Mam 69 lat i 190 dni.
WTOREK (02.06)
No i wyraźnie przekroczyłem połowę roku.
Czyli jestem już uprawniony do mówienia, że mam 70 lat? Nawet tacy pigularze, dokładniccy, jak ja, nie będą w stanie doczepić się tej arytmetyki. Świadomie używam słowa arytmetyka dla zobrazowania prostego w końcu obliczenia, którym na pewno posługiwali się już Babilończycy. Nie śmiałbym użyć dla oczywistego jego prymitywizmu słowa algebra (arabski - al-dżabr) jako jednego z działów matematyki, bo by jeden z jej ojców, perski matematyk (IX wiek) Muhammad ibn Musa al-Khwarizmi (od tego nazwiska pochodzi angielskie algorytm) przewrócił się w grobie.
A jeszcze tydzień temu mogliby mi kłuć w oczy obecnym rokiem przestępnym i uwypuklać fakt, że przecież 366:2=183.
Dzisiaj wyrwałem "ostatnie" gotyckie tryfidy. Cudzysłów wziął się stąd, że nie mam złudzeń. Wiadomo, że pojedyncze sztuki mogły się gdzieś przesmyknąć. Bo w tych chaszczach było z nimi, jak z grzybami. Wracając tą samą drogą, którą przed chwilą szedłem, odkrywałem kolejne, wcześniej niezauważone, tak sprytnie zakamuflowane. Poza tym nie łudzę się, bo wiem, że bydlaki będą odrastać, ale wtedy już na bieżąco dostaną w czapę. Mój wzrok bardzo się na ten kształt i sposób wyrastania uczulił.
Sumarycznie w ciągu tej antygotyckiej kampanii uzbierałem z dziesięć kopiastych taczek. A wczoraj musiałem ją zakończyć, bo przystąpiłem do kolejnych prac.
Po żmudnym i dokładnym (w trakcie aż dwóch Pilsnerów Urquelli) przeczytaniu instrukcji obsługi, które były debilnie przetłumaczone i zawierały koszmary językowe i błędy formalne, i po przebrnięciu ostrzeżeń, żeby chować kosiarkę i podkaszarkę przed dziećmi, a samemu nie wkładać palców w wirujące części i pamiętać o wyciąganiu po pracy kabla z gniazdka, chociaż kupiliśmy przecież urządzenia akumulatorowe, przystąpiłem do pracy. To znaczy najpierw naładowałem akumulatory. Musiałem konsultować sprawę z Basem, bo opis, który LED kiedy ma błyskać, czy ciągle, czy przerywanie i czy na mieć kolor zielony lub czerwony i co to wtedy oznacza, był tak niejasny, że bałem się, że na wstępie akumulatory zniszczę, a przynajmniej zmniejszę ich sprawność lub skrócę ich żywotność.
Wreszcie rozpocząłem koszenie.
No to była duża przyjemność. Podstawowa taka, że nigdzie nie było kabla, który zazwyczaj plącze się pod nogami i zdarza się, że wpadnie pod ostrza. Wtedy następuje koniec koszenia, bo zasilania brak. Miałem tak kilka razy w Naszej Wsi.
Druga to napęd. Żona namówiła mnie do tej wersji, chociaż byłem do niej zrażony. Swego czasu raptem przez kilka godzin miałem do czynienia ze spalinową kosiarką z napędem i to był dla mnie duży dyskomfort, bo nie dało się nią swobodnie manewrować pośród krzaczastego labiryntu. W Wakacyjnej Wsi mamy trochę inną sytuację. Jest się gdzie rozpędzić, zwłaszcza że ustaliliśmy inną filozofię koszenia. Mają zostać nieskoszone spore połacie łąki, gdzie panuje barwne królestwo różnych polnych kwiatów, np. niezliczonych maków i innych, których nie umiem nazwać, które przyciągają pszczółki, motyle i świerszcze. Kosiłem więc bez zbędnego meandrowania i mogłem nawet przesunąć dźwignię prędkości koszenia z oznaczenia żółw na gepard. Tak się domyśliłem, bo gepard jest najszybszym lądowym zwierzęciem na świecie, a za kosiarką natychmiast musiałem iść dziarskim krokiem na tyle, że od gepardowej prędkości się spociłem.
Trzecia to hałas. Ta Gepardowa wydziela go znacznie mniej niż poprzednia elektryczna zasilana kablem. No i nie bez znaczenia była też szerokość koszenia - 46 cm.
Do minusów, ale niekoniecznie, mógłbym zaliczyć stosunkowo małą pojemność akumulatorów, przy której jednorazowo kosi się do 350 m2. Po mniej więcej takiej połaci wstawiłem drugi, naładowany, i mogłem kontynuować, a poza tym "wymuszoną" przerwę wykorzystałem na łyk Pilsnera Urquella. Zresztą konieczność wzmacniającego łyku zaczęła się natychmiast pojawiać przy każdorazowym opróżnianiu kosza. I tu okazało się, że wśród listy spraw niezbędnych do załatwienia pilne stało się zrobienie kilku urquellowych stacji, takich miejsc-półek usytuowanych w różnych drzewnych zakamarkach, w strategicznych miejscach, gdzie mógłbym postawić butelkę. W przyszłości kosza będę używał tylko na trawniku w okolicach domu, żeby do środka nie nanosić trawy, a na pozostałym terenie trawa będzie albo wyrzucana bocznym wyrzutem, albo mulczowana. Ale i wtedy oczywiście stacje się przydadzą.
Pod wieczór zabrałem się za podkaszarkę.
Ideę koszenia żyłką miałem obcykaną z Naszej Wsi. I znowu wystąpiły różnice.
Tamta była spalinowa, a silnik, z racji jej wielkości, miałem tuż za sobą, z tyłu głowy. Przy pierwszym koszeniu oczywiście zbagatelizowałem konieczność nałożenia słuchawek na uszy, więc wieczorem tego dnia, po półtoragodzinnym koszeniu, i jeszcze rano dnia następnego bolały mnie one tak fizycznie i chyba po raz pierwszy poczułem, że jest w nich błona bębenkowa. U tej akumulatorowej jedynym dźwiękiem dobiegającym do uszu był świst koszonej zieleniny, kojący i dający satysfakcję, zwłaszcza gdy żyłka kładła pokotem wszelkie tryfidy.
Różnica leżała oczywiście również w wadze. Akumulatorowa nie wymagała do pracy żadnych kamizelek i szelek pozwalających utrzymać na sobie ciężar tej spalinowej.
Jedna i druga wytwarzała jednak drgania. A w instrukcji obsługi wyczytałem dopiero teraz, po 13 latach koszenia żyłkową kosą, że może się pojawić przypadłość zwana wtórnym objawem Raynauda (Maurice Raynaud - francuski lekarz żyjący w XIX wieku). W instrukcji niczego więcej nie napisano, żeby nie straszyć widocznie klientów i żeby był zbyt, więc wnikliwie doczytałem sobie sam. Otóż jest to napadowy skurcz tętnic w obrębie rąk objawiający się bladością palców i odrętwieniem rąk. Widziałem zdjęcie rąk osoby z objawem Raynauda i mogę powiedzieć trawestując powiedzenie, że 1 obraz wystarczył za 1000 słów Żony.
Współczesne urządzenia wytwarzające wibracje posiadają systemy antywibracyjne (są też specjalne rękawice), ale nie mogę go przecież wymagać od amatorskiej w końcu podkaszarki. Zresztą, jak napisał jeden z forumowiczów, najlepszym systemem antywibracyjnym jest robienie sobie przerw w pracy. Stąd przez przypadek okazało się, że zbawieniem dla mnie jest pojemność akumulatora tylko 2 Ah. Przy nim podkaszarka stosunkowo szybko przestaje podkaszać. Aż strach pomyśleć, co by było, gdybym zamówił akumulator, taki, np. 4 Ah?! Już po tym 2. Ah dłonie latały mi tak, że bałem się, że nie utrzymam butelki Pilsnera Urquella.
Dzisiaj napisał Po Morzach Pływający.
Dzień dobry (Nie w jego stylu. Wyraźnie wraca do cywilizacji - dop. mój)
Siedzę na pustym lotnisku i jest dziwnie.
Cisza, żadnych hałasów, krzyków i zapachów z kawiarni lub restauracji.
Wszyscy w maskach niespiesznie się poruszają.
Odprawa paszportowo-biletowa oraz przejście przez bramki zajęły mi 5 minut.
W tym przypadku lubię wirusa!!!
Wczoraj było 26 stopni ciepła a dzisiaj pada deszcz co minie bardzo cieszy ponieważ na lotnisku nie pracuje klimatyzacja.
Siedzenia odpowiednio oznakowane w taki sposób że żaden z oczekujących nie siedzi obok siebie.
Spokojnego dnia
PMP (pis.oryg.)
Znaczy wraca w domowe pielesze. Przy okazji: pielesz - niegdyś oznaczało nic innego jak fatalne ubranie, łachman.
ŚRODA (03.06)
No i dzisiaj rano niepotrzebnie zdenerwowałem Żonę.
W trakcie jej świętego 2K + 2M (przypomnę: Koszula + Kawa i Milczenie + Myślenie) zagadałem w dobrej wierze:
- A wiesz, dobrze że nie pospieszyliśmy się z tym kupnem pieców. - Oni cenę naliczają według aktualnego kursu euro, a teraz złoty z powrotem zaczął się umacniać. - Możemy "zarobić" na kursie może nawet i z dwa tysiące.
I miałem za swoje.
- Życie mi się kończy, symbolicznie, w sensie z górki, a ja ciągle żyję w stresie! - Tak nie może być! - Żona natychmiast się uniosła.
Starałem się złagodzić jej wypowiedź pytając słowami bohatera jednego z filmów, którego często cytujemy, Czy to są słowa piosenki z lat osiemdziesiątych?, ale nie pomogło.
- To że "zarobimy" na kursie nie powinno być dla mnie ważne! - Ważne powinno być, abym żyła w higienie psychicznej, a nie żebym trzęsła się nad kursem walut!
No normalnie strach się odezwać!
Do południa odebrałem drewno z tartaku.
