poniedziałek, 31 sierpnia 2020

31.08.2020 - pn
Mam 69 lat i 274 dni.

WTOREK (25.08)
No i dzisiaj od samego rana byłem nieswój.

Od 06.00, kiedy karnie zwlokłem się z łóżka, bo za chwilę miał przyjechać Ciu Ciu z ekipą, czułem się zamulony, nieprzytomny i nawet kawa, która zwyczajowo i standardowo stawia mnie na nogi, niczego nie dała. Siedziałem z twarożkiem nad Wyrobiskiem i czułem zwyczajne obrzydzenie i niechęć, gdy  wyobrażałem sobie, że nadal w nim pracuję w " ziemi" albo w wodzie, albo że coś przesadzam, wyciągam łomem kamole i pomniejszy gruz i że w nim brodzę w woderach. Nawet zielone żabki mnie wkurzały!
Chyba jakieś przesilenie, zwłaszcza po dwóch ostatnich zarwanych nocach (mecz i publikacja).

Ponieważ ostatnio w te upały Inteligentne Auto też ledwo dyszy, więc po każdej dłuższej jeździe, gdy wyłączam silnik, ono nie wyłącza wentylatora chłodzenia i przez jakiś czas wiatraczek sobie chodzi, dopóki komputer nie powie dosyć. Ale ostatnio spod maski w takich przypadkach dobiegał głos jakiegoś dygotania i telepawki. To dzisiaj postanowiliśmy pojechać do Szefa Warsztatu, bo żartów nie ma, skoro w przyszłą niedzielę mamy jechać do Pucka. Przy okazji postanowiłem zajrzeć do Biedronki, bo słynne czteromiesięczne zapasy Pilsnera Urquella zaczęły się kurczyć w oczach, więc desperacko postanowiłem dokupić kilka butelek, nawet gdyby nie był w promocji.
Przy wjeździe do Powiatu czekała nas niemiła niespodzianka. Drogowcy w godzinach szczytu (pod tym względem nic się nie zmieniło względem komuny) naprawiali krajową drogę, więc z niebotycznego korka i wahadłowego ruchu cudem udało nam się uciec wbijając się w miasto (...wielkie mi miasto!...) i zostaliśmy zmuszeni do odwrócenia kolejności załatwiania spraw.
Na pierwszy strzał poszła Biedra, ale niestety promocji nie było. Potem nasza wieloletnia zaprzyjaźniona pralnia, gdzie oddałem trzy moje ulubione T-shirty, każdy ubabrany na przodzie tłustymi plamami. To jak zaczęliśmy jechać naokoło do warsztatu, nie było siły, żeby się nie zatrzymać w Nowym Kulinarnym Miejscu na skromnym carpaccio z jelenia. A zatrzymanie się w tym miejscu i carpaccio zawsze poprawia Żonie nastrój. W takich wyluzowanych momentach przychodzą ciekawe pomysły na życie, więc tak było i teraz. Z rozważań, przemyśleń i dyskusji utworzył się chyba nawet plan D, a każdy kolejny plan Bo jak nie tak, to tak, a jak nie tak, to inaczej, a jeśli...natychmiast poprawia nam humory.

W warsztacie spoko. Jeden mechanik, drugi na urlopie, a trzeci zachorował. Ten pierwszy dotknął osłony wentylatora i stwierdził, że ...to jest włos, czyli, że się telepie i że trzeba ją zablokować. Umówiliśmy się na środę po naszym powrocie z Metropolii.
- Ale jeździć można, żadnego niebezpieczeństwa nie ma. - od razu nas uspokoił, bo przecież się znamy tyle lat.
W krajową wjechaliśmy znowu, ale z drugiej strony od razu wbijając się w korek analogicznie odwrotny. Więc zawróciliśmy i naokoło dojechaliśmy do Pięknego Miasteczka. W hurtowni tylko sprawdziłem, że nadal nie ma kilofa, bo to teraz towar deficytowy i pojechaliśmy do tartaku.
- A po co panu pióro-wpust? - zaczął ojciec właściciela, ten sam, co stosunkowo niedawno "wyzwał" mnie od miastowych. - Gnije to i się psuje, zawracanie głowy. - Ja mam staw i zwykłe deski, na gładko, w mnichu trzymają, że aż hej!- Przyjedź pan jutro rano, ale zaraz po szóstej, do dotniemy na miejscu. - Bo teraz to już nikogo nie ma.

