poniedziałek, 27 lipca 2020

27.07.2020 - pn
Mam 69 lat i 239 dni.

WTOREK (21.07)
No i dzisiaj wróciliśmy do Wakacyjnej Wsi.

Po moim krótkim pobycie w Szkole i telefonicznym użeraniu się z panią ze Stolicy w sprawie rozliczenia dotacji za pół roku. Pani domagała się zrobienia korekty, a ja jej odpowiedziałem, że żadnej korekty nie zrobię. To ją bardzo obruszyło.
- Będę to musiała zgłosić swojemu przełożonemu!
- Bardzo proszę, jestem ciekaw, co powie? - dalej z zimną krwią się nad nią znęcałem.
Ale tak naprawdę była bliska histerii, gdy jej powiedziałem, że to, co ona proponuje i te przepisy Przyzna Pani, są bez sensu.
A jak ona może coś takiego przyznać, skoro tkwi po uszy w tym stołecznym młynie i jest malutkim trybikiem w całej potężnej maszynerii urzędniczej gnębiącej takich, jak ja. Poza tym trzęsie się zapewne o swoją pracę. Więc tym bardziej nie będzie niczego przyznawać, tylko nękać.
- To nie my wymyśliliśmy ten przepis, tylko USTAWODAWCA! - tłumacząc się przeszła w jakimś sensie do defensywy chcąc jednocześnie przytłoczyć mnie wielką rangą słowa USTAWODAWCA i się nim, niczym urzędniczą tarczą, zasłonić.
- Ale przyzna Pani, że ustawodawca może się mylić i tworzyć głupoty i bezsense?
O tym, że ustawodawców tworzących często gnioty wymagające natychmiastowych wielu nowelizacji, że trudno jest w tym wszystkim się połapać, dających żer dla wszelkiej maści prawników, nie darzę specjalnym szacunkiem, zwłaszcza obecnych, pracujących w pocie czoła po nocach, nie wspomniałem, bo pani i tak wystarczająco nie mogła złapać oddechu. Jak śmiałem, skoro ona jest od nich kilka przecznic dalej i codziennie pławi się w ich blasku i doniosłości.
Więc tego było jej za wiele i stwierdziła, że ona wszystko wyśle mi na maila.
- Ok. - odpowiedziałem nieurzędniczo. - Ale nad tym pochylę się dopiero w najbliższy poniedziałek.
- USTAWODAWCA przewidział na dokonanie korekt 5 dni roboczych!
- A przewidział koronawirusa, straty jakie z tego tytułu poniosłem i konsekwencje w postaci redukcji zatrudnienia, oszczędności, braku sekretarki?...

W domu byliśmy już przed południem.
Głodny prac, po metropolialnym poście, bo wysiłek przy Q-Wnukach się nie liczy, chociaż wykańcza w takim samym stopniu, jak "naprawa" permakulturowych skrzyń, natychmiast się do nich rzuciłem.
Przyszedł czas na pomalowanie ławki.
Bas z Barytonem dostrzegli kilka dni temu w moim kompresorowym zestawie taki przyrząd malujący farbową mgiełką pod ciśnieniem.
- Żadnych pędzli! - oznajmili z przekonaniem. - Tym pan pomaluje wszystkie pięć desek w czasie jednej malowanej pędzlem! - Tylko niech pan ustawienia mgiełki poćwiczy najpierw na samej wodzie.
Upewniłem się tylko, czy ta mgiełka pomaluje również dwa żeliwne stelaże, czego bym chciał oczywiście uniknąć, ale panowie stwierdzili, że tak i żebym na czas malowania okleił je taśmą.
Jak tylko przymierzyłem się do oklejania, stwierdziłem, że jest to tak upierdliwe i najprawdopodobniej nieskuteczne, że ławkę rozebrałem. Pomny jednak, jakie miałem jaja przy jej montażu, każdy szczebelek i każdą śrubkę opisałem i przypisałem do konkretnego miejsca. Bo wiercenie kolejnych dziur i to w pomalowanych deskach mi się nie uśmiechało.
Urządzenie wypróbowałem na wodzie (mgiełka była), zalałem farbą i zacząłem malować deseczki ustawione elegancko na kobyłce (pierwsze jej zastosowanie). Muszę powiedzieć, że to nie moja bajka. Niby szło szybciej, ale tworzyły się zacieki i nierówne pomalowania, no i farby schodziło niebezpiecznie dużo, a miałem tylko jedną puszkę. Może ustawiłem zły rozpryskowy strumień, może malowałem zbyt blisko, dość że po pierwszym razie całe urządzenie umyłem i wypieprzyłem do kartonu, a sam z ulgą wróciłem do pędzla. Oczywiście tych zacieków i niedomalowań przy drugim malowaniu nie dało się do końca zakamuflować, ale i tak przez ten uzyskany kolor i nadanie ławce ostatecznego sznytu, całemu produktowi wystawiłbym -db.
W trakcie jak farba przy dwukrotnym malowaniu wysychała, narąbałem drewna na zapas, bo był wyszedł i w koszyku przygotowałem stosowną ilość szczap. Robię to teraz zdecydowanie rzadziej, bo opału schodzi znacznie mniej ze względu na technikę gotowania, jaką Żona zastosowała o tej porze roku i w te upały. Można by ją nazwać kumulacyjną. Czyli palenie w kuchni umiejętnie rozciąga na czas przygotowania śniadania, by jednocześnie korzystając z gorącej blachy przygotować obiad. A jeśli się tak nie da, to nie podtrzymuje ognia, tylko po kilku godzinach rozpala ponownie. W sumie zdecydowanie więcej jemy teraz potraw na zimno, bo słowa opał, rozpalanie i ogrzewanie w te upały kojarzą się raczej fatalnie i trzeba nieźle się przymusić, żeby przy żarze wpadającym przez drzwi tarasowe do kuchni rozpalić zapałkę.
Żeby nie wyjść z wprawy, z doskoku wytrzebiłem spore poletko zarośnięte secesyjnymi tryfidami i niespodziewanie dla siebie, bo w ogóle tego dzisiaj nie zakładałem, założyłem jednak wodery. Ta myśl, a potem one tak mnie wciągnęły, że ani się obejrzałem, jak tkwiłem w nich, za przeproszeniem, po jaja. Czułem się świetnie, bo nie oklejały mojej klatki piersiowej, więc o duszeniu się i o histerii nie mogło być mowy.
W takiej, nowej mężowskiej postaci ukazałem się z zaskoczenia Żonie. Była pod wrażeniem.
- To muszę zaraz przyjść nad staw, zobaczyć.
Spokojnie brodziłem wzdłuż brzegu i usuwałem chaszcze, a Żona dopytywała i komentowała. Ale ile można obserwować nudną w końcu pracę, więc wróciła do domu. Nudną z jej punktu widzenia, bo z mojego ciekawą i efektywną. Dodatkowo miałem niespodziewaną rozrywkę. Zielone, śliczne żabki (są i inne, bardziej szaro-brunatne) lgnęły do mnie, niczym muchy do lepu. Tak je te zielone wodery wpuściły w stawowe maliny. Wyraźnie podpływały do mnie zaciekawione zieleniną, która nagle pojawiła im się w stawie i leżąc bez ruchu na wodzie, może zahipnotyzowane, obserwowały. Myślałem, że jak się nad nimi nachylę, to prysną we wdzięcznym, żabkowym, nomen omen, stylu, ale nie. Więc sobie dla rozrywki parę złapałem. Że są śliskie, to wiedziałem i to było oczywiste, ale że takie silne. Wystarczyła lekka szpara między moimi dwiema dłońmi, żeby z zadziwiającą siłą się wydostawały na wolność. Ale po pluśnięciu do wody, wcale nie uciekały. Co najwyżej z wdziękiem jednym machnięciem łapek (kończyn, odnóży, ud - co żabka ma?) nurkowały pod powierzchnią, żeby, gdyby była ptakiem, powiedziałbym poukładać sobie piórka postroszone przez natręta.
 - O, jaki się zrobił goły. - zauważyła Żona, gdy ponownie przyszła. Upewniająco się wyjaśnię, że chodziło jej o staw.
Gdy opowiedziałem historię o żabkach, była oburzona i wymogła na mnie, żebym jej obiecał, że żabkom dam spokój.
- Czy ty nie rozumiesz, że je, biedne, stresujesz!
Nie rozumiałem, że są biedne i że są zestresowane, ale procederu zaprzestałem.
Jeden brzeg stawu z gnijącej zieleniny przetrzebiłem.

Zaczynało się ściemniać, więc z Żoną ustaliłem, że na dzisiaj pracy wystarczy, zwłaszcza że wszystkie miały wspólny mianownik SCHYLANIE SIĘ, trzeba iść spać, a ławkę zmontuję z powrotem jutro. Ale gdy poszedłem zobaczyć stan pomalowanych deseczek, nie mogłem oprzeć się pokusie i zacząłem ją montować. To Żona oczywiście przyszła, zobaczyła co się święci, machnęła ręką, tylko ustaliliśmy, że jutro wspólnie przeniesiemy ją nad staw, i poszła do łóżka.
Przy montażu przydałaby mi się trzecia ręka do opędzania się od komarów (wcale tak dużo ich nie ma; chyba te żabki je pożerają, więc chyba jednak sam z siebie przestanę je stresować), ale przy drobnych komplikacjach z montażem, dałem radę. Wewnętrzny, chory zapewne imperatyw, kazał mi gotową ławkę przenieść nad staw. Sposobem załadowałem ją na taczkę zabezpieczywszy deseczkami przed uszkodzeniem o ostre krawędzie i z ławką w poprzek taczki jechałem. Musiał to być niezły surrealistyczny widok.
W łóżku przyznałem się Żonie do wyczynu. Załamała się i kazała mi zdać szczegółowo relację, jak to zrobiłem, bo według niej zdrowo przesadziłem. Tylko to potwierdziłem prosząc o masaż obolałych pleców.
Z powrotem odzyskałem wigor, więc zapytałem Żonę:
- To jestem blogerem?
Co tydzień zadaję to samo pytanie, jak Żona przeczyta kolejny wpis. I zawsze Żona odpowiada Jesteś.
Ale dzisiaj mnie zaskoczyła.
- Jesteś. - Bo wyczerpujesz wszelkie znamiona blogera. - Zachowujesz pierwotne założenia bloga, czyli jego pamiętnikowy charakter, pilnujesz stałego terminu publikacji, no i piszesz już prawie trzy lata. To czy po następnym moim wpisie, po takiej wyczerpującej i profesjonalnej odpowiedzi będę mógł znowu, jak zwykle co tydzień, zapytać To jestem blogerem? Co biedna Żona odpowie? Chyba, żebym się odczepił.

Żona do ostatniego wpisu wniosła korektę. Dotyczyła ona sytuacji naszego drugiego pobytu w Tauronie (czwartek - 16.07). Otóż fakt, że nie trafiliśmy ponownie do "obsługującej" nas pani ze szczeneczką a la Gmoch, nie był wynikiem szczęścia i działania "maszyny losującej", ale przytomności umysłu mojej Połowicy (czy jestem jej Połowicem?; w mianowniku Połowic?). Akurat zapomniałem wziąć z samochodu durnowatej maski, więc musiałem wrócić, gdy w międzyczasie do oczekującej Żony podeszła ta pani. Żona przytomnie odpowiedziała, że musi poczekać na męża i nie dała się zaciągnąć przed okienko, przy którym ta pani miała nas "obsługiwać". Za chwilę sąsiednie  się zwolniło, Żona z tą drugą panią nawiązała kontakt wzrokowy, ruchem głowy zapytała, czy może i na potwierdzenie pędem rzuciła się do tej "nowej" pani nie bacząc, że męża jeszcze nie ma i że miała na niego czekać. Ot i cała historia, jakże brzemienna w skutkach.

ŚRODA (22.07)
No i dzisiaj nad ranem, wymyśliłem rodzaj korekty, jaki zrobię dla Pani ze Stolicy.

Nie taki, jakiego ona wymaga i oczekuje, czyli bezsensownego, tylko mój własny, oparty na głębokim sensie. I zobaczymy.
Tak mnie to mściwie podjarało, że już od 05.00 przewalałem się w łóżku i jak zwykle w takich razach z ulgą na dźwięk smartfonu wstałem.

Rano wspólnie siedzieliśmy sobie nad stawem na ławeczce w kolorze pinii, tej na -db. Żona z kawką, ja z twarożkiem. Zaczęło się dość ponuro, by potem zakończyć pobyt całkiem sympatycznie.
- Czuję się, jakbym siedziała nad jakimś wyrobiskiem... - ciężko westchnęła z przygnębieniem rozglądając się po stawie. - O, tutaj, miałeś tę kępkę roślin zostawić, a wychapałeś wszystko. - Jak to wygląda?...
Specjalnie nie dawała się pocieszyć, że nie mogę Wyrobiska doprowadzić do porządku i do takiego stanu, jaki sobie wyobraziła, jeśli mam omijać jakieś  kępki, które i tak przeznaczone są do wychapania, bo nie będę miał sensownego frontu robót i w ten sposób wykonam sporo zbędnej pracy.
- Musisz zgodzić się z tym, że praca nad Wyrobiskiem potrwa z rok i że nie będę mógł mu poświęcić tydzień-dwa tygodnie czasu non stop, bo są inne, równoległe priorytety, więc będę pracował z doskoku i trzeba będzie się pogodzić z tym, że przez jakiś czas Wyrobisko będzie "wyrobiskiem". Ale za to za rok na brzegach będą rosły szuwary, a na środku rozmnożymy nenufary. I wtedy Wyrobisko stanie się Stawem.

Ta czasowa, było nie było, długa perspektywa roku spowodowała, że moje myśli pobiegły w innym kierunku dodatkowo odciągając skutecznie Żonę od Wyrobiska.
- Tak sobie pomyślałem - zacząłem - że gdy już w Polsce nie wytrzymamy psychicznie, to, gdy tutaj "wszystko" zrobimy, za dwa, trzy lata spieprzymy do Czech. - Wystarczy, że PiS wprowadzi wszystkie media narodowe, narodowe sklepy spożywcze, obowiązkową maturę z religii, fasadową samorządność, czyli de facto ją zlikwiduje, i Bóg jeden wie, co jeszcze wymyśli po nocach, to nie da się tego wytrzymać. - Bo są przecież granice.
Żonie ta myśl od dawna jest bliska. Poza tym dobrze się czuje, gdy w każdej sytuacji, w skali mini i mega, ma w zanadrzu plan B i C. Już wiele lat temu lubiliśmy sobie często pogadać A jak mielibyśmy wyjechać z Polski, to dokąd? W sumie braliśmy pod uwagę tylko Grecję, ale za daleko i za gorąco, poza tym ciągle ten dominujący lazur i szafir oraz przyszarzona zieleń, Francję, ale za drogo, dość daleko, ale przede wszystkim coraz większy brak rdzennych Francuzów (to nie ta Francja, co kiedyś) i ewentualnie angielską wieś (podobnie, jak Francja), ale i tak na końcu "wychodziły" nam Czechy.
- Niedaleko, a inny kraj. - Żonę momentalnie temat wciągnął. - Moglibyśmy uruchomić dla Polaków, i nie tylko, "agroturystykę", ty byś się uczył czeskiego, ja angielskiego. - No i nie byłoby dominującego wszędzie Kościoła.
Rozwijaliśmy dalej sympatyczny plan, gdy nagle Żona bardziej stwierdziła, niż zapytała:
- Ale rozumiem, że chciałbyś być pochowany w Polsce?
Zrobiło się naprawdę ciekawie. W pierwszej chwili to nawet się wystraszyłem. Nie z powodu śmierci, bo to oczywiste, ale za sprawą pochówku.
- No, oczywiście. - odparłem. - Mam nadzieję, że nie zdążysz tak przesiąknąć tamtejszą kulturą i nie porzucisz moich zwłok?!
Czechy, jako kraj, prezentowany przez urzędy powołane "do spraw pochowków" od wielu lat borykają się z problemem zwłok. Otóż po śmierci delikwenta/delikwentki nikt z najbliższej rodziny nie interesuje się tym/tą, co właśnie zszedł/zeszła i takie zwłoki bez pochówku potrafią miesiącami zalegać w specjalnych państwowych chłodniach i nie wiadomo za bardzo, co z nimi zrobić. Brrr!, nomen omen. Czesi zrzucają problem na państwo, a sami dalej sobie żyją w swoim stylu, czyli chodzą do pubów, weekendami spotykają się przy piwie z przyjaciółmi, w knajpach wspólnie śpiewają nie przejmując się wcale tym, że kiedyś i ich spotka ten sam los, czyli brak pochówku.

