24.08.2020 - pn
Mam 69 lat i 267 dni.
WTOREK (18.08)
No i rano powtórnie wyjechałem do Metropolii.
O 10.00 odbyła się jedyna, jak dotychczas,w mijającym roku szkolnym obrona pracy dyplomowej. Pod koniec sierpnia będzie się jeszcze bronić 5 osób, a we wrześniu jedna. I to koniec. Cienko. Koronawirus, a raczej politycy, media i sitwa farmaceutyczna oraz sitwa światowa mająca swoje globalne interesy zrobili swoje.
A broniła się słuchaczka, która za tydzień ma termin porodu. Stąd to indywidualne podejście dyrekcji szkoły i komisji egzaminacyjnej. Było bardzo sympatycznie, bo nie dość że dominował specyficzny stan zdającej w postaci wielkiego brzucha, od którego nie można było oderwać wzroku, że komisja wystawiła ocenę bardzo dobry, to było widać, jak ta drobna szkolna, egzaminacyjna normalność pozytywnie wpływa na wszystkich.
Potem omówiłem z Zastępcą Dyrektora czekające nas sprawy w nowym roku szkolnym, niespiesznie zrobiłem zakupy i w Wakacyjnej Wsi byłem "dopiero" o 16.00. Stąd z niczym specjalnym się nie rozpędzałem, ale wreszcie nadszedł taki moment, żeby uruchomić system napowietrzania Wyrobiska. Jest ono zasilane z Rzeczki, ale nie ma przepływu wody, czyli brak zdecydowanego ruchu i napowietrzania, a więc stałego odświeżania, stąd powierzchnia przy tych wysokich temperaturach zaczęła się zaglonawiać.
System brzmi tutaj na wyrost i to co zrobiłem, swoim prymitywizmem w ogóle nie przystaje do tego słowa. Po prostu podłączyłem do obecnie używanego węża drugi, na końcu wpiąłem zraszacz, pompę zasysającą wodę ze studni podłączyłem do prądu i daje. Wszystko wygląda dość badziewnie, bo nie dość że odległość przekroczyła długość (zabrakło, żebym miał jaką taką wykonawczą satysfakcję, 2. m węża), to woda ze zraszacza ciurka dość pizdusiowato (słabawe ciśnienie), a na dodatek wąż ze zraszaczem umocowałem do słupka (tymczasowo wbitego w nadbrzeże) prowizorycznie, za pomocą sznurka, zamiast profesjonalnych trytytek, które zapomniałem kupić dzisiaj w hurtowni.
A specjalnie się po nie wybrałem wracając z Metropolii. Może przez to, że na samym początku zachłysnąłem się innym zakupem. Od początku prac najpierw nad Stawem i w nim, a potem nad Wyrobiskiem i w nim (mam nadzieję z powrotem zakończyć prace nad Stawem i w nim) wybieram z niego tony wszelakiego gruzu i różnego asortymentu kamieni, które żeby chociaż były kamieniami... Są to większe lub mniejsze syfiaste cywilizacyjne wytwory w postaci resztek fundamentów, czyli brył wszelakiego śmieciowego ceglanego i innego odpadu zlepionych betonem, wrzucone w wodę. Jak się domyślam, chorą ideą wrzucającego było zabezpieczenie w ten sposób brzegów stawu przed obsuwaniem się ziemi, która, nie zabezpieczona faszynami, w oczywisty sposób się obsuwała powoli przez lata ten gruz zasypując. Robiąc faszynę kawałek po kawałku "przy okazji" tymi ręcami żmudnie wyjmuję co mniejsze kawałki cegieł, dachówki cementowej, a nawet udaje mi się wyciągnąć całe cegły lub spore betonowe zlepiszcza pokonując opór mułu, który zassawszy nie chce puścić. Przy olbrzymich kawałach nie mam szans, stąd pomysł na zakup łomu. No i taki łom, jedyny zresztą, w hurtowni był. Swoim wyglądem zrobił na mnie niesamowite wrażenie. Kawał chamskiego, brutalnego pręta zbrojeniowego o średnicy blisko 3 cm, długości jakieś 1,5 m, "uszlachetnionego" na jednym końcu spłaszczeniem a na drugim szpicem. Od razu nabrałem szacunku, zwłaszcza gdy wziąłem go do ręki i z satysfakcją stwierdziłem, że jest co dźwigać. Nie żebym się chwalił, ale gdy go wyciągnąłem z auta i z łatwością dla oglądającego jedną ręką wbiłem w ziemię, Żona kierowana ciekawością chciała go wziąć do ręki, ale łom ani drgnął (cała sytuacja przypomniała mi scenę z Iluzjonisty z Edwardem Nortonem w roli głównej, który na oczach oglądającej go arystokracji na podłodze "stawia" pionowo laskę i za chwilę nie jest jej w stanie oderwać następca tronu, arcyksiążę Leopold, dybiący zresztą w filmie na Nortona).
Wrażenie moje wzrosło tym bardziej, gdy na fakturze zobaczyłem opis łom budowlany prosty. A wiadomo, że jestem fanem narzędzi prostych, w fizyce nazywanych ogólnie maszynami prostymi.
Będąc na fali przypomniałem sobie, że brakuje mi kilofa, bo stary gdzieś się zapodział przy przeprowadzce z Naszej Wsi. A tu w Wakacyjnej Wsi, jak się okazało, ciężko, nomen omen, się żyje bez łomu i kilofa. Ale kilofa nie było! Musiałem go zamówić. Chociażby po tym widać, jak świat schodzi na psy. Jest nadprodukcja wszelkiego badziewia i wymysłów, a prostej rzeczy nie ma.
Więc czy można się dziwić, że lekko zszokowany zapomniałem o takim cywilizacyjnym wymyśle, jak trytytki?
Wracając do "systemu" napowietrzania - jest on oczywiście poniżej moich ambicji, więc jeszcze raz go przemyślę i na pewno zmienię, ale na razie jest, jak jest i będzie przez jakiś czas, zwłaszcza, że glony natychmiast zaczęły dawać tyły i się wycofywać.
Dzisiaj Ciu Ciu wraz z ekipą zaczęli zmieniać pokrycie dachu. Ledwo przyjechałem, Żona zaprowadziła mnie (zawsze w podobnych sytuacjach, gdy chce mi coś pokazać, bierze mnie za rękę, jak małego chłopczyka i niczego nie tłumacząc mówi Chodź ze mną) w pewne oddalenie od Domu Dziwa, to ze strony Wyrobiska, i oczom moim ukazał się kawałek dachu pokryty w 1/3 gontem bitumicznym. Od razu było widać, że będzie pięknie. Nie powiem, że wszystko byłoby piękniejsze od osmolonej w różnym stopniu, od szarości do głębokiej czerni (sadza swoją naturą, czyli bardzo dużą zdolnością pochłaniania światła jest najbliższa ciału doskonale czarnemu opisanemu precyzyjnie w fizyce) blachy, na dodatek wytłaczanej na dwa rodzaje falistości, bo takie to były jeszcze czasy, gdy dom budowano, że ciągle dominował deficyt, ale skoro nawet na Ciu Ciu to, co wybrała Żona, zrobiło wrażenie...
- Wie Pan, kurde, ale ten dach jest super!
Do głowy nie przyjdzie Ciuciowi (?), żeby o tym powiedzieć Żonie, bo to taki standardowy, "męski" typ fachowca, który jednak odróżnia się od innych, bo jego jedynym budowlano-murarsko-dekarsko-fachowym wtrętem jest Kurde. Więc jest:
- Kurde, wie pan, dzisiaj nie przyjedziemy, bo muszę jeszcze, kurde, przez dwa dni skończyć robotę u takiego jednego gościa.
Albo:
- Kurde, musimy podjechać razem do hurtowni, żeby dokupić bloczków, bo, kurde, zabraknie.
Albo w piątki:
- Wie pan, kurde, przydałaby się jakaś zaliczka, bo zawsze, kurde, chłopakom wypłacam pod koniec tygodnia.
Albo siedząc na dachu:
- Ale, kurde, ma pan tutaj piękne widoki. - Sam bym się, kurde, tutaj wprowadził!
Albo w te upały:
- Dzisiaj, kurde, siedzimy na dachu do 13.00, bo nie da się, kurde, wytrzymać.
- No jasne, kurde! - odpowiedziałem. - Zrozumiałe, kurde.