Padłem przed 20.00. Musiałem tylko zamknąć drzwi, bo rozwiązał się worek z cyklinistami (bo raczej nie z cyklistami). Żona dała ogłoszenie o cyklinowaniu po remoncie drewnianych podłóg i się zaczęło. Długo i głośno dyskutowała, dopytywała i konsultowała, a gdy przyszła spać, to nawet nie wiedziałem, że przyszła. A wszystko przez to, że Bas i Baryton nas naciskają o cyklinowanie, bo chcą kłaść listwy przypodłogowe, skończyć górę, już tam nie wracać i zabrać się za dół.

Dzisiaj napisał Po Morzach Pływający.
W sobotę ich samotnię opuści ostatnia z "obcych" bab. 
Zapanuje cisza, spokój i względny porządek. Nie dlatego, że nie lubię gości, ale lubię być sam.
Chodzić swobodnie po domu i jego najbliższym otoczeniu oraz wsłuchiwać się w ciszę.
W zasadzie skończył fundamenty (drobiazgi będą mogły poczekać do następnego sezonu) i rozpoczął przygotowania do przebudowy ogrodu warzywnego.
Wczoraj starsza z "obcych" bab (zmiana moja) zrobiła mi manicure. Wszystko byłoby w porządku gdybym nie zdecydował się na nałożenie odżywki. Zostałem ostrzeżony, że w/w odżywka w świetle dziennym zmienia kolor.
Zaabsorbowany zakupami nie zwracałem uwagi na wygląd moich paznokci. Dopiero serdeczny śmiech mojej córci i lekki sarkazm w jej głosie obnażyły tę straszną wiadomość.
W świetle dnia moje paznokcie zrobiły się ciemnoróżowe!!!
Byłem tak zaskoczony,że w pierwszej chwili schowałem dłonie w kieszenie, ale zastanowiwszy sie nad absurdalnością całej sytuacji bezczelnie paradowałem z różowymi paznokciami po uliczkach naszej gminy
(zmiana moja). Na szczęście nie spotkałem żadnego przeciwnika LGBT, bo z nim wytłumaczyłbym co i jak zapewne byłbym powalony prawym sierpowym na ziemię.
Takie to fajne rzeczy się tutaj dzieją kiedy dom  jest pełen za przeproszeniem "bab".
(pis. oryg.)
 