Oczywiście takiemu zmarłemu to już wszystko jedno, jednak póki co mnie, jako żywemu, nie jest to obojętne. Co więcej, albo co gorsza tkwi we mnie taka specyficzna nuta patriotyzmu - chciałbym być po prostu, o ile to będzie możliwe, pochowany na ojczystej ziemi, a nawet więcej, na rodzinnej.  Patrząc na to chłodnym, nomen omen, wzrokiem w sumie to można chrzanić taki patriotyzm. Same problemy i kłopoty dla najbliższych - załatwianie formalności, nie dość że w obcym kraju, to w Czechach, gdzie na pewno język czeski dla Polaka nie będzie przystawał do, było nie było, powagi chwili i może powodować zgorszenie wśród żałobników lub ich męki, gdy będą chcieli za wszelką cenę tłumić wzbierające i napierające wybuchy śmiechu. Poza tym kwestia transportu moich zwłok w trumnie, zdaje się że ze względu na przepisy sanitarne, w aluminiowej, a ja wolałbym oczywiście w drewnianej. Co z tego, skoro i tak już nic nie będę miał do gadania. A potem w Polsce kontakt z tą urzędniczą nadętością, dawanie odporu klerowi, który będzie chciał mnie "porządnie" pochować Ku chwale Pana!
Koszmar. A jakie koszty tego wszystkiego? A trzeba pamiętać, że chciałbym, aby na moim pogrzebie zagrała cygańska kapela. Żadnych księży, smętów i pień. W Czechach, gdyby już doszło do "ludzkiego" pochówku, z tym miałbym najłatwiej. Ale znowu najbliżsi, gdyby chcieli mnie odwiedzić, mogliby mieć w przyszłości problemy. PiS doprowadzi do Polexitu i żeby wyjechać do Czech, trzeba będzie mieć paszport i wizę, a to skutecznie ograniczałoby wyjazdy. I tak bym leżał "samotnie" na obcej ziemi.
Ale jednak może w sumie chrzanić taki patriotyzm. Zwłaszcza, że zdaje się to nic najlepszego. Tak to się porobiło we współczesnym świecie.
Ostatnio Żona podrzuciła mi dwa memy na ten temat.
Na jednym jest obrazek siedzącego dziadka z wnuczkiem.
- Co to jest patriotyzm? - pyta wnuczek.
- Kiedyś to znaczyło, że zaryzykujesz życie dla ojczyzny, potem bycie gotowym na pobicie, więzienie, wyrzucenie ze szkoły, jeszcze później to była troska o kraj, znajomość jego historii, dbałość o język, szacunek dla innych, przestrzeganie prawa, uczciwe płacenie podatków... 
- A dziś?
- Dziś wystarczy opluć geja, skopać lewaka albo odpalić race. 

Drugi, w zasadzie nie mem, bo słowa Umberto Eco:
- Ktoś powiedział, że patriotyzm to ostatnie schronienie łajdaków; ludzie bez zasad moralnych owijają się zwykle sztandarem, a bękarty powołują się zawsze na czystość swojej rasy. Narodowa tożsamość to jedyne bogactwo biedaków, a poczucie tożsamości oparte jest na nienawiści - na nienawiści wobec tych, którzy są inni.

Dzisiaj wybraliśmy się do Powiatu, bo znowu nagromadziło się ileś spraw.
Odebraliśmy stały dowód rejestracyjny naszego Inteligentnego Auta. W "całości" jest teraz już nasze.
U optyka, tego z dwoma młodymi paniami mówiącymi tym samym językiem, zleciłem wymianę szkieł z racji ich uszkodzenia albo zmiany dioptrii.
- O, widzę, że się panu poprawił wzrok. - miło stwierdziła ta wyższa patrząc na wyniki badań u okulistki.
Kupiliśmy też wreszcie fugi do łazienkowych kafli po iluś tygodniach analizy i poszukiwań Żony, a mojej o tym koszmarnej świadomości od jakichś dwóch.
- Bo ty myślisz, że to takie proste i oczywiste - kupić i już! - zareagowała Żona, gdy wychodząc ze sklepu nieopatrznie się wychyliłem mówiąc, że moje szczęście i ulga nie mają granic. - Wszystko do siebie musi pasować, a ty nie bierzesz na przykład pod uwagę...
W centrum rowerowym u zaprzyjaźnionych i nadal bardzo sympatycznych sprzedawców kupiliśmy jedną sakwę kolorystyką i wyglądem przystającą do mojego roweru - zieleń, jak kolor kilku drobnych ozdobników na rowerze i czerń, jak cały rower, całość w stylizacji wojskowej, maskującej. Ponadto kupiliśmy licznik kilometrów z czterema innymi funkcjami, a więc bez wodotrysków i śliczny, czarny, za 4,50, dzwonek. Taki najbardziej tradycyjny z tradycyjnych.
Potem pojechaliśmy w ramach dbania o kondycję psychiczną Żony i dla przyjemności na obiad do Nowego Kulinarnego Miejsca, a stamtąd do stolarza kolejny raz omawiać zabudowy, blaty, wykończenia, kolorystykę w ramach Bo to nie jest takie proste i oczywiste. Zdaje się, że wszystko zostało ustalone, ale z radością i ulgą tym razem się wstrzymałem, chociaż ta epopeja może świetnie czasowo konkurować z tą fugową.
A na deser zawitaliśmy do Sąsiadów z Naszej Wsi. Aby omówić powyborcze nastroje, pokląć i ponarzekać i się wspólnie pomartwić i aby odebrać stałą porcję jaj, nomen omen, i twarożków. Wizyta u nich zawsze nas relaksuje.

CZWARTEK (23.07)
No i dzisiejszy cały dzień upłynął pod znakiem wizyty Byłych Teściów Żony.

Przyjechali punktualnie, o 12.00, czyli zwyczajnie, można powiedzieć,  tak jak się umówiliśmy. Rodzinne grono i różni znajomi wiedzą, że nie ma w tym nic dziwnego i żartów również, więc my, a podejrzewam, że również wszyscy inni, którzy się umawiają na wizytę u nich, starają się być punktualni. Zwłaszcza że wiadomo, że Była Teściowa Żony trzyma wszystko pod parą, żeby było świeże, gorące i dobre, a Były Teść Żony pali się, żeby polewać. Bo robi różne nalewki i wytwarza własne wina z działkowych winogron.
Pomijając fakt, że swoje lata już mają, należą do tej starej, zanikającej szkoły, która to po wizycie u kogoś, tutaj u nas, po powrocie do domu wysyła smsa z podziękowaniami za miło spędzony czas informując mimochodem, że cali i zdrowi dotarli do domu, a więc że gospodarze nie muszą się już o nich martwić. Ech, łezka się w oku kręci...
Były Teść Żony jest strasznie blogowo obryty. Od razu po przyjeździe zapytał, który to jest Duży Gospodarczy, a który Mały. A potem oczywiście nastąpiła prezentacja Basa i Barytona. A obchodząc staw wiedział, że sąsiednia działka należy do Sąsiada Muzyka.
Dom Dziwo i teren obejrzeliśmy na dwie raty. Pomijając naturalne fizyczne zmęczenie od łażenia po takich powierzchniach, to każdego jest w stanie wykończyć nadmiar informacji i skomplikowana forma przebudowy Tu przegrodzimy ten korytarz na pół i łazienkę również, żeby goście mieli własną niezależną powierzchnię, ale żeby tak było, to tutaj wyrąbiemy otwór na drzwi, a tu zamiast kotłowni, będzie kuchnia i tej ściany nie będzie, przy czym to będzie podobnie, jak na górze, ale nie całkiem... podawana w formie naszego jednoczesnego gadania, przekrzykiwania się lub ustalania w kłótliwej formie, kto teraz z nas mówi. Nawet Bas z Barytonem czasami wymiękają i się gubią.

Dodatkowo Byli Teściowie Żony należą do tej starej, uprzejmej szkoły, że nie dają odczuć gospodarzom lub swoim gościom, że coś ich u nich nie interesuje. Bo nie czarujmy się, nie może ich interesować wszystko tak, jak i każdego normalnego człowieka. Ale z drugiej strony w sposób naturalny interesują ich żywo różne aspekty życia adwersarzy, a to się po prostu czuje i zawsze widać, że nie jest to z ich strony sztuczne, płytkie i na "odwal się". Kwestia charakteru i kwestia własnych doświadczeń. Z racji wieku wiele doświadczyli i dotknęli, więc są partnerem do rozmowy rozumiejącym sprawę lub problem bez specjalnych tłumaczeń. A o uprawach, ziemi, roślinach to można rozmawiać bez końca, bo prowadzą swoją działkę już kilkadziesiąt lat.

Po odpoczynku przy kawce pojechaliśmy na obiad do tej restauracji serwującej szczupaka sous vide z ziołami, rosti ziemniaczane i chutney z pomidorów. Szczupak nie zawiódł naszej trójki, a marynowany jesiotr Żony (nie mogła przecież jeść szczupaka, skoro jadła go poprzednio). A potem przeszliśmy się po okolicznym terenie. Była Teściowa Żony stwierdziła, że czuje się, jak na wakacjach. To nas zadowalało i sprawiało przyjemność z dwóch powodów. Bardzo chcieliśmy całym tym dniem uhonorować niedawne imieniny ich obojga, a poza tym taka opinia dobrze rokowała na przyszłość w kontekście reakcji na nasz dom i na całą okolicę naszych przyszłych gości.

Chyba nie muszę dodawać, że Byli Teściowie Żony są nam bliscy światopoglądowo, może lepiej zdroworozsądkowo.

Dzisiaj napisał Po Morzach Pływający.
Tak się ostatnio składa, że mu nie odpowiadam mailowo, tylko blogowo a to dlatego, że nie mam czasu, poza tym w swojej Głuszy Leśnej żyje sobie jak pączuś w maśle i nie wymaga wsparcia. Co innego, gdy jest na morzu. Kocha je, ale tęskni za bliskimi i za Głuszą, więc wtedy wesprzeć mailowo wypada i należy.
Napisał:
Nie wiem jak Wy, ale codziennie słucham Radia Nowy Świat i codziennie napełnia mnie nadzieja na lepsze ....radio 🤗
Potem przeszedł do ostrzeżeń, że nie jest zadowolony z zalewy, więc w tym roku kurek w marynacie może nie być, że chyba szanse, aby być na moich 70. urodzinach zjeżdżają do zera, bo zdaje się, że firma w tym czasie będzie kazała mu być z powrotem Po Morzach Pływającym i  Na pocieszenie dodam, że Anglia w tym roku również najprawdopodobniej nie wyjdzie. Z tego ostatniego nie wywnioskowałem, czy przyjaciel marynarz odwołał ślub, czy po prostu Po Morzach Pływający i Czarna Paląca nie będą mogli  z jakichkolwiek względów polecieć.
Póki co nadal pracuje w kamieniu, bo "kamieni ci u nich dostatek", a grilownik nabiera kształtów i wyglądu. Codziennie coś nowego wpada mi do głowy i do realizacji.

PIĄTEK (24.07)
No i dzisiaj zrobiliśmy sobie kolejną wycieczkę rowerową.

Kolejną brzmi strasznie megalomańsko, bo raptem chyba trzecią. Ale powiedziałem sobie, że w tygodniu, wbrew różnym przeciwnościom, rzeczywistym i wyimaginowanym, przynajmniej dwa razy musimy pojeździć. O oczywistych korzyściach szkoda gadać.
Tym razem zapuściliśmy się w Gruszeczkowe Lasy. I znowu zapuściliśmy się było grubo na wyrost, ale step by step...
Klimat był wakacyjny. Nawet chyba udało się  nam na chwilę zapomnieć o  remontach i tych wszystkich sprawach. I w takim momencie odezwał się Kolega Współpracownik, który przesłał nam kilka zdjęć z Wdzydz z łódki, bo oboje z Farmaceutką są fanami takiej formy wypoczynku. Inne światy, ale ciągle wakacyjne.

Na rowerach "zajrzeliśmy" też do naszego tartaku. Na środę zamówiłem jakąś horrendalną ilość desek i słupków, żeby powoli zacząć pracować nad Wyrobiskiem starając się z niego zrobić Staw.

Po południu przyjechał facet od tarasów. Na razie bez nadanego mu imienia, a mógłby mieć I Tak Jak Mówię. Szkopuł w tym, że do tego zaszczytu pretenduje jeszcze stolarz od zabudów i Księgowa I. Cała trójka potrafi w perfekcyjny sposób, każde w swojej branży i fachu rozwinąć dowolny temat zaczynając I tak jak mówię i cytując siebie wypowiadać dowolną kwestię po pięć, dziesięć razy. To zależy, kiedy im się przerwie. Przy czym wszyscy bez wyjątku tak mają, że wcale się z tego powodu nie obrażają będąc chyba podświadomie wdzięcznym/-ną za ucięcie ich, być może męczącej kompulsywności.
Księgowa I jednak tak zostanie, a muszę się zastanowić nad dwoma pozostałymi. Może coś ciekawego wyjdzie w trakcie ich prac.
Z facetem od tarasów omówiliśmy sprawę dopiero drugi raz, a już za tydzień przystąpi do prac, więc wstąpiła we mnie nadzieja i werwa, ale Żonie na wszelki wypadek o tym nie mówiłem.

SOBOTA (25.07)
No i dzisiaj wyjechałem do Metropolii.

Rano spakowałem się w sposób standardowy, a dodatkowo nietypowy. Syn mnie prosił, abym wziął ze sobą piłę mechaniczną, podkaszarkę i kompresor. Proste. Ale do piły wziąłem dwa akumulatory, ładowarkę i olej, do podkaszarki trzy akumulatory, ładowarkę i żyłkę, a do kompresora wszelkie końcówki i przedłużacz. Ale to nie wszystko. Zabezpieczyłem się w strój roboczy - czeskie buty, spodnie, kurtkę i czapkę, okulary ochronne, przyłbicę i dwie pary rękawic. Nie wiedziałem, jaki będzie zakres prac, co będzie mi potrzebne i co Syn posiada na stanie. Ogólnie wolałem być niczym niezaskoczony i niezależny.
Wszystko sprawdziło się i zadziałało idealnie. W 20 minut pocięliśmy spory konar wierzby, którą swego czasu ułamał wiatr, w 10 napompowaliśmy kompresorem basen i po godzinie było po robocie, bo Syn w międzyczasie skosił podkaszarką wysoką trawę, której nie sprostała kosiarka spalinowa, a która wyrosła na metr pod olbrzymią trampoliną.
Potem oglądaliśmy nową starą działkę, bo Synowa i Syn uruchomili skrzynie z permakulturą, nasadzili sporo drzew owocowych i krzewów. Już można było podjadać borówkę amerykańską,  jagody kamczackiej zaś nie ujrzałem żadnej, bo została "wyżarta w pień" przez Wnuka-III, a inne morele, czy agrest czekały na dojrzanie.

