tureckich, że żal byłoby nie wykorzystać i nie uświetnić tego święta, które jest świętem nakazanym (ciekawe, że we Włoszech obchodzone w innym terminie niż u nas; może ma to związek z tym, że oni są bliżej papieża?)
- Ani mi się waż! - warknęła.

Do tego wszystkiego przyjechała Pasierbica z Q-Wnukiem i Ofelią.  Jakiś czas temu z Q-Zięciem przyjęli słuszną strategię, że nie wszędzie, jako małżeństwo, muszą być razem. Jakie to mądre i oczywiście mało odkrywcze, chociaż Była Teściowa Mojej Żony była tym faktem nieco zbulwersowana. Bo jak to, tak bez męża?

No i stało się!
Konfliktów Unikający obkuty w łowieniu ryb od małego chłopca pokazał mi co i jak (dwie wędki zostawili Bas z Barytonem) i złowiłem samodzielnie, "od początku do końca", niezłego amura. Chciałem go z miejsca ukatrupić, ale naciski Żony (Teraz tego nie rób, przy dzieciach!), Pasierbicy (Jak ty tę rybę traktujesz?! Dzieci widzą!) i Q-Wnuka (Ja pomyślę życzenie, a potem wpuścimy ją z powrotem do wody) zmusiły mnie do ugięcia się.
- To ja bym chciał takie lego, co... - zaczął z przejęciem Q-Wnuk opisując szczegóły.
Wpuściłem gada do wody.
- I gdzie to lego?! - wykrzyknął Q-Wnuk rozglądając się wokół i szukając w trawie.
Szkoda, że takie nastawienie do życia mija tak szybko.
Tym razem Q-Wnuk nie dał mi popalić, chociaż dwa mecze na strzelanie bramek do dziesięciu musiałem z nim rozegrać. Jego energetyczny impet rozłożył się po prostu na więcej osób.
O Ofelii nie mówię, bo ta idealnie zajmuje się sama sobą. Wystarczyło jej dać 20. metrową taśmę do mierzenia, taką zwijaną, na korbkę, a do tego szufelkę, żeby dziecka nie było.
Oczywiście Konfliktów Unikający nałowił więcej ryb, ale akurat wszystkie były małe, więc siłą rzeczy z powrotem wylądowały w wodzie. Ale za każdym razem emocje - piski i wrzaski były.
Ryby okazały się być jednym z dwóch clou programu. Drugim było ognisko i kiełbaski.

Nie ukrywam, że z obecnością Konfliktów Unikającego wiązałem pewne nadzieje, nie tylko towarzyskie.
- Czułem, że za tym zaproszeniem coś się kryje... - usłyszałem, gdy poprosiłem o pomoc.
W trzy minuty przenieśliśmy na miejsce przyszłego montażu cztery dwumetrowe boki skrzyń, które zmontowałem w słynny "okienny" wtorek. A potem zabraliśmy się za zdjęcie z fasady budynku "pięknego" zdobnego koła, takiego ogromnego, starego, okutego metalową obręczą, wiszącego na dwóch metalowych płaskownikach, które było kiedyś częścią konnego wozu, a które dodatkowo przy ohydnie łuszczącej się farbie, pasowało swoją wiejskością do "australijskiej" elewacji, jak pięść do nosa. Swym wyglądem i dominacją kłuło w oczy. Zwłaszcza Żona nie mogła znieść tego widoku, ciężko za każdym razem wzdychając.
Oczywiście z mety chciałem się zaharować przygotowawszy Makitę z udarem, młot i pomniejsze narzędzia, zakładając że żartów nie będzie i że może we  dwóch damy radę. Już chciałem rozkuwać miejsca w cegle, gdzie płaskowniki były zamurowane, aby przygotować właściwy moment demontażu, gdy nadszedł Konfliktów Unikający.
- A nie lepiej najpierw zdjąć to koło z płaskownikowych zaczepów, a potem będziesz je sobie wykuwał?
Przyjrzałem się i faktycznie. Od razu, jak nie ja, głośno i werbalnie, z otwartą przyłbicą i z honorem, przyznałem, że gość ma zmysł inżynieryjny (inżynierski?) (w końcu studiował na Politechnice w Metropolii), a z kolei on, jak nie on, nie chełpił się wcale, że wpadł na takie oczywiste rozwiązanie i w ogóle przez resztę pobytu nie kłuł nim moich oczu. Zdjęcie koła zajęło dwie minuty, drugie tyle wykuwanie płaskowników, co czyniłem z sadystyczną satysfakcją, a najwięcej czasu zajęło oczywiście przygotowanie i sprzątanie narzędzi.
Tak więc wizyta Córki Na Komunię Posyłającej i Konfliktów Unikającego była pięknym połączeniem przyjemnego z pożytecznym z przewagą przyjemnego. Bo przyjazd Pasierbicy z Q-Wnukiem i Ofelią można by nazwać w pewnym sensie standardowym, roboczym, miłym i rodzinnym. Dzieci tak dostały w kość, że za rogatkami Wakacyjnej Wsi już spały w samochodzie.
A ja wieczorem pozwoliłem sobie na rzadki luksus położenia się do łóżka nie po to, żeby natychmiast ze zmęczenia zasnąć kamiennym snem, ale żeby delektować się taką sytuacją i poczytać sobie Kopalińskiego. Ciągle byłem na G, więc nic dziwnego, że to G w końcu mnie uśpiło.