Ta sytuacja przypomniała mi jeden fakt z życia.
Pod koniec lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, u schyłku komuny, pojechałem z moją klasą na kilkudniową wycieczkę łączącą elementy szkolno-wychowawcze z profilem kształcenia. Wówczas jeszcze byłem "zwykłym" nauczycielem i wychowawcą tejżesz klasy. Jechaliśmy tam i z powrotem koleją ulokowani w kilku sąsiednich przedziałach. W drodze powrotnej w przedziale uczennice "napadły" mnie To my panu profesorowi zrobimy makijaż! Paznokcie były w dziwnym kolorze, usta miałem krwisto czerwone, oczy, rzęsy i brwi zrobione na kontrastowy czarny, a policzki nieźle upudrowane. W kontraście do moich bujnych wówczas i czarnych włosów, takoż brody, wyglądało to dosyć dziwnie, jakoś tak demonicznie i, nie bójmy się tego słowa, transwestycko. Z pewną rezygnacją się temu poddałem nie chcąc w oczach młodzieży wyjść na sztywniaka, gdy w międzyczasie w sąsiednim, "naszym", przedziale wybuchła afera. Ówcześni kolejarze nie grzeszyli specjalną kulturą obsługi, eufemistycznie mówiąc, więc kontrolujący bilety musiał chyba powiedzieć do jednego z uczniów coś na kształt Ty smarkaczu!, a ten mu się odszczeknął (lat 17) Ojciec porządny, matka porządna a syn kolejarz!
To oczywiście wystarczyło, żeby wezwano kierownika pociągu, który natychmiast rozpoczął poszukiwania wychowawcy, czyli mnie. Długo nie musiał szukać, bo za chwilę wtargnął do sąsiedniego przedziału z pytaniem Kto tu jest wychowawcą?! Nie wiem, czy był na tyle zdenerwowany, czy też dziewczyny tak dobrze "mnie zrobiły", że nie był w stanie stwierdzić na pierwszy rzut oka, kto tu może być wychowawcą, że przez jakieś dwie, trzy sekundy tkwiłem w niezłomnym postanowieniu nie przyznania się za żadne skarby czując, że musiała gdzieś obok wybuchnąć afera i lekko chowając się za kotarą (siedziałem z brzegu, przy korytarzu). Ale ile tak mogłem bezsensownie i beznadziejnie ciągnąć, zwłaszcza że wszystkie spojrzenia uczniów w naturalny sposób  zogniskowały się na mojej osobie, tak że nawet ślepy by to zobaczył, a co dopiero kierownik pociągu?
- Ja. - odparłem grobowym i słabym głosem starając się unikać wzroku kierownika pociągu, żeby nie dostrzegł szczegółów mojej twarzy.
Nic to nie pomogło, bo wyraźnie zdębiał i natychmiast zażądał legitymacji nauczycielskiej (wtedy jeszcze takie były, ze zdjęciem i upoważnieniem na ulgowe przejazdy). Po czym zaczął się nade mną pastwić.
- To jest skandal! - Jaki wychowawca, tacy uczniowie! - Na pewno wyślemy pismo do szkoły!
Nawet nie usiłowałem się bronić. Nie odzywałem się wcale.
W szkole, zaraz po przyjeździe, poszedłem do dyrektora. Wyszedłem z założenia, że lepiej będzie  go uprzedzić o całej sprawie.
- Niech się pan nie przejmuje. - skomentował moją relację o niewłaściwym zachowaniu się ucznia i podśmiechując się lekko przy ...a syn kolejarz
Oczywiście, że znał to powiedzenie, bo kto by go nie znał. 
- A my w ich wieku byliśmy lepsi? - A kolej musi napisać. - Bo to pierwszy raz?
- Ale pan, panie dyrektorze, nie wie wszystkiego. - brnąłem desperacko dalej. - Uczennice mnie wymalowały i w takim stanie nakrył mnie kierownik pociągu!
- E, tam, panie kolego! - Nie takie rzeczy widziałem! - Niech się pan nie przejmuje! - powtórzył. - Przyjdzie pismo, wyrzuci się je do kosza i po sprawie.
Zawsze w swoim zawodowym życiu miałem niebywałe szczęście do szefów. Nigdy żaden nie zrobił mi krzywdy, chociaż czasami aż się o to prosiłem, i każdy był wyrozumiały. A to jest niezwykłe szczęście w zawodowym życiu. 
A jeśli chodzi o pismo z kolei - nigdy się nie dowiedziałem, czy przyszło, czy też nie.
 
ŚRODA (26.08)
No i dzisiaj wstałem o 06.00 rześki jak skowronek.
 