Potem to już była laba, rzadkość w trakcie mojego pobytu. Widać wyraźnie, że chłopaki dorastają, bo albo zajmują się indywidualnie sobą lub w duetach i innych konfiguracjach, zależnych od sytuacji i potrzeb, a więc czytają i grają, albo skaczą na trampolinie, albo znikają w sobie tylko znanych celach.
Dziadek nie jest im do niczego potrzebny. Nawet najmłodsi nie chcieli wieczorami, abym opowiadał im bajki, bo jakieś takie durnowate i wymyślone przez dziadka. Woleli sobie poczytać.
Ale po południu przyszli we czterech (widocznie się namówili widząc jak dziadek bezproduktywnie na tarasie przy Pilsnerze Urquellu czyta książkę), żeby razem zagrać w 3-5-8.  Przy czym znając od dawna zasady wszyscy, jak jeden mąż, zaznaczyli, że każdy z nich chce grać indywidualnie, niezależnie i nie tworzyć z nikim pary. To zaproponowałem im, że skoro wiedzą, że może być tylko trzech graczy, to ja chętnie odpuszczę, Wnuk-IV niech też spróbuje i zostanie idealnie trójka. Jeszcze głośniej wszyscy zaprotestowali. Dziadek musi grać! Nie pozostało nic, jak losować. Ustaliłem kilka wstępnych warunków, o dziwo przez wszystkich zaakceptowanych:
- Wnuk-IV gra z dziadkiem (widać, że to jeszcze leszcz, prawie siedmioletni co prawda, ale jednak, bo zgodził się nawet chętnie),
- pozostała trójka bierze udział w losowaniu, przy czym najpierw gramy w marynarza zaznaczając, że zacznę liczyć zgodnie ze wskazówkami zegara poczynając od Wnuka-II,
- ten, na kogo wypadnie, pierwszy losuje z trzech zapałek starając się wyciągnąć ułamaną, co będzie oznaczać, że gra samodzielnie, a pozostali dwaj tworzą parę,
- jeśli po marynarzu pierwszy nie wylosuje ułamanej zapałki losuje ją, po przestawieniu przeze mnie ich ułożenia, kolejny według wskazówek zegara, i tak do skutku.
A więc żadnej lipy.
Losowanie przebiegło szybko, bo już za drugim podejściem Wnuk-III wyciągnął ułamaną i grał sam. Reszta nie protestowała.
Było dobrze mniej więcej do piątego rozdania. Wtedy z Wnukiem-IV osiągnęliśmy już +14 (gra się do +20), a Wnuk-III miał -14 (gra się równocześnie do -20, zależy, co będzie pierwsze) i wył, że to niesprawiedliwe. Oliwy do ognia dodatkowo dolał Wnuk-IV, który stwierdził z bezwzględną satysfakcją i szczerością, że różnica miedzy nami a nim wynosi 28, czym wprawił mnie w osłupienie. Potem zresztą w sobie tylko znany sposób mnożył 11x11 lub 12x12, lub 13x13 i podawał prawidłowy wynik, a zapytany, jak to robi, tłumaczył, że mnoży dziesiątki, a potem dodaje jedynki, więc oczywiście niczego z tego nie zrozumiałem.
Na dodatek Wnuk-I cały czas wtrącał się swojemu partnerowi, Wnukowi-II, i mówił mu, jak ma wistować, więc w końcu ten rzucił kartami, obraził się i sobie poszedł.
Sytuacja groziłaby rozpadem całego, tak kunsztownie zaprojektowanego przeze mnie układu, gdyby nie kogut, który zrobiłem w kolejnym rozdaniu. Musiałem rozdawać jeszcze raz, ale w ten sposób zmieniłem gdzieś tam bieg historii i od tej pory Wnuk-III zaczął wygrywać, a my przegrywać i to już było sprawiedliwe.
Grę przerwała kolacja. Na standardowe pytanie Syna Kto prowadzi modlitwę? zapadła cisza.
- To może dziadek? - dodał.
Nie wiem, czy zrobił to z rozmysłem, czy z refleksem bazując na chwili, bo raczej nie dla jaj.
- Panie Boże, nasze Słonko, pobłogosław to jedzonko! Amen. - odparłem natychmiast ku zaskoczeniu rodziny. Wszyscy się uśmiechali, a Synowa, która się za mnie modli, może pomyślała, że jednak jest nadzieja.
Wcale nie kpię. Oczywiście nie podobał mi się infantylizm tej modlitwy, ale co miałem zrobić, że przez lata zapamiętałem tylko właśnie tę, dla dzieci.

Po kolacji graliśmy dalej, a rodzice ulotnili się na film do sąsiadów, szczęśliwi, że nie muszą zajmować się dziećmi.
- Ale o dziewiątej macie być w łóżkach! - zakomunikowali na odchodnym.
Wnuk-III zaczął w zapisie mozolnie piąć się do góry, a my z Wnukiem-IV coraz bardziej dołowaliśmy. W końcu zarządziłem przerwę i kazałem wszystkim iść spać. To wtedy oczywiście zabrali się do jedzenia i gdy Synowa przyszła w przerwie filmu o 22.30, żeby przygotować mi łóżko, załamała się na widok Wnuka-IV spokojnie siedzącego przy stole i zajadającego kolejną kromkę chleba (ponoć może zjeść za czterech).

NIEDZIELA (26.07)
No i dzisiaj wstałem o 09.30.

W domu panowała kompletna cisza, to co się miałem zrywać. Myślałem, że wszyscy śpią odsypiając tydzień i wczorajszą grę. A to była nieprawda. Okazało się, że chłopaki byli na nogach już od 07.00 ale szanując rodziców i dziadka zachowywali się niezwykle cicho. Ale ile można?
Więc o 09.30 bezceremonialnie we czterech wparowali do pokoju.
- Dziadek grasz?
Poprosiłem tylko, żeby mi pozwolili zrobić siku i w piżamie stawiłem się przy stole. Cudem udało mi się zrobić kawę.
Po przerwie śniadaniowej dalej kontynuowaliśmy grę, by wyrobić się do obiadu. Wygrał Wnuk-III, a my z Wnukiem-IV zajęliśmy ostatnie, czyli trzecie miejsce.
- Wszystko przez tego koguta! - podsumował. Facet szokująco kuma.

Wnuk-II konsekwentnie nie grał, mimo że solidarnie rano "napadł" na mnie z pozostałą trójką. To wszystko wpisuje się w jego charakter, czyli chodzenie swoimi ścieżkami i częste alienowanie się z rozentuzjazmowanego tłumu. I cały czas wymyśla.
- Dziadek! - A czy w reakcji wody i dwutlenku węgla powstaje tlen? - zapytał mnie od razu przy pierwszym posiłku.
Gość kombinuje, jak tu uzyskać tanią, "darmową" energię, na dodatek z substratów ekologicznych ogólnie dostępnych w przyrodzie i żeby przy tym produkty były związkami prościutkimi, najlepiej H2O.
Rozmawialiśmy z Synową i z Synem, żeby, broń Boże nie naśmiewać się z niego i go nie zniechęcać według powiedzenia - anegdoty (mogę je skopać, niczym blondynka, ale chodzi mi o sens).
- Jak powstają wynalazki?
- To proste.- Wszyscy wokół wiedzą, że to coś jest niemożliwe, ale zawsze znajdzie się ktoś, kto o tym nie wie.
- Nie. - odparłem. - Co najwyżej słaby kwas węglowy.

Syn pokazał mi filmik, na którym Wnuk-II uczy się japońskiego on-line. Ze Stolicy lekcji udziela mu jakaś Japonka, która wyszła za mąż za Polaka i mieszka w Polsce.

A Wnuk-I?
Niby z resztą skacze na trampolinie, wykłóca się o wszystko, jak inni, ale w jakiś dziwny, niedostrzegalny sposób wchodzi w dojrzałość. Nie mówię tu o sypiącym się wąsie i mutacji (jak coś na górze w swoim pokoju zaśpiewa, to na dole zęby zgrzytają). Nie wiem, co to jest i na razie nie potrafię tego zdefiniować.
We wrześniu idzie do VIII klasy, ostatniej podstawowej. A byłem pewny, że do VII...

PONIEDZIAŁEK (27.07)
No i dzisiaj Bas z Barytonem nie stawili się do pracy.

Więc Żona za bezdurno była już na nogach od 06.30, a przez całą noc czuwała śpiąc źle, żeby rano nie przegapić właściwego momentu wstawania i nie dać się "zaskoczyć" fachowcom. Oni oczywiście telefonicznie poinformowali Żonę o swojej absencji (Coś nam wyskoczyło...), ale dopiero, gdy dzionek był w pełnym rozkwicie.
Ja zaś miałem analogicznie odwrotnie. Wiedząc, że wstanę o 05.40, położyłem się spać tuż przed północą nie mogąc się oderwać od książki. Potem przez godzinę nie mogłem zasnąć, bo obmyślałem słowa modlitwy "na następny raz", żeby nie dać się Synowi, ani Synowej zaskoczyć i żeby modlitwa brzmiała poważnie, dostojnie nawet bym powiedział, i żeby wszyscy się mogli nad nią zastanowić i zatrzymać poprzez jej uniwersalny przekaz trafiający nie tylko do dorosłych. Bo skoro to jest dla nich ważne?... Chciałem też uniknąć mniejszego lub większego infantylizmu, którego jestem świadkiem przy każdym posiłku (sam wstydzę się tego, że go zastosowałem), bo uważam, że Wnuki spokojnie przyjęłyby tę proponowaną przeze mnie formę. Muszę na ten temat poważnie porozmawiać z Synem i z Synową. Nie żebym się wtrącał.

Z tego wszystkiego coś mi się w mózgu pomieszało, bo wpadłem w taki dziwny, męczący sen z wieloma nawrotami. Śniło mi się, że chyba z Żoną i chyba w Wakacyjnej Wsi jadąc po naszej lokalnej drodze natknęliśmy się na jej środku na dość wielką czarną torbę. W środku było 10 mln euro, w banknotach oczywiście. Nie wiem, z czego to wynikało, ale pamiętam, że we śnie wyliczyłem, że jest to grubo ponad 40 mln zł. Dodatkowo wynikało nam w nim, że pieniądze zgubiła mafia, no bo kto? I się zaczęło. Najpierw postanowiliśmy pieniądze porozdzielać po dzieciach, rodzinie i bliskich nam znajomych i zanim ostatecznie podjęliśmy tę decyzję to, jak to w śnie, nagle przeskoczyliśmy do następnego etapu i już je rozdzielaliśmy jeżdżąc od jednych do drugich z duszą na ramieniu czując oddech mafii. Wszystkim powtarzaliśmy:
- Tylko pamiętajcie! - Nie afiszujcie się nimi, wydawajcie lata całe, żeby nic nie rzucało się w oczy.
Pamiętam, jak we śnie widziałem twarze co poniektórych obdarowanych, którzy wyraźnie z miejsca mieli nasze przestrogi za nic i szykowali się natychmiast do Hulaj dusza, piekła nie ma!, a my znowu we śnie oboje widzieliśmy, jak mafia trafia na trop tych idiotów, robi z nimi co trzeba i po nitce do kłębka dociera do nas i nam się dobiera...
Ten sugestywny widok dobierania się nam do skóry powodował, że sen robił woltę i wracał przed "rozdawnictwo". Postanowiliśmy pieniądze oddać na policji. I znowu się zaczęło. Wiadomo było we śnie, że nie oddamy ich byle dyżurnemu chłystkowi, nawet za stosownym pokwitowaniem, więc najpierw nasze aspiracje w oddawaniu sięgały komendanta powiatowego, a potem wojewódzkiego. Ale się szybko ocykaliśmy, że to też niedobrze, bo na pewno oni i tak, i tak mają powiązania z mafią, więc mafia nam się dobierze... Znowu we śnie wpadaliśmy w etap rozdawnictwa, by "wracać" do policji i "naszych" komendantów. I tak na okrągło.
Z tego koszmaru wybawił mnie Wnuk-III, który ni z tego, ni z owego wparował do mnie bez pukania, za to głośno odpychając zacinające się skrzydło drzwi i zaczął czegoś szukać. To go pogoniłem. Była druga w nocy. Ledwo zasnąłem, bo tak mi się zdawało, wparował z tym samym, ale już o czwartej nad ranem. Nie wiem, co mu odbiło! Lunatykował, czy co?
Nie wiem, jak zachowuje się lunatyk, ale ten "mój" całkiem normalnie reagował na przytłumiony wściekły wrzask dziadka i pryskał z pokoju. Paranoja.

Już o 06.30 byłem w Nie Naszym Mieszkaniu, przeszeregowałem szyki, by przed  08.00 być w Szkole. Do 11.00 strawiłem czas na robieniu korekty, takiej "po mojemu", więc zobaczę, co będzie, jak dokumenty dotrą do Stolicy. A gdy przyjechał Zastępca Dyrektora, była możliwość wklepania nowych-starych danych do tabelek. On przy okazji nieźle się podszkolił, nie z obsługi komputera oczywiście.

Żonie zdałem drobną, dość pobieżną relację z pobytu u Wnuków akcentując zwłaszcza moment "prowadzenia modlitwy". Rozbawiło ją to nawet bez cienia pretensji, czy obśmiania.
- Ale żeby ci tak nie zostało! - wolała dodać na wszelki wypadek.
I znalazła się bardzo przytomnie, gdy zacząłem jej przybliżać program dzisiejszego popołudnia.
- Wiesz, gdyby mi się udało opublikować wpis, np. o 19.00, to bym jeszcze dzisiaj przyjechał do domu. - Bo myśl jeszcze jednej nocy w Metropolii...
- Ale coś ty! - odparła zdecydowanym tonem zaskakując mnie nim natychmiast. - Będziesz publikował bez Pilsnera Urquella?! 
No, jak mogłem przeoczyć tak istotny fakt. Normalnie mną ta moja nieuwaga, nieostrożność, niefrasobliwość, niedopatrzenie, chyba nie bójmy się tego określenia - bezmyślność wstrząsnęły. A kolejna noc poza domem od razu zaczęła się jawić jako sympatyczne wydarzenie. W końcu jutro wstanę sobie dziarsko o 06.30, przed termoizolacją, zjem niespiesznie domowe śniadanie, zajrzę do Szkoły i przed południem będę w domu. Wszystko można pogodzić, tylko trzeba na to wpaść...



W tym tygodniu Bocian zadzwonił trzynaście razy, wysłał jednego smsa i jeden najzwyklejszy list.
W tym tygodniu Berta się normalnie rozszczekała. W środę, będąc przed domem usłyszeliśmy nad stawem szczekanie, a ponieważ w zasadzie nie znamy jej szczeku, w pierwszej chwili myśleliśmy, że to jakiś inny pies. Najpierw pobiegła Żona, a za chwilę usłyszałem wołanie, żebym szybko przyszedł. Berta pojedynczo szczekała, ale za bardzo nie było wiadomo z jakiego powodu. Dopiero podnoszony łeb wskazywał przyczynę. Na drzewie siedział kot. Żona miała ubaw dłużej, ja krócej, bo celnym strzałem szyszką gnoja wygnałem. Piszę gnoja, bo Żona twierdziła, że to ten, co do nas przyłazi i szczy w Dużym Gospodarczym i z tego powodu śmierdzi. Ja tam nic nie czuję, ale tak na wszelki wypadek... Berta w trakcie całej akcji wypędzania kota nie szczeknęła już ani razu, a miała jeszcze tyle powodów. Widocznie z zapasem wyrobiła normę, bo wysiliła się "aż" kilkanaście razy.
Pocieszaliśmy się, że jednak ma pewne, normalne psie odruchy.
Godzina publikacji 23.52.














poniedziałek, 20 lipca 2020

20.07.2020 - pn
Mam 69 lat i 232 dni.

WTOREK (14.07)
No i dzisiaj rano w Metropolii musiałem się mocno sprężać.

Żeby podopinać różne drobne sprawy i być z powrotem w Wakacyjnej Wsi do 12.00.
W tym terminie hurtownia miała dostarczyć materiały zamówione przez nas i przez Ciu Ciu (patrz niżej retrospekcja z soboty, 11.07). Przyjechał "człowiek orkiestra", czyli kierowca, który dysponując hds-em w pół godziny sam dokonał rozładunku samochodu pełnego palet z cegłami, bloczkami i workami z zaprawami i klejami.
Podziwiałem ogrom i moc dźwigu oraz pewny, a jednocześnie wyluzowany system pracy bardzo sympatycznego  kierowcy i wyładowującego w jednym. Przy każdej postawionej na ziemi palecie mówił do siebie No i gitara. Musiałem się odwracać, żeby nie zauważył, że duszę się ze śmiechu.

Żonę zastałem w bardzo nieciekawym powyborczym stanie. Była załamana i tkwiła w Internecie szukając tam pociechy i wsparcia w różnych opiniach i komentarzach ludzi mentalnie i światopoglądowo nam bliskich.

Córcia wysłała smsa pełnego jadu i frustracji. Nie mogłem się temu dziwić.
I co, dalej masz ochote mieszkac w tym kraju? Drugi dzień po wyborach a ja ciagle nie moge dojsc do siebie...
...ale spoko, za tej kadencji wszystko wytna, caly syf bedzie sie lal rzekami, holota rozejdzie sie po calej Polsce i faktycznie nic tylko przyjdzie sie powiesic... (pis.oryg.)

