poniedziałek, 7 września 2020

07.09.2020 - pn
Mam 69 lat i 281 dni.
 
WTOREK (01.09)
No i dzisiaj ołów nadal wisiał w powietrzu.
 
Ciekawe, bo miał tę wredną właściwość przenoszenia się wraz ze mną. I nie ważne było, czy akurat znajdowałem się w klatce samochodu, czy na otwartych przestrzeniach. To wrażenie odpowiadało jednej z moich wizji piekła, do której nie roszczę sobie  żadnych praw autorskich. Trudno, żeby przede mną albo równolegle ze mną nikt jej na świecie nie wymyślił.
Oto po śmierci staję się innym bytem, czyli jednak non omnis moriar, ale nadal rozumnym i świadomym, wyłączonym jednak zupełnie ze standardów świata ziemskiego. Moim jedynym zadaniem, sposobem "na życie", jest przebywanie z własnymi myślami bez możliwości pozbycia się ich lub jakiejkolwiek modyfikacji czy "udoskonalania". Ich zasób jest ograniczony, bo wzięty z przeżyć, doznań i doświadczeń życia ziemskiego. Mózg, ostatecznie obumarły, ale w przedziwny sposób funkcjonujący, nie ma już jednak zdolności tworzenia snów dających ulgę, tylko posługuje się zgraną, wyświechtaną, wziętą z ziemskiego życia płytą. Myśli te mają tę cechę, że wracają do mnie na okrągło w różnych konfiguracjach, a ja się nie mogę ich pozbyć i od nich uwolnić przeżywając ciągnącą się w nieskończoność męczarnię. A nawet gdyby były związane wyłącznie z przyjemnymi wspomnieniami, to i tak niosłyby ze sobą poczucie utraty na zasadzie Bo to było i nigdy nie wróci i się nie powtórzy. 
"Całe szczęście", że funkcjonowałem w życiu ziemskim, a ono swoją zbawienną prozą nie pozwalało non stop towarzyszyć myślom o Grzegorzu i ciągłym roztrząsaniu "tego samego".
 
Dzisiaj, 1.września, rozpoczął się 27. rok działalności Szkoły, formalnie już beze mnie. Dziwne uczucie, bo ciągle tkwiło we mnie poczucie odpowiedzialności i mechanizmy wyrobione przez tyle lat. Jednocześnie naprzemiennie wracały myśli o Helu i o Heli. Męczyło mnie to, że z nikim na ich temat nie mogę porozmawiać. Z Żoną nie za bardzo się dało, bo "dawno", jeszcze za życia Hela, "wszystko" przegadaliśmy, a w ostatnich godzinach od jego śmierci, z jakiej byśmy nie zaczęli strony, dopadała nas beznadzieja i bezsens, zwłaszcza Żonę, która nie mogła się pogodzić z jego odejściem Bo przecież można było inaczej, o czym zawsze była głęboko przekonana.
Tak przez te lata się ułożyło, że nie mieliśmy żadnych namiarów do różnych znajomych Helowców, nawet do "najbliższej" nam mamy Heli, która dwa razy była u nas jako gość w Naszej Wsi, a raz mieliśmy okazję z nią przebywać na spotkaniu w mieszkaniu Helowców, jeszcze w Metropolii (to wtedy, kiedy Toska wylizywała mój talerz), bo nie było takich możliwości i potrzeby. Owszem spotkaliśmy ich licznych, tak ze strony Hela jak i Heli, rok temu na 50. Grześka, ale wtedy wszystkie kontakty siłą rzeczy musiały być więcej niż pobieżne. Nad jedną parą  na imprezie "zatrzymaliśmy się" trochę dłużej, znajomymi akurat ze strony Hela, artystami sztuk plastycznych. On malarz, ona zdaje się grafik (graficzka?).
W Szkole stwierdziłem, że psychicznie nie wytrzymam i że muszę z kimś porozmawiać o Helu i Heli, a z nią o tym, co się stało, rozmowa nie wchodziła w rachubę. Ledwo miała siły i mobilizację w sobie, żeby powiadomić smsem nas i wszystkich o śmierci swojego męża. Z Malarzem widzieliśmy się raz u Helowców, a raz przypadkowo spotkałem go w Metropolii, w knajpce, gdzie delektował się piwem i gdzie uciąłem sobie z nim pogawędkę. Mój wybór padł więc w sposób naturalny na niego. Żonie podałem jego imię i za niedługą chwilę otrzymałem nazwisko i numer telefonu. Czary, czy hakerstwo, bo ani o jedno, ani o drugie Żony nie podejrzewałem?
Zadzwoniłem i z ulgą stwierdziłem, że to on, a jeszcze większej doznałem, gdy stwierdziłem, że mnie "rozpoznał".
Okazało się, że Hel od tygodnia leżał w szpitalu w stanie ciężkim, ale chyba nikt, oprócz Heli i jej mamy, o tym nie wiedział. W niedzielę, gdy Hela była przy nim, zmarł. Gdy pielęgniarka ze szpitala zadzwoniła do Malarza To od razu wszystko wiedziałem. - Proszę przyjechać i odebrać żonę zmarłego, bo nie jest w tej chwili samodzielnie funkcjonować. - cytował mi słowa.
Helę zabrał do nich do domu i dopiero, gdy przyjechała jej mama, oddał ją pod jej opiekę. Więcej nie umiał mi nic powiedzieć, ale ponieważ porozmawialiśmy sobie przez chwilę jak chłop z chłopem, bez żadnych ogródek, rozmowa przyniosła mi pewną ulgę.
Do domu wracałem w deszczu. No cóż, historia, jakieś wydarzenie, potrafią się czasami ułożyć w zgrabną całość.
Wieczorem Hela wysłała smsa do wszystkich, jak się domyślaliśmy, że pogrzeb będzie w środę, o 13.00 w ich HeloWsi. W przedziwny sposób "ucieszyliśmy się" z tej informacji. Bo nie dość, że ostateczne, nomen omen, postawienie kropki nad i miało się odbyć "natychmiast" bez kosztownego dla wszystkich, zwłaszcza dla Heli, rozdrapywania czasu, to jeszcze Grzegorz miał być pochowany w jego ukochanej wsi, z przeprowadzki do której tak się cieszył i z której, krótko co prawda, ale jednak, czerpał tyle radości. Bo "baliśmy się", że może zostanie pochowany w Metropolii.
 