Wszyscy jesteśmy poddawani ostatnim upałom i skwarom i trudno, żebym nie rozumiał, skoro sam pracuję na dworze i wiem, jak wysysają one siły. A za żadne pieniądze nie siedziałbym na dachu, gdy dodatkowo papa kumuluje i ochoczo oddaje skromne 40-50 stopni.
Dzisiaj po południu zadzwoniła, zgodnie z obietnicą, pani kierownik z US, ta, przed którą klęczałem, i wyjaśniła niewyjaśnione.
Wieczorem zareagowali na mój ostatni wpis "uznani" psi behawioryści, czyli Po Puszczy Chodząca i Prawnik Gitarzysta, ci od Earl Greya, a obecnie od psiego leszcza, czyli doga Cezara. Po moim szerokim opisie zachowań Berty wychodzi z ich analizy, że Berta przeważnie porywa moje rzeczy, bo brakuje jej kontaktu z Panem i w ten sposób chce zwrócić na siebie uwagę. Coś w tym musi być, ale oczywiście nie jest to takie proste. Zwraca to moją uwagę, bo trudno żeby nie, skoro Pan później poszukuje, zdarza się, że zirytowany i...rozśmieszony. Tylko dlaczego tak dziwnie? Mogłaby normalnie podejść i się zwyczajnie przekonać, jak super jest się z Panem pobawić. Ale nie, musi to robić jakąś dziwną, okrężną drogą. I ile to już trwa? Niedługo miną cztery miesiące! No, baba, normalnie.
A korzystając z okazji - kombinujemy z Żoną, jakby tu odwiedzić Po Puszczy Chodzącą i Prawnika Gitarzystę. Obie strony mogłyby zobaczyć swoje psy (my znaliśmy tylko Earl Greya, a oni Bazysię), które ze spotkania na pewno byłyby zadowolone. Berta lubi się bawić z psami, a podejrzewam, że również Cezar. Bo i duży (bez lęku wobec postury Berty) i młody. To, że wygląda komicznie (często widuję zdjęcia podsuwane mi przez Żonę), bo do młodzieńczego, klasycznego wyszczuplenia i wyszczudlenia dochodzi to dogowe oraz hrabiowski już, ale jednak młodzieńczy i niepoważny wyraz pyska, psom przecież nie przeszkadza.
ŚRODA (19.08)
No i dzisiaj napisał Po Morzach Pływający.
Można by powiedzieć, że nic w tym nadzwyczajnego, gdyby nie godzina. 02.58 - trochę wcześnie zaczął. Niezłe odbicie.
Z całego maila tchnęła taka codzienna codzienność. Super. Z jednej strony niedogodności, bo do Głuszy Leśnej przyjechali przyjaciele, chyba sam babiniec, bo nie mogłem doczytać, czy jest tam jakiś chłop oprócz Po Morzach Pływającego. Wychodzi na to, że on jest sam i pięć bab. Osobiście nie zazdroszczę, zwłaszcza że te młode uparły się korzystać z jedynej łazienki (lata całe mówiliśmy Czarnej Palącej, że na górze powinna być druga malutka łazienka, bo jest na to miejsce i jest zgodność pionów, ale oczywiście Czarna Paląca wiedziała i wie zresztą lepiej, a z tą jej cechą, jako immanentną, trudno dyskutować) po północy, kiedy Po Morzach Pływający już chętnie położyłby się spać, bo, jak przystało na marynarza, wstaje raniutko. A siksy oczywiście śpią do południa.
Z drugiej strony fajnie jest, gdy babiniec przygotuje naleśniki i można pożreć 6 olbrzymich sztuk i gdy pomoże trochę w ogrodzie.
Nieświadoma niczego, biedna, W Swoim Świecie Żyjąca kupiła ojcu Kozela i musiała wysłuchać jego ortodoksji zakaz kupowania "chrzczonego" piwa. Póki co, odpoczywając na fundamentach, pił zimną Łomżę obserwując nadciągającą burzę. Może ona i jest dobra, nie znam, ale nawet gdyby była najlepsza, nie dorastałaby do pięt Pilsnerowi Urquellowi. I żadne inne piwo. To jest po prostu dogmat i z tym się nie dyskutuje.
Z samego rana dopadłem Ciu Ciu.