Syn podszedł do problemu konstruktywnie. Na Facebooku umieścił wpis.
No i połowa społeczeństwa smutna, a niektórzy to nawet myślą, że świat, a już na pewno Polska właśnie się kończy. Trudno im się dziwić, skoro w spolaryzowanym społeczeństwie jeden z kandydatów wygrał ilością głosów odpowiadających 9 ( słownie: dziewięciu) wioskom, w których mieszkam (sic!). A gdyby tak zamiast prezydenta powołać Radę Prezydencką? Tylko pierwsza tura wyborów, do Rady wchodzi pierwszych 3, 5 lub 10 kandydatów (im większy skład rady, tym większa reprezentacja społeczeństwa, ale też bezwład decyzyjny), z siłą głosów w radzie dokładnie taką , jak uzyskany przez nich procent głosów w wyborach.
Przewodniczącym rady zostawałby ten kto uzyskał najwięcej głosów ( dziś Duda - może się nawet nazywać, a nawet być prezydentem posiadającym lub nie dodatkowe uprawnienia), ale  gra byłaby zespołowa, a wyborcy Trzaskowskiego, Hołowni, Bosaka, Biedronia i Kosiniaka-Kamysza nie mieliby słusznego skąd inąd wrażenia, że zostali oszukani przez tyranię demokratycznej większości. Wyjazdy i reprezentacja zagraniczna do ustalenia - kadencyjnie ( np. co rok inny członek rady) lub przez głosowanie rady. "Prezydentura SA" z prezydentem z funkcją prezesa zarządu, zamiast jednoosobowej spółki "Tyrania Sp. z o.o." z zawiedzioną połową społeczeństwa. (pis. oryg.)

Obojgu przesłałem mój pomysł na Polskę Federacyjną, podzieloną na Zachodnią i Wschodnią. Nad założeniami pomysłu będę pracował w miarę wolnego czasu. To się stanie dla mnie też takim wentylem psychicznego bezpieczeństwa.

Wczoraj w Szkole wypełniając kolejne bzdurne dokumenty dla Stolicy już byłem bliski zatelefonowania do Zaprzyjaźnionej Szkoły, aby to i owo skonsultować, bo odbijałem się co rusz od absurdów. W końcu dokumenty z Nową Sekretarką udało się nam wypełnić "przystosowując się" do systemu, ale energia poszła w eter. Za parę godzin napisała "przywołana do tablicy" Żona Dyrektora dopytując się słusznie, co u nas, bo ani telefonicznie, ani smsowo nie dawaliśmy znaku życia od dobrych kilku miesięcy. No ucieszyłem się, jak diabli.
Stąd dzisiaj, siedząc nad stawem, ucięliśmy sobie z nimi długą rozmowę. I stwierdziliśmy, że tak dłużej być nie może. Wstępnie umówiliśmy się w sierpniu w Stolicy na spotkanie "jak za starych dobrych czasów". Każda para zarezerwuje niezależną dwudniową bazę noclegową, a potem i przede wszystkim będziemy spotykać się w Bazyliszku, na stołecznym Rynku, gdzie podają Pilsnera Urquella z beczki i dobre jedzenie. I nie wyobrażamy sobie, żebyśmy mieli siedzieć gdzieś indziej, jak nie przy "naszym" stoliku.

Padłem o 19.30. Po wczorajszych 5. godzinach snu.

ŚRODA (15.07)
No i dzisiaj miałem nastawiony smartfon na 06.00.

Wczoraj wieczorem padając o 19.30 obliczyłem, że będę spał, bagatela, 10,5 godziny. Gdy smartfon zadzwonił, z wielkim trudem przesunąłem budzenie na 07.00 i z powrotem zasnąłem. Tak mnie ta Metropolia wykończyła. A może wynik wyborów?...

Rano, po swoim 2K+2M, Żona podsunęła mi tekst:
...."A możemy sobie teraz podzielić Polskę na dwa kraje? Weźcie sobie wszystko: media publiczne, trybunały, 500+, Białostocczyznę i Lubelszczyznę, chuj - weźcie sobie i Bieszczady. Zabierzcie wszystko co zrobiliście, zbierzcie wszystkich prawdziwych Polaków - patriotów, potomków wyklętych żołnierzy. Niech wam rządzi niepodzielnie wasz prezydent Andrzej Duda i jego Pan - kurdupel z ukrycia. I Pan Morawiecki i jego specjaliści od państwa policyjnego, propagandy, pisania historii na nowo. Weźcie sobie system edukacji i służbę zdrowia i co tam jeszcze chcecie. Dajcie nam połowę powierzchni tego kraju. My zabierzemy swoje podatki i sobie zorganizujemy państwo po swojemu. Tylko nie liczcie, że będą otwarte granice. Że będzie można na uchodźstwo spierdolić, że wam pomożemy o wolność słowa walczyć i o prawa człowieka. Wasze smutne państewko posypie się jak tylko będzie się musiało bez nas utrzymać. Ale umówmy się, że nie możecie zmienić zdania. Ze już chuj i klamka zapadła. Że mur postawimy jak Wasz przyjaciel Trump na granicy z Meksykiem. Będziecie mięli swój internet jak Chińczycy i swoją telewizję (to już Wam Kurski zrobił). Tylko na Zenka nie starczy bo z pustego i Salomon nie naleje. My Zenka nie chcemy, bo nam będzie przygrywać radośnie radio Nowy Świat. Weźmiemy tych wszystkich postkomunistów, wykształciuchów, karierowiczów, wszystkie zdradzieckie mordy, całą chamską hołotę. Oddamy wam bitwę pod Grunwaldem, chrzest Polski, Piasta Kołodzieja i Katyń. Powstańcom Warszawskim i żołnierzom AK pozwolimy zdecydować. Weźcie sobie Solidarność - tą bez Bolka, wiadomo. Bolek może u nas zostać. Weźcie sobie tych nieżyjących noblistów - niech będzie, że byli wasi. I Kopernik i papież Polak. My sobie napiszemy swoją historię, a Wy zostańcie z Waszą, jak byście jej nie opisywali. Serio. Po co nam tu jakaś jedność? Tych światów nie da się pogodzić. Zróbmy dwa kraje. Mój może nie mieć przekopu na Mierzei Wiślanej i Centralnego Portu Komunikacyjnego. Niech będą pedały i chodzące ideologie. Będziemy sobie seksualizować płody, układać się z Niemcami i UE, a Wam nic będzie do tego. 50:50. To takie proste. Takie sprawiedliwe. Zróbmy sobie swoje kraje i niech każdy podąży swoją drogą. I niech się te drogi nie przecinają. Bez wspólnych interesów - to się historycznie nie sprawdza. Przecież granice są umowne. Weźcie sobie Bałtyk nawet. Tylko dajcie żyć i spierdalajcie! " ... (pis.oryg.)

Nie mógłbym sobie darować, gdybym nie umieścił na swoim blogu takiego cymesika. Krąży po Internecie, nie wiadomo kto go stworzył, ale uważam, że jest świetny. Pod względem emocjonalnym, stylistycznym, faktograficznym, rodzajem humoru jest mi tak bliski, jak koszula ciału. Czytałem go wiele razy za każdym razem się wkurwiając, pękając ze śmiechu i zgadzając, ale jednak...
Jednak budził we mnie ambiwalencję uczuć, co niestety, i ze smutkiem to stwierdzam, a nie z radością, że niby mi przybywa rozumu, jest ewidentną oznaką mojego starzenia się.
Z jednej strony jestem zwolennikiem zasypywania rowów, likwidowaniu podziałów, a z drugiej strony wiem, że tego wielo- i wszechstronnego i wielokierunkowego gówna nie da się zasypać. "Połowy" polskiej mentalności tworzonej przez stulecia katolicyzmu, zabory, komunę, a teraz PIS nie da się po prostu zmienić. Nie jestem taki naiwny. Raczej głęboko świadomy tej niemożliwości. A skoro tak, to dwie Polski - Zachód i Wschód. I tu bezwzględnie zgadzam się z tekstem. Absolutny podział granic! Po co w przyszłości ma dojść do jakichś strasznych rzeczy?! I oczywiście dwie strony niech rządzą się po swojemu. A drugiej nic do tego.
Wspólne sprawy ustalone byłyby przez obie strony absolutnie autonomicznie, równocennie, ponad granicami i te ustalenia obowiązywałyby w całej Federacji. Nie mnie wchodzić w szczegóły, ale mądre głowy poradziłyby sobie z tak wielkim i historycznym wydarzeniem, które mogłoby być przykładem dla całego świata. Dokonałaby się pewnego rodzaju miękka, bezkrwawa rewolucja. Przynależność do Polski-Zachód lub do Polski-Wschód musiałaby być określona, np. w referendach przeprowadzonych w poszczególnych województwach, przy czym grubo wcześniej zostałyby określone prawa i charakter, sposób funkcjonowania i inne zasady danego kraju, a ogólnie, np. swoboda przemieszczania się w jej ramach, może wspólne wojsko, bezpieczeństwo energetyczne, itd. Nie trzeba mi mówić, że jest to trudne, skomplikowane, wymagające długiego czasu, najeżone licznymi pułapkami, bo to wiadomo. Chociażby taka, konieczna zmiana konstytucji na tę federacyjną...
W historii i geografii jest kilka przykładów, gdzie takie demokratyczne twory państwowe funkcjonowały lub funkcjonują czerpiąc z różnych federacyjnych możliwości. Oczywiście Stany Zjednoczone z ich stanami rządzącymi się swoim stanowym prawem i istniejącym prawem federalnym czy Szwajcaria ze swoimi referendami. Ciekawym przykładem, w jakimś sensie adekwatnym do mojej propozycji dla Polski, była Czechosłowacja. Powstała w 1918 roku, że tak powiem sama z siebie, przez nikogo nie przymuszana, po zakończeniu I Wojny Światowej, wykorzystując sytuację, ogólne europejskie zamieszanie i rozpad starego porządku (to samo wykorzystała Polska). Trwała do 1938 roku, kiedy Hitler po anszlusie Austrii dokonał aneksji części jej terytoriów, a potem w latach 1945-92 jako komunistyczny twór pod nazwą CSRS - Czechosłowacka Republika Socjalistyczna. W 1993 oba narody, w końcu bliskie sobie językowo i kulturowo, w ramach kontynuacji aksamitnej rewolucji podjęły decyzję o rozdziale na Czechy i Słowację i o samodzielnym istnieniu i funkcjonowaniu. Bez żadnego dominowania danej strony w jakichkolwiek formach życia światopoglądowego, politycznego i gospodarczego. Można? Można.

Nasz nowy, federacyjny kraj mógłby się nazywać oficjalnie, np. Federacyjna Republika Polska (FRP), jego część zachodnia Republika Polska Europejska (RPE), a wschodnia Rzeczpospolita Polska Narodowa (RPN). Dla codziennego żargonu politycznego, społecznego i mediów byłyby to oczywiście Polska Zachodnia i Polska Wschodnia.
Proszę zobaczyć, jak wiele w tych moich rozważaniach i propozycji jest z tekstu zacytowanego wyżej. Ale wszystko podane elegancko, kulturalnie, bez agresji i uwłaczania czyjejś godności. Zaś sam tekst nadal uwielbiam i czytam kolejny raz.

Dzisiaj postanowiliśmy zrobić sobie kolejną wycieczkę rowerową łącząc przyjemne z pożytecznym.
Formułę wymyśliłem ja. Żonę do pierwszej części propozycji zrobić sobie kolejną wycieczkę rowerową nie trzeba było oczywiście przekonywać i/lub namawiać, ale to łącząc przyjemne z pożytecznym od razu nie przypadło jej do gustu.
- Bo ja chciałabym pojechać ot tak, bez celu, bez myślenia że trzeba coś załatwić. - Żeby to była prawdziwa wycieczka. - I co, przyjadę do urzędu taka zmachana, zgrzana?!... - Poza tym to jeżdżenie rowerem po mieście...
Ale się zdecydowała.
Pomysł był taki, żeby przejechać 10 km do Powiatu piękną ścieżką rowerową, pozałatwiać sprawy i tąż wrócić. Lekki kryzys się zaczął, gdy wyjechaliśmy z lasu na odkryty teren. Nie dość, że panowała patelnia i wiał wiatr z przodu skutecznie nas wyhamowując, to jeszcze, ale do tego doszliśmy w drodze powrotnej, kiedy w ogóle na tym odcinku nie pedałowaliśmy (rowery "same" jechały), okazało się, że jedziemy zdradzieckim, niewidocznym gołym okiem długim podjazdem, który skutecznie zabierał nam siły. Jednak ambitnie nie zatrzymaliśmy się na kolejnej stacji postojowej, takiej przygotowanej dla rowerzystów do odpoczynku i do przeszeregowania sił i środków, ale za jakiś czas odręcznie napisany drogowskaz Bar w prawo 50 m był ponad nasze siły, tym bardziej że przez te lata kilka razy tam byliśmy. Taka prosta, letnia, wakacyjna, wiejska sielanka w samym środku wsi.
Przy ławkach, pod parasolami, siedziało przy piwku kilku tubylców i miło sobie gaworzyło. To zajęliśmy sobie odległy stolik, tak całkiem z boku urokliwego terenu i poszliśmy do baru-sklepu. W środku żywej duszy nie licząc siedzącej przy stoliku sympatycznej pani sklepowej i jakiegoś faceta, u którego wyraźnie zamawiała towar To proszę jeszcze przywieźć skrzynkę Tyskiego, dwadzieścia paczek chipsów...
- Proszę, proszę, śmiało. - odezwała się do nas widząc nasze wahanie.
Na takiej wycieczce nie mogłem nie poprosić o najlepszego śmietankowego loda na świecie, który mógłby być jeszcze lepszy, gdyby był waniliowy (sam wiem, że to nadmiar szczęścia) i którego hołubię od dzieciństwa, taką prostą kostkę ograniczoną dwoma andrutami za złoty ileś. Do tego wziąłem Kubusia, Żona wodę mineralną i sielana przy stole z ławami trwała w najlepsze.
W pewnym momencie uwagę moją zwróciło trwające od jakiegoś czasu trajkotanie zaparkowanego nieopodal, ale dość blisko naszego stołu, samochodu (wyraźny diesel). Wcześniej wyczytałem na nim Hurtownia Napojów Taka a Taka, z Sąsiedniego Powiatu, a teraz siedział w środku tenże facet ze sklepu i wyraźnie pisał smsa i to dość długiego, bo trajkotanie trwało dobrze ponad minutę.
Podszedłem i przez zamkniętą szybę od strony pasażera zajrzałem do środka. Facet był tak zaabsorbowany pisaniem, że zupełnie nie zarejestrował mojej obecności, więc zdołałem mu się przyjrzeć. Charakterystyczna, ogorzała gęba, taka z miejsca odpychająca i nadęta, krzaczaste brwi, ciemne wąsy i spory brzuch mieszczący się jednak pod kierownicą. Wypisz, wymaluj szlachetka od liberum veto tylko oczywiście w innym stroju i z inną fryzurą.
Musiałem przesunąć się prawie aż na przód samochodu, żeby zareagował. Natychmiast z twarzy wyczytałem, że moja intruzowska obecność mu się nie spodobała, a gdy zacząłem pokazywać na migi, żeby opuścił szybę, nadął się jeszcze bardziej. Twarz przybrała wrogi wygląd, brwi się nastroszyły, a brzuch zaczął niebezpiecznie naciskać na kierownicę. Że też ktoś taki jak ja śmiał ingerować w jego prywatność. Szybę jednak niechętnie opuścił.
- Przepraszam. - rzekłem, nie ukrywam, fałszywym tonem, który on musiał wyczuć, bo aż się prosiło, żeby powiedzieć Smrodzisz debilu, więc albo wyłącz silnik, albo spierdalaj! - Czy mógłby pan wyłączyć silnik albo odjechać? - kontynuowałem fałszywie.
- A dlaczego ?! - zapytał retoryczno-agresywno-zaczepnie. No wprost idealnie. Sprostał moim oczekiwaniom i szybkiej analizie jego postaci.
- Bo z samochodu wydziela się niepotrzebnie smród i hałas, a my tu siedzimy obok. - odparłem uśmiechając się, nadal fałszywie, bo w głowie przewalały się słowa burak, bezmózgowiec, kretyn, chamidło i znacznie gorsze.
- Ach tak! - strasznie się żachnął wymawiając wszystko z nieprzyjemną emfazą. - To paaaaństwo tu sobie siedzicie i nie możecie oddychać nooooskami! - Noooo, przepraaaaszam baaaardzo! - Już odjeeeeżdżam!
Wróciłem do stołu. Facet zaczął wycofywać i już ruszał do przodu, gdy zawołałem:
- A pan to zapewne głosował na Dudę?!
Spostrzegł, że coś "się pluję" do niego, zahamował i z powrotem otworzył okno.
- Pan coś mówił do mnie?! - nadal trzymał fason.
- Tak, powiedziałem, że pan to zapewne głosował na Dudę.
- A po czym pan sądzi?! - jeszcze bardziej się zaperzył. Inteligentnie odczytał moją insynuację. W końcu prowadzi tę hurtownię (poza szlachetkowością od liberum veto wyglądał mi na szefa), a do tego, było nie było, trzeba mieć łeb.
- Po sposobie bycia. - odparłem nad wyraz spokojnie, z dużą satysfakcją i już bez cienia fałszu.
Faceta na sekundę, tylko, zatkało. A w niej było widać burzę różnych myśli i błyskawiczną analizę, którą z nich wybrać, wyartykułować i się paniczykowi z nooooskiem odciąć. "W końcu" dokonał wyboru.
- A wy!!!.... - Zdrajcy NARODU!!!  I odjechał.
No wprost pysznie. Byłem zachwycony. Co za błyskotliwa z mojej strony, natychmiastowa i celna analiza. Tylko jedna rzecz mi się nie zgadzała. Dlaczego wrzucił do jednego wora Zdrajców NARODU biedną i bogu ducha winną Żonę, która nie dość że spokojnie wyjechała sobie na stresującą wycieczkę rowerową, bo dla niej taką była (załatwianie spraw), spokojnie sobie popijała wodę i nikogo nie zaczepiała, to, o ile wiem, nigdy NARODU nie zdradziła. Co innego ja. Wiadomo, że wielokrotnie w swoim życiu NARÓD zdradzałem.

Żona odwrotnie. Załamała się moją postawą. Wręcz była oburzona.
- Zaczepiasz takiego faceta, wylewasz swoją powyborczą frustrację i co ja mam o tobie myśleć?! - Gdybym wiedziała, że tak wyskoczysz!...
Przyznałem się jej, że rzeczywiście w ten sposób chociaż kapkę odreagowałem. A moje przyznawanie się do jakiegokolwiek błędu przeze mnie uczynionego zawsze Żonę zaczyna uspokajać.
- I co?! - kontynuowała już trochę spokojniej. - Chciałbyś żyć z takim facetem w jednym kraju?! - Bo ja nie! - I już nigdy nie będziemy mogli tutaj przyjechać, a takie piękne miejsce! - zaczęła się rozglądać, jakby pierwszy raz je ujrzała. - Naplują nam do picia, do jedzenia coś dosypią, zobaczysz!
- Coś ty! - nawet nie starałem się jej pocieszyć. - Liczy się pieniądz, klient, zwłaszcza dla takich ludzi, którzy "nie zdradzają NARODU". - Spokojnie, jeszcze nie raz tutaj przyjedziemy.
A widząc, że się już całkiem uspokoiła, zapytałem:
- A dlaczego on nas wyzwał od zdrajców NARODU? - To przez to, że należymy do Unii Europejskiej?
- I że "chodzimy na niemieckim pasku". - uzupełniła.

Ciekawe, że taki typ charakterologiczny, jak "nasz" facet, potrafi istnieć w różnych płciowych, wiekowych i designowych postaciach.
Przedwczoraj, w poniedziałek, będąc jeszcze w Metropolii robiłem zakupy w Kauflandzie. Żeby wjechać wózkiem do zakupowego raju trzeba było, tak jak we wszystkich tego typu sklepach, "przecisnąć się" przez antyzłodziejską bramkę. Jedną z dwóch jakiś siwy dziadek, na oko starszy ode mnie o przynajmniej10 lat, idealnie w  poprzek zastawił swoim koszykiem spokojnie studiując sobie ulotki o promocjach, rabatach i upustach.
- Przepraszam! - wydarłem się słusznie zakładając dla tego wieku pewien stopień głuchoty, bo dziadek zareagował ze znacznym opóźnieniem. - Zastawił pan wózkiem całe  przejście!
Udrożnił przejście, ale gdy go mijałem, usłyszałem logiczne:
- Mógł pan przejść drugą bramką!
Odwróciłem się i już, już miałem go zapytać A pan to zapewne głosował na Dudę?!, ale najpierw instynkt, a potem rozum mi podpowiedział, żebym sobie dał spokój. A trzeba wiedzieć, że wtedy byłem w apogeum powyborczego wkurwienia, frustracji, rozżalenia i załamania. Musiałbym do dziadka z racji jego przytępienia słuchowego wykrzyczeć tę "sentencję" z kilka razy, co otoczenie mogłoby odebrać za jawną prowokację i ani chybi dostałbym po mordzie i to niezależnie od opcji politycznej, bo skąd ta właściwa, moja, miałaby wiedzieć, jaki był kontekst mojej "wypowiedzi" i że ja jednak jestem, tak jak oni, zdrajcą NARODU? A gdybym, bity, darł się Ale to ja, zdrajca Narodu!, to co z tego, że moi, tacy sami zdrajcy, jak ja, by mi odpuścili, skoro natychmiast nie-zdrajcy dobraliby mi się do skóry. A ochrona niechybnie wywaliłaby mnie ze sklepu na zbity pysk za zakłócanie publicznego spokoju, jątrzenie i sianie niezgody NARODOWEJ, bo przecież ponownie wybrany prezydent wyraźnie i wielokrotnie mówił, że chce i jest prezydentem wszystkich Polaków i że będzie rozdarty kraj scalał. I być może, jak u Barei, by mnie policyjnie sfotografowano, zdjęcie na obu bramkach wywieszono z dopiskiem Tego pana tutaj nie obsługujemy. Gdyby do tego doszło, na szczęście Żona nie musiałaby prosić w rozpaczy kierownika Ale panie kierownika, to co ja teraz będę robić. Przez męża to już w żadnym sklepie nie chcą nas obsługiwać. Na zakupy aż na Żoliborz  muszę jeździć.
Jednak to nie ta epoka, chociaż za PISu i do tego zapewne dojdzie. Kwestia czasu.

Więc tylko do siwego dziadka powiedziałem:
- Wystarczyło powiedzieć przepraszam.
Ale dziadek, jak się spodziewałem, nie dosłyszał.
No więc tu i tam sprawę załatwiłoby zwykłe przepraszam. Bez złośliwego przeciągania przedostatniej sylaby, przewracania przy tym oczami, ciężkiego wzdychania lub nadymania się. I nie oczekuję dodatkowego wysiłku och, przepraszam, zagapiłem się, zamyśliłem, nie pomyślałem, nie zauważyłem, itd, itd.
To ten typ, który będąc nieznajomym, gdy się do niego mówi dzień dobry, patrzy się albo jak na nieznajomego wariata, albo się lekko obrusza, że się go zaczepia, albo mimo woli odpowiada na odczep się dzień dobry. Chociaż w tym względzie wiele się zmieniło. Nawet u nie-zdrajców NARODU. Dlatego nadal jestem za Federacją.

Postanowiliśmy wracać w ramach rozumnego programu Stopniowe przyzwyczajanie się do roweru (bolący tyłek od siodełka) i stopniowe zwiększanie wysiłku. Bo sprawy nie zając, nie uciekną, a w świadomości powinna zostać przyjemność wycieczkowa. I jak  każda powinna być dozowana.
W drodze powrotnej śmignął obok nas facet mniej więcej w moim wieku. Kask, sakwy z tyłu roweru - widać profesjonalizm.
- Na oko musiał jechać z 25 na godzinę. - głośno go oceniłem.
Za chwilę "dogoniliśmy" go już na asfaltowej drodze, gdzie śmigały auta. Stał i zakładał koszulkę przeciwodblaskową.
- A pan to musiał mijać nas chyba z prędkością 25 na godzinę? - zagadałem. - Tak na oko oceniłem.
- Jakoś tak było. - odparł.
- Bo my to dopiero zaczęliśmy. - zacząłem się tłumaczyć i tłumaczyć nasze, na oko, 8 na godzinę. - Dawno nie jeździliśmy i stopniowo musimy się przyzwyczajać. - dalej się tłumaczyłem.
Życzył nam sympatycznie szczęścia, powodzenia i fajnych wrażeń. Nie musiałem obrażać go pytaniem, czy głosował na Dudę, bo wszystkim było widać, że nie.
- To muszę lecieć. - dodał na pożegnanie. - Mam już dzisiaj za sobą 100 km, a drugie 100 przede mną.

W domu byliśmy po przejechaniu jakichś 10 km. Postanowiliśmy kupić sakwę, dwie kamizelki przeciwodblaskowe, licznik kilometrów i prędkościomierz (chyba są w jednym), żeby badać nasze rowerowe postępy.
I postanowiłem przy najbliższej okazji zapytać Janko Walskiego, czy też uważa nas za zdrajców NARODU.
Federacja federacją , a żyć trzeba, więc wróćmy do normalności, czyli do szarości dnia codziennego.
Tu blogowego.

W czwartek, 09.07, od 06.00 wycinałem dla Żony pieprzone mebelki.
W skali, z papieru milimetrowego. Żeby się zgadzało z wielkością mieszkania. A więc narożnik, stolik kuchenny prostokątny i okrągły, biurko, sofę i łóżko. Ustawiłem je na planie mieszkania dla gości i od razu wszystko było widoczne, jak na dłoni. Żona, gdy wstała, po 2K+2M, od razu zaczęła z nimi "latać" po całym "gościnnym" mieszkaniu.
W południe pojechaliśmy do Sąsiedniego Powiatu. Miałem umówioną wizytę u okulisty. To ta pani doktor, która na przestrzeni moich okulistycznych lat jako jedyna zmierzyła mi w bardzo prosty sposób grubość rogówek w gałkach ocznych i stwierdziła, że są grubsze niż u innych osób, a więc że jest to przypadek osobniczy, a skoro tak, to muszę oczywiście mieć śródgałkowe ciśnienie oczne wyższe i że żadne kropelki "do końca życia" nie są mi potrzebne, a do zaaplikowania których po mojej okulistycznej drodze spieszyło się wielu innych okulistów. A teraz, po 9. latach (obie strony były w szoku, że to już tyle minęło od ostatniej wizyty) okazało się, że bez niczego ciśnienie śródgałkowe mi, za przeproszeniem, spadło i że jest ok.  Poza tym pani doktor w sensowny i rozumny sposób dobrała mi szkła do okularów "do patrzenia" i do czytania, bez żadnych astygmatów. Pamiętała nawet, że od nich łeb mnie nap..., jak u Albina Siwaka, w czasach komuny członka Biura Politycznego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej.
Tu mały wtręt. Jak Albin Siwak, robotnik, twardogłowy przeciwnik i krytyk "Solidarności", został członkiem BP, po Polsce, wówczas Ludowej, krążyły dwa dowcipy.
Pierwszy:
Przychodzi Albin Siwak do lekarza i mówi:
- Panie doktorze, nie wiem, co się dzieje, ale codziennie rano mam migrenę. 
- Migrenę - odpowiada lekarz - to ma baron, hrabia, książę, król, a Was, towarzyszu Siwak, to zwyczajnie łeb napierdala. 
I drugi:
Przychodzi facet do urzędu stanu cywilnego i w okienku mówi, że chciałby zmienić swoje dane personalne.
- A jak się pan nazywa? - pyta urzędnik.
- Albin Dupa.
- A jakby się chciał pan nazywać?
- Andrzej Dupa. 
Ten ostatni dowcip po tylu latach w pewnym sensie ciekawie wpisuje się w naszą obecną rzeczywistość.
No, ale revenons a nos moutons! 
Po okulistce pojechaliśmy do sklepu meblowego, który oczywiście był salonem, a który wcześniej Żona wypatrzyła w Internecie. I zrobiliśmy pierwsze zakupy - dwa łóżka z materacami dla gości.
I u okulisty i tutaj mieliśmy szczęście. Obie panie, zajmujące się przecież zupełnie czymś innym, emanowały energią, wiedzą i brakiem rozmamłania i niezdecydowania. Obie budziły zaufanie. W każdym miejscu można być profesjonalistą.

Po południu miałem kosić, ale złośliwie króciutko popadało. Cóż z tego, że potem zrobiło się pięknie, skoro z koszeniem było pozamiatane. To zabrałem się za ławkę. Tę do wykonania według sugestii Żony. I tu przeszedłem przez takie małe Waterloo. W trakcie kilkugodzinnej pracy popełniłem kilka błędów, które nie dość, że przysporzyły mi dodatkowych czynności, to spowodowały, że w kilku miejscach w deskach powstały niepotrzebnie wywiercone otwory, ostatecznie jako tako przeze mnie zamaskowane, i że cała ławka była leciutko "przekoszona", co ja widziałem, a Żona nie. Nie rozumiała, czego się czepiam, bo ławka bardzo się jej spodobała. Widząc moje niezadowolenie zapytała, jaką ocenę bym sobie wystawił, więc swój wytwór w szkolnej skali oceniłem na dst+ i musiałbym się mocno przełamać, żeby nagiąć ocenę na -db. Na szczęście oboje stwierdziliśmy, że po malowaniu ławka musi wylądować nad brzegiem stawu, gdzie będzie idealnie pasować i stanowić urokliwą ozdobę (dodatkowo - pomyślałem - w chaszczach "przekoszenie" będzie trudno zauważalne), bo jednak przez swoją delikatność, wiotkość i ażurowość nie może stać na eksponowanym miejscu przed Domem Dziwem. Do jego przysadzistości i kolubrynatości pasowałaby jak pięść do nosa.
Musiałem jakoś podreperować swoje, boleśnie nadszarpane, ego, więc od razu zacząłem myśleć o takiej "prawdziwej", "porządnej" ławce, przemyślanej, zrobionej niespiesznie, do wykonania której użyję specjalnych desek z tartaku, na zamówienie, najlepiej dębowych i grubych, żeby była ona duża, masywna, stabilna, budząca zaufanie i przy tym wygodna, i żeby przystawała do Domu Dziwa.
- To będzie dzieło mojego życia! - zakomunikowałem Żonie zapamiętując się w swoich rozważaniach i planach i zapominając , że ona takiego nadęcia nie lubi.
- O, jeśli to ma tak wyglądać, to ja za taką ławkę dziękuję! - A nie możesz jej zrobić tak zwyczajnie, bez swojego rozdmuchania i nadęcia?!
Więc będę musiał zrobić "tą samą" ławkę, która nie będzie jednak dziełem mojego życia. Nie szkodzi.

Wieczorem bardzo długo rozmawialiśmy z Helą. To znaczy rozmawiała Żona, bo ja nie byłbym w stanie z żadną kobietą gadać przez smartfona blisko godzinę. Nawet w młodzieńczych latach, w pierwszych miłościach, potrafiłem się ograniczyć do 15. minut. Bo ileż można wzdychać i co by to miało niby dać.  Fakt, że wówczas komuna mocno w tym względzie ułatwiała życie, bo albo przy międzymiastowej pani z centrali co chwilę się wtrącała i słyszało się nagle w słuchawce, w momencie najciekawszych westchnięć, jej głos Proszę kończyć, albo rozmawiając i wzdychając w budce telefonicznej bardzo szybko słyszało się wściekłe walenie w drzwi pierwszej osoby z kolejki, która, gdy wpadała do środka maksymalnie długo starała się rozmawiać (może też wzdychać?), by za chwilę usłyszeć kolejne wściekłe walenie w szklane drzwi.
Stąd analizując freudowsko (są tu niezaprzeczalne elementy popędu płciowego) ten telefoniczny przypadek, mogę stwierdzić, że chyba na podstawie tych doświadczeń wytworzyła się we mnie taka specyficzna, telefoniczna trauma i dlatego, wcześniej przez telefon, teraz przez smartfona, nie lubiłem i nie lubię rozmawiać.
Z Helą chciałem się tylko umówić na przyjazd do nich pod koniec lipca i na montaż skrzyni, co i tak zajęło mi aż 5 minut. Rozmowa była jej jednak mocno potrzebna. Nawet ja to wiedziałem. Bo przez chorobę Hela ma ciężko, dodatkowo doszła jej zdalna praca zabierająca znacznie więcej czasu niż "normalna" i, żeby tego było mało, dzień, czy dwa wcześniej, cały garaż usytuowany nisko, pod domem, został zalany przez fekalia. Nawet Hela się nie obdzyndzalała z dosadnym określeniem mówiąc krótko GÓWNEM! Przytkało się w jakiejś studzience, a ponieważ mieszkają w mocno górzystym terenie to to CIEKŁE COŚ napotkawszy przeszkodę ją perfidnie, zgodnie zresztą z prawami fizyki, ominęło i wylądowało u nich w garażu tworząc 20. centymetrową charakterystyczną z wyglądu i zapachu warstwę. Minęło sporo czasu, zanim gmina zareagowała, a firma odnalazła feralną studzienkę, której oczywiście nie było na żadnych planach, i całą maziugę wypompowała.
Teraz Helowcy mieszkają wspólnie z pracującymi urządzeniami osuszającymi i taki stan ma trwać bodajże 2 tygodnie. Całe szczęście, jeśli można w przypadku gówna tak powiedzieć, że całość kosztów pokrywa firma ubezpieczeniowa, bo Helowcy przezornie ubezpieczyli dom na wypadek powodzi i zalania, a ten szczególny, gówniany przypadek pod to podchodził i nawet firma ubezpieczeniowa nie węszyła, nomen omen, jakiegoś przekrętu ze strony ubezpieczonego.
Myślę, że jak przyjedziemy na montaż skrzyni i najprawdopodobniej na nocleg, to z powrotem ujrzymy to ich domowe cacuszko w stanie jeszcze świeższym niż poprzednio.