Dzisiaj napisał Po Morzach Pływający.
Spieszę wyjaśnić na jego Jeśli wszystko dobrze zrozumiałem to jesteś lub zostałeś Emerytem ZUS.
Będziesz uczył czy tylko Wyrobisko i Wakacyjna Wieś?, że formalnym emerytem jestem od 2016 roku, ale od 2015 pobierałem przez rok 1/2 należnej mi emerytury, bo wówczas nie wiedziałem, tak jak zresztą teraz, ile jeszcze pożyję, a nie mogłem darować Państwu chociażby grosza, skoro tyle lat mnie okradało i to w majestacie prawa. A skończywszy lat 66 rozpocząłem chwalebne i zasłużone pobieranie całej, czyli mojego 100%. Uczyć nie będę, bo tego nie robię oficjalnie już od dawna nie posiadając stosownych kompetencji (zmiana programu, stare technologie poszły w odstawkę,  a razem z nimi i ja).
Pozostaje Wyrobisko, ale ono w którymś momencie nim przestanie być przekształcając się z powrotem w Staw. Tym specjalnie się nie smucę, a nawet cieszę, bo do takiego stanu chciałem go przecież doprowadzić. Natomiast wiem, że Wakacyjna Wieś, jako NADBYT zawsze dostarczy mi zajęć, co było zamierzeniem Żony dbającej o mnie, żebym nie zgnuśniał i przez to przedwcześnie nie zszedł z tego emerytalnego padołu. To, plus blog, plus książki, plus Wnuki szeroko pojęte, przyszli goście, nasze wyjazdy i różne niespodzianki przynoszone przez życie wystarczą na pewno aż nadto. Na tyle, że może nie być czasu na słodkie nicnierobienie, czyli zaistnienie nowej jednostki psycho-fizycznej, tj. ilości "mania" w dupie wszystkiego na jednostkę czasu. Droga podzielona na jednostkę czasu to prędkość, więc ta nowość mogłaby się nazywać SPOWOLNIENIEM.
Tak więc od teraz na blogu i nie tylko wprowadzam właśnie nowe pojęcie. Jak wyżej. SPOWOLNIENIE będzie mierzone i podawane w skali od 0 do 10. Przy czym 10 będzie oznaczać maksimum, kompletny bezruch, coś na kształt zera absolutnego (-273 st. C), czyli całkowity zanik energii, to znaczy śmierć i wtedy nie należy się spodziewać po mnie kolejnego wpisu na blogu, zaś 0 pełną aktywność, dotychczasowe nie "manie" niczego w dupie, czyli przejmowanie się, często oczywiście niepotrzebne lub zbędne. Myślę, że takim "zdrowym" obszarem SPOWOLNIENIA na tej skali będzie zakres od 3 do 7, czyli że wtedy i wilk będzie syty i owca cała.