- Wie pan, kurde - zacząłem lekko zirytowany - proszę zwrócić uwagę swoim pracownikom, aby nie zrzucali z dachu, po oderwaniu od niego starej blachy, wszelkich starych gwoździ, blaszek i gumowych podkładek wszędzie, kurde, gdzie popadnie, a konkretnie na dół, wokół domu. - To tak trudno, kurde, wymyślić, że trzeba je wyrzucać na dachu do jakiegoś pudełka?! - Uprzedzam, kurde, że obciążę pana kosztami leczenia pokaleczonych nóg u Żony i łap u Berty, bo obie chodzą, kurde, na boso, kosztami wulkanizacji kół od naszych aut i kół od rowerów oraz kosztami wymiany noża w kosiarce!
Nie dyskutował.
Dzisiaj w Wyrobisku zrobiłem ponad dzienną przeciętną a tylko dlatego, że upał chwilowo zelżał. Stąd też po pracy nie czułem się wcale zmęczony i korzystając z tego faktu oraz z faktu transmisji półfinału Ligi Mistrzów Olympique Lyonnais - Bayern Munchen postanowiłem zrobić sobie Nieokrzesany Bal Murzynów. Z góry wiedziałem, że będę musiał dodać przedrostek Quasi, bo żeby to był prawdziwy Nieokrzesany Bal Murzynów, muszę być sam. I to jest warunek konieczny. Ale oczywiście niewystarczający, bo muszą się w nim znaleźć inne, bardzo proste, znamiona - Luksusowa, kiełbasa, ser kozi i dużo surowej cebuli. Ale z faktu, że Żona była tuż, tuż i wiedziałem, że przez to całość będzie quasi złamałem lekko zasadę NBM i zakomunikowałem jej, że najpierw napiję się dużej kawy.
I się zaczęło.
- Tak późno i jeszcze kawa? - Żona zareagowała natychmiast, ale bez świętego oburzenia i ortodoksji, bo od dawna wie, co znaczy dla mnie NBM i to szanuje.
- A nie chciałbyś do tego kiszonego ogórka? - za chwilę zapytała w dobrej wierze, no i przez fakt, że ma stały, wrodzony imperatyw do kulinarnego kombinowania. A tu kombinować nie było co. Owszem, lubię ogórki kiszone, ale one akurat do NBM nie pasują. Koniec kropka.
A już zostałem dobity, gdy usłyszałem:
- A niepotrzebny ci będzie do tego widelec?
Widelec?... W Nieokrzesanym Balu Murzynów stanowiłby zaprzeczenie i straszny zgrzyt względem tych trzech definicyjnych słów! I tak już grubo przesadzam cywilizując NBM, bo piję Luksusową z kieliszka, a nie z gwinta, kroję kiełbasę, ser i cebulę na plastry, żeby mieć za każdym razem taki sam, poręczny zestaw na zagrychę, zamiast żreć kiełbasę z pęta, odgryzać ser z dużego kawała i zjadać całą cebulę niczym jabłko, co potrafię.
Żona chyba lubi, ale tego nigdy nie powiedziała, jak sobie robię taki NBM. A dodatkowo wie, kiedy przed meczem zniknąć w sypialni, więc tylko do pewnego momentu, jakieś 10 minut przed rozpoczęciem gry, zadaje mi jakieś dziwne pytania i mnie absorbuje. A potem kamień w wodę. Ale ponieważ ta sytuacja NBM zdarzyła się w Wakacyjnej Wsi po raz pierwszy, poza tym meczu nie oglądałem dawno i mogła się odzwyczaić od moich zachowań, to nie wytrzymała i w połowie transmisji stanęła w drzwiach wybijając mnie brutalnie z tego luksusowego, nomen omen, stanu pytając:
- A nie słyszałeś?!... Bo jakby koło Małego Gospodarczego było słychać jakieś dźwięki.
Żadnych dźwięków oczywiście być nie mogło. Widocznie musiała słyszeć moje wrzaski albo klaskanie.
Ale w przerwie meczu zrobiłem obchód terenu i poszedłem do niej, żeby ją uspokoić, że wszystko w porządku. Należało jej się za to, że przez moment nie czułem z jej strony presji ani nieprzyjemnych uwag. A to że parę razy "głupio" zagadała...
Nawet nie zdawałem sobie sprawy, jak stęskniłem się za piłką nożną. Ale nie żałowałem, że wcześniej nie oglądałem ćwierćfinału Bayern - Barcelona, do którego się przymierzałem, ale tego dnia, wieczorem zapomniałem (!!!), co tylko świadczyło o moim zmęczeniu i przestawieniu we mnie priorytetów. Był to mecz do jednej bramki (8:2 dla Bayernu), a ja nie lubię takich sportowych sytuacji i niezamierzonego w końcu upokorzenia przeciwnika, chociaż kibicowałem Bayernowi i Robertowi. Niestety, piłka jest bezwzględna.
W niedzielę będę oglądał finał PSG - Bayern, ale już bez NBM. Szkoda! W poniedziałek rano jadę do Metropolii, więc chyba cywilizacyjnie poprzestanę na jednym Pilsnerze Urquellu.
CZWARTEK (20.08)
No i przyszedł czas na rozpoczęcie kolejnego etapiku remontu.
Na dzisiaj umówiliśmy się ze Zdunem w Sąsiednim Powiecie.
Wszystko pamiętał ze swojej wizyty u nas sprzed kilku miesięcy i naszej u niego, czym dodatkowo się uwiarygodnił. Ostatecznie, po kolejnej, niezbędnej dyskusji, w większości między nim a Żoną, zamówiliśmy trzy kozy małe (dwie do gości i jedną do naszej klubowni), jedną dużą do naszego salonu, cztery specjalne szyby, na których te kozy będą stały, rury, kolanka i inne drobiazgi. Ustaliliśmy, że cały montaż odbędzie się we wrześniu, po naszym powrocie z Pucusia, żeby wszystko mogło się odbyć spokojnie.
A skoro byliśmy w Sąsiednim Powiecie, nie sposób było zajrzeć do Meksykanina. Zaprosiłem Żonę na obiad w ramach małżeńskiej kurtuazji, dobrych chęci, odciągania jej od uciążliwych, codziennych spraw remontowych i z powodu tego, że takie "wyjścia" bardzo lubi. Gdzieś tam, ale bardzo z daleka, dzwoniło mi, że u Meksykanina podają Pilsnera Urquella z beczki.
Wykorzystaliśmy to nasze dzisiejsze miotanie i wpadliśmy (zdaję sobie sprawę, że użycie tutaj liczby mnogiej jest wysoce niefortunne), za przeproszeniem, po jaja i twarożek i jak zwykle przy kawie pogadaliśmy z Sąsiadką Realistką i Sąsiadem Filozofem.
A co się działo w międzyczasie w Polsce, co by zasługiwało na jaką taką uwagę? Bo przecież nie mogę uwzględniać wszelkich, licznych tematów zastępczych mielonych codziennie do obrzydzenia, podawanych skrzętnie przez różne media, żeby sieczką wypełnić zbiorowy odmóżdżony mózg społeczeństwa.
No więc w Polsce jak w Polsce, czyli jak mawiają Francuzi a la guerre comme a la guerre. Różnie bywa. Na przykład posłowie zadysponowali sobie podwyżki, w tym opozycyjni, idealnie strzelając sobie w kolano. Idioci? Chyba tak, skoro niektórzy ten pomysł tłumaczą, że dostając wyższe poselskie uposażenia będą bardziej odporni na korupcję [sic!]. No cóż, jakie społeczeństwo, tacy posłowie. Dziwne, może bez sensu i bez związku, ale nie wiedzieć dlaczego, przypomniał mi się stary dowcip-pytanie:
- Panie sędzio, czy przestał już pan brać łapówki?
Można by trawestować i powiedzieć dalej, jacy słuchacze, takie radio. W zdecydowanej większości miałbym rację, ale jednak obraziłbym Trójkowiczów, którzy wiernie przy Trójce trwali i od dziesiątków lat mieli niewątpliwy wpływ na jej poziom. Ale to nie mogło spodobać się obecnej władzy, bo niepokorność i samodzielne myślenie nie jest dobrze widziane. I ostatecznie dzisiaj sprawę domknięto. Ze stanowiska dyrektora wywalono Kubę Strzyczkowskiego, który pełnił tę funkcję od maja tego roku po aferze z Kazikiem, listą przebojów i odejściem Marka Niedźwieckiego, a za nim wielu świetnych dziennikarzy tworzących niepowtarzalną aurę tego programu (o wcześniejszych odejściach nie będę wspominał lub przypominał). I co z tego, że Kuba wczoraj zrezygnował (po 18. latach) z prowadzenia swojego autorskiego programu Za, a nawet przeciw (autorskie słowa Lecha Wałęsy) ), żeby móc się poświęcić bardziej "dyrektorowaniu" i ratowaniu, jak sam twierdził? I co z tego, że my z Żoną zawsze mieliśmy do niego ambiwalentny stosunek? Mleko się wylało.
A dzisiaj z TVP Kultura wyrzucono Agnieszkę Szydłowską, która swego czasu odeszła po dobrej zmianie z Trójki (za nią również Agnieszka Obszańska).
A la guerre comme a la guerre.
Ze spraw smutnych, ale już z innego świata, należy odnotować śmierć Ewy Demarczyk i Piotra Szczepanika.
Miałem to niebywałe szczęście i byłem na jej koncercie. Żadnych wodotrysków, ogni, dymów i stroboskopów. Sama czerń oprawy, czerń strojów, kilku muzyków i ona - Czarny Anioł. Nie do zapomnienia.
Szczepanika nigdy na żywo nie widziałem, ale co ciekawe, to właśnie jego Zabawę podmiejską mam na swojej Liście 100. A Demarczyk tam nie ma. Może, gdybym tworzył Listę 100 - II ?
PIĄTEK (21.08)
No i cały dzień spędziliśmy w domu.
W tej lepkiej codzienności, przy czym lepkość nie dotyczyła domu, który był oazą chłodu i możliwości swobodnego oddychania.
W takiej sytuacji obiady Żona wymyśla tak, żeby wszystko było z grilla lub gotowane na grillu. Bo myśl o podpaleniu w wiejskiej kuchni i uzyskaniu stosownego żaru nie jest w stanie nam nawet śladowo pojawić się w głowach.
Żal mi było jednak całego dnia, więc gdy tylko drzewa stworzyły kawałek cienia na jednym z brzegów Wyrobiska, poszedłem "do pracy".
SOBOTA (22.08)
No i dzisiaj pozwoliłem sobie na luksus i wstałem o 07.00.
Ledwo wyłączyłem tryb samolotowy przyszedł sms od Hela godzinowany na 06.06.
Wczoraj ok 19 tej odeszła od nas Toska: Przepelnia nas smutek, zal, tesknota. Byla dobrym, kochajacym psem i wierze, ze jest juz w innym wymiarze bez bolu i cierpienia. (pis. oryg.).
Co można na to odpowiedzieć, oprócz tego, że doskonale rozumiemy, co czują.
Toska była golden retrieverem, czyli należała do grupy psów aportujących, płochaczy i psów wodnych. Jakoś przez te lata niczego takiego u niej nie zauważyłem. Może dlatego, że żyła w swoim świecie lekko się alienując, a może dlatego, że miała problemy z tarczycą, które jakoś wiązały się z sercem. Raz miała nawet pewien rodzaj zapaści na tyle poważnej, że Hel musiał ją ratować stosując sztuczne oddychanie. Więc chyba z tych powodów nie brała udziału w ostatnich szaleństwach Winyla i Berty. To wszystko nie przeszkadzało jej jednak zachowywać zdrowe, psie zasady, zwłaszcza sępienie. Przypomniało mi się, jak byliśmy u Helów w ich mieszkaniu w bloku w Metropolii (pisałem chyba już o tym, ale zważywszy...)... Siedziałem przy stole, gdy Toska podeszła do mnie z lewej strony wciskając łeb pod mój łokieć. Bezwiednie zacząłem ją głaskać, bo to u dużych psów aż się prosi (chyba atawizm) i zajęty rozmową zorientowałem się poniewczasie, że ze sprytnie przechylonego łba długi jęzor wylizuje mi z talerza moje smakołyki. Do tej pory mam w oczach te różowe chlaśnięcia.
Przypomnę jeszcze, że psy, Toska i Winyl, miały swój niezaprzeczalny wkład w połączeniu w związek małżeński Heli i Hela. I teraz Winyl będzie tęsknił tak po swojemu, po psiemu.