Dzisiaj napisał Po Morzach Pływający. Ponownie odniósł się do wymyślonego przez siebie żartu.
Nadal się z niego śmieję, ale opowiem jak się spotkamy. Żart jest tylko dla męskich uszu ponieważ niewiasty mogłyby być lekko zażenowane. (pis.oryg.)

Przez tą (tę?) ławkę, bo tak mnie "wciągnęła" i uparłem się dzisiaj ją zrobić, poszliśmy spać tuż przed 23.00. Całkowicie jak nie my!

W piątek, 10.07, pojechaliśmy do biura Tauronu do sąsiedniego powiatu. Godzina jazdy.
Na spotkanie trzeba było się wcześniej umówić, jak co najmniej na wizytę u lekarza. Przy czym różnica, oprócz oczywistych rzeczy, polegała na tym, że do lekarza wybieramy się raczej, przynajmniej teoretycznie, żeby poprawić sobie zdrowie, a wizyta w Tauronie zdrowie nam zszargała. Za sprawą Szweda, a przede wszystkim pani, która nas "obsługiwała". Zero uśmiechu, zero empatii i zero najdrobniejszej, urzędniczej pomocy. O zwykłej, ludzkiej, nawet nie było co marzyć. Mówiła i zachowywała się jak cyborg III kategorii skutecznie osłabiając wszelkie nasze ludzkie uczucia i zabierając nam siły. W sprawie cały czas zasłaniała się systemem i Szwedem, który do tej pory, mimo że Żona ze swojej strony internetowo przesłała do Tauronu stosowne dokumenty, nie zadbał o to, żeby licznik prądu był przepisany na niego. Stąd Tauron domagał się od nas zapłaty w kwocie ponad dwa tysiące złotych, a Szwed od czasu naszej wyprowadzki (14.03 - blisko cztery miesiące) na nas żeruje czerpiąc "nasz" prąd.
Czarę goryczy dopełniał fakt, że pani miała szczękę a la Gmoch, co u kobiety jest dosyć wstrząsającym widokiem (może gdyby się uśmiechała?... ale może dobrze, że tego nie robiła?...) i konieczność wizyty w Naszej Wsi, co samo w sobie byłoby przyjemne, ale ta kolejna rozmowa ze Szwedem ciągle w tej samej sprawie i wysłuchiwanie jego obietnic...

Spotkanie z nim wziąłem na klatę, bo Żona dawno stwierdziła, że ona tam po poczynionych przez niego zmianach nie pojedzie, bo chce sobie zostawić w pamięci obraz "naszej" Naszej Wsi. Wolała posiedzieć i pogadać z Sąsiadami.
Pojechałem z jednej strony z niechęcią, a z drugiej gnany ciekawością. Teren wokół stał się już mocno obcy, tylko dwa domy, nasz i gości, oraz stodoła stanowiły znajome punkty odniesienia. Szweda na szczęście nie było, ale Szwedka zadzwoniła do niego, więc sprawę ponownie mu wytłumaczyłem i wyjaśniłem telefonicznie. Obiecał, kolejny raz, że pojedzie do Tauronu i sprawę załatwi. Bo jak nie, dodałem, zostaniemy zmuszeni do rozwiązania umowy w trybie natychmiastowym, co będzie się wiązało z demontażem licznika i brakiem prądu.

Po południu udało mi się skosić trawę. Nawet w duchocie lubię to robić.

W sobotę, 11.07, rano byliśmy umówieni w hurtowni z kolejną ekipą wchodzącą z robotami. Lada moment stawiane będą dwa mury, a w nich furtki i brama. Stąd przyjechał Dziwny Murarz, którego Bas nazywa Ciu Ciu (znają się skądinąd) i młody, niezwykle sympatyczny mężczyzna, który w niczym nie stwarzał problemów i wszystko da się zrobić. Był bardzo pozytywny, w niczym nie widział przeszkód, tylko szukał sposobów, aby je usunąć. A dla inwestora taka postawa ze strony wykonawcy to prawdziwy balsam na duszę.
W hurtowni zamówiliśmy kilkaset cegieł na słupki, bloczki cementowe na wypełnienie muru, ileś worków zaprawy i kleju, dziesiątki metrów grubego i cienkiego drutu zbrojeniowego do fundamentów i do zbrojenia słupków, 500 m drutu wiązałkowego i mnóstwo różnych dupereli, o których nie mam pojęcia, do czego są.
Dostawa będzie we wtorek, po moim powrocie z Metropolii.
Obecność  Ciu Ciu i Tego Od Bram w hurtowni, a potem u nas była niezbędna. Gdybyśmy byli sami, z miejsca odbilibyśmy się od naszej murarskiej ignorancji i nie dogadalibyśmy się ze sprzedawcą, bo do tego potrzebny był specjalny budowlany żargon.

Prawie cały dzień, ale z doskoków, wyrywałem kolejne tryfidy, tym razem z wyglądu secesyjne. Jest ich w stosunku do gotyckich znacznie, znacznie więcej, ale powinniśmy sobie powoli dać radę, bo zabrała się za nie również Żona. "Po drodze" nie odpuszczałem żadnemu nowo narodzonemu gotyckiemu wiedząc, co z niego wyrośnie.
A głównym zajęciem było wzmacnianie permakulturowych skrzyń.
Po pewnym czasie ich dwumetrowe boki w środku, w miejscu łączenia metrowych desek z krawędziakiem, zaczęły się wyginać pod naporem ziemi i przybierać taki irytujący beczkowaty kształt. Miałem nad tym przejść do porządku dziennego, ale Baryton, gdy je z Basem obejrzeli, podjudził mnie, że zimą, gdy przyjdzie mróz, rozsadzi skrzynie właśnie w tych miejscach.
To zabrałem się do roboty.
Najpierw obmyśliłem system rozpierania "beczek", tak żeby ściany z powrotem ułożyły się w linię prostą stosując jako zaparcie deskę-klin wbijany na chama pięciokilogramowym młotem między jedną a drugą ścianę sąsiadujących ze sobą skrzyń. Do ścian zewnętrznych, które z niczym sensownym nie sąsiadowały zastosowałem inną technikę. W ziemię wbijałem dwa, trzy potężne płaskowniki, te kupione swego czasu na złomowisku za bezcen, i one stanowiły punkt zaparcia dla długiej deski opierającej się o beczkowatość. A później technika była ta sama - pięciokilogramowy młot i na chama, aż niosło po okolicy.
Gdy ściany były z powrotem prościutkie, niczym drut, w środku skrzyń, w każdej z nich w poprzek wykopałem rowek na głębokości 20. cm. Dodatkowo wzdłuż brzegów musiałem usunąć zmyślnie ziemię, żeby zrobić miejsce dla wkrętarki. Po czym do każdego krawędziaka przykręcałem odpowiednio przygotowane płaskowniki spinając nimi dwa przeciwległe boki. Gdy z powrotem odbijałem kliny, boki ani drgnęły, tak je to żelastwo spięło. I teraz skrzynie z powrotem wyglądają jak nowe. Martwiłem się trochę zasypując rowki z powrotem ziemią, że w żadnej z nich nie uświadczyłem dżdżowniczki. Widocznie są niżej pocieszałem się i może jesienią przemieszczą się trochę wyżej, gdy tam nałożę kolejną warstwę obornika.
Pracując przy tych skrzyniach wcale się nie napracowałem przy skrzyniach. Najbardziej w kość dały mi płaskowniki. Skrócenie i dopasowanie do szerokości skrzyń złomu o grubości 5. mm stanowiło samą przyjemność. Gumówka wchodziła jak w masło. A gehennę stanowiło wiercenie otworów. Musiałem ich wywiercić 24, po trzy z każdego brzegu płaskownika, żeby dać sensowny odpór napierającej beczkowatości. Przy tępych wiertłach do metalu patrzyłem tylko jak żmudnie wiertło posuwa się do przodu o dziesiątki części milimetra, żeby wreszcie przewiercić jeden otwór. Czy musiałem stosować do tego siły i napierania na wiertarkę? I czy wbijała się ona w moje dłonie? I czy przy piętnastym otworze miałem ochotę rzucić tą cholerną robotę i przełożyć ją do czasu, aż kupię nowe, porządne wiertła?!

W niedzielę, 12.07, od samego rana chodziliśmy podminowani. W końcu stwierdziliśmy, że trzeba jak najszybciej iść na wybory, bo tego napięcia nie wytrzymamy.
Wybraliśmy się dziewiczymi rowerami. Duża, "zapomniana" przyjemność.
Najpierw głosować poszła Żona, a ja pilnowałem dobytku. Wróciła z informacją, że gdy wrzucała swój głos, widziała w przezroczystej urnie dwie kartki z oddanymi głosami na Dudę. Tak mnie to zdenerwowało, że tylko czekałem, aż któryś z członków komisji, w końcu Bogu ducha winien, zwróci się do mnie sympatycznie z tekstem Osoby powyżej 60. lat mogą głosować bez kolejki. Ale nic takiego nie zaistniało. Za to ja z kolei widziałem dwie kartki z oddanymi głosami na Trzaskowskiego. I tak miało być do końca, ale wówczas jeszcze o tym nie mogliśmy wiedzieć.

Po latach zrobiliśmy sobie pierwszą rowerową wycieczkę. Zapuściliśmy się znowu w opuszczony ośrodkowy teren odkrywając mnóstwo ciekawych i urokliwych miejsc. I oczywiście znowu zatrzymaliśmy się na rybkę. Nic nie mogliśmy poradzić, że czuliśmy się na wakacjach.
Ale później, w domu, już do wieczora siedzieliśmy jak na minie śledząc wyborczą frekwencję. Co tu dużo mówić - liczyliśmy na cud. Ale cudu nie było, chociaż był blisko.
Totalnie zgnębieni długo odtajaliśmy (odtaiwaliśmy?) przy Radiu Nowy Świat (płacimy miesięcznie 33 zł). Trochę się nam udało, na tyle że słuchając wyborczego wieczoru i tych wszystkich głosów nie powiązanych z narodowymi mediami, kładliśmy się spać gorzko, ale z nadzieją.

CZWARTEK (16.07)
Dzisiaj ponownie byliśmy w Tauronie na zamówionej wizycie.

Postanowiliśmy tej pani ze szczęką a la Gmoch odmówić, gdyby usiłowała nas "obsługiwać", ale na szczęście maszyna losująca tym razem nam sprzyjała. "Nowa" pani cały czas była uśmiechnięta, życzliwa, pomocna, "kopała" w korporacyjnej internetowej korespondencji do 4. lub 5. levelu w głąb, ale niestety. Nadal jesteśmy zużywaczami energii elektrycznej w Naszej Wsi, bo Szwed jednak nie dopełnił formalności i nasze zadłużenie względem dawcy energii wzrosło do bodajże 2700 zł. Dlatego wypowiedzieliśmy umowę w trybie natychmiastowym humanitarnie przedłużając o tydzień termin demontażu licznika. Może się jednak ocknie i zreflektuje.

Stamtąd mieliśmy po drodze do Leroy Merlin. Wyszedłem wyżęty niczym ściera. To oglądanie i wybieranie kilkuset kolorów fug do płytek, ponad stu różnego rodzaju drzwi i iluś rodzajów blatów kuchennych z dodatkową ich wizualizacją było ponad moje siły. To już wolę wiercić otwory w płaskowniku o grubości 5 mm tępym wiertłem, że o kopaniu rowów nie wspomnę.

W drodze powrotnej do domu zadzwoniła Nowa Sekretarka. Znalazła pracę na pełny etat, więc poinformowała nas, że już w najbliższy poniedziałek w Szkole nie będzie się mogła pojawić. Rozstaliśmy się co prawda na odległość bez zwyczajowego uściśnięcia sobie dłoni, ale w bardzo dobrej atmosferze. Bo między sobą jesteśmy rozliczeni, poza tym i jedna, i druga strona jest zainteresowana dalszą współpracą, oczywiście na zupełnie innych zasadach, krótkich umów o dzieło lub jakichś kontraktów.
Jakby jednak na to nie patrzeć, czeka nas kolejna reorganizacja, łatanie i zakopywanie rowów. Całe szczęście, że są wakacje, mnóstwo rzeczy zdążyłem wspólnie z nią zrobić, nawet sporo przygotować na nowy rok szkolny.
Ale tak czy owak gimnastykować się trzeba będzie.

Wieczorem sprawy wyjazdów, spotkań i krótkich wakacji dających oddech wziąłem w swoje łapy. Akurat tego rodzaju moja brutalność, nazwałbym ją zdecydowaniem, Żonie bardzo dobrze robi.
A więc z Zaprzyjaźnioną Szkołą umówiłem nas na spotkanie w Stolicy w dniach 10-12. sierpnia, a w ukochanym Pucusiu będziemy 06-12. września. Od razu zaczęliśmy inaczej oddychać. A fachowcy będą musieli sobie dać radę bez nas!

Dzisiaj napisał Po Morzach Pływający.
- Dawno się nie odzywałem, ale Emeryta nawiedzam  regularnie. - spieszył mnie uspokoić.
Po Morzach Pływający nadal robi w kamieniu. Powstaje grilownik, różne murki na rabaty i grządki.
A pogoda sprzyja wysypowi kurek. A w kurkach Po Morzach Pływający (nie wiem, jak Czarna Paląca) jest dobry. Nie raz i nie dwa będąc u nich zajadaliśmy się marynatem otrzymując dodatkowo na wynos słoiczek lub dwa.
A W Swoim Świecie Żyjąca ponoć schudła (jest chuda jak szczapa). Trudno jest nam to sobie wyobrazić, bo jak pamiętamy, ostatnio była chuda, no powiedzmy szczupła. Ale nie widzieliśmy jej ponad 1,5 roku, chociaż zaczęła przecież studia w Metropolii. Tak się to porobiło.

PIĄTEK (17.07)
No i dzisiaj rano wyjechaliśmy do Metropolii.

Zostawiając cały dobytek i remont na głowie Basa i Barytona. Oczywiście Gruba Berta została załadowana do bagażnika na trzy i nie miała nic do gadania, chociaż usiłowała samochód ominąć szerokim łukiem.
W Metropolii mieliśmy biznesowe spotkanie z Zastępcą Dyrektora i jego żoną, bardziej nawet towarzyskie, a potem pojechaliśmy oglądać kompozytowe deski.
Postanowiliśmy trzy tarasy wykonać właśnie z nich. To jest kolejny krok w odchodzeniu od pewnych standardów, które narzuciliśmy sobie 13-14 lat temu w Naszej Wsi. To były jednak inne czasy i inne wizje. Na tarasach mieliśmy położone deski drewniane ze świadomością, że co roku powinny być olejowane. Były raz, zaraz po położeniu, a potem albo zabrakło sił i środków, albo życie zmieniło swój tor. Tak było jeszcze z kilkoma innymi sprawami. Więc teraz, 14 lat później, przygotowując inną ofertę dla gości, wiele rzeczy zrobimy inaczej. Ale na pewno nie gorzej. Śmiem nawet twierdzić, że lepiej.

SOBOTA (18.07)
No i dzisiaj wstałem o 04.45.

Przed zwleczeniem się z łóżka od 15 minut "montowałem" parapety ("przyjdą" w najbliższą środę) i układałem tarasy z desek kompozytowych (może będą montowane już w następnym tygodniu).
Ale ile tak można i to z samego rana? A przecież nie przeszkadzała mi termoizolacja i pani schodząca standardowo w szpilkach z II piętra.