PIĄTEK (12.06)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.

Od razu rzuciłem się na maila od PostDoc Wędrującej.
Wczoraj wieczorem w ramach "przybywania u mnie mądrości wraz z upływem lat", co pozornie wydawałoby się niemożliwe, a jednak, po wyjeździe Pasierbicy z Q-Wnukiem i Ofelią, a za chwilę Córki Na Komunię Posyłającą i Konfliktów Unikającego, przyznam, że przychodziła mi do głowy myśl, żeby coś porobić, ot tak "dla relaksu", np. zmontować kolejną permakulturową skrzynię, bo w końcu dzień jest długi. Ale rozsądek zwyciężył.
Trochę jeszcze tylko zamęczałem pytaniami Żonę, czy aby na pewno dobrze robię, że  tak wcześnie kładę się do łóżka starając się nimi usprawiedliwić, co  doprowadzało Żonę do ciężkich westchnień i przewracania oczami, aż w końcu o w pół do dwudziestej zaległem w łóżku nad Kopalińskim.
Obecnie, jak wspomniałem, jestem przy G, można powiedzieć nadal. Przy F byłem jeszcze w Naszej Wsi, czyli w prehistorycznych czasach, potem jakąś chwilę F mi towarzyszyło w Nie Naszym Mieszkaniu, by przejść tam w G. I to G trwa i trwa. Nawet Żona po kilku miesiącach przestała już pytać, "gdzie jestem", skoro wiadomo.
Nad G długo nie posiedziałem, bo łóżko zrobiło swoje. Zasnąłem od razu, a potem jeszcze wielokrotnie, wybudzany co jakiś czas przez muchy. Widocznie te potężne powierzchnie nowych okien je przyciągały, bo cholery strasznie się tłukły, zwłaszcza te ogromniaste, tłuste. Wstawałem więc wybudzony i z zimną krwią i satysfakcją je mordowałem stosując perfidną technikę pułapki z okiennych zasłon i miażdżenia. Kiedy się wydawało, że wszystkie ukatrupiłem, za jakiś czas pojawiała się jakaś kolejna pojedyncza małpa, mimo że drzwi do sypialni przezornie zamknąłem przed Żoną, która w kuchennej części domu syciła się pięknymi drzwiami tarasowymi trzymając je ciągle otwarte, co powodowało, że kolejny tabun much wlatywał i nie wiedzieć czemu akurat tłukł się u mnie, gdy ponownie spałem, chociaż miał pod dostatkiem innych okien i szyb.
Potem, gdy już zapanowała musza cisza (muchowa?), przyszła Żona zasłaniać na noc zasłony Bo nie przeszkadza  ci to światło? Owszem oślepiająca potężna tafla dawała po oczach, ale wystarczyło obrócić się do niej tyłem i można było spać. Zasłanianie okien to taki wieczorny rytuał Żony, do którego ja się nie pcham, bo wiadomo, że zrobię to źle i nieprecyzyjnie i że w którymś momencie w nocy może się przesmyknąć mikry promień światła, naturalnego lub sztucznego, a to dla niej byłoby niedopuszczalne i nie do zniesienia.  Zasłony, te same co poprzednio, prowizoryczne, nie mogliśmy po wymianie okien z powrotem na chama przybić do nich gwoździami, więc Żona wymyśliła system z wykorzystaniem trzech dziur w ścianie (spadek po Pozytywnej Maryi) i sznurka, a ja od siebie dołożyłem kołki rozporowe, haczyki i wykonawstwo.  Cały system za jakieś 10 zł wliczając w to wiszące szmaty z lumpeksu i nie licząc naszej robocizny.
Zostałem wybudzony kolejny raz, ale to mi zupełnie nie przeszkadzało. Pamiętam, że nawet porozmawiałem z Żoną, tylko nie pamiętam, o czym, bo zaraz znowu zasnąłem.
Dopiero na poważnie się rozbudziłem, gdy przyszła ostatecznie komunikując, że  PostDoc Wędrująca wysłała maila i to ze sporym tekstem i zdjęciami, co u niej jest rzadkością, a na messendżerze (Messenger'ze?) dodała żeby było co czytać przy 2K+2M. Znaczy, że czyta, a to zawsze jest miłe dla blogera.
- Prześlę ci na twoją pocztę. - rozbudziła mnie kompletnie. - To sobie rano poczytasz.

Rzeczywiście PostDoc Wedrująca swoim długim tekstem uzupełniła wreszcie braki w naszej wiedzy.
Na przykład ciekawie umykała przed koronawirusem. Udało jej się wyjechać do Włoch kilka dni przed, zanim w Chinach, 16. stycznia, zaczęły się drakońskie obostrzenia. Potem poleciałam do Polski zanim zaczęło się we Włoszech. W Metropolii musiała jednak już zostać dłużej o 3 tygodnie względem tego, co planowała. To czas ten wykorzystała na urządzenie mieszkania, które teraz stoi puste, ale które daje gwarancję, że przynajmniej jak przyjedzie w dowolnej chwili, nie będzie musiała mieszkać u rodziców, do których nic nie ma, ale jednak. Do Chin wróciłam, jak w Europie było jeszcze spokojnie, a w Chinach zaczynała się normalizacja, dzięki czemu miałam tylko 14 dni kwarantanny domowej... No a jeszcze ciut później Chiny zamknęły granice dla cudzoziemców całkowicie....Tak że teraz jestem w Chinach, jest tu OK, ale nie bardzo mogę wrócić do Polski, a jeśli bym wróciła, to bym nie mogła wrócić do Chin.
Niezła kołomyja.
Ale PostDoc Wędrująca ma co robić, bo po restrykcjach zaczęli na uczelnie wracać studenci, również u niej, w Szanghaju, bo jest sezon obron. Odbędą się one jednak w trybie online.
Skąd ja to znam?

Wszystko to było jednak nic, mieściło się w życiowych standardach. Ale podpis PostDoc Wędrująca (50 lat i 82 dni) mną wstrząsnął. Wiem, że znamy się 20 lat, ale jak się dopiero nad tym faktem zatrzymam i zastanowię. Czyli że nie ma cudów, skoro ją poznałem jako świeżo upieczoną trzydziestolatkę (dokładnie widzę i nadal czuję ten moment i miejsce - lato, gorąco, już ciemno, Rynek w Metropolii, kawiarniany ogródek i charakterystyczny szum tworzony przez setki, tysiące(?) ludzi). Dla mnie jednak, mimo upływu tylu lat, taką pozostała.
Ta liczba, 50,  strasznie kłuła w oczy. Żeby mi coś takiego zrobić z samego rana?! Rozbudziła mnie znacznie lepiej niż standardowa poranna kawa.

Dzisiaj zrobiliśmy zaplanowany wypad do Powiatu i do Naszej Wsi.
W Urzędzie Gminy, dzięki uprzejmości i sprawności dwóch pań, sprawę podatku od mieszkania w Pięknym Miasteczku oraz naniesienia stosownych zmian w CEIDG w związku ze zmianą miejsca zamieszkania załatwiliśmy błyskawicznie. Jeszcze szybciej poszło nam w Urzędzie Skarbowym. Wystarczyło wrzucić do skrzynki - urny, nomen omen, korektę PIT-u 39 związanego ze sprzedażą Naszego Miasteczka, bo należało wpisać adres zamieszkania obowiązujący na dzień sprzedaży, czyli Naszą Wieś, a my, jak debile, wpisaliśmy aktualny, Wakacyjną Wieś. Sympatyczna pani z US natychmiast tę niewłaściwość wyłapała i telefonicznie nas o tym powiadomiła.
Chcieliśmy odebrać Terenowego, ale bidulek musi jeszcze poczekać przycupnięty z boku warsztatu, bo reklamowany przełącznik służący otwieraniu okien nie dotarł. Za to dotarł tylny klosz do Inteligentnego Auta, który mechanik wymienił w trzy minuty, mimo że akurat miał śniadaniową przerwę. Teraz to jest prawie nówka nieśmigana bo i przednia szyba wymieniona, i tylny klosz, i wypolerowane wszystkie ryski na lakierze. Gdyby tylko chciało mi się go umyć, wyczyścić w środku i napachnić...
U Sąsiadki Realistki i Sąsiada Filozofa zabawiliśmy jak zwykle w czasie picia jednej sypanki i odebraliśmy kolejną porcję twarogu i jaj, a w drodze powrotnej kupiłem buty robocze, te czeskie, najlepsze, wkręty do skrzyń, bo dotychczasowe ich przygotowania pożarły już większość i dwie płyty styropianowe. Baryton zrobił z nich prowizoryczne osłony na framugach okien, bo serce by nam pękło, gdyby coś się z nimi przy otwieraniu stało.
W Powiecie zrobiliśmy też pierwszą przymiarkę do zamówienia wewnętrznych parapetów, czego w ogóle nie planowaliśmy i nie przychodziło nam to do głowy oraz prozaicznie kupiliśmy kiełbasę i inne wiktuały okołogrillowe na jutrzejszego grilla. Przyjeżdża Teściowa ze swoimi znajomymi, małżeństwem z trzema synami.

Wieczorem skończyłem drugą skrzynię. Wystarczyła tylko drobna pomoc Żony (With a little help from my friends) - przytrzymanie dwa razy, żeby robota śmignęła. I posadziłem bez od Heli, jedyne drzewko w przyszłości na naszym niedużym przydomowym trawniku a la pole golfowe.
O kładzeniu się do łóżka myślałem z prawdziwym przerażeniem. Jeszcze dwa dni temu klejenie się samego siebie do siebie w łóżku jakoś zniosłem, wczoraj było gorzej, a dzisiaj ta myśl była nie do zniesienia. Fizyczna praca i panujące w ostatnich dniach wysokie temperatury spowodowały, że się mocno nadpacałem i nadpociłem. A z tego zaczęło mi się kleić w wewnętrznej części stawów łokciowych, kolanowych, barkowych, między udami i na karku. Straszne! To jest chyba ten sam objaw, co przy woderach obłapiających mnie i sięgających do sutek. Nie do zniesienia!
Zwykłą higienę pomijam, bo człowiek w oczywisty sposób się brudzi i poci, a zwłaszcza na wsi to jest normalne, więc gdyby tylko to, nie byłoby problemu.
Życie uratowała mi Żona. Wodą ogrzaną w garze na kuchni polewała moje mocno wychudzone ciało, stojące w wannie w dolnej łazience, a ja odżywałem. A przy okazji naszły mnie niewesołe refleksje. Wykąpałem się w góra 10. litrach wody. A co by było, gdybym miał prysznic? Ile by wtedy poszło w kanał na darmo wody? A ile jej codziennie zużywa Ta Od Ablucji?  Jak to przemnożymy przez... Straszne!

Na deser Żona pokazała mi na FB, jak Kobieta Pracująca zaprasza na spotkanie z naszym prezydentem. Łudziliśmy się, że może jednak nie, że może będą głosować inaczej, ale nasze nadzieje zostały rozwiane. No trudno, trzeba się z  tym pogodzić, bo przecież ich lubimy i zależy nam na tej znajomości. A że mają taką drobną przywarę?... Kto ich nie ma?
Położyliśmy się przed 23.00. Jak na nas baaaardzo późno.

SOBOTA (13.06)
No i na dzisiaj rano nastawiłem smartfona aż na 07.30.

I co z tego, skoro już przed siódmą nie mogłem spać. Może ta wizyta Teściowej tak mnie nakręciła, nie wiem.
Bo żartów nie było. Jak w tym dowcipie:
- Tato - pyta syn wchodzący w dojrzały wiek. - Czym się różni <wizyta> od <wizytacji>?
- No, wiesz synu, jak by ci to wytłumaczyć... - Jak my idziemy do babci, to jest to wizyta, a jak babcia przychodzi do nas, to jest to wizytacja.

Popędziłem więc w te pędy do altany, żeby ją odkurzyć, powycierać stół oraz siedziska wiedząc, że tam będzie się koncentrować całe życie towarzyskie i że tam będzie przesiadywać Teściowa ze względu na zapowiadane upały. Podobnie było w czwartek, ale czy wtedy komuś to przeszkadzało lub czy w ogóle ktoś to zauważył? Wiadomo, wieś, kurzy się, są pająki, pyłki roślin, itd.
Dodatkowo na wizytację kupiłem specjalne metalowe widelce do pieczenia kiełbasek na ognisku, takie na długim metalowym "kiju", bo dotychczasowy system przestał być zabawny. Kijek z nadzianą kiełbasą potrafił, na skutek nieuwagi, przepalić się na swojej końcówce i cała oczekiwana kiełbasowość wpadała w ogniowe trzewia będąc tam spaloną bezpowrotnie.
Spotkanie udało się nad podziw nie licząc okropnego faktu, gdy wędkowy haczyk wbił się w łapę Grubej Bercie i ta zaczęła z nim uciekać ciągnąc za sobą kilometry żyłki. Jakimś cudem udało się Żonie ją przywołać, a ja wyzwoliłem ją z pęt, ale przy tym, w stanie bliskim histerii, nie zważając na nic nadepnąłem na wędkę naszego gościa, która nie wytrzymała ciężaru mojego ciała, mimo że wychudzonego, i pękła na pół. Gość wykazał niezwykłą siłę spokoju i zrozumienie. Zresztą przez całe spotkanie nic nie było w stanie go ruszyć, zdenerwować lub wzburzyć. Emanował spokojem, chęcią pomocy we wszystkim i naturalnym zainteresowaniem tego, co tu robimy. I ciągle starał się nam doradzać, bo okazało się, że jest z branży budowlanej i że się zna. Nawet przez moment mieliśmy z Żoną pomysł, aby wejść z nim we współpracę i żeby równolegle ze względu na czas zlecić mu inne prace niż te, które wykonują Bas z Barytonem, ale po zastanowieniu się, odstąpiliśmy od tego zamiaru. Bo na pewno jest rzetelny, punktualny, solidny i tym wszystkim, plus swoim sposobem bycia i empatią, błyskawicznie by nas wykończył. Nie po to przez tyle lat przyzwyczajaliśmy się do określonego wizerunku fachowca, żeby teraz, przy trzecim poważnym remoncie, przeżywać taki stres i przyzwyczajać się do nowego, który mógłby nas zagłaskać. Nie chcę przez to powiedzieć, że Bas z Barytonem są niesolidni, nierzetelni, niepunktualni i że nie znają się na swoim fachu. Broń Boże! Ale mają swoje drobne wpadki, co czyni ich bardziej ludzkimi.

Przebojem i hitem spotkania było oczywiście wędkowanie. Nawet panie, z wyjątkiem Żony, która potrafi zawsze wyalienować się z rozentuzjazmowanego tłumu, godzinami trzymały wędki usiłując bezskutecznie coś złapać. Mnie przez kilka godzin udało się złapać jednego amura, który poszedł pod nóż i jednego okonia, który, jako zbyt mały, odzyskał wolność. To wszystko wiedziałem od naszego gościa, który i w tych sprawach był oblatany. On oczywiście nałowił najwięcej ryb, ale zatrzymał tylko jedną i to na moje wyraźne życzenie, bo reszta była ewidentnie niewymiarowa. No, gdybym ja w przyszłości miał tak postępować, to tych amurów w życiu się nie pozbędę i stawu nigdy nie zasitowię i nie zanenufaruję.
W sumie spotkanie po stronie szkód się zbilansowało, bo chłopaki "w odwecie" za zniszczoną przeze mnie wędkę mocno sfatygowali pompkę do pompowania piłki. Za to po stronie zysków mogę odnotować fakt, że aby złowić de facto jedną rybę, strawiłem nad durnym kijem kilka godzin i wcale się nie denerwowałem przywoływanymi w myślach słowami Konfliktów Unikającego, który w czwartek co rusz powtarzał: - Człowieku, tutaj to ty masz prościznę. - Nawet wędki nie będziesz potrzebował. - Wystarczy podbierak, tyle jest ryb i tak biorą!

Po odjeździe gości wreszcie się normalnie zrelaksowałem. Zmontowałem aż dwie skrzynie, ostatnie. Bo i dzień czerwcowy długi, i przyjemny chłodek, no i chęć odreagowania po "szaleńczym" braniu ryb.
Widok czterech skrzyń był piękny. Taki użyteczny profesjonalizm.

NIEDZIELA (14.06)
No i dzisiaj o 09.00 wyjechałem do Metropolii.

W Nie Naszym Mieszkaniu cywilizacyjnie się odgruzowałem, ubrałem spodnie rurki, białą koszulę i marynarkę i włożyłem moje ulubione sztyblety. A co?! W końcu niedziela i ludziom trzeba się pokazać.
Tymi ludźmi byli portier, Zastępca Dyrektora, wykładowczyni i słuchacze.
W Szkole zabawiłem godzinę omówiwszy tryb zakończenia nauki, obrony prac dyplomowych, które zaplanowaliśmy na drugą połowę sierpnia, płatności, które przez koronawirusa uległy zmianom i szereg drobnych spraw organizacyjnych. Przeprowadziłem jeszcze tylko drobną papierologię, a tę sporą, przygotowaną przez księgową, zabrałem do Nie Naszego Mieszkania, bo w Szkole ostatnio siedzieć nie lubię.
Z powrotem byłem już w południe.
Na boczku przywiezionym z Wakacyjnej Wsi zrobiłem sadzone na czterech i zakomunikowałem Żonie, że idę spać i że włączam tryb samolotowy, żeby mnie jakiś rodzinny lub znajomościowy oszołom nie budził i żeby się nie denerwowała moją ciszą.
Podsunąłem Żonie myśl, że może ja raz na tydzień lub na dwa będę przyjeżdżał na nocleg do Nie Naszego Mieszkania. To mógłby być sensowny sposób na oderwanie mnie od tych wszystkich konieczności, pracy i/lub odpoczywania, które w Wakacyjnej Wsi są ze sobą w wewnętrznej sprzeczności i nawzajem sobie przeszkadzają. A tu, zamknięty w "kratach" Nie Naszego Mieszkania, mogę sobie pospać, popisać i mieć zabrane ciągoty do robienia czegokolwiek.
Żonie pomysł bardzo się spodobał. Niczego więcej nie skomentowała i nie dodała, ale wiem, że i ona mogłaby wtedy robić sobie wszystko swoim rytmem i w swoim czasie nie poddawana mojej natarczywej obecności i, np. w spokoju oddawać się swojemu ostatnio ulubionemu zajęciu, czyli siedzeniu w kuchni i patrzeniu na ogród poprzez piękne dwuskrzydłowe drzwi balkonowe ze szprosami, wszystko w kolorze oliwkowym (RAL 1020). Najlepiej, jak oba skrzydła są zamknięte i w niesamowity sposób swoim kolorem i panoramicznością dzielą i łączą jednocześnie oba światy - świat domu i świat ogrodu, ze świadomością, że w każdej chwili, jednym ruchem ręki, można je połączyć i że wtedy nawzajem będą się przenikać.
Wiem, że to magia, bo jej doświadczam w przelocie, no ale ja na taką celebrację nie mam czasu.

Ciężko się zdziwiłem, gdy po dwóch godzinach smartfon wyrwał mnie ze snu.
Nastawiłem budzenie pro forma, bo było przecież wiadomo, że po pierwsze obudzę się sam, a po drugie szybko. Wyraźnie jednak musiałem w końcu odespać cały tydzień - montaż okien, plątanie się po domu tylu fachowców, źle przespane noce, wizyty gości i wszelkie apogeum (apogeumy? - bo było ich kilka; może się ta forma przyjmie, chociaż teraz wygląda i jest słyszalna idiotycznie, jak kiedyś w wielu muzeach albo spośród kilku gimnazjów) oraz wczorajsze dwie skrzynie.
Przez pół godziny nie mogłem zwlec się z łóżka nasłuchując i analizując niedzielne odgłosy wydawane na górze przez Złamasa w ramach chałupnictwa. Tak to przynajmniej nazywało się w czasach komuny, bo ten jego upierdliwy łomot raczej nie można nazwać home office'em albo pracą online, a po polsku zdalną. Dobiegały mnie takie precyzyjne i wielokrotne popukiwania, delikatne szlifowania, jakby dopasowywanie detalu do większej części lub całości, po czym brutalne szuranie po parkiecie nóg odsuwanego krzesła (widocznie odkładał to coś na pieprzoną półeczkę, jakby jej nie mógł mieć pod ręką) i ten sam łomot, po jego przysunięciu do stanowiska pracy. I z powrotem - popukiwania i szlifowanie, szuranie krzesła, itd. Na końcu zmyliło mnie skrobanie, bo nie za bardzo wiedziałem, do czego je przypisać i nie za bardzo pasowało mi do wyobrażonego sobie przeze mnie stanowiska pracy i czynności. Tym bardziej, że gdy wstałem, skrobanie rozlegało się tuż nade mną w toalecie, a gdy przeszedłem do łazienki również, w kuchni było też obecne i w pokoju. Tak to w bloku niesie.
Już słyszę Żonę No, ty byś się do mieszkania w bloku to nie nadawał!
Jak zwykle ma rację.
Teraz będę czekał na wieczór i na ablucje Tej Od Ablucji.

PONIEDZIAŁEK (15.06)
No i jednak ablucji nie słyszałem.

Chyba ich nie było, przynajmniej do 23.18.
W Szkole Nową Sekretarkę zarzuciłem niestrawnymi bzdurami z RODO, a sam po załatwieniu spraw księgowych, wyszedłem wcześnie, żeby zrobić zakupy, być na poczcie (wysyłałem do Stolicy kolejną korektę rozliczeń dotacji) i spakować się w Nie Naszym Mieszkaniu.
W domu byłem trochę po czternastej.
Ciekawe, że dość szybko mój powrót lekko naruszył równowagę Żony, która ledwo co ją zdążyła osiągnąć korzystając z mojej nieobecności. A wystarczyło tylko kilka moich pytań, no i fakt, że kilka razy pozwoliłem sobie wyrazić zdziwienie.
- Wiesz, a może my powinniśmy mieszkać oddzielnie? - Jedno na górze, a drugie na dole? - Przecież mieszkanie jest takie duże...
- To ty chyba na dole. - podchwyciłem uczynnie. - Bo chciałabyś gotować no i przede wszystkim mieć ten piękny widok na taras i ogród.
Żona zaczęła potakująco kiwać głową, ale zaraz się zreflektowała.
- Ale ty tam, na górze, miałbyś balkon i ja bym ci zazdrościła. - To może zróbmy tak, że będziemy mieszkać na dole i na górze oddzielnie, ale na przemian, raz ty, raz ja. - A umawiać się będziemy tylko na wspólne spacery nad staw z psem. - To może w tej sytuacji nie likwidujmy górnej wiejskiej kuchni?
- Tak, czy owak - odparłem. - Gdybym mieszkał na górze, to mogłabyś od swojej strony zamykać drzwi na schodach, żebym do ciebie nie przyłaził. - Tylko od czasu do czasu przynosiłabyś mi jedzenie, ale stawiała na jakimś stoliku przy drzwiach, bo na podłodze byłoby głupio.
- A ja bym od czasu do czasu ciebie wypuszczała, żebyś na przykład coś porobił przy permakulturze.
Oboje zgodnie pokiwaliśmy głowami. Nie pierwszy raz okazało się, jakim jesteśmy małżeństwem. Zdolnym sprostać niekonwencjonalnym wyzwaniom.

Po Morzach Pływający nie odezwał się wcale. Wyraźnie w tej swojej Głuszy Leśnej zachłyśnięty piękną przyrodą i porą roku zapomniał o całym bożym świecie. Patrzeć tylko, jak przy każdym tygodniowym wpisie wyląduje na jego samym końcu w wyliczance W tym tygodniu Po Morzach Pływający nie odezwał się ani razu. I to w trzeciej pozycji, za karę, ale przynajmniej alfabetycznie.



W tym tygodniu Bocian zadzwonił siedem razy.
W tym tygodniu Berta szczeknęła raz. Niestety pod moją nieobecność, ale Żona słyszała.
Godzina publikacji 23.49.