Miało być już wczoraj, ale czy to w Pięknej Dolinie komuś przeszkadzało, że nie było? Nawet mnie to nie dotknęło, zwłaszcza że do tartaku mam 2 minuty jazdy Terenowym.
Deseczki i beleczki czekały pięknie ułożone, wiec w tym samym stylu ułożyłem je w Dużym Gospodarczym. Natychmiast zaczął wszędzie unosić się piękny, żywiczny zapach.
Po południu pojechaliśmy do Sąsiedniego Powiatu via Powiat.
Były dwa preteksty.
Wymyśliłem, że te beleczki/słupki/krawędziaki będące głównym elementem wzmacniającym permakulturowe skrzynie muszą być mocno zakotwione w ziemi i jednocześnie w miarę od niej odizolowane, żeby jak najdłużej opóźnić proces butwienia i gnicia od spodu. Kiedyś w Naszej Wsi użyłem takich kotw jako bazy konstrukcyjnej do odtwarzanej przeze mnie pergoli. Każda z nich miała szpic długości 90 cm, który jak się wbiło w ziemię potrafiłby udźwignąć słonia. Więc takich nie potrzebowałem, a bardzo szybko okazało się, że innych specjalnie nie ma. Na dodatek każda z nich kosztowała 30 zł, więc wyrzucenie "w ziemię" 720. zł stałoby się dodatkowo bez sensu.
Ta kwota dała mi impuls, aby w Powiecie wybrać się na złomowisko. Przypomniałem sobie, że ktoś kiedyś mi powiedział, że na nim można znaleźć mnóstwo ciekawych rzeczy i to za psie pieniądze (przy okazji - ile jest przysłów i powiedzeń z "użyciem" psów: Zimno, jak w psiarni; Wieszać na kimś psy; Schodzić na psy; Zdechł pies; Użyć, jak pies w studni; Psu na budę, że nie wspomnę Srał pies). Do tej pory wyobrażałem sobie, że to co jest oddawane na złom po wstępnej selekcji, a później dalszej, jest przetapiane, itd. A tu się okazało, że złomowisko stanowi taką oazę, tworzy taką subkulturę ludzi, którzy zawsze tam coś dla siebie znajdą, wszystko się do czegoś im przyda, nic się nie zmarnuje, dostaje drugie lub trzecie życie i prawie nic stamtąd nie wychodzi na przetapialną drogę.
Ja znalazłem dla siebie płaskowniki. Najpierw myślałem o umocowaniu skrzyń w ziemi za pomocą kątowników, ale pan miał takie, które spokojnie nadawałyby się do konstrukcji pontonowego mostu celem przeprawy czołgów przez rzekę, więc dałem sobie spokój. Upewniłem się tylko, czy mi te 3. metrowe płaskowniki potnie i umówiłem się na odbiór jutro, bo dzisiaj przyjechaliśmy Inteligentnym Autem i chyba wątroba przewróciłaby mi się na drugą stronę, gdybym miał wieźć w nim taką kupę żelastwa. Zwłaszcza że nie jechaliśmy z powrotem do domu.
Sąsiedni Powiat względem naszego Powiatu to prawdziwa metropolia. Jest Bricomarche, no i są restauracje. I to był ten drugi pretekst.
W budowlanym markecie okupiłem się hydraulicznie jak dziki. Samego węża ogrodowego potrzebowałem 60 m, do tego stojak do jego zwijania, złączki, reduktory, opaski, zraszacze i inne drobiazgi. Od razu wiedziałem, że teraz będę mógł w pełni wykorzystać kupioną pompę zanurzeniową i szaleć na przestrzeni od stawu do studni i z powrotem. Susza nie będzie mi straszna.
A potem, "na deser", poszliśmy do restauracji na obiad.
W grę wchodziła tylko jedna, prowadzona przez Meksykanina i jego żonę, Polkę. Byliśmy tam (chyba o tym pisałem), w wówczas świeżo otwartej, chyba ponad dwa lata temu i teraz baliśmy się, że przez koronawirusa mogła paść. Żona by mocno cierpiała, bo lubi takie nieszablonowe i niestandardowe miejsca kulinarne, zwłaszcza że serwowali tam takąż kuchnię, na dodatek bardzo wyrafinowaną, subtelną i smaczną. Ja też bym cierpiał, bo podawali Pilsnera Urquella z beczki, a to jest jeszcze inny Pilsner Urquell.
W Lidlu, w kolejce do kasy, zapytałem jakiegoś lokalsa, czy ta restauracja nadal funkcjonuje. Po moim opisie i że jest w Rynku zrobił zdziwione oczy Pierwsze słyszę, po czym wyjął smartfona, chwilę poszukał i znalazł.
- Jest otwarta. - odparł nadal zdziwiony.
Mieliśmy prawdziwą ucztę.
Na początek zjedliśmy na spółkę pysznego tatara, z wołowiny oczywiście, potem Żona zamówiła barbacoa z jagnięciny z soczewicą w sosie czekoladowym (barbacoa - forma gotowania mięsa, która pochodzi od mówiącego po Arawaku ludu Taino z Karaibów; od nich wywodzi się termin "grill"), a ja tacos al pastor, czyli cztery tortille kukurydziane nadziane mięsem wołowym ( albo jagnięcym i/lub wieprzowym) upikantnionym papryczkami habanero. Na deser Żona wzięła bezę Pavlova, a ja bardzo prozaicznie - jedną gałkę waniliową i jedną słony karmel z owocami, polane likierem. Na koniec oczywiście kawa.
A skąd takie rozpasanie?
W tym naszym "ostatnim" życiu nawet nie zauważyliśmy, że 23. maja minęła 8. rocznica ślubu. Spiżowa, brązowa lub blaszana.
Wieczorem znowu kosiłem podkaszarką. Ręce mi już tak nie latały.
CZWARTEK (04.06)
No i w nocy biłem się z myślami, że te płaskowniki może też są zbędne.
Przecież skrzynia po zmontowaniu będzie się trzymać sama siebie. Nie dawało mi to spokoju i sen był ciągle przerywany ciągłym powrotem upierdliwej myśli. Postanowiłem w tej sprawie zadzwonić do Córci. W nocy postanowiłem także tak czy owak te płaskowniki kupić, bo w gospodarstwie takie coś zawsze się przydaje.
Ledwo odpaliłem laptopa, a już czytałem maila od Po Morzach Pływającego. Wysłał go wczoraj o 18.30, więc bardzo nietypowo. A to oznacza jedno - musiał wrócić do domu.
Zaskoczył mnie bardzo sympatyczną wzmianką określoną na razie na 1%, że może z Czarną Palącą nawiedzimy Ciebie w Twoje urodziny. Wirus wszystko poplątał i nasze plany to 99%.
Za 4 miesiące dostaniesz albo 0% albo 100%
Piszę to już teraz ponieważ nie chciałbym nagle się u Was zjawić bez uprzedzenia i wpisania na listę.
Howgh! Napisałem
PPM (pis. oryg.)
PPM (pis. oryg.)
No to by dopiero było. Dawno już uprzedzili mnie, że w czasie moich 70. urodzin będą w Anglii na ślubie kolegi Po Morzach Pływającego, marynarza tak jak on. Pogodziłem się z tym, bo co mi pozostało. A tu taka surpriza. Raptem 1%, ale zawsze.
W mailu nie omieszkał mnie nazwać skarżypytą, że niby skarżyłem się na forum, że w poprzednim tygodniu nie napisał do mnie wcale. Wybaczam mu to, zwłaszcza że w tym nadrobił i napisał już dwa razy.
W południe pojechaliśmy do Powiatu po płaskowniki. Pan je elegancko przyciął na jednometrowe odcinki. Całość ważyła 50 kg, kosztowała 75 zł, ale sumarycznie stówę, bo dołożyłem na pół litra. W ten prosty sposób z panem się zaprzyjaźniliśmy, pogadaliśmy o Pięknej Dolinie, bo ją zna, tak jak my, a poza tym będzie mi odkładał żeliwne nogi do ławek, krzeseł lub stołów, które kupię za bezcen i zrobię z tego ławki, krzesła i stoły. W przyszłości będą one stały w różnych miejscach ogrodu, a to romantycznych, a to mocno użytecznych.
A same płaskowniki będą miały zupełnie inne przeznaczenie, niż pierwotnie zakładałem. Wbite w łyse miejsca brzegu stawu będą stanowić oparcie dla desek, a te z kolei dla ziemi, którą tarasowo nawiozę, żeby się nie obsuwała do wody i żeby staw był jeszcze śliczniejszy. Ziemi mam multum, a z resztą niczego nie trzeba będzie robić, bo rośliny "przyjdą" same.
PIĄTEK (05.06)
No i dzisiaj wstałem o 05.15.W południe pojechaliśmy do Powiatu po płaskowniki. Pan je elegancko przyciął na jednometrowe odcinki. Całość ważyła 50 kg, kosztowała 75 zł, ale sumarycznie stówę, bo dołożyłem na pół litra. W ten prosty sposób z panem się zaprzyjaźniliśmy, pogadaliśmy o Pięknej Dolinie, bo ją zna, tak jak my, a poza tym będzie mi odkładał żeliwne nogi do ławek, krzeseł lub stołów, które kupię za bezcen i zrobię z tego ławki, krzesła i stoły. W przyszłości będą one stały w różnych miejscach ogrodu, a to romantycznych, a to mocno użytecznych.
A same płaskowniki będą miały zupełnie inne przeznaczenie, niż pierwotnie zakładałem. Wbite w łyse miejsca brzegu stawu będą stanowić oparcie dla desek, a te z kolei dla ziemi, którą tarasowo nawiozę, żeby się nie obsuwała do wody i żeby staw był jeszcze śliczniejszy. Ziemi mam multum, a z resztą niczego nie trzeba będzie robić, bo rośliny "przyjdą" same.
PIĄTEK (05.06)
Wczoraj o 20.00 już mnie nie było.