No, tak, tak...
NIEDZIELA (23.08)
No i dzisiaj znowu zafundowałem sobie luksus z samego rana.
Ponownie wstałem "dopiero" 07.00.
Jak tylko "pojawiła się" Żona, zaproponowałem wycieczkę rowerową, bo upał wyraźnie zelżał i nawet pojawił się przyjemny zefirek. Specjalnie wybraliśmy trasę bardziej krajoznawczą, spokojną. Taką wakacyjną, z rybką po drodze, cydrem i piwkiem. Bo co by było, gdyby zaduch niespodziewanie wrócił? A wrócił, ale dopiero po południu.
I w tych warunkach starałem się wykonać przy Wyrobisku same ciche prace oszczędzając sąsiadów i niedzielę. Kopałem, zasypywałem, odkopywałem, dosypywałem, usuwałem, wykopywałem, czyli pracowałem w ziemi za pomocą szpadla i taczki. A to są narzędzia proste, ciche.
Specjalnie niezharowany i nieźle podkręcony adrenaliną ze względu na Lewego wieczorem obejrzałem finał Ligi Mistrzów PSG-Bayern. Przy kulturalnym Pilsnerze Urquellu, kiełbasie pokrojonej w plastry, serku kozim i cebuli. Nie miało to oczywiście atmosfery Nieokrzesanego Balu Murzynów, ale czy, gdyby był zawsze, tak pierwotnie bym go doświadczał każdą cząstką mego ciała?
Konfliktów Unikający zaakcentował fakt oglądania krótkim mmsem z widokiem otwartej lodówki wypełnionej butelkami Pilsnera Urquella i dopiskiem Oglądamy. On dawał 55% szans PSG, a 45 Bayernowi. Ja analogicznie odwrotnie. Wygrał Bayern 1:0. Z tego faktu bardzo się cieszyłem przede wszystkim ze względu na Roberta Lewandowskiego.
PONIEDZIAŁEK (24.08)
No i dzisiaj rano wyjechałem do Metropolii.
Według "kolejowej" zasady tam i z powrotem.
Wyjazd, tak zawodowo, jak i prywatnie, był bardzo efektywny. Nie dość, że nastąpił gwałtowny wzrost zainteresowania Szkołą ze strony kandydatów ( niedługo inauguracja nowego roku szkolnego), to z Najlepszą Sekretarką w UE bardzo dużo na tę żesz inaugurację przygotowaliśmy. A oprócz przyziemnych zakupów udało mi się dokupić 5 desek kompozytowych do drugiego tarasu (w międzyczasie nastąpiła zmiana tarasowej żoninej koncepcji, więc desek zabrakło) o długości 3. m każda. Stąd też całość wystawała jakieś 0,5 metra poza zarys Inteligentnego Auta i tego powodu ono od razu się znarowiło. Nie mogłem z oczywistych powodów zamknąć klapy bagażnika, więc przez całą drogę kłuło mnie w oczy wrednym czerwonym napisem Warning, jak tylko wrzucałem wsteczny bieg od razu przeraźliwie piszczało i wyświetlało na czerwono sygnał, że się zderzam, a to za sprawą czerwonej folii przyczepionej do końca desek, która skutecznie zasłaniała jedną z kamer cofania powodując jej idiotyczne reakcje, no i nie pozwalało zamknąć się pilotem, bo skoro klapa była otwarta?... Dodatkowo czerwona folia w czasie jazdy wydawała pod wpływem pędu nieznośny łomot potęgowany hałasem gwiżdżących aut stale mnie wyprzedzających dostającym się do wewnątrz przez niedomkniętą klapę. Całe szczęście, że przed wyruszeniem w drogę poszedłem po rozum do głowy przewidując, że dno tej czerwonej plastikowej torby lepiej rozerwać, żeby nie tworzyła efektu nadętego spadochronu i na skutek naturalnego oporu wyrwana nie pofrunęła na przednią szybę jakiegoś auta akurat jadącego za mną.
Ale wszystko szczęśliwie się skończyło, patenty zadziałały i deski w całości dowiozłem do domu.
Dodałbym jeszcze tylko, że dzisiaj mój Ojciec, gdyby żył, kończyłby 97 lat.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił raz i wysłał jednego smsa, że dzwonił.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 22.45.