Po Morzach Pływający pisał dalej:
U nas kolejny etap budowy  mamy za sobą. Wschodnia granica działki osiągnęła swoją pełną gotowość operacyjną ,a pisząc po ludzku ogrodzenie jest gotowe.
Piękny , niczym nie zasłonięty widok na kolejny kawałek lasu.
Wracając na chwilę do " bab" ostatnia z
nich (zmiana moja) wyjechała, ale za to przyjechała inna ...,  niestety nie gotuje, ale jest bardzo przyjemną osobą.
Uwielbia nasz Las ponieważ może w spokoju i ciszy uprawiać jogging lub jak kto woli  poranne bieganie.
I na koniec taka ciekawostka.
Zmieniam nazwę ... na Dom Wampirów lub Siedlisko Wampirów.
Dlaczego?
Otóż większość z naszych gości oraz większość domowników wstaje o Zachodzie Słońca, a idzie spać  tuż przed jego Wschodem!!!
Czuję się trochę nieswojo i zastanawiam się czy nie wystrugać kilku osikowych kołków i odlać trochę srebrnych kul do muszkietu. O wodzie święconej nie wspomnę.
 
W tym wszystkim nie zapomniałem dzisiaj, co zrobili nam Niemcy, a w zasadzie co zaczęli robić 81 lat temu.

ŚRODA (02.09)
No i rano zawitała do nas kolejna ekipa.
 
Ósma, a może dziewiąta od czasu rozpoczęcia remontu Domu Dziwa. Muszę to kiedyś spisać, tak dla statystycznej ciekawości, bo póki co się gubię. 
Tym razem rozpoczęło się rycie w okolicznym terenie, czyli między Domem Dziwem a Dużym Gospodarczym, Dużym Gospodarczym i Wyrobiskiem i Dużym Gospodarczym a Małym Gospodarczym. Koparka ryła w ziemi tworząc powoli rów, do którego Prąd Nie Woda miał wkładać specjalny kabel elektryczny w peszlu. W świetle wymiany "dziwnej" instalacji elektrycznej w całym domu stwierdziliśmy z Żoną, że będzie sensownie mieć "normalny" prąd w obu gospodarczych i czerpać z niego przyjemność i korzyści bez utraty zdrowia lub życia (szczególny przypadek utraty zdrowia), a ponadto mieć go "podciągniętego" aż do Wyrobiska, żeby nie ciągnąć za sobą co rusz albo doraźnie niebezpiecznych przedłużaczy. Moim pomysłem było "wybudowanie" na tak długim odcinku dwóch stacji elektrycznych, takich szafek zabezpieczonych bezpiecznikami, z których mógłbym czerpać prąd do woli i bezpiecznie.

O 08.00 byłem już w Powiecie w warsztacie. Poprzednia diagnoza mechanika Proszę się nie martwić (to po mojej wzmiance, że w niedzielę mamy jechać do Pucka), wystarczy na poczekaniu usztywnić obudowę wentylatora, żeby się nie telepała okazała się niewłaściwa, a ta właściwa mówiła, że jednak to wentylator tak się telepie na wyrobionych łożyskach, że w pewnej chwili może się z osi wyrwać, rozsypać się na kawałki, a one z kolei rozharaczą chłodnicę Inteligentego Auta, co było bardzo budujące w ogóle, a w kontekście wyjazdu szczególnie, i że trzeba go wymienić. 
- To my zamówimy nowy, ale raczej zrobimy dopiero w poniedziałek. - Ale na pogrzeb pan może jechać, tylko proszę nