17.08.2020 - pn
Mam 69 lat i 260 dni.
WTOREK (11.08)
No i stolicowe (stoliczne?, stolicyjne?) upały dały się nam we znaki.
Żona od rana, po lepiącej się nocy, żałowała ciężko, że tak głupio
umówiliśmy się w takim okresie Wśród Gorących Murów Stolicy. Mogłyby to być słowa piosenki z lat 50. ubiegłego wieku, z okresu socrealizmu i
odbudowy Stolicy (Cała Polska Odbudowuje Stolicę - to jedno z ówczesnych
haseł). Takie wielokierunkowe i wieloznaczne. W nocy się tak męczyła, że chciała natychmiast wracać do domu nie mogąc znieść lepkości i duszności i narzekała, że mogliśmy się przecież w te upały umówić z Zaprzyjaźnioną Szkołą w ślicznym miejscu, w przyrodzie, a nie W Murach Stolicy. Wybierając jednak Stolicę mieliśmy na uwadze przede wszystkim pewną tradycję naszych spotkań (Bazyliszek) i zakładaliśmy, że mieszkanie, w którym "zawsze" zatrzymujemy się, wytrzyma temperaturowy napór, skoro jest w starej kamienicy. Na pocieszenie obiecałem Żonie, że w przyszłości w takim upalnym okresie będziemy unikać Stolicy, jak ognia, nomen omen.
Po śniadaniu było jasne, że z dość mętnych wycieczkowych planów (braliśmy pod uwagę Łazienki) nic nie będzie. Nie odważyliśmy się z mieszkania wyściubić nosa starając się dojść do siebie przy dźwiękach klimatyzatora, którego z racji wieku podstawową funkcją było wytwarzanie szumohałasu na tyle uciążliwego, że Gruba Berta po każdorazowym włączaniu (musieliśmy robić przerwy, gdy łeb zaczynał pękać i układ nerwowy wchodził w stan rozstrojenia) natychmiast wynosiła się z legowiska, usytuowanego tuż obok, do łazienki, gdzie przynajmniej były chłodne kafle, jak mniemam.
Ale po prysznicach i po pozycjach nie zużywających prawie wcale energii udało się nam na tyle dojść do siebie, że ponownie spotkaliśmy się w Bazyliszku z Żoną Dyrektora i Mężem Dyrektorki.
O tych dwóch, wczorajszym i dzisiejszym, spotkaniach można by napisać wiele, nawet więcej, bardzo dużo. Ale się nie da. Musiałbym wejść tak głęboko w ich osobiste sprawy, że sam sobie stwarzam autocenzurę. Ale właśnie przez te sprawy, a nie przez dominację tematów szkolnych, co zawsze do tej pory miało miejsce, nastąpił pewien przełom w naszych kontaktach i, śmiem twierdzić, zbliżenie.
Żona miała takie same odczucia. A potem Zaprzyjaźniona Szkoła napisała ...Bardzo nam było potrzebne spotkanie z Wami, cały czas myślimy o naszych rozmowach. Zainspirowaliście nas w różnych sprawach... Fakt jest faktem, że im kibicujemy i że ich wspieramy w różnych ich działaniach opierając się na naszych doświadczeniach i życząc im jak najlepiej.
Nam to spotkanie było potrzebne, jak napisałem ...jak dżdż kani...Oprócz oczywistego aspektu towarzyskiego, mogliśmy się dzięki niemu oderwać od remontowej codzienności i podtrzymać również kontakt ze Stolicą, która przyjęła nas gorąco..
Dzisiaj napisał Po Morzach Pływający. Krótko, ale prowokacyjnie:
Opadłeś z sił literackich? Pojutrze kończę fundamenty i.....No właśnie. Chyba będę odpoczywał.
ŚRODA (12.08)
No i upał, a raczej lepkość i duchota, konsekwentnie w nocy nas wykańczały.
Więc
szybko uciekliśmy ze Stolicy. Po 14.00 byliśmy już w domu. Upał ten
sam, ale jakoś wszystko było inaczej. A przede wszystkim inna była Żona.
Na twarzy dominowała ulga Że nareszcie!
Dla nie
wychodzenia z wprawy przez dwie godziny robiłem Wyrobisko. A równolegle
wśród zwierząt, w przyrodzie, w Wyrobisku właśnie, działy się
dantejskie, bezwzględne sceny, które obserwowałem ze zgrozą, z podziwem,
z chęcią ingerencji i ze świadomością, że przecież tak musi być.
Wieczorem, w łóżku chciałem opowiedzieć Żonie, co działo się przy mnie w
czasie mojej pracy, ale znając ją nie rozpędzałem się, tylko zapytałem,
czy chce, abym opowiedział.
- A ofiary były? - zapytała przytomnie.
- Były. - odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
- To nie! - kategorycznie zamknęła temat.
Nawet nie mogę tego fascynującego wydarzenia opisać na blogu, bo Żona czyta i...
Skoro o zwierzętach, to czas najwyższy byłby napisać o kaczkach i o Grubej Bercie.
Z
kaczkami jest sprawa prosta. Po całej aferze już nigdy ich nie
zobaczyliśmy i nie jest znany nam ich los. W czasie kilku pierwszych dni
Żona łudziła się, że siedzą cicho przy jednym brzegu stawu, takim
zachaszczonym, zwłaszcza że Berta ciągle tam węszyła, ale potem stało
się jasne, że kaczka-matka, ta szara mysz, wyprowadziła je, mamy
nadzieję bezpiecznie, w spokojniejsze miejsce.
Z Grubą Bertą w
zasadzie sprawa też jest prosta. Swoją dziwnością i niezależnością
dopasowała się do Państwa i do Domu Dziwa. Można powiedzieć, że tworzymy
zgrany tercet.
Najprawdopodobniej nie musiała się
dopasowywać, tylko była taka zawsze, a teraz te jej dziwne cechy przy
nas i w nowym otoczeniu tylko się uwypukliły. To są jednak takie nasze
dywagacje i domysły, bo w zasadzie niewiele wiemy o całym do tej
pory i jedynym pięcioletnim życiu Berty. Stąd w trakcie trzech
i pół miesiąca wspólnego życia "bawimy" się w psich behawiorystów starając
się każde jej zachowanie jakoś sobie wytłumaczyć.
Sprawa
najważniejsza - Pani i Pan. Od początku było widać sporą różnicę w jej
podejściu do Żony i do mnie. Przy Pani wszystkie zmiany w jej zachowaniu
działy i dzieją się szybciej. Od początku miała z Żoną sympatyczniejsze
relacje i, być może, skojarzenia - jej ciepły, łagodny głos, wyczuwalna
aura, jaką Pani wytwarzała i wytwarza, i partnerstwo. Stąd bardzo
szybko zaczęła się z nią po psiemu bawić. A Pan był i jest
podejrzany i niepewny. Nie dość, że w pierwszych minutach pobytu w
nowym, obcym miejscu przycisnął kolanem karczycho do krawędzi framugi,
to jest jakiś taki chropowaty i szorstki, mówi za głośno, tłucze się po
okolicy taczkami, piłami i młotkami i emanuje wyczuwalną siłą. Wyraźnie
jest przez Bertę traktowany jak przewodnik stada, a trudno z takim
partnersko się bawić. Co najwyżej można oczekiwać jakiejś formy
skarcenia. A tu nic. Swoją cierpliwością szokuję Żonę. Ani razu Berty nie skarciłem i potrafię ją przywoływać do siebie dziesiątki razy nie podnosząc głosu, aż do skutku nagradzając ją smaczkiem. Przy czym wiele razy usiłuje go porwać i uciec, czasami go gubi nie zdążywszy uchwycić w paszczę i wtedy staram się doprowadzić do sytuacji, żeby podeszła spokojnie i wzięła spokojnie, po czym natychmiast powtarzam i "wręczam" drugi smaczek. Bo za 15 minut cały cyrk powtarza się od nowa. Żona dawno to już ma za sobą, czyli że Bertunia przychodzi na jej zawołanie w zasadzie 100 na 100. Ciekawe w tym wszystkim jest to, że od samego początku wystarczyło, aby jedno z nas pojawiło się ze smyczą w dłoni, a Bertunia natychmiast reagowała na zawołanie i karnie przychodziła.
Ale w tym przychodzeniu do mnie na moje zawołanie widać spore postępy. Ostatnio dodatkowo wabiłem ją widokiem gumowej szczotki do sierści, którą z lubością dawała sobie wyczesywać (zmieniała na letnią, a może zmieniała w ogóle, skoro przestawiła swoje życie na komfortowe, domowe, u Państwa), więc to oraz smaczki, cierpliwość i czas przede wszystkim robią swoje.
Drugą ciekawostką jest wchodzenie do domu i wychodzenie z niego. Za diabła nie chce wejść, a jak już uda się ją wprowadzić na smyczy, za diabła nie chce z niego wyjść. Często, gdy wstaję rano, otwieram szeroko taras i idę sobie do laptopa. Mija godzina, dwie, a pies nic. Leży i śpi. Gdy wstaje Żona, dalej nic. Kiedyś obliczyliśmy, że potrafiła tak na legowisku przeleżeć 15 godzin (19.00 - 10.00), więc trudno było się nam dziwić, że w końcu sami tego nie wytrzymaliśmy męcząc się okrutnie i namówiliśmy Bertę do wyjścia. Ostatnio to się również zmieniło i zdarza się już stosunkowo często, że sama przychodzi (ale zawsze pędem na swoje legowisko) i wychodzi, ale rano dalej trzeba ją namawiać, żeby wyszła No chodź, Bertunia - to Żona - zobacz, jaki śliczny poranek. Słoneczko świeci i takie niebieskie niebo.Trawka... Berta, chodź - to ja - przestań się wygłupiać, bo ci pęcherz pęknie i trzeba będzie jechać do weterynarza! O różnicach w tembrach naszych głosów chyba pisać nie muszę.
Wiemy, że w swoim pierwszym życiu przebywała w kojcu/kennelu, gdzie było jej dobrze, ale do domu miała zakaz wstępu. Stąd nie chce do niego wejść, a jak już się w nim znajdzie, to jest wyraźnie w swoim domowo-kennelowo-legowiskowym psim raju, którego do oporu nie chce opuszczać.
Ostatnio na dworze, tuż przed wejściem do domu, judzimy ją smaczkiem, żeby weszła. Ale chyba poprzewracało jej się w głowie, bo boi się, żeby tym smaczkiem nie zatrzymać jej na dworze i szerokim łukiem omija mnie lub Żonę, w panice wpada do środka i z psim, czterołapowym poślizgiem ostro skręca w lewo, wbiega po trzech schodkach, by wreszcie znaleźć się w swoim bezpiecznym azylu. Pękamy ze śmiechu i współczujemy, jak widzimy, że w jednej chwili włada nią jakiś impuls, by dosłownie w ułamku sekundy górę wziął inny, kompletnie przeciwstawny, co ze sposobem bycia, cielskiem, paszczą z faflami i specyficznym sposobem poruszania się jest takie komiczne i wzruszające zarazem.
Trzecim dziwem jest jedzenie. Żona twierdzi, że ona jedzenie w domu ma zakodowane w kategoriach psiego przestępstwa. A jak już ostatnio się zdarza, że zje, to tylko wtedy, jak mnie nie ma lub w nocy, gdy wie, że Pan śpi i że można to przestępstwo bezkarnie popełnić. I nie pomagają moje namowy. W domu nawet smaczki dopiero niedawno zaczęła brać, a i tak trzeba ją usilnie namawiać i przekonywać trzymając nerwy na wodzy (to ja), nie podnosząc głosu i starając się, aby w nim nie zabrzmiały fałszywe nuty przymilania się, bo bydlę idealnie czyta mowę ciała, zwłaszcza moje zniecierpliwienie i natychmiast kładzie uszy po sobie i smaczka nie tknie.
Czwarte dziwo to potrzeby fizjologiczne. Po kilkunastu godzinach leżenia w domu, gdy wreszcie wyjdzie na śliczny poranek, nigdy nie rzuca się do sikania. Łazi sobie, zwiedza, obwąchuje. Sunia robiła to natychmiast, po trzech krokach. Tłumaczymy to sobie oczywiście mocniejszym pęcherzem, ale nie tylko. Przez pięć lat swojego kojco-kennelowego życia Berta mogła zrobić siusiu, kiedy chciała, bo "zawsze" była na dworze, więc takiego imperatywu, skojarzenia i odruchu wyjście=siusianie nie miała i nie ma. Z kupą też jest inaczej. Sunia traktowała ten fakt bardzo poważnie, w skupieniu i w jednym miejscu. A Berta robi to jakby mimochodem, czyli pokracznie rozkraczona dalej usiłuje łazić i coś tam wąchać, a z tyłu wylatuje wszystko bez ładu i składu i potem, zwłaszcza jak się jest z nią poza domem, trzeba sprzątać znaczny teren żmudnie wyszukując potencjalne okupowane miejsca.
Piąte to porywanie. Trzeba było trzech miesięcy, żebyśmy się nauczyli, a i tak do końca nie zawsze pamiętamy, że Berta porywa. A to mój młotek lub poziomicę, miarkę 5.-metrową, rękawiczki, skarpetki Pana schnące na dworze, bo się Pan był skąpał w Wyrobisku i mimo wysokich woderów woda wlała mu się do środka, a to sznurek lub pustą butelkę po Pilsnerze Urquellu, suszącą się szmatę lub spory dywanik leżący na tarasie, że nie wspomnę o kijkach po pieczeniu kiełbasek na ognisku. Zaś niewybaczalnym szczytem porywania był Mój Święty Kalendarz. Jakimś cudem w trawie wypatrzyła go Żona i teraz za każdym razem na okładce oglądam takie sznyty po psich pazurach i wgnioty po kłach. Nauczyliśmy się przynajmniej tyle, że jak coś znika w niewytłumaczalny sposób, a w zasadzie są to przede wszystkim moje rzeczy, podejrzenie pada od razu na Bertę. Wtedy proszę Żonę, żeby obeszła teren i poszukała w sobie wiadomych miejscach, bo tylko ona zna miejsca i kryjówki, gdzie Berta się kamufluje i uprawia swój proceder. Są to przeważnie miejsca odosobnione (0,43 ha działka!), w wysokich trawach lub pod drzewami, żeby można było obrabiać porwaną rzecz w komforcie, nie na widoku, w spokoju i w zbawczym cieniu i chłodzie.
Ostatnio wciąga Bertę do Dużego Gospodarczego, gdzie Pan trzyma tyle ciekawych rzeczy. Nigdy tego nie widziałem pracując "gdzieś tam", ale Żona twierdzi, że wielokrotnie dyskretnie obserwowała, jak się tam zakrada, po czym wypada świńskim truchtem, na obniżonych łapach, z przysłowiową gorejącą czapką na łbie trzymając coś w pysku. To może dobrze, że tego złodziejstwa dotychczas nie widziałem.
Szóste to bardziej ludzkie, czyli psie - wielka chęć do zabawy z innymi z psami. Sunia tego nie miała. Jako jedynaczka i potworna zazdrośnica nie potrafiła. A Berta, po wstępnym koniecznym obwąchaniu się i zapoznaniu, ustawia charakterystycznie głowę i uszy i/lub rozchyla przednie łapy obniżając paszczę do poziomu ziemi i wypinając tyłek. Każdy głupi widzi, a co dopiero pies, że chce się bawić. Tylko, że nie ma w tym zbytniego szczęścia. Bo albo trafia na znacznie mniejsze od siebie, które są przerażone jej kolubrynatością i "modlą się" o przeżycie, albo na stare, które mają wszystko w dupie, chcą tylko spokojnie zrobić siku i kupę i wrócić jako tako do domu lub wreszcie na takie, które potencjalnie nadawałaby się do zabawy, ale coś im nie pasuje i pokazują Bercie ząbki. A to wystarcza żeby ją zniechęcić. Tak więc w czasie 3,5 miesięcznego życia z nami wybawiła się solidnie tylko raz, z Winylem, jak swego czasu byliśmy u Helowców.
Siódmym dziwem jest jej sposób na przetrwanie jazdy autem. Chyba tego nie lubi. A piszę "chyba", bo jest tak pełna rezygnacji, gdy widzi, co się święci, że w zasadzie nie wiadomo. Jedynym jej zdrowym odruchem jest chwilowa próba uniknięcia auta, ale potem to już całkiem się poddaje stojąc biernie i ciężko na zasadzie Róbta, co chceta, ale ja do tego pazura nie przyłożę. Więc we dwoje, na trzy, jak już opisywałem, ładujemy ją do bagażnika. Ma tam chyba dobrze (Żona dba, żeby były dwa kocyki, w tym jedna narzuta nie wytwarzająca ciepło, a raczej je odbierająca i dwie poduszki, jakby jedna nie wystarczyła, no i Nie może być żadnych fałdek, bo by jakaś mogła pieskowi zaszkodzić i znacznie zmniejszyć mu komfort podróży), skoro, gdy otwieramy klapę, ani myśli wychodzić. Trzeba ją znowu namawiać - No chodź, Bertunia, biedna, malutka - Żona - widzisz, już możesz wyjść. Berta, wyłaź wreszcie! - Nie świruj! - ja.
Ósme to sposób odpoczywania. Najczęściej na trawie (na legowisku za mało miejsca) leży kompletnie rozpłaszczona, taka rzucona szara ścierka, a raczej ściera. Łeb ma złożony na trawie pomiędzy mocno rozchylonymi przednimi łapami, a tylne maksymalnie wyrzucone do tyłu, również rozchylone i rozpłaszczone. I tam i na legowisku unika podnoszenia łba, jeśli coś obserwuje, tylko "chodzą" jej na różne strony powieki, przy czym są niezależne, więc jedna potrafi być nieruchoma, a tylko druga obserwuje otoczenie. Drugim ulubionym sposobem jej zalegania jest podwijanie którejś z przednich łap i przyciskanie jej całym cielskiem albo przyciskanie obu złożonym łbem. Wszystko to wygląda dość komediowo. Żona jakoś do tej pory nie wpadła, że biedny piesek może cierpieć z powodu przyciskania sobie łap, które na pewno cierpną, bo nie zauważyłem, żeby układała je inaczej, żeby biednemu pieskowi pomóc. Ale robi inne rzeczy lub mówi dziwnie, więc czasami grożę jej, że to, co wyprawia, nagram I puszczę na YouTubie!
O ostatnim, dziewiątym dziwie, nie szczekaniu, piszę co tydzień. Nic się w tym względzie nie zmieniło i nie zmieni. Teraz to już o tym wiemy.
Ogólnie można by powiedzieć, że Gruba Berta przede wszystkim ma swój świat. Trzyma do wszystkiego dystans i na swój sposób jest niezależna. A ja za każdym, jakimkolwiek "kolizyjnym" przypadkiem (wołanie do domu lub z domu, karmienie, wręczanie smaczków, itp.) jej powtarzam:
- No widzisz, Bertunia, czy było źle? - Jeszcze tylko pół roku (mówię tak już trzeci miesiąc) i będzie cudownie. - Szkoda tylko, że jesteś taka durnowata. - Tyle tracisz, np. mogłabyś się z Panem pobawić, tak na poważnie, bo z Panią niby są te ganianki i ucieczki, ale takie jakieś delikatne...
Żona twierdzi, że jak tak ją przezywam, to ona wszystko rozumie I czy można się dziwić, że ma do ciebie taki stosunek?
Jest kompletnie innym psem niż Sunia. Mówimy sobie, że to dobrze. Nie musimy porównywać obie w złym tego słowa znaczeniu (wartościować) i dzięki tej inności Sunia w ogóle się nie zatarła i nie zamazała w naszej pamięci, a Bertunia jest, jaka jest. Dziwna.
A co się działo w dniach, które pominąłem w poprzednim wpisie?
W środę, 05.08, zadzwoniła Teściowa.
Rozmawiała z Żoną, ale przy jakiejś okazji się wtrąciłem, bo temat zdaje się dotyczył mnie i w pewnym sensie zahaczał o mój wiek. A może mi się tylko zdawało? Ale ryknąłem do słuchawki coś w stylu A mam przecież 70 lat! Mówię tak zawsze od momentu, kiedy miałem 69 lat i 1 dzień. Za jakąś chwilę otrzymałem życzenia urodzinowe napisane pięknym wierszem, co doprowadziło mnie do niezłej konsternacji. Chętnie bym go zacytował, ale na wyrost się boję, czy nie popełniłbym faux pas, kolejnego, jak za chwilę wyjaśnię. Konsternacja moja stała się jeszcze większa, gdy za kolejną chwilę Teściowa wysłała drugiego smsa z lekką pretensją Ładnie to wprowadzać ludzi w błąd? i w dalszej części z precyzyjnym określeniem daty moich urodzin. Więc kulturalnie odpowiedziałem:
- Nie mogłem wprowadzić w błąd zwłaszcza tych, co czytają bloga. Chociaż Ty ponoć zaprzestałaś? Tam stoi wyraźnie, ile mam lat. Ale dziękuję za taką miłą przedwczesną laurkę :). Zięć.
Spieszę wyjaśnić, że faktycznie jakiś czas temu przy okazji rozmowy z Żoną Teściowa stwierdziła, że ona już dłużej nie może czytać moich wpisów, bo przesadzam z dosadnymi określeniami. A musiało to być akurat po publikacji, w której zacytowałem mój ulubiony tekst krążący po Internecie o podziale Polski na dwie Polski, gdzie, tak uważam, było tyle wyrażeń, ile potrzeba, czyli adekwatnie. Ja zresztą o swoim pisaniu też uważam, że słownictwa nadużywam adekwatnie i tyle, ile potrzeba. Bo po to jest język, żeby określał gradację uczuć, jak również rys psychologiczny, czy socjologiczny opisywanego/opisywanych. Trudno bowiem sobie wyobrazić, i wyglądałaby ona śmiesznie, taką scenkę, gdzie dwóch robotników coś lutuje.
- Czy szanowny kolega mógłby bardziej uważać i się skoncentrować, bo rozżarzona cyna kapie mi na nogę, a to mnie bardzo boli?
Każdy się chyba zgodzi, no może z wyjątkiem mojej Teściowej, że lepiej i prawdziwiej by brzmiało:
- Kurwa! Uważaj jak lutujesz, bo cyna napierdala mnie w nogę!
Po tej mojej odpowiedzi Żona się na mnie obraziła Mama napisała ci taki ładny wierszyk, ze szczerego serca, a ty tak chłodno, niewdzięcznie zareagowałeś! i w tej atmosferze zasypialiśmy, ja
oczywiście natychmiast, kamiennym snem, po kolejnej ciężkiej fizycznej
pracy, co na pewno nie wypadło dobrze w "wieczornych" oczach Żony, bo
powinienem był się przejąć, a ja w ogóle tego nie okazałem, co więcej,
brutalnie zbagatelizowałem i bezczelnie zapadłem w twardy sen
miarowo i głęboko oddychając, podczas gdy ona gryzła się kolejną myślą w
stylu Na jakiego ja męża trafiłam i dlaczego?!
W czwartek, 06.08, rano postanowiłem coś z tym fantem zrobić i się przejąć, zwłaszcza że poranna mina Żony nie wróżyła niczego dobrego. Co więcej, zauważyłem brak jakiejkolwiek miny, a to już jest najgorsze, bo człowiek nie wie, czego się spodziewać, na czym stoi i co go czeka. Zrobiłem więc manewr wyprzedzający.
- To co powinienem według ciebie zrobić, jak to mogę nadrobić i jak całą sytuację wyprostować, bo jako prosty
mężczyzna nie rozumiejący różnych niuansów, naprawdę nie wiem? - odważnie zapytałem.
Żona
podsunęła mi pomysł, abym napisał wiersz. Więc się pokajałem, posypałem głowę
popiołem i wysłałem takie coś do Teściowej.
Chcąc naprawić chropowatość,
Ewidentną durnowatość
Oraz wielki brak wdzięczności
Chcąc uczynić tak zadość Ci
Spieszę z ranka z tym wierszykiem,
Żebyś nie patrzyła bykiem
Na swojego zięcia, gbura.
Niech z Twych oblicz zniknie chmura.
Wybaczenie racz mu dać,
Na głupotę jego kładź
Wszelkie zięcia wymądrzania
Oraz gadki, natrząsania.
Przyjmij me podziękowania
Za wczorajsze rymowania,
Za życzenia miłe, szczere.
Je do serca wszystkie biere!
Żona czytając nawet
parskała śmiechem, a i chyba Teściowa odzyskały humor, bo odpisała:
- Bier, bier, a wyjdzie Ci to na dobre! :)
Więc wziąłem sobie do serca, zwłaszcza że bier, a szczególnie Pilsner Urquell, rzeczywiście wychodzi mi na dobre.
Przy okazji uprzejmie informuję lub przypominam, że 70 lat skończę 3. grudnia tego roku.
Dzień zszedł na koszeniu trawy (uwzględniłem naszą trzydniową nieobecność związaną z wyjazdem do Stolicy i jej trzydniowy bezpardonowy wzrost) i na dalszych, żmudnych pracach nad Wyrobiskiem.
W piątek, 07.08, planowałem wycieczkę rowerową. Ale był straszny upał. Poza tym zabrakło czasu w
związku z wyjazdem do Metropolii i do Stolicy. Trzeba było się zająć
innymi priorytetami, np. zakupami w Powiecie dla Basa i Barytona, no i dla nas.
I w ten upał i zaduch przyjechał I Tak Jak Mówię kończyć taras. Byłem pewien, że sobie odpuści.
W sobotę, 08.08, wyjechaliśmy do Metropolii. Przełamaliśmy się w sobie i w prosty sposób, czyli nie przez Internet, kupiliśmy drzwi do gości - dwie pary do sypialń i dwie do łazienek. Ale i tu, stacjonarnie, okazało się, że nie było to takie proste. Bo albo nie było tylu sztuk akurat tych upatrzonych, za to w bród innych, albo były lewe, gdy my chcieliśmy właśnie wyłącznie prawe. W końcu udało się skompletować całość przy współpracy dwóch metropolialnych Castoram. Dostawa w czwartek w przyszłym tygodniu.
Po Castoramie mieliśmy na tyle czasu, żeby wziąć prysznic, ogarnąć się, zamówić taksówkę i pojechać do Krajowego Grona Szyderców na urodziny Q-Wnuka.
Tym razem paczworkowość była trochę pomniejszona, bo nie przyjechał I mąż Żony, ojciec Pasierbicy, ze swoją III Żoną i ich córką, za to pojawił się Brat Q-Zięcia.
Całą uroczystość wszyscy przesiedzieli w ogródku przy ciągłym ruchu Q-Wnuka, który był w stanie po kolei zaangażować wszystkich mężczyzn bez wyjątku i Żonę, jedyną ruchliwą kobietę, do grania w piłkę nożną oraz do rzucania piłki do trampoliny i z powrotem. W tym upale i zaduchu słabo się robiło na sam jego widok. Głowa wyglądała, jakby wyszła spod prysznica przed wytarciem się w ręcznik a z czerwonej twarzy bił dodatkowy żar. Ale on zdawał się tego kompletnie nie rejestrować i nie zwracać uwagi na swój stan. Trudno się dziwić, skoro coś takiego jest dla niego stanem immanentnym.
Za to Ofelia też wspólnie się bawiła, ale jak potrzebowała, alienowała się w swoim stylu z rozentuzjazmowanego tłumu i potrafiła pozostać w skupieniu sama ze sobą.
W sumie współczułem okolicznym sąsiadom, tym obok i wszystkim z góry. Ogólnie bowiem rzecz biorąc mają przechlapane.
Ja po raz pierwszy będąc u Krajowego Grona Szyderców nie chciałem wyjść na czarną owcę i na wyalienowanego w sposób piwny gościa, co to zadziera nosa, bo pije tylko Pilsnera Urquella i poprzestawszy na jednym piłem różne rzemieślnicze serwowane przez Q-Zięcia, czym, zdaje się, sprawiłem mu przyjemność.
W niedzielę, 09.08, o 10.00 byłem w Szkole na ostatnich pokoronawirusowych odpryskach. Komisyjnie dokonaliśmy przeglądu prac wykonanych przez słuchaczy przed ich obronami pod koniec sierpnia.
Wczesnym popołudniem wróciliśmy do Wakacyjnej Wsi. Upał i zaduch panowały nadal, ale i tak we troje wyraźnie czuliśmy się lepiej niż w Metropolii.
W poniedziałek, 10.08, czekał nas wyjazd do Stolicy.
Napisał Po Morzach Pływający.
W swoim działaniu, jak również sposobie patrzenia na pewne sprawy lub zjawiska, jest bardzo podobny do mnie. Albo ja do niego. Ale ja jestem starszy, więc raczej on do mnie.
...zaplanowałem prawdziwą niedzielę z nic nie robieniem.
Dzisiaj rano niespodzianka.
Pada deszcz mimo, że prognoza uporczywie wskazywała upał i słońce.
Zaczęło nawet grzmieć.
Od dzisiaj przyjmuję, że prawdziwy dzień wolny, taki prosto z serca będzie przynosił deszcz.
Jakiś fetysz trzeba mieć w życiu.
Ty rozwaliłeś wielką ławkę, a ja spacyfikowałem sąsiadowi ogrodzenie / za jego pozwoleniem / i odzyskałem 7 pięknych bukowych bali.
Dzisiaj będę zastanawiał się jak je wykorzystać na fundamentach.
Wczoraj po burzliwej dyskusji ustaliliśmy w gronie rodzinnym, że " , lewa strona i grilownik" wrócą do swojej właściwej nazwy czyli fundamentów.
My tak mówimy, nasi znajomi tak mówią to niech tak będzie.
Fundamenty prawie skończone.
Z ogólnego " projektu" zostały do zrobienia " plasterki" z lewej strony oraz " ścianka dzikiego wina z przedniej prawej strony .
Plasterki będą zrobione w następnym tygodniu, a ścianka może jeszcze w tym roku, a najpóźniej na wiosnę. (pis. oryg.)
...zaplanowałem prawdziwą niedzielę z nic nie robieniem.
Dzisiaj rano niespodzianka.
Pada deszcz mimo, że prognoza uporczywie wskazywała upał i słońce.
Zaczęło nawet grzmieć.
Od dzisiaj przyjmuję, że prawdziwy dzień wolny, taki prosto z serca będzie przynosił deszcz.
Jakiś fetysz trzeba mieć w życiu.
Ty rozwaliłeś wielką ławkę, a ja spacyfikowałem sąsiadowi ogrodzenie / za jego pozwoleniem / i odzyskałem 7 pięknych bukowych bali.
Dzisiaj będę zastanawiał się jak je wykorzystać na fundamentach.
Wczoraj po burzliwej dyskusji ustaliliśmy w gronie rodzinnym, że " , lewa strona i grilownik" wrócą do swojej właściwej nazwy czyli fundamentów.
My tak mówimy, nasi znajomi tak mówią to niech tak będzie.
Fundamenty prawie skończone.
Z ogólnego " projektu" zostały do zrobienia " plasterki" z lewej strony oraz " ścianka dzikiego wina z przedniej prawej strony .
Plasterki będą zrobione w następnym tygodniu, a ścianka może jeszcze w tym roku, a najpóźniej na wiosnę. (pis. oryg.)
Widać, jak wiele zgadza się z tym, o czym ja piszę. I widać, jak Po Morzach Pływający musi planować ziemne (skoro morskie?, bo raczej nie ziemskie, a na pewno nie ziemiste) roboty uwzględniając przyszły kilkumiesięczny rozbrat z ziemią i ponowne zjednoczenie z morzem.
CZWARTEK (13.08)
No i od razu wróciliśmy w remontowy wir.
Ciu Ciu wraz ze swoimi dwoma pracownikami zaczęli stawiać mur. Ma on w przyszłości odgradzać część gościnną od naszej, żeby wszyscy czuli się kameralnie, swobodnie i żeby zapewnić odrębność.
Pobyt w Stolicy miał dodatkową dobrą stronę, bo zaoszczędzony nam został widok olbrzymiej gruszki z betonem, która przyjechała we wtorek zalewać fundamenty i która w sposób oczywisty i naturalny poruszała się na terenie niczym słoń w składzie porcelany a to żłobiąc w ziemi koleiny, a to miażdżąc pomniejsze rośliny. Będąc na miejscu ciężko byśmy to znieśli, a tak po przyjeździe dość swobodnie sami przed sobą przyznaliśmy, że przy takim remoncie jakieś straty muszą być.
Wyposzczony trzema dniami bezrobocia w jako takim porannym chłodzie zrobiłem mnóstwo porządkowych rzeczy, a potem kontynuowałem Wyrobisko w tej części, gdzie jeszcze był cień. Gdy słońce opanowało całą wodną połać, uciekłem do domu, oazy jako takiego chłodu i oddałem się sprawom Szkoły.
No i udało się nam na poniedziałek umówić z panią Naczelnik naszego powiatowego US. Bo mamy tyle różnorodnych spraw, obecnych i przyszłych, że bez konsultacji i doradztwa nie damy rady. Pani Naczelnik stwierdziła, że co prawda od jutra jest na urlopie, ale w poniedziałek musi się pojawić w pracy na telekonferencji I spróbuję znaleźć dla państwa trochę czasu, a jeśli czegoś nie będę wiedziała lub jednak tego czasu nie będę miała, to skieruję do państwa odpowiednich kompetentnych kierowników. Matko jedyna, czy ja śniłem, czy to działo się naprawdę?! Bo, gdy byliśmy poprzednim razem (przypomnę: obciągana co rusz skórzana spódnica), owszem była niezwykle sympatyczna, "normalna", uczynna i pomocna, a przede wszystkim kompetentna, ale żeby aż tak na urlopie?...
Ten priorytet, czyli niespodziewana nasza obecność w poniedziałek w Powiecie w US, lekko rozwaliła moją planowaną dwudniową obecność w Metropolii, ale wiadomo że damy radę. Po prostu przeszereguje się priorytety, a przede wszystkim ustanowi się nowe. Panta rhei - zmienność, płynność, plan A, B i C to nasz żywioł.
Dzisiaj Castorama, a raczej Castoramy, dostarczyły drzwi. Mały Gospodarczy pęka w szwach, bo ciągle się coś nowego w nim składa, a niewiele, póki co, ubywa.
Napisał oburzony, jak nie on, nie w jego stylu, Po Morzach Pływający:
No to następne tzw czeskie piwo wypada z listy
Kozel warzony w Poznaniu!!!
Koniec delektowania się piw naszych południowych sąsiadów w Polsce.
Tylko tam i tylko gdzie jest właściwy browar
Kozel warzony w Poznaniu!!!
Koniec delektowania się piw naszych południowych sąsiadów w Polsce.
Tylko tam i tylko gdzie jest właściwy browar
Co za perfidia tak oszukiwać klientów (pis.oryg.)
PIĄTEK (14.08)
No i tylko dolałem oliwy do ognia.
Starałem się uczciwie uspokoić Po Morzach Pływającego pisząc mu, że swego czasu i to przez długi okres Pilsner Urquell na rynek polski też pochodził z Poznania i świat się nie zawalił. Zwróciłem mu uwagę na niepotrzebną jego ortodoksję. Odpisał błyskawicznie.
Kiedyś piłem Carlsberga z beczki u moich znajomych w Danii.
Miód w gębie.
Po powrocie do kraju zobaczyłem Carlsberga i będąc przekonanym ,że to oryginał kupiłem go, ale okazało się,że smakuje zupełnie inaczej. W końcu zwróciłem uwagę na napisy i okazało się,że jest produkowany w Koszalinie.
Kiedy piłem Kozela to miałem wrażenie,że smakuje inaczej zwłaszcza,że wcześniej piłem oryginał w Krynicy.
Pozostanę ortodoksyjny, aż do wizyty u naszych południowych sąsiadów.
Miłego tytanicznicznego dnia (pis.oryg.)
Miód w gębie.
Po powrocie do kraju zobaczyłem Carlsberga i będąc przekonanym ,że to oryginał kupiłem go, ale okazało się,że smakuje zupełnie inaczej. W końcu zwróciłem uwagę na napisy i okazało się,że jest produkowany w Koszalinie.
Kiedy piłem Kozela to miałem wrażenie,że smakuje inaczej zwłaszcza,że wcześniej piłem oryginał w Krynicy.
Pozostanę ortodoksyjny, aż do wizyty u naszych południowych sąsiadów.
Miłego tytanicznicznego dnia (pis.oryg.)
Dzisiejszy dzień był monotonny, czyli cudowny, gdyby nie upał. Prawie cały strawiłem na Wyrobisku nie licząc drobnego wypadu do Powiatu i do Sąsiadów po jajka i twarożki.
SOBOTA (15.08)
No i całą noc padał deszcz.
Kilkakrotnie się budziłem nie z racji jakiegoś większego hałasu, bo był to raczej deszczyk, ale z powodu myśli, które mnie przy tej okazji dopadały. No bo ładnie wszystko podlewał, oczyszczał z glonów Wyrobisko, a przede wszystkim dawał nadzieję na nicnierobienie. Więc życzyłem mu jak najlepiej i jak najdłużej.
Jeszcze gdzieś do 10.00 tkwiłem w świetnym nastroju, ale potem zaczęło się przejaśniać, deszczyk zniknął i trzeba było zabrać się do roboty.
Cały czas wokół Wyrobiska sprzątałem i dopieszczałem jego fragmenty według pomysłów i zaleceń Żony nie dotykając prawie wcale faszyny, ale i tak Żona stwierdziła, że Wyrobisko zaczyna powoli przypominać Staw. Prace te były oczywiście zdradliwe, bo niepostrzeżenie zabierały energię i ostatecznie nieźle przesadziłem. Nie chcąc rzucać ich w ich połowie nagle poczułem się zdrowo zharowany. Myślałem, że padnę do łóżka już przed 19.00, ale po ożywczej kąpieli (Żona polewała i zszedł jeden gar przyjemnej, letniej wody) wstąpiło we mnie nowe i z przyjemnością siadłem do pisania.
W końcu jednak miałem dosyć. Poza tym musiałem trochę czasu i sił, nomen omen, zostawić sobie na Kopalińskiego. Jestem "już" przy zaawansowanym J.
NIEDZIELA (16.08)
No i z Kopalińskiego nic nie wyszło.
Jednak zabrakło sił, żeby go udźwignąć.
Ponieważ w niedzielę my i okoliczni sąsiedzi staramy się nie hałasować szanując siebie nawzajem, więc na dzisiaj zaplanowałem prace wyłącznie cichutkie. Z Rzeczki obficie zarośniętej po obu stronach szuwarami wyrywałem co poniektóre i przesadzałem na Wyrobisko. Był to szuwar tatarakowy albo trzcinowy, kompletnie się na tym nie znam, bo może to to samo, w każdym bądź razie takie zielone, co to rośnie obficie na brzegach jezior, stawów i rzek tworząc niepowtarzalny klimat. Na Wyrobisku nie dość że nie rośnie obficie, to nie rośnie w ogóle, bo najprawdopodobniej kiedyś był, ale jak się pojawił amur, to go zżarł. Więc klimat pogorszył się zdecydowanie.
Wyczytałem, że szuwar ten (nie wiem, czy tak można go określić) jest niezwykle ekspansywny, co mi zupełnie nie przeszkadza. Zacząłem go sadzić przy brzegu Wyrobiska, tuż za litą faszyną z desek, tak żeby go amur nie dopadł, a jak się zacznie rozpleniać nadmiernie w stronę lądu, to dostanie w zielony łeb żyłką, a z kolei, gdy będzie miał pomysły, żeby "wejść do wody", spotka się z amurem. Więc jego "hodowlę" powinienem mieć opanowaną.
Wydawałoby się przesadzić i po krzyku. W ciągu trzech godzin obsadziłem śmieszne trzy metry linii brzegowej Wyrobiska nieźle się przy tym męcząc, a przede wszystkim uświniając. Brodziłem w woderach wzdłuż brzegu w takiej specyficznej brei, mule rzecznym bogatym w odżywcze śmierdzące składniki, które wraz z zieleniną starałem się przeflancować na Wyrobisko, żeby od razu stworzyć właściwe środowisko. Często zapadałem się po łydki w takiej mazi nie mogąc potem wyciągnąć nogi, albo wbijałem szpadel walcząc w jednym i w drugim przypadku z zasysającą siłą, która wciągała w głąb i nie pozwoliła niczego wyciągać. Trzeba było sporej siły, żeby z takiego bagna, nomen omen, się wydostać, zawsze z takim charakterystycznym sykiem i chlupnięciem. O dorodnych pokrzywach, pomiędzy którymi musiałem lawirować będąc od czasu do czasu przez takie bydlę, ukryte zdradziecko, smaganym i o jakichś dziwnych, nieznanych mi, zielonych muchach, które uparły się, żeby mój świeżo ostrzyżony łeb boleśnie kąsać, nie ma co wspominać.
Tym ogólnym obryzganiem mulistą breją w ogóle się nie przejmowałem, bo wieczorem wyjeżdżałem do Metropolii, do cywilizacji. Tylko jako tako się opłukałem i średnio szczęśliwy wyjechałem. A po drodze doszła do tego frustracja. Normalny czas dojazdu, 40 minut, powiększył się o 1,5 godziny stania na esce, bo droga została zamknięta z powodu jakiegoś wypadku.
- No i 1,5 godziny w plecy. - wisielczo zakomunikowałem Żonie.
- Musisz sobie powiedzieć - pocieszała mnie - że żyjemy w takiej, a nie innej cywilizacji i takie rzeczy od czasu do czasu będą się zdarzać. - Jak tak sobie powiesz, będzie ci łatwiej.
Nie wiem, czy było mi łatwiej, ale jak w końcu dotarłem do Nie Naszego Mieszkania i się porządnie wyszorowałem w gorącej wodzie, zrobiło mi się lepiej. Bo zawsze są dobre i złe strony, tu cywilizacji.
PONIEDZIAŁEK (17.08)
No i dzisiaj w Szkole byłem do 11.00.
O czym wcześniej Najlepsza Sekretarka w UE została uprzedzona.
Zrobiliśmy dziesiątki dupereli, a na poważniejsze sprawy umówiliśmy się za tydzień. W domu Żona czekała w pogotowiu i natychmiast po moim przyjeździe wyjechaliśmy do Powiatu do US wziąwszy ze sobą całą stertę dokumentów.
Dzisiaj w urzędzie obowiązywał dzień "bezpośredniego" kontaktu petenta/podatnika/płatnika z urzędnikiem. Przed budynkiem stał spory ogonek, a pan ochroniarz "pilnował masek" i stężenia petenta/podatnika/płatnika na 1 m2 i na jednostkę czasu. Ale, gdy usłyszał, że dzisiaj właśnie o tej porze jesteśmy umówieni z panią naczelnik, wymiękł, prosił poczekać, a sam pofatygował się na górę, żeby dowiedzieć się, co i jak. Za chwilę zszedł i oznajmił, że tak, pani naczelnik potwierdziła, ale że nie ma czasu i zaraz wyśle panią kierownik i że proszę poczekać.
Pani kierownik, mimo że cały czas w masce, okazała się niezwykle sympatyczna, życzliwa i kompetentna. Wyszliśmy przed budynek Bo po co mają słuchać jakieś uszy i ulokowaliśmy się na trawniku, pod drzewem, w odosobnieniu. Rozłożyłem na trawie bogaty wachlarz dokumentów i nad nimi uklęknąłem, żeby mieć łatwiejszy dostęp i żeby niczego nie przeoczyć i nie pomieszać w tym bezliku. Dopiero za jakiś czas Żona dostrzegła surrealizm i humor tej sytuacji, czyli obraz podatnika klęczącego przed urzędnikiem i odważyła się o tym głośno powiedzieć, gdy było widać, że pani kierownik ma również poczucie humoru i się nie nadyma.
Byliśmy bardzo zbudowani spotkaniem. Większość spraw nam się wyklarowała, a niektóre zahaczały jeszcze nawet o Dzikość Serca. Ale wiemy co i jak rozliczać, jeśli chodzi o sprzedaż Naszego Miasteczka i Naszej Wsi, wiemy, co trzeba będzie podatkowo robić w przyszłości A pozostałe sprawy to sprawdzę i się upewnię, i jutro do państwa zadzwonię.
To wstałem z klęczek.
Jeszcze dobrze nie zaczęliśmy jeść obiadu w takim niepretensjonalnym zajeździe, gdy pani kierownik zadzwoniła przekazując nam pierwsze wyjaśnienia.
- A jutro zadzwonię z kolejnymi sprawami. - podsumowała.
I jak tu nie wierzyć w urzędnika-człowieka?
W tym tygodniu Bocian zadzwonił siedem razy i wysłał jeden zwyczajny list.
W tym tygodniu Berta nie szczeknęła ani razu.
Godzina publikacji 22.05.