I ku swojemu przerażeniu dostrzegłem dachowo-murową ekipę Ciu Ciu, jak stoi sobie przed Małym Gospodarczym i pali papierosy. To mnie, jeszcze przed kawą, od razu postawiło na nogi.
Zaraz po otwarciu im Małego Gospodarczego, który stał się bazą tej ekipy i miejscem koncentracji ich syfienia, pojechałem do tartaku. U syna, właściciela, zamówiłem stosowne deski i szybko wróciłem do domu, żeby przyjąć po długiej przerwie Prąd Nie Wodę i Dziwnego Hydraulika. A za chwilę już jechałem do hurtowni, ż eby jednemu kupić puszki, płytkie i głębokie, pod regips, a drugiemu kołki rozporowe z haczykami, bo obaj jakoś po drodze "zapomnieli".
Prąd Nie Woda kontynuował "biały" montaż, a Dziwny Hydraulik wieszał i podłączał do wodnej sieci, wcześniej przez siebie wykonanej, trzy elektryczne bojlery. Zdążyli na czas, bo w południe przeszła potężna burza i prąd zniknął, a wraz z nim wszyscy fachowcy. Wywiało ich, nomen omen, dokumentnie.
Gdy już wszystko się uspokoiło, zacząłem na golasa brodzić w Wyrobisku przy mnichu zdając sobie sprawę, że wodery przy większej głębokości są bez sensu. Wstawiłem nowe deski i zobaczymy, czy będą trzymać bez wpustu i pióra.
A przed 16.00 wyjechałem już do Metropolii. W Nie Naszym Mieszkaniu się ogarnąłem, ucywilizowałem i tramwajem pojechałem na mój ostatni wernisaż wystawy prac dyplomowych. Było bardzo sympatycznie, z humorem i atmosferą lekko przypominającą stare lata.
Wracałem na przystanek tramwajowy specjalnie dłuższą drogą, żeby podziwiać potęgę i piękno Metropolii. Z jednej strony mnie fascynowały, a z drugiej prawie natychmiast męczyły.
Wykorzystałem pretekst poruszania się "na piechotę" i mogłem w ten sposób wytłumaczyć się sam przed sobą i przed Żoną, że przecież Żabkę miałem po drodze i pod nosem. A w niej kupiłem lody Grycan, waniliowe i truskawkowe, i mieszankę orzechów mając na uwadze dwa aspekty - dzisiejszy wieczór i fakt, że w najbliższą sobotę i niedzielę będziemy gościć w Nie Naszym Mieszkaniu Q-Wnuka i Ofelię.
Wieczorem zrobiłem sobie nietypowy NBM II. Do miseczki obficie nałożyłem lodów waniliowych, jeszcze obficiej obsypałem orzechami i jeszcze obficiej oblałem advocatem. Frajda na całego. Wzmiankuję tylko, że tego wieczoru Pilsnera Urquella nie tknąłem. Dwie przyjemności naraz nie stanowią żadnej. Znoszą się.
A reszta lodów została dla Q-Wnuków. Przy okazji też dla mnie. Bo jedzenie lodów wspólnie z dzieciakami, to jeszcze frajda innego rodzaju. Trzeba więc być  przewidującym i dobrze zorganizowanym.
Nie wspomniałem, że gdy piechotą wracałem z wernisażu, to raczej nie szedłem, a kuśtykałem. Nie wiadomo skąd i dlaczego akurat w tamtej chwili pojawił się ból w okolicach palców prawej stopy, trudny do lokalizacji i sprecyzowania z racji sztybletów szczelnie opatulających stopę. W Nie Naszym Mieszkaniu okazało się, że palec, drugi od prawej strony, jest opuchnięty i czerwony, i przy dotyku boli. Nie umiałem sobie wytłumaczyć, skąd ten nagły ból i wszystko zrzuciłem na francę, która widocznie musiała się przypałętać, gdy nago, bez ochronnych woderów, brodziłem w Wyrobisku.
Żona telefonicznie zaordynowała mi wojskowy płyn i kazała powtarzać z nim sesję dbając za każdym razem, żeby stopa była umyta, bo to bydlę jest w stanie wprowadzić do środka, do organizmu, wszystko, co się na  nim znajduje na zewnątrz. Więc można też sobie zaszkodzić.
 
CZWARTEK (27.08)
No i rano wstałem przed 06.00.
 
A raczej zostałem do tego zmuszony. 
Kończą termoizolację, a u nas, przy naszej klatce, jest w kanciapie zawór, miejsce poboru wody, więc strategiczny punkt, miejsce zbiórek, gdzie można, a nawet trzeba pogadać. Dwa metry za nieszczelnym, starym, stolbudowskim oknem.
W Szkole odbyły się poprawki i Rada Pedagogiczna przed nowym rokiem szkolnym. Do Nie Naszego Mieszkania wróciłem tylko po to, żeby się ucywilizować i pojechałem do galerii na obrony, a stamtąd do Wakacyjnej Wsi. Była 20.00 i już zdecydowanie ciemnawo.
W tej szarości dzisiejszego dnia rozbawiły mnie Żona i Córcia.
Pierwsza wysłała smsa:
Pani w aptece bez maseczki, zza szyby do mnie, że nie mam maseczki. Odpowiadam jej, że też nie ma. Tłumaczy się, że ma szybę. Odpowiadam jej, że też mam szybę, a pani do mnie, że szyba jest jej.
A druga:
Kelner po podaniu pizzy pyta panią, na ile jej pokroić kawałków, na 8 czy 12, a ona mu na to, że na 8, bo 12 nie zje.
 
PIĄTEK (28.08)
No i dzisiaj we troje wyjechaliśmy do Metropolii. 

Do domu wrócimy we wtorek. Ponieważ praktycznie nie będzie nas pięć dni, do momentu wyjazdu trzeba było ustalić, co pod naszą nieobecność będą robić fachowcy i jak się zachowywać, a Basowi zleciliśmy opiekę nad kluczami i nad regulacją ruchu, nad zamykaniem i otwieraniem domu i Małego Gospodarczego.
Do ścisłego centrum wybraliśmy się tramwajem, bo wszystkie instytucje, w których mieliśmy załatwiać sprawy, akurat w nim się znajdowały, a "pchanie" tam auta, szukanie miejsca parkingowego i wszystko, co z tym zazwyczaj jest związane, nie miało sensu. 
Załatwianie spraw polegało na kolejnym odcinaniu pępowiny albo na odcinaniu kolejnych pępowin.
U jednego z operatorów telefonicznych i internetowych ustaliliśmy, jak Żona i Zastępca Dyrektora w poniedziałek rozłączą, nomen omen, sprawy osobiste od służbowych, czyli szkolnych. Zamiarem naszym jest odrzucenie szkolnego balastu i, po zmodyfikowaniu, zostawienie nam tylko niezbędnych prywatnych numerów telefonicznych i "jednego" Internetu. Dodatkowo Żona dopytała, czy w Wakacyjnej Wsi istnieje możliwość podłączenia telefonu stacjonarnego. Okazało się, że jest, ale na  razie bez Internetu, bo w bliżej niesprecyzowanej przyszłości co prawda będą doprowadzać światłowód, ale póki co trzeba będzie posługiwać się mobilnymi ruterami.
Nie szkodzi, poczekam. A potem kontakt ze mną, jeśli ktoś będzie chciał, będzie się odbywał za pomocą telefonu stacjonarnego i nagrywania wiadomości, jeśli akurat nie będę pod ręką, czyli pod telefonem, albo mailowo (nie przepadam!), albo w końcu wreszcie za pomocą zwykłego, najlepiej pisanego ręcznie, listu (uwielbiam!), wysyłanego i dostarczanego lub nie za pomocą Poczty Polskiej, czyli jak za starych dobrych czasów. 
W naszym banku wypowiedzieliśmy w trybie miesięcznym wszystkie umowy i zlikwidowaliśmy karty.
Żona poczuła się dziwnie i zaskakująco wolna pozbywając się kolejnego, tym razem bankowego elementu, który nam przecież towarzyszył wiele lat i odcisnął swoje piętno. 
- Pamiętam, jak dziś, jak te konta zakładałam. - stwierdziła już na obiedzie w indyjskiej restauracji. 

Po tym odcinaniu pępowin jedną przynajmniej trzeba było zachować, czyli niezmienne bardzo dobre skojarzenia z tą restauracją. Od zawsze serwują tam pyszną, mieloną kozinę, całość mocno pikantną i chlebki naan, które uwielbiam. Na dodatek "od zawsze" poszli po rozum do głowy i indyjska, indyjską, ale oprócz piwa indyjskiego serwują czeskie, jedyne, czyli Pilsnera Urquella z beczki. Żona jadła krewetki w sosie curry z mleczkiem kokosowym i ryżem basmati. A wcześniej wzięła Ciemne Książęce.

Wieczorem zasypiałem bardzo wcześnie zmaltretowany psychicznie. Bo jutro miałem iść do Szkoły na inaugurację nowego roku szkolnego dla grup weekendowych w innej roli. Nawet nie byłem w stanie  tego za bardzo sobie wyobrazić.
- Wiesz, - zagadałem do Żony siedząc smętnie na krawędzi łóżka - po raz pierwszy pójdę na inaugurację nie w garniturze, ani nawet w koszuli i w marynarce.
- I bardzo dobrze. - Nie cierpię, jak się tak dyrektorsko ubierasz, bo od razu się nadymasz i potem to dyrektorowanie przenosisz do domu. - Sto razy wolę, jak jesteś tak ubrany zwyczajnie, po ludzku.

Dodałbym jeszcze tylko, że dzisiaj moja Mama, gdyby żyła, kończyłaby 93 lata.
 
SOBOTA (29.08)
No i od samego rana byłem nieswój.
 
- A pomożesz mi? - od razu wpadłem w ton jękolenia. - Bo wiesz, żeby nie było tak, że człowiek idzie na emeryturę, nagle kończą mu się "wszystkie" sprawy, pożyje jeszcze może z rok, dopadną go nagle różne choróbska i do piachu. - A wcześniej może zdążą z kilka razy zaprosić mnie na różne szkolne uroczystości jako"zasłużonego starca" celem ich "uświetnienia". - Bo co prawda, to nie 40 lat pracy w jednym zakładzie, jak bywało w komunie, ale i 26 też ma swoją wagę.
- Nie, no wcale ci nie pomagam... - odpowiedziała półprzytomna Żona. - A kto wymyślił Wakacyjną Wieś, żebyś w najgorszym momencie miał co robić? - A potem to już będzie normalnie.. - pocieszała mnie. - Kolejne remonty, przeprowadzki, itd....
Przyznaję, udało się jej mnie rozśmieszyć.

W Szkole poszło nadspodziewanie gładko. Psychicznie czułem się bardzo dobrze, a o 13.00 wychodziłem lekki, jak piórko. Nie musiałem o niczym myśleć i się przejmować, że dlaczego?, a może trzeba by tak?, a co będzie, jeśli?, itd. W aurze luzu zrobiłem zakupy i w Nie Naszym Mieszkaniu spokojnie czekaliśmy na Krajowe Grono Szyderców, które miało zostawić nam swoje latorośle.

Q-Wnuki, gdy przyjeżdżają, od razu rzucają się "na kulki". Jest to stały i niezmienny hit Nie Naszego Mieszkania od blisko półtora roku. Q-Wnuk konstruuje co rusz to inne układy tuneli, ślimaków, lejków, przekładni, wszystkie powiązane z windą, po których zjeżdżają kulki. I ta zabawka nie jest w stanie mu się znudzić.
Ofelia oczywiście szła w ślady brata i albo razem z nim puszczała kulki, albo usiłowała sama coś skonstruować co jakiś czas meldując nam, że brakuje "emelentów". Potrafiła też zasiąść przez długi czas nad olbrzymią płachtą instrukcji z tekstem i z rysunkami różnych, sugerowanych możliwości, oczywiście trzymaną w małych rączkach do góry nogami i ją "czytać". Dawało się tylko słyszeć jakieś ciche mamrotanie pod nosem i co jakiś czas głośne i regularne, ale też do siebie A potem...
 
My całą obecność Q-Wnuków mamy od dawna opracowaną i w jakimś sensie działamy automatycznie. A więc z Pertą poszliśmy do parku, gdzie trzeba było zaliczyć trzy place zabaw, labirynt, górkę i wspinaczki po linach. I niczego się nie dało opuścić, bo dzieci wszystko, w zasadzie od pierwszego razu, pamiętały. A Perta, oprócz nas, też dostała w kość, bo wystarczyło, że pojawił się jakiś sprężynowiec, by ją zamęczyć swoimi zwodami i prowokacją.
Po powrocie, jak zwykle były lody. Całe szczęście, że kupiłem więcej waniliowych, bo nie wiadomo, co Q-Wnukom się stało, gdyż właśnie na nie się uparły odrzucając nietypowo truskawkowe. Potem standardowo było Pingo , Memo, kolacja, kąpiel w wannie z szaleństwami i bajki z Internetu.
I można było iść spać.
Stwierdziliśmy tylko oczywiste, że we dwoje dajemy radę.
 
NIEDZIELA (30.08)
No i w nocy Q-Wnuk zawracał nam głowę.

- Babciaaaa! - budził nas dwa razy teatralnym szeptem przychodząc do nas do sypialni. - A przykryjesz mnie, bo się rozkopałem.
Oczywiście umie się przykryć sam, ale nie o to przecież chodziło. Do Q-Dziadka z takimi tematami w ogóle nie staruje, bo doskonale wie, co mógłby usłyszeć. Przestań zawracać głowę, nie przesadzaj, jesteś już duży i przykryj się sam! 
Żona jednak, jak ta męczennica, wstawała.
A raz przyszedł i znów zagadał teatralnie.
- Babciaaa! - A Berta chrapie! - A dlaczego ona chrapie?
Żona nawet coś odpowiedziała, lekko zdaje się zirytowana, ale nie wiem co, bo usiłowałem się nie rozbudzić.
W sumie dzieci dały nam "pospać" do 07.40. Całkiem nieźle. 
Potem bezdyskusyjnie wcisnąłem im po jajku na miękko, a Żona podsmażyła ziemniaki a la frytki, co też bez problemów zniknęło i znowu poszliśmy do parku. Natknęliśmy się na jakąś parę z takim niskim sprężynowcem. Facet z pary, chyba profesjonalny fotograf, obfotografował najpierw zziajaną Pertę, potem dzieciaki, i obiecał, że prześle kilka zdjęć.
W domu Q-Wnuki mając na horyzoncie obietnicę wycieczki na lody całkiem chętnie zjadły mięsko z marchewką. A lody zaliczyliśmy w Wielkiej Galerii.
- A czy zdążymy się jeszcze pobawić kulkami, zanim przyjdą rodzice? - martwił się Q-Wnuk.
Na szczęście wszyscy ze wszystkim zdążyli, bo rodzice się nie spieszyli.
Gdy Krajowe Grono Szyderców nas opuściło, doświadczyliśmy jak zwykle tego samego - ulga z natychmiastową tęsknotą. Przyroda to wszystko nieźle "obmyśliła".

Wieczorem, gdy byłem na spacerze z Bertą, przyszedł sms od Heli:
Dziś odszedł mój Grzesiu... byłam przy nim.
Długo siedzieliśmy naprzeciwko siebie w ogóle się nie odzywając. W końcu zaczęliśmy na męczącej, jałowej zasadzie Bo gdyby,..., A może trzeba było?..., Szkoda, że..., Nie wiadomo, czy..., A przecież...
W długich chwilach ciszy czuć było wiszący wszędzie w powietrzu ołów.
 
PONIEDZIAŁEK (31.08)
No i wczoraj zmarł Hel. Grzegorz.
 
Można by dodać standardowo Po długiej i ciężkiej chorobie. Cierpiał, walczył, ale przegrał z chorobą.
Czyli takie ble, ble, ble, którego nie cierpię. Ale nie wiem też, co w zamian mógłbym napisać. Bo to NIEODWRACALNE  jest tak przemożnie piętnujące wszystkie zachowania, gadki i bieżące sprawy, że zapiera dech i odbiera chęci do czegokolwiek ukazując ich bezsens i jałowość. Bo co by się nie powiedziało i nie zrobiło, Grzegorza już nigdy nie zobaczymy, nie usłyszymy i nigdy nie będziemy się cieszyć z lekkości wspólnego przebywania. Może przy nim i po nim zacząłem rozumieć stwierdzenie Nieznośna lekkość bytu (książka Milana Kundery). 
Mam w sobie olbrzymi chaos myślowy, bo wciskają się różne wątki związane z Grzegorzem, a każdy albo ważny, albo nie, ale wszystkie jego charakteryzują i warte są odnotowania, utrwalenia. A potem nachodzi mnie chwila słabości I po co to?! albo Komu to ma służyć?, skoro i tak każdy znający Grzegorza, lepiej lub gorzej, zachował go w swojej pamięci, na swój indywidualny sposób, a reszcie mój opis i tak nie odda tej nieznośnej lekkości bytu
Dzisiaj stwierdziliśmy z Żoną, że to było i jednak jest nadal niesamowite, że Helowców znamy (znaliśmy) raptem kilka lat, a dodatkowo spotykaliśmy się stosunkowo rzadko, stąd powiedzenie, że ich znamy (znaliśmy) jest grubo na wyrost, a jednak wycisnęli oni na nas mocne, pozytywne piętno i tym boleśniejsza jest strata. Bo pojawili się nam, jak ślepej kurce ziarno, w postaci takiej super szansy na towarzystwo ludzi inteligentnych, z poczuciem humoru w ogóle i bardzo podobnym do naszego w szczególności, podobni światopoglądowo, sarkastyczni (bardziej Grzegorz), nie obciążeni dziećmi i wynikającym z tego powodu sposobem bycia oraz poglądów, pewnym luzem i specyficznym stosunkiem do świata i do życia. Dodatkowo byli tymi, którzy się nami głęboko interesowali, przeżywali nasze kłopoty i radości, i zwyczajnie pamiętali, o czym ostatnio mówiliśmy.
Pamiętam różne nasze spotkania i taką emanującą z nich nieokrzesaną radość i przyjemność ze wspólnego przebywania. Zawsze czuliśmy pełną satysfakcję i duży niedosyt.
 