Rano Żona wymyśliła, żeby pójść na spacer z Grubą Bertą do parku. A w nim puścić ją ze smyczy, bo istniała duża szansa, że wszyscy na tym skorzystają. Ona ze swojej swobody, my z jej swobody i wszyscy razem, jako stado przećwiczymy różne zasady wspólnego życia w warunkach miejskich. Strzał był w dziesiątkę. Można powiedzieć, że Bertula-Pendula zachowywała się wzorcowo. Miała mnóstwo swoich spraw, ale zawołana przybiegała do nas, nawet do mnie, co w Wakacyjnej Wsi jest zdecydowanie rzadsze. Ale tę zabawę w psiego behawiorystę zostawię na później.

Po południu Krajowe Grono Szyderców podrzuciło nam dzieci. Nie w charakterze kukułczego jaja, bo sprawa była znacznie wcześniej omówiona i przygotowana.
Od dawna wypracowaliśmy, a raczej sam się utworzył, system radzenia sobie w takim trudnym okresie. W domu w kość dostaje babcia, czyli Żona. Jest od stałego, permanentnego kontaktu z Wnukami, czyli karmi, poi, gra z nimi, buduje, ubiera, przebiera, czyta, włącza bajki i ogólnie dyskutuje i tłumaczy, bo ma cierpliwość. Można powiedzieć, że jest od spraw intelektualnych. I nie ma przez to czasu na zipnięcie. Q-Dziadek lekko trzyma się z boku, jest od spraw przyziemnych utrzymujących całą maszynerię na bieżąco w ruchu. Bo wystarczy tylko coś zaniedbać, odłożyć, to potem koniec, jak amen w pacierzu. Trudno jest się z tego wygrzebać. A więc na bieżąco myje gary, obiera ziemniaki, gotuje jajka na miękko i nimi karmi, bo nie dość że szybciej wszystko jest bez dyskusji zjedzone, to jeszcze unika na stole totalnego jajczanego (jajkowego?) syfu, który musiałby dodatkowo posprzątać.
Na spacerze w kość dostaje Q-Dziadek a to za sprawą  gonitw lub ucieczek przed Q-Wnukiem, teraz dodatkowo przed Ofelią, a przede wszystkim nadzorowania ich wspinaczek po różnych skomplikowanie ułożonych linach w takim specjalnie przygotowanym miejscu, w którym dzieci mogą legalnie złamać nogę, stracić oko, rozwalić sobie łeb lub skręcić kark, a do którego ciągną, jak muchy do lepu.
Żona występuje w roli głosu rozsądku kierowanym przeważnie do swojego męża, żeby nie przesadzał. Można więc powiedzieć, że Q-Dziadek jest od spraw wyczynowo-sportowych.
Tak czy owak wieczorem oboje jesteśmy spaleni fizycznie i psychicznie i z lubością i ulgą kładziemy się do łóżka słysząc, że Wnuki, wykąpane i najedzone, słuchają już tylko bajek. Pozostaje jeszcze tylko krótkie targowanie, ile ma być odcinków i po całym dniu można spać. To znaczy ja mogę, bo Żona i tak w śnie "nasłuchuje" i wstaje w nocy, żeby zobaczyć, co się dzieje. A co się może dziać? Po prostu śpią dwa aniołki. Z tym że jeden z nich, Ofelia, została akurat "przyłapana" przez Żonę, jak śpi klęcząc na kolanach na podłodze z główką złożoną na tapczanie. Ciekawie, ile by tak wytrzymała?

Q-Wnuk specjalnie niczym nie zaskoczył. Jeśli już to na minus. Kiedyś fajnie mówił i to uwielbialiśmy Poproszę ziemniaki z masłem i solem (logiczne), a teraz wieczorem powiedział zwyczajnie z masłem i solą. Na zwróconą mu przeze mnie uwagę, że mówi się z solem popatrzył na mnie nie dowierzając, że Q-Dziadek może mówić takie bzdury, po czym uderzył w swój dydaktyczno-dyrektorski ton i mnie pouczył, jak się mówi.
Te braki z nawiązką rekompensuje Ofelia. Mówi dużo, wszystko i o wszystkim, ale dźwięczne spółgłoski wymawia bezdźwięcznie czasami zaskakując mnie lub Żonę, bo wtedy jej słowo nabiera innego znaczenia i trzeba sporego refleksu, żeby dojść do właściwego znaczenia poprzez kontekst i przy okazji nie wyjść przed dzieckiem na głupa.
Jest więc: kapie fota, Perta biegnie, papsiu - to do Żony, poli noga, chcę się fykąpać, taleko, smaczne loty, itp.

NIEDZIELA (19.07)
No i dzieci dały nam pospać nawet do 07.30.

Bardzo, bardzo przyzwoicie.
Rano znowu poszliśmy do parku, żeby zaliczyć stałe miejsca i się wykończyć w szybko powstającym zaduchu. Stąd łatwiej mi było zaproponować lody.
Do otwarcia poczty, czyli Żabki, było jeszcze 20 minut, więc poszliśmy do takiego małego sklepiku po drugiej stronie ulicy. Obsługiwał facet, na pewno właściciel, bo sklepik "wyraźnie" nie był pocztą.
- A ty masz jakieś pieniądze, bo ja nie. - zapytała Żona.
- Myślałem, że ty masz, bo ja też nie wziąłem.
Żona już chciała się wycofywać, gdy zapytałem faceta:
- Przepraszam, a da mi pan na krechę dwa lody dla dzieci? - Za 15 minut przyniosę pieniądze, bo z Żoną zapomnieliśmy.
- Nie! - odparł twardo i nieprzyjemnie. - Zresztą i tak i tak musiałby pan przyjść drugi raz. - dodał z zimną logiką.
- No tak. - potwierdziłem. - Ale lody dzieci miałyby teraz.
Pokiwał przecząco głową.
- To zostawię panu komórkę w zastaw i zaraz wrócę.
- Nie bawię się w takie rzeczy. - odwrócił się na pięcie i zniknął na zapleczu.
Czekaj WALE! - pomyślałem mściwie. - Nie zajrzę do ciebie nigdy! - Za to, że przywołałeś mi przed oczy łamiące serce sceny, niczym z baśni Andersena, o biednych, małych i słodkich dzieciach, które marzyły o lodzie!
W Powiecie, Naszym Miasteczku lub w Pucusiu takie nieludzkie postępowanie po prostu nie mogłoby zaistnieć. Wiemy o tym z autopsji.
W końcu za jakiś czas kupiłem lody w Żabce, do tego orzeszki i advocat i w domu zrobiłem dzieciom i sobie ucztę. Zaznaczam, że w tej orgii Żona od początku do końca nie brała udziału, nie utożsamiała się z moim kulinarnym i deprawującym postępowaniem, słowem umyła ręce niczym Piłat.

Po południu przyjechało Krajowe Grono Szyderców odebrać dzieci. Po obiedzie posiedzieliśmy ze dwie godziny, żeby omówić ostatnie wodne "przygody" w ich budynku. Na przykład z rzygaczy usytuowanych nad nimi woda z dużą mocą spada na ich ogródek żłobiąc rowy i spore wgłębienia. A ostatnia burza zalała wspólne dla całego domu garaże i piwnice, bo studzienki i wszelkie przekroje rur odbierających wodę okazały się za małe. Deweloper "nie przewidział" różnych rzeczy i teraz wszyscy mieszkańcy szykują się do zmiany zarządcy nadanego właśnie przez dewelopera. Żeby tylko z tego nie zrobił się serial Alternatywy 4.

Na 18.00 stawiliśmy się u Kolegi Inżyniera. Taksówką, bo plan był taki, żeby nawet przyjechać na 17.00 i spokojnie zdążyć przed jutrzejszym dniem pracy wypić przynajmniej trzy butelki Pilsnera Urquella (na głowę; Żona cydr, ale jej nie liczę). Przez Krajowe Grono Szyderców wszystko się opóźniło o godzinę, ale Kolega Inżynier w drzwiach zakomunikował No, zdążyliście na ostatnią chwilę.
Przez cały wcześniejszy czas umawiania się na spotkanie nie padło ani razu z naszej strony pytanie, jaka jest jego obecna sytuacja małżeńska, ani też on o tym nie wspominał. Siedzieliśmy sobie sympatycznie na balkonie pogadując niczym politycy wagi ciężkiej szykujący się wcześniejszymi zdawkowymi kwestiami, rozmową o duperelach lub sprawach mało istotnych do maskowanego  tematu głównego. Więc "przelecieliśmy" oczywiście nasz remont, Szkołę, jego urlop, itp., itd.
W końcu wziąłem głęboki oddech i zapytałem niejednoznacznie, w jakimś sensie tchórzliwie:
- To jaka jest sytuacja?
 Okazało się, że Kolega Inżynier tak na dobrą sprawę jest samotny dopiero od dzisiaj, czy jakoś tak, bo mówił chyba niejednoznacznie, zawoalowywał pewne kwestie, może też opowiadał tendencyjnie, a może mówił szczerą prawdę, oczywiście trzeba pamiętać, że naznaczoną jego punktem widzenia, postrzegania i interpretacji na tyle, że my byliśmy mocno zszokowani i nasze zdolności percepcji i pojmowania na pewno uległy wyraźnemu zakłóceniu.
Ale jedno było pewne - Skrycie Wkurwiona wraz z córkami, Stefanem Kotem Biznesu i Krawacikiem.pl, się wyprowadziła.
- To co ja mogę umieścić na blogu, żeby potem nie było? - zapytałem.
- Pisz co chcesz i uważasz. - odparł. - Bylebyś pisał prawdę. - Poza tym, kto czyta bloga, sam jest sobie winien...
No nie powiem, odpowiedź mi się spodobała. Ale łatwo powiedzieć. Ich sytuacja jest z kategorii tych, że o wszystkim, faktograficznie, prezentując stanowiska obu stron, po prostu nie da się napisać. Musiałbym niechcący któreś z nich boleśnie dotknąć, a może i skrzywdzić, a tego zwyczajnie nie chcę.

To po tej dawce informacji przeszliśmy do części spotkania pt. Doradztwo. To jest żywioł Żony, która, napotkawszy problem, czego by i jakiej sfery życia by nie dotyczył, natychmiast szuka rozwiązania. Ja chciałem wystartować z pozycji starszego i bardziej doświadczonego, ale zostałem usadzony tekstem Pamiętaj, że jak będę potrzebował mowy motywacyjnej, to sobie znajdę w necie.
Zresztą co ja mógłbym radzić bazując na moich doświadczeniach, skoro jednak jego przypadek, tak jak przypadek jego szwagra, Konfliktów Unikającego, jest odmienny.

Z powrotem również wracaliśmy taksówką. Nie byliśmy w stanie na bieżąco dyskutować i szukać rozwiązań, bo tematyka w tym momencie zdaje się, że nas przerosła.

PONIEDZIAŁEK (20.07)
No i dzisiaj byłem w Szkole samiutki jak palec.

Działy się jakieś drobne różnorodne sprawy, ale bez wigoru i iskry.
Jedynym poważnym akcentem dzisiejszego dnia była moja wizyta u dentysty. Zwykła, kontrolna. Na fotelu siedziałem z 10 minut, pozostałe cztery zajęły pogaduszki.

Parę razy dyskutowaliśmy o rozstaniu Kolegi Inżyniera i Skrycie Wkurwionej, bo nie dało się tego tematu wyrzucić z głowy. I znaleźliśmy kilka rozwiązań, które są prostymi, oczywiście w miarę neutralnymi i obiektywnymi, bo obojgu życzymy jak najlepiej. Ale tak się łatwo mówi będąc z boku.
Najgorsze jest to, że sytuacja u nich, zdaje się, zrobiła się patowa.

W tym tygodniu Bocian zadzwonił sześć razy.
Berta szczeknęła raz jednoszczeknięciem. Nadal nie wiem, czy mogę jej to zaliczyć. Gdy byliśmy z nią w sobotę w parku, chciała się bawić z jakąś sunią o sensownym wzroście, ale ta wolała taką gumową gruszkę, którą rzucał jej pan. Więc kilka razy zajadle rzuciła się na wścibską Bertę, aż wreszcie ta raz jeden odgryzła się jej, nomen omen, tym szczeknięciem. I nastąpił spokój. Żeby chociaż tamtą ugryzła w dupę albo jakoś tak, to bym miał podstawy do zaliczenia. A tak sam nie wiem.
Godzina publikacji 23.11.      .
Uff!  Po raz pierwszy od kilku tygodni jestem z blogiem na bieżąco.

poniedziałek, 13 lipca 2020

13.07. 2020 - pn
Mam 69 lat i 225 dni.

WTOREK (07.07)
No i dzisiaj gościliśmy w Wakacyjnej Wsi Syna i Wnuki.

W związku z tym dosyć wcześnie pognałem z Metropolii do domu kupując po drodze kiełbaski i karkówkę na grilla.
Mieli niezły ubaw z Dziadka, gdy wysiedli z samochodu, bo Dziadek w ogóle niczego nie zauważył i przeszedł "nad nimi" do porządku dziennego. A nie było Wnuka-II, który został u rodziców chrzestnych. Zawsze trudno jest zauważyć "w tej masie" brak któregoś z nich, no może z oczywistych względów z wyjątkiem Syna i Synowej. A trudność tę dodatkowo pogłębiała ich sunia, dziesięć razy mniejsza od Berty, licząc wagowo i kubaturowo, która za chwilę miała wejść z nią w interakcję, więc uwagę miałem skupioną na czym innym.
Każdy z czwórki od razu chciał czego innego i natychmiast chciał opowiedzieć i przekazać jego zdaniem najciekawsze lub najważniejsze rzeczy. Nie dałem się temu zwieść i od razu nastawiłem grilla wiedząc, że za jakiś czas wszyscy skumulują swoje wysiłki i wypowiedzi na A kiedy będzie coś do jedzenia?!
Dopiero po grillu mogli obejrzeć dom w trakcie remontu i wybrać się nad staw. Oczywiście hitem było łowienie ryb, ale jaki to hit przy tylko jednej wędce? Co prawda Bas z Barytonem zostawili do mojej dyspozycji dwie, ale jedna z nich już dawno zapodziała gdzieś haczyk, a poza tym zaciął się kołowrotek. Nawet nie wiem, kiedy to się stało.
Z Żoną udało się nam skanalizować jako tako wszechstronną energię. Bo oprócz łowienia ryb (Wnuk-I złowił jedną, malutką, co już stanowiło wystarczającą sensację), pokazałem im, że można u nas w 30. metrowym  pokoju zagrać w squasha (dwa mecze z Synem przegrałem, ale z Wnukiem-I wygrałem), a Żona została "powieszona" przez Wnuka-III na prostym, zdawałoby się słowie, ul.
I dzięki Synowi miałem pretekst, aby wreszcie uruchomić elektryczny kompresor. W jednym kole miał sporego kapcia, a przy okazji dopompowaliśmy pozostałe.
Psy, chociaż suki, dały radę, to znaczy ta mniejsza, przyjezdna od razu ustawiła naszą Bertę i nie było żadnego problemu.
Gdy wszyscy wyjechali, zapanowała niesamowita cisza, chociaż przecież cała okolica, sąsiedzi żyli i zewsząd dobiegały ich odgłosy.

To co działo się w "nieopisanych" dniach?
W czwartek, 02.07, raniutko, kiedy wszyscy jeszcze spali, "rzuciłem" się na dwie pozostałe skrzynie wykorzystując chłód poranka, który nie zabierał mi sił, tak jak w zastraszającym tempie robił to upał.
Nawiozłem 24 taczki ziemi i teraz cztery piękne skrzynie mają czekać do jesieni do dalszych działań i uzupełnień.

Potem odpowiedziałem Helowi na smsa. Oczywiście wysłał go późnym wieczorem, dzień wcześniej, ale zdenerwował mnie z samego rana, gdy wyłączyłem tryb samolotowy.
- ... Mam nieustający niesmak. - zaczął. No tym niesmakiem to dopiero wyprowadził mnie z równowagi, bo z racji różnych swoich ostatnich stanów wszystkiego mógłbym się spodziewać, ale żeby niesmak?!
- Czytając kolejny 5 wpis czerwcowy liczyłem, że może tym razem jako zaległość skrobniesz 2 zdania o odwiedzinach u nas, ale nie. Tak lubię zapiski, które nas Helowców dotyczą. Ale w końcu ty jesteś szefem bloga, więc piszesz co chcesz. Trzymaj się. Hel.
Więc mu w trzech długich smsach, w ramach short, wszystko wyjaśniłem i opisałem. Zwłaszcza moje wewnętrzne skomplikowane relacje dotyczące wszelkich opisów Hela.
- Dzięki za obszerne wyjaśnienia :) - odpisał. - W takim razie zajrzę 7.06.
Że też przyszło mu do głowy, że ja mógłbym nie wzmiankować o naszej wizycie u nich...