Kiedy pod wieczór siedziałem bez ruchu, wykończony i spragniony na ławce przed domem, Żona przysiadając się odezwała się w te słowa:
- Czy ty nie mógłbyś normalnie? (faktycznie, jakoś nie mogę) - Przecież obiecałeś mi, że nie będziesz się zaharowywał.(faktycznie, gdy opuszczaliśmy Naszą Wieś, obiecałem) - Że praca stanie się przyjemnością i że będziesz ją dozował, bo co będziesz robił, jak zrobisz wszystko? (faktycznie powinienem dozować, chociaż niedozowana też jest przyjemnością, ale w myślach nie zgadzałem się z ostatnią kwestią, bo wiadomo, że nie zrobię wszystkiego, bo dom i działka to taka "robotnicza", "robociarska"(?) studnia bez dna, a poza tym nawet gdyby nią nie były, to na pewno jakąś robotę bym znalazł lub wymyślił).
Błagałem kilkakrotnie o dużą szklanicę wody z cytryną i miętą, bo jakoś Pisnerem Urquellem nie mogłem ugasić pragnienia, ale Żona musiała powiedzieć swoje, a ja musiałem obiecać.
Obiecałem.
Obiecałbym nawet, gdybym od razu dostał wodę, bo faktycznie po kilku minutach dotarło do mnie, że przecież wszystkiego (a chciałbym) od razu nie zrobię i nawet nie ma takiej potrzeby. Może na tej ławce przyszło na mnie opamiętanie i otrzeźwienie? Wiec postanowiłem, że pracę będę sobie dozował zachowując część dnia na czytanie książki, na siedzenie nad stawem, na pisanie i na ogólne byczenie się. I że będę ją dostosowywał do pogody i innych warunków. Nie od razu, przecież, Kraków zbudowano. Więc staw doprowadzę do stanu zgodnego z moją wizją po kilku tygodniach, a może i miesiącach, permakulturę i kompostownik "rozciągnę" na najbliższe tygodnie, a realizowana wizja koszenia tylko pewnych kawałków terenu, żeby na pozostałym zachować kwietne łąki, spowoduje, że nie będę trwał w permanentnym stanie "gotowości do natychmiastowego koszenia, bo...".
Całą noc padał deszcz, więc rano ujrzałem, jak wszystko jest mokre. A to jest piękny stan. "Nic" nie można robić. Taka idealna sytuacja potrafi się zdarzyć na urlopie, kiedy kilka dni pada deszcz. Nie trzeba nigdzie się miotać, niczego zwiedzać, łazić lub jeździć. Można "tylko" siedzieć w pokoju, czytać zasypiając bez poczucia winy nad książką lub z przyjemnością pójść do jakiejś, najlepiej niezbyt odległej, knajpy na ciekawy posiłek.
Gdy Żona wstała, przeczytałem jej dzisiejszy fragment dotyczący moich antypracoholikowych postanowień.
- To teraz mam to chociaż na piśmie i będę mogła w razie czego odsyłać cię do tego fragmentu.
Rano, żeby uniknąć czytania durnowatych instrukcji obsługi sprzętu elektromechanicznego frustrując się stratą czasu i często niemożliwością zrozumienia tekstu, poszedłem na szkolenie do Basa. W ten sposób wkrętarko-wiertarkę (możliwość udaru) mam obcykaną, a piłę łańcuchową Bas zmontował sam i dokonał pierwszego, dziewiczego cięcia beleczki. On był pod dużym wrażeniem, a co dopiero ja.
- Wyszła igiełka. - skomentował fachowym żargonem, który natychmiast podjąłem i przejąłem, gdy sam przeciąłem beleczkę, i mnie też wyszła igiełka.
- Muszę taką mieć, bo mnie zazdrość zżera! - stwierdził.
No to mi dopiero zaimponowało.
Przy okazji podpytałem o kompresor, taki nieduży, żeby być samodzielnym i niezależnym w kwestii podpompowania kół samochodowych. No tak, ale taka przyjemność może się trafić raz na rok, a i to nie wiadomo, więc sam czułem, że z tym zakupem to przesadzam. Nie musiałem oglądać miny Żony, żeby to wiedzieć. Ale Bas mi uprzytomnił, że taki kompresor to nie tylko pompowanie kół. Można nim wydmuchać liście z różnych samochodowych zakamarków, np. spod maski, przekonserwować po pracy różne narzędzia z nagromadzonego pyłu i kurzu i zdmuchnąć to samo z roboczych ciuchów.
To znowu pojechaliśmy do Powiatu. Niby głównym pretekstem było okno w Terenowym, to przy kierowcy, które mimo niedawnej wymiany przełącznika, nie dawało się otworzyć, ale wiadomo było, co knuję.
Z zakupem kompresora nie poszło tak łatwo i sprawę postanowiliśmy spokojnie rozważyć, zwłaszcza że to nic pilnego, bo kupowanie jakiejś drogiej kolubryny mijało się z sensem. Trochę nad tym cierpiałem, bo chciałem już, ale mój ból w pełni został zlikwidowany w sklepie bhp. Przejeżdżaliśmy koło niego setki razy nigdy tam nie zaglądając, a okazało się, że jest tam prawdziwe bhpowskie eldorado. Zbaraniałem, gdy usłyszałem, że są wodery. Do wyboru, bo wysokie, do sutek (nieźle się na ich widok przeraziłem) i takie normalne, do pasa i prawie do koloru, bo tylko zielone. Pan mnie namawiał do przymierzenia tych do sutek Są świetne, ale opowiedziałem mu o mojej przypadłości i Jeśli chce pan zaraz wzywać pogotowie ratunkowe, to proszę bardzo, bo na pewno dostanę w nich histerii. Za to te do pasa były świetne. Przymierzyłem i leżały jak ulał bez żadnych dodatkowych efektów, jak gwałtownie przyspieszone tętno, pocenie się i chęć straszliwego darcia się oraz wymordowania wszystkich wokół, byleby się z tych dyb wydostać. To rozochocony kupiłem świetne, bo polskie kalosze, komplet odzieży roboczej (spodnie ogrodniczki i kurtka), takiej specjalnej, z mnóstwem specyficznych kieszeni, żeby można było mieć w nich niezbędne narzędzia i wejść na drabinę raz, a nie wchodzić i schodzić z niej po każdą duperelę, do tego dopasowaną czapkę, dwa wściekle pomarańczowe podkoszulki (12 zł za sztukę) ze świetnej bawełny, żeby Żona mogła mnie bez problemu zlokalizować w terenie oraz najlepsze, bo z Czech, buty robocze, do odbioru w przyszłym tygodniu.
Żal było stamtąd wychodzić.
Terenowy musiał zostać w warsztacie, bo przełącznik poszedł do reklamacji. Ale Żona jadąc za mną do Powiatu czujnie zauważyła, że w Inteligentnym Aucie nie ma tylnych prawych świateł. Mechanik stwierdził, że cały klosz jest do wymiany, bo "poszło" ledowe oświetlenie. A w końcu musiało "pójść", bo przez szpary w kloszu blisko cztery lata powoli, na zasadzie kropla drąży skałę, dostawała się wilgoć i robiła swoje. Dziurę w kloszu zrobiłem sam i to na swoim podwórku w Naszej Wsi nieostrożnie cofając i tłukąc klosz o słupek, o którym wiedziałem, że stoi i który mijałem tysiące razy. Ale wtedy tak się wkurzyłem na Q-Gospodynię, że nie byłem w stanie uważać. Co prawda wyzbierałem z rozbitego klosza, co się dało, ale pewne elemenciki bezpowrotnie zniknęły w gęstej trawie i w sklejonym Kropelką kloszu ubytki zostały.
Szef Warsztatu stanął na wysokości zadania i obdzwonił zaprzyjaźnione warsztaty w poszukiwaniu klosza do naszego modelu. Znalazł niedaleko Naszej Wsi.
- Pojedziecie? - zapytał, bo to jednak kawałek drogi, patrząc na nas jak zwykle swoim lekko nieprzytomnym wzrokiem.
Na miejscu okazało się, że i owszem mają, ale dla roczników 2019 i 2020, takich po lifcie.
- A to wasz nie jest po lifcie? - zapytał nieprzytomnie zajęty czyszczeniem dużego warsztatowego akwarium, chyba jego oczka w głowie.
Klosz został zamówiony normalną, internetową drogą i jak przyjedziemy po Terenowego, to od ręki wymienią.
Późnym popołudniem zadzwoniła nasza sympatyczna pani od okien potwierdzając, że we wtorek przyjedzie od nich ekipa z oknami i rozpocznie montaż. Z tego względu musieliśmy ułożyć plan najbliższych dni.
Żebym mógł jutro rano spokojnie pójść do Szkoły, postanowiliśmy dzisiaj, zaraz po tym, jak fachowcy skończą, pojechać do Metropolii. Żona nie była w niej 5 tygodni.
Jutro, po Szkole, mamy umówioną wizytę u Krajowego Grona Szyderców w związku z trzecimi urodzinami Ofelii, no i niedawnym Dniem Dziecka. W niedzielę zaś wreszcie spotkamy się z Helowcami. Hel czuje się na tyle dobrze, że sprosta kilkugodzinnej naszej wizycie.
W poniedziałek raniutko przyjadę do Wakacyjnej Wsi, żeby Bas i Baryton mogli wykuć w zewnętrznym murze dwa duże otwory pod dwie pary dwuskrzydłowych drzwi balkonowych. We wtorek sam zmierzę się z trzema ekipami: budowlaną, okienną i hydrauliczną, a w środę zregenerowany wsią i przyrodą pognam radosny niczym skowronek do Metropolii, aby przywieźć do Domu Dziwa Żonę i Bertę.
To dopiero nazywa się życie, gdy ma się 70 lat!
SOBOTA (06.06)
No i dzisiaj byłem w Szkole.
Po blisko trzech miesiącach widziałem się ze słuchaczami i wykładowcami. Fajnie było wrócić do normalności. A z Zastępcą Dyrektora ustaliłem cały plan działań aż do września włącznie. Bo oczywiście przez zdalne nauczanie całą roczną naukę musimy zamknąć inaczej niż do tej pory. A to proste nie jest, bo nic, co wydaje się proste, takim nie jest.
U Krajowego Grona Szyderców jak zwykle był paczworkowy zestaw. Oprócz Pasierbicy, Q-Zięcia, Q-Wnuka i Ofelii byli: pradziadkowie, czyli Byli Teściowie Mojej Żony, prababcia, czyli babcia Q-Zięcia, dwie babcie, czyli Żona i matka Q-Zięcia, jedna Q-babcia, czyli trzecia żona pierwszego męża Żony, dwóch dziadków, czyli ojciec Pasierbicy, tenże sam, który był pierwszym mężem Żony i ojciec Q-Zięcia, no i ja, Q-Dziadek. Całość obecnych domykała nastoletnia siostra przyrodnia Pasierbicy, czyli córka jej ojca z trzeciego małżeństwa, która w oczywisty sposób była ciotką Q-Wnuka i Ofelii.
Czy muszę mówić o paczworkowym młynie, jaki panował?
NIEDZIELA (07.06)
No i Żona od rana weszła na dziwne tory.
Trwała w nich dosyć długo, bo przez swoją kawę, potem mój twarożek, a potem wspólne kozie sery, kupione w Pięknej Dolinie i znowu przez moją kawę.
- No, ja muszę w końcu iść pisać. - stwierdziłem przerywając ten stan.
- No, właśnie. - Nawet nie mam z kim porozmawiać. - Może powinnam pójść do jakiejś pracy?
I tak od słowa do słowa, meandrując różnymi pomysłami, ukształtował nam się obraz przyszłego biznesu, który moglibyśmy prowadzić.
Naszym klientem mogłaby być para, taka po pięćdziesiątce, która miałaby odchowane dzieci albo bezdzietna, wchodząca w okres życia, kiedy zaczyna brakować bodźców do entuzjastycznej aktywności, odczuwa się pierwsze poważne oznaki zmęczenia życiem i zawodowego wypalenia, kiedy pojawiają się różne wątpliwości, w tym często natury światopoglądowej i taka, która koniecznie musiałaby mieć działkę albo ogródek.
- Jeździlibyśmy razem do takich ludzi i łączylibyśmy obie rzeczy, żeby nam się opłacało. - Ty byś montował skrzynie permakulturowe, a ja bym prowadziła rozmowę z nią albo z nim. - Oczywiście nie na działce. - podsumowała Żona.
Ten pomysł jest wynikiem faktu, że Żonie brakuje rozmów, ale takich długich, w których włos jest dzielony na co najmniej osiem z częstymi nawrotami do tego samego wątku, do czego ja się kompletnie nie nadaję i nie jestem w stanie wytrzymać, bo, np. akurat wchodzę u nas z montażem skrzyń. Wczoraj u Krajowego Grona Szyderców zaproponowałem Byłym Teściom Mojej Żony, że im jedną taką na ich działce postawię. Bo Ona by bardzo chciała, ale On właśnie jedyną, zmurszałą, rozwalił i stwierdził, że nowej nie będzie, bo wszystko ma w dupie. Skoro ma 80 lat, to chyba ma do tego "mania" prawo? - retorycznie przemycał w różnych wypowiedziach.
Oczywiście to wszystko musiałoby się odbywać w Metropolii, więc należałoby zoptymalizować koszty przyjazdu i pobytu. W okolicznych wsiach ten biznesowy numer by nie przeszedł, bo klientów byłoby śmiesznie mało, jeśli w ogóle. Nie dość że gęstość zaludnienia w okolicznych wsiach jest wiejsko niska, to nikt z tamtejszych mieszkańców nie wpadłby nawet na pomysł, że mógłby mieć jakieś dylematy psychologiczno-światopoglądowe, a na propozycję kupna i montażu skrzyń reagowaliby wzrokiem wiele mówiącym o mnie i mojej propozycji. Bo wiadomo, że taką skrzynię można wykonać samemu, a poza tym kto to widział, żeby rośliny hodować w skrzyniach, a nie w ziemi, porządnie, jak Pan Bóg przykazał.
Czyli z ofertą należałoby uderzać w miejskich, więcej, metropolialnych, ludzkich mutantów. A tu rynek i pole do popisu byłyby szerokie.
- No, widzisz, jak wymyślam ci zajęcie, żebyś miał co robić na emeryturze. - spointowała Żona.
Dzisiaj odwiedziliśmy Helowców.
Nie widzieliśmy się z nimi, już sam nie wiem, ile? Trzy, cztery miesiące?
Żona wreszcie mogła sobie porozmawiać, bo Helowcy są z gatunku tych, co potrafią, a nawet więcej, potrafią podzielić włos na kilka części. Bardziej Hel niż Hela. Ciągle się poznajemy i w zasadzie dopiero po dzisiejszej wizycie dotarło do mnie, że Hela to twarda sztuka, chociaż wydawałoby się, że delikatna i swoje chwile słabości ma, ale to naturalne. Nie dość, że ogarnia wszystko w związku z chorobą Hela, pracuje zdalnie, co jest mocno absorbujące, to jeszcze cały ogród trzyma w karbach i przez to co nie przyjedziemy, to jest urokliwiej. Ale zrozumiałe, że sporej i pięknej sosny uwięzionej w dużej donicy posadzić nie dałaby rady, więc ją posadziłem. Hela pchała się do pomocy, więc kilka razy musiałem dać jej do zrozumienia, że najbardziej mi pomoże, jak pójdzie sobie porozmawiać z Helem i Żoną. Chyba tylko mogę tolerować w trakcie wszelakich prac wykonywanych przeze mnie obecność Żony i to nie zawsze, bo wszelkie gadki, pytania, sugestie, wątpliwości i doradztwo, choćby w dobrej wierze, mnie rozpraszają. W grę może co najwyżej wchodzić podziw, ale też raczej by mi przeszkadzał, bo węszyłbym w nim sztuczność lub robienie jaj. Tak czy owak z robotą wstrzeliłem się między ciszę po deszczu, a przed nawałnicą, w której zresztą wracaliśmy do Metropolii.