Piszę tak, jakby nie było w tym wszystkim Heli. Ona na szczęście jest, ale nie wiemy, czy jej nie utracimy. Bo może całkowicie zmieni swoje życie, wyjedzie, a może zostanie, ale na skutek tych wszystkich przeżyć i przez brak Grzegorza, stanie się inną Helą, do której już nie będziemy mieć dostępu. Bo przecież nie chodzi o te sporadyczne, wymuszone, jakieś zdawkowe spotkania, tylko o tę nieznośną lekkość bytu. Ale czy Hela, no i czy my będziemy w stanie ją z siebie wykrzesać?
A przecież wszystko przez nią albo dzięki niej się zaczęło. No i dzięki Pucusiowi.
- A pani to przypadkiem nie przechodziła wczoraj przez Rynek w Pucku, bo widziałem z okna taką kobietę o gęstych, rudych włosach? - Całkiem podobną do pani. - zagadałem do siedzącej pary siedzącej w lekkim oddaleniu od nas, z dwoma psami, i w specyficznej knajpie w Helu i na Helu, która swoją specyficzność podkreślała odległością od głównych ciągów komunikacyjnych pospólstwa.  Samo to powinno już było nam dać do myślenia. 
A przecież wtedy mogłem nie zagadać i  wszystko potoczyłoby się inaczej (częsty wątek w literaturze i w filmach). Na pewno teraz tak byśmy nie cierpieli, ale na pewno nie mielibyśmy tylu wspaniałych chwil. Zresztą czy to na pewno wiadomo, co byłoby na pewno?
Ale zagadałem i staliśmy się sobie bliscy.

Więc pro memoria:
Grzegorz - ur. 12.03.1969, zm. 30.08.2020.
Jesteś w naszej pamięci. 

Chciałem zakończyć ten wpis tak lekko, jak tylko mogłoby się dać, ale te ołowiane, ciężkie litery wszystko popsuły. Więc tylko dodam, że z Grzegorza był fajny chłop. Miał według mnie tylko jedną wadę. Potrafił dyskutować o czymś w sposób akademicki, konstruktywny i rzeczowy, czyli dzielić włos nawet na osiem, czego na dłuższą metę nie byłem w stanie strawić, ale z kolei to był Żony żywioł i może z tego powodu ona go tak lubiła i dla niej ta strata jest nie do odrobienia.

Dzisiaj, tak późnym wieczorem, mogę oficjalnie napisać, że jutro, 1. września, nowym dyrektorem Szkoły zostanie formalnie  Zastępca Dyrektora, który od nowego roku szkolnego będzie ją prowadził. Grzegorz od dawna namawiał nas na ten krok i nam kibicował widząc i czując, jak strasznie ostatnio się męczyliśmy. Byłby zadowolony tak, jak my. Bo ta nieznośna lekkość bytu...

Więcej już dzisiaj nie jestem w stanie z siebie wykrzesać. Ta straszna kondensacja wspomnień i żal. Pocieszam się tylko, że Grzegorz co rusz będzie się pojawiał w różnych wspomnieniach i dykteryjkach i że na to przyjdzie czas.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwanaście razy i wysłał jednego smsa.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 20.58.