W zaprzyjaźnionym tartaku zamówiłem materiały na kobyłkę. Bo gospodarstwo bez niej to nie gospodarstwo. Akurat był ojciec właściciela, facet mniej więcej w moim wieku. Zacząłem go dopytywać, jak taką kobyłkę skonstruować, więc cierpliwie zaczął mi tłumaczyć. Ale jak w którymś moim pytaniu użyłem słowa iks dla lepszego zobrazowania konstrukcji, nie wytrzymał.
- Widać, że z miasta... - skomentował bez specjalnego szyderstwa.
I nawet nie pomogły moje protesty i wyjaśnienia Z jakiego miasta, skoro ja mieszkam w Pięknej Dolinie 14 lat?!
A zaraz potem w zaprzyjaźnionej hurtowni kupiłem aluminiowe kątowniki, wymiarami idealnie pasującymi do grubości desek skrzyń, a które wypatrzyła wcześniej Żona. Po to, żeby zabezpieczały deski przed fizycznym zniszczeniem, na przykład wtedy, gdy taczką nawożę ziemię i jej brutalnym, metalowym brzegiem trę o delikatne drewno. Oczywiście kupiłem dopiero, kiedy nawiozłem już większość ziemi i nieźle zrąbałem brzegi skrzyń. Ale facet mnie pocieszył, że te kątowniki będą dla desek dodatkową, idealną osłoną przed deszczowym namakaniem.

Po południu wybraliśmy się na "zaległego" szczupaka sous vide. Fajna atmosfera, bo mało ludzi (świadomie unikaliśmy weekendu), a Żonie, zgodnie z moimi oczekiwaniami, szczupak bardzo smakował. Potem wybraliśmy się na łowisko, żeby dopytać panią o obowiązujące tutaj zasady łowienia ryb. Musimy wiedzieć, co w przyszłości polecać naszym gościom.

W domu zadałem Żonie proste pytanie Czy chcesz, abym najpierw skonstruował nową ławkę, czy zlikwidował piękny falisty daszek nad kompostownikiem? Bez wahania odparła, że daszek. Widocznie kolubryniasta ławka, która ma być zastąpiona przez nową, była mniej ohydna. Jak zwykle wszystko jest względne.
Nie mogę w tym względzie dziwić się Żonie, bo ta falistość z jakiegoś tworzywa była naprawdę ohydniejsza i ograniczała naturalny widok na drzewa i inną zieleninę. Żeby chociaż była humorystyczna, jak w Kabarecie Tey - Ja wiem, co tam jest. - Tam nic nie ma. - To falistość się rozprostowała.
Więc znowu musiałem użyć brechy, gumówki, młotka i subtelniejszej wkrętarki. I piękna przestrzeń się otworzyła.

Wieczorem uruchomiłem ostatni inwestycyjny bastion. Skompletowałem cały system - pompa zanurzeniowa, węże, stojaki - który od tygodni stał i wołał swoją nowością i nieużywalnością o pomstę do nieba. Wodą ze studni, za bezdurno, podlałem ziemię w skrzyniach i kompostowniki.
Ziemia od razu pięknie opadła i tak miało być.

Było mi tego mało, więc na koniec zabrałem się za konstrukcję kobyłki. Tak debilnie porobiłem nacięcia, że nie powstało żadne iks, a dwie piękne beleczki poszły w niebyt. Stolarskie Waterloo.
- Widać, że z miasta... - niepotrzebnie oburzałem się na faceta.

W piątek, 03.07, zawitałem z samego rana w tartaku.
Byli ojciec i syn. Od razu, bez bicia, przyznałem się, co narobiłem. Ojciec nie szydził. Zabrałem ze sobą dwie nowe beleczki.

Ten dzień w jakimś sensie był dla nas historyczny. W Powiecie przerejestrowaliśmy wreszcie nasze Inteligentne Auto na "normalne" numery.
- Nareszcie! - skomentowała Żona, gdy wychodziliśmy z dwiema pięknymi tablicami. - Nie będziemy już jeździć na jakiś pieprzonych stołecznych numerach! - To znaczy ja nie mam nic przeciwko Stolicy...

U salonie okulistycznym, tym z dwiema młodymi paniami, miałem mieć badanie okulistyczne, żeby ostatecznie wymienić sobie "nadgryzione" szkła w okularach "do patrzenia".
Badała mnie jedna z tych młodych pań, ta szczuplejsza, która na koniec oświadczyła Musi pan pójść do okulisty, bo moim zdaniem to wiodące oko jest zmęczone i ja nie mogę wziąć odpowiedzialności.
Też mi diagnoza. A ja myślałem, że się wybrałem właśnie do okulisty. Ale nie żywiłem urazy, zwłaszcza że pani, jak się okazało optometrystka, nie pobrała za badanie zmęczonego wiodącego oka żadnej opłaty.

To pognaliśmy do Sąsiedniego Powiatu po drodze zahaczając o stolarza, którego tak niekulturalnie przyjąłem. Facet się zdziwił, gdy go kilkakrotnie przepraszałem. Ale nie ma za co! - Ja niczego takiego niegrzecznego nie zauważyłem! To mogliśmy, uspokojeni, kontynuować omawianie szczegółów realizacji zabudowy szaf i kuchni.
W Sąsiednim Powiecie usiłowaliśmy zarejestrować mnie do okulisty, ale system był taki, że mogłem to zrobić dopiero w poniedziałek osobiście lub telefonicznie. Według pani w recepcji rejestracja mojej osoby praktycznie nie była możliwa, bo osobiście to ja w ten dzień standardowo jestem w Metropolii, a telefonicznie To jest bardzo ciężko, bo pierwszeństwo mają ci "osobiści".

W drodze powrotnej zajechaliśmy do Naszej Wsi po jaja i twarożek. A przede wszystkim na powyborcze pogaduszki. Okazało się, że Sąsiedzi i ich syn zostali w powiatowej gazecie uhonorowani. W wynikach wyborów podano między innymi, że w lokalu wyborczym Nasza Wieś na Biedronia zagłosowały trzy osoby.

Wieczorem przyjechał do nas kolejny fachman. Od tarasów. Chyba z tej mąki będzie chleb, bo facet wydawał się sensowny.

W sobotę, 04.07, Kapitan z Naszej Klasy, który wszystko trzyma w swoich żołnierskich rękach, z samego rana poinformował mailowo, że na naszym spotkaniu, 10. października, będzie obecny Kanadyjczyk II, który potem za parę dni odlatuje na zimę do Kanady, i Kanadyjczyk I, który na to spotkanie z Kanady specjalnie przyleci. To się nazywa Nasza Klasa. Będzie się działo!

Dzisiaj od samego rana był Prąd Nie Woda. Parę dni wcześniej poinformowałem go, że dotarł osprzęt. Tak mi już odbiło, że zacząłem stosować niezrozumiały elektryczny (elektrykowy?) żargon. Ale poskutkowało, bo od samego rana osprzęt, czyli gniazdka i włączniki były montowane.
A potem przyjechał Dziwny Murarz, czyli Ciu Ciu. Dokonaliśmy pomiarów i obgadaliśmy kwestię wymiany dachu oraz postawienia litego, porządnego muru, który oddzielałby w przyszłości naszą prywatną strefę od tej dla gości.

W niedzielę, 05.07, przyjechała Córcia z Wnuczką i Rhodesianem.
Nie widzieliśmy się 7 miesięcy. Trudno więc jest się mnie dziwić, że wcześniej widząc takie miesięczne guano-peruwiano, rzuciłem się od razu do auta nie otwierając nawet bramy, żeby w niepewności ponownie je zobaczyć. I cóż ujrzałem. Niesamowitą słodyczę, która nie dość że reagowała na dziadka, to jeszcze się uśmiechała, była kontaktowa i wcale się nie bała jego mongoidalnej facjaty. A na dodatek, jak się później okazało, była mądra, bo się darła nie cierpiąc, gdy matka ją smarowała jakimś kremem zabezpieczającym przed słońcem albo marudziła, gdy była głodna lub gdy usiłowano jej ubrać jakąś  bluzkę.
Nie muszę chyba pisać o moich odczuciach, gdy trzymałem na rękach takie NICO, pachnące niemowlakiem i reagujące już jak człowiek.
Córcia się nie szczypie i traktuje ją normalnie, to znaczy, na przykład praktycznie od samego początku wszędzie z nią jeździ (wybrała się z nią i z Rhodesianem w podroż samochodem do Stolicy) i w ogóle ma zdroworozsądkowe podejście. Zresztą to podejście można by przełożyć na całokształt filozofii życia, jaką Córcia prezentuje, co mi bardzo odpowiada i uspakaja. Ale są drobne wyjątki, o czym może kiedyś, przy okazji.
Te filozoficzne podejścia do życia, I tura wyborów i obgadywanie układów rodzinnych siostra-brat w zasadzie zajęły cały pobyt.  A Gruba Berta nie miała specjalnej satysfakcji z obecności Rhodesiana, który sparaliżowany obecnością płci przeciwnej nie był w stanie odpowiedzieć na dość brutalne, za pomocą łap, jej prowokacje do zabawy.

Wieczorem, dla wzmocnienia nadkruszonej waterloowsko psychiki, skończyłem kobyłkę. Powstał normalny wzorzec. Taki, że aż Żona podziwiała.

W poniedziałek, 06.07, postanowiłem przeprowadzić całą akcję rejestracji do okulisty. Z Żoną ustaliliśmy,  że na przemian będziemy dzwonić usiłując mnie zarejestrować. Nawet o równoległe dzwonienie miałem "prywatnie" poprosić Nową Sekretarkę, ale jeszcze dobrze nie zdążyłem się negatywnie nadąć, jak już sam się dodzwoniłem i zarejestrowałem.

ŚRODA (08.07)
No i wracam na właściwe blogowe tory.

Dzisiaj byłem w bardzo dziwnym stanie.
Takim "niegospodarskim", czyli przez cały dzień zachowywałem się jak Niegospodarz. To w Wakacyjnej Wsi przytrafiło mi się po raz pierwszy. Mógłbym powiedzieć, żeby go jakoś określić i przybliżyć, że był on najbliższy temu urlopowemu, gdy pada deszcz i nic nie trzeba lub nie można robić.
Różnica zasadzała się "tylko" na trzech punktach. Nie byłem na urlopie, deszcz w zasadzie nie padał (jakieś tylko drobne, przelotne deszczyki), a roboty czekało huk. A ja nic.
Do południa wyraźnie się snułem markując swoją przydatność, np. robiąc porządek w fakturach lub ustalając z Basem i Barytonem jakieś drobiazgi. Ale ile można?! W końcu położyłem się spać! Co z tego, że w nocy spałem dobrze i długo (9 godzin, rano ledwo się zwlekając o szóstej, bo organizm mi mówił, żebym spał dalej, ale imperatyw mi nie pozwolił posłuchać), skoro strasznie ciągnęło mnie do łóżka. Moduł spalny nastawiłem aż na dwie godziny i zasnąłem kamiennym snem. Żona później się dopytywała, czy słyszałem ekspres do kawy. Oczywiście że nie. Nawet wiertarka pracująca na górze i wykuwająca kolejne bruzdy w ścianach przez swoją monotonię pracy mi nie przeszkadzała. Dopiero pół godziny przed zakończeniem modułu skutecznie mnie wybudziło takie powtarzające się na górze wielokrotnie delikatne pukanie, dwu-, trzykrotne, jakby dopasowywanie czegoś i co chwilę głośniejszy dźwięk odkładanego młotka, chyba.
To nieprzytomny wstałem i dalej się snułem doprowadzając do apogeum tego dziwnego stanu. Doszło do tego, że byłem bliski wzięcia w biały dzień książki i poświęcenia czasu dla niej i dla samego czytania, nie tak przy okazji, w locie, tylko z zimną świadomością czując wszędzie wokół presję pracy. Już, już miałem usiąść w starym, odzyskanym z niebytu, fotelu na tarasie i przy Waniliowej Herbacie zacząć desperacko czytać, gdy życie zażyło mnie z kolejnej mańki (chociaż mańka może być w zasadzie tylko jedna, bo lewa), tym razem telefonicznej. Szereg telefonów i omawianie szkolnych spraw, potem rozmowa z Córcią i Bratem, skutecznie mnie rozbudziły. Na tyle, że mogłem pójść z Żoną na górę do Basa i Barytona i omawiać kolejne, czekające nas, ważne prace.
I "przy okazji" wyszło, że my od wielu tygodni niepotrzebnie pałujemy się z jednym tematem skutecznie odstraszając różnej maści stolarzy proponując im zbudowanie z drewnianych belek konstrukcji pod przyszły taras dla gości z I piętra, bo przecież gdzieś rano będą musieli napić się kawy. "Wypuszczony" poza obrys budynku taras-balkon miałby przylegać do jego ściany, zapierając się o nią na drewnianych zastrzałach i "wisząc w powietrzu". A taki system byłby mocno niepewny i wszelcy stolarze namawiani przez nas do tej pracy chyba zdawali sobie sprawę, że prędzej czy później goście relaksując się na nim przy kawie mogliby nagle, ni z tego, ni z owego zlecieć na dół, na ziemię... i reszty nie będę opisywał.
A Bas z Barytonem, a właściwie Baryton, wymyślili proste rozwiązanie. Głównym elementem konstrukcyjnym i nośnym tarasu-balkonu miałyby być dwa potężne, stalowe dwuteowniki. Nie dość że zakotwiczone na 30 cm w murze (a jest w co zakotwiczać), to jeszcze potężnymi śrubami przytwierdzone do przewierconego na wylot stropu.
To rozwiązanie od razu mi zaimponowało. Coś zrobić na chama, na 200-300%, to moja działka.

Wieczorem na górze obmierzyliśmy poszczególne pomieszczenia mieszkania dla gości.
- Jeśli to ma ciebie zdopingować - zaczęła Żona - to powiem tylko tyle, że bardzo mi zależy na tych pomiarach i na rysunku, bo od dwóch tygodni szukam mebli, żeby całość umeblować, a to nie jest takie proste.
To zmierzyliśmy, łącznie z łazienką, chociaż akurat łazienki Żona nie potrzebowała. Ale wiadomo, że kiedyś, na pewno niespodziewanie i natychmiast, będzie potrzebowała, więc co mi szkodziło wykazać się przewidywalnością i znajomością Żony...
A ponieważ jej zależało, to niezwłocznie po pomiarach zacząłem rysować na papierze milimetrowym rzut mieszkania w odpowiedniej skali.

I tak czytanie w biały dzień się nie powiodło. Więc jak na razie, na poziomie "czytalnego" świadomego wyboru i decyzji, został mi "tylko" "wieczorny" Kopaliński. Właśnie nad nim zalegałem w łóżku (nadal H), gdy przybił mnie do dzisiejszego trumnowego dnia ostatni gwóźdź.
- Czy mnie się wydaje, czy budynki gospodarcze nie są zamknięte? - zapytała retorycznie Żona patrząc jednocześnie z satysfakcją na mnie, bo wiedziała, jaki to wywoła we mnie efekt i jak mnie dźgnie.

Dzień jakiegoś przesilenia, czy co? Obym się tylko na dłużej tak nie rozmamłał!

Długo na tych torach nie pojeździłem. Znowu czwartek, piątek, sobotę, niedzielę i część poniedziałku będę musiał przerzucić do następnego wpisu. Coś z tym muszę zrobić, bo zaczyna mnie to frustrować.

PONIEDZIAŁEK (13.07)
No i jest pierwszy dzień po II turze wyborów.

Nastrój miałem fatalny. Rzutował na cały mój dzień. Może to dobrze, że opiszę go jutro, bo pewne epitety na pewno by się nie nadawały do publikacji, a bez nich jak miałbym oddać moje wkurwienie?!
W tym wszystkim wymyśliłem ideę polskiego państwa w formie takiej federacji Wschodu z Zachodem. Chętnie ten wątek rozszerzę.
- A może bym się tym zajął na emeryturze? - przedstawiłem Żonie telefonicznie mój pomysł ze wstępnymi szczegółami.
- Mało masz pracy na emeryturze?!!! - usłyszałem głos rozsądku i otrzeźwienia. 



W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwa razy.
W tym tygodniu Berta szczeknęła raz dwuszczeknięciem.  I to w nocy (pt/sb), więc nie wiem, czy się liczy, zwłaszcza że Żona niczego nie słyszała.
Godzina publikacji 23.48.