Hel przygotował pyszną cielęcą wątróbkę i dodatkowo indyka dla tych, co takiej wątróbki specjalnie nie trawią, nomen omen (patrz Hela). Ja osobiście dokładałem trzy razy i się hamowałem wiedząc że będzie kawa i deser.
Hel dawał radę, mimo że nasza wizyta trwała bite sześć godzin. Trzymał styl powiedziała Żona w drodze powrotnej, gdy obgadywaliśmy spotkanie.
A wszyscy się cieszyliśmy, że psy przypadły sobie do gustu. To znaczy Berta z Winylem (Hel wniósł do helowego małżeństwa), bo Toska (wkład ze strony Heli), jako dojrzała i schorowana, w psich ekscesach nie brała udziału. Do tej pory, gdy była Sunia, byłoby to nie do pomyślenia, bo Winyl od razu, przy pierwszym spotkaniu, wyczuł, że to jedynaczka-zazdrośnica i sobie do gustu nie przypadli. Dlatego wizyty z psami odpadały, a to mocno nas ograniczało. Teraz spokojnie wchodzi w grę przyjazd z noclegiem, ale u nich, bo Hel na razie, dopóki jego sytuacja się nie ustabilizuje, woli zbyt daleko poza dom się nie wypuszczać.
Psy dały nam teatr za darmo i było widać, że i jedno, i drugie jest spragnione psiej zabawy. Stąd nawet wykończone, mogąc już tylko leżeć naprzeciwko siebie, starały się, sapiąc, łapać paszczą za paszczę. Komedia, zwłaszcza że ich figle były w sporym, niepoważnym kontraście do ich wielkości i masy.
PONIEDZIAŁEK (08.06)
No i całą noc padał deszcz.
Niby dobrze i nic takiego, ale...
Panowie robiący termoizolację rzucają wszystko i byle co na ziemię. Sprzątną po wszystkim. Ale o to wszystko i byle co deszcz tłukł się niemiłosiernie. Gdyby chociaż padał cały czas. Ale on perfidnie przestawał, by za chwilę znowu łomotać o różne folie, zdemontowane aluminiowe parapety, jakieś deski i Bóg jeden raczy wiedzieć, o co jeszcze.
Nieprzespana noc. I w takim stanie wyjechałem do Wakacyjnej Wsi wpadając, nomen omen, z deszczu pod rynnę. Bo Bas z Barytonem wykuwali potężne połacie muru z granitu i z cegły pod jutrzejsze dwuskrzydłowe drzwi balkonowe. Oczywiście zabezpieczyli cały teren folią kładąc ją na podłodze i robiąc z niej takie kurtyny odgradzające newralgiczne miejsca od reszty domu, ale co z tego. Wszędzie czułem w powietrzu charakterystyczny zapach kurzu.
Do tego łomot, bo trudno byłoby to nazwać hałasem. W sumie świetnie go blokowały moje ulubione słuchawki, te od kosy żyłkowej, ale przez swoją skuteczność i szczelne przyleganie do uszu oraz mocny nacisk na małżowiny powodowały, że od tego ucisku po 0,5 godzinie bolała mnie głowa. Starałem się uciekać na zewnątrz, a pobyt w restauracji nawet sztucznie przedłużyłem wypijając ponadprogramową kawę i jedząc niepotrzebnie jakieś lichawe ciasto, ale w sumie niewiele to pomogło.
Teraz strach położyć się spać, gdy w domu są dwie olbrzymie wykute dziury, nie ma Żony i Berty, a za cienką ścianką naszej tymczasowej sypialni leży sterta gruzu. Już zbadałem, że w niby świetnie izolowanej sypialni wszędzie leży kurz, również na folii okrywającej kołdry i poduszki. Ciekawe, jakie doznania będą mi towarzyszyć dzisiaj w nocy. Bo jak na razie można powiedzieć, że użyłem, jak pies w studni (vide przysłowia ze środy).
A co będzie jutro, kiedy wszędzie zapanuje armagedon. Stare okna będą wykuwane, a wstawiane nowe, hydraulik z pomocnikiem zrobią, co swoje, jak w piosence Muńka Staszczyka (Gdzie Hitler i Stalin zrobili, co swoje), a przecież Bas z Barytonem niewątpliwie się dołożą, zwłaszcza, że dzisiaj zakomunikowali, że za dwa tygodnie muszą wyjechać na dwa tygodnie na urlop, żeby w końcu odpocząć, więc muszą nadgonić robotę.
I jak tu planować kolejną zmianę, za 10 lat? Taki wyjazd na stałe w tereny Dzikości Serca i Naszego Miasteczka, gdzie na pewno czekać będą na nas remonty.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił cztery razy.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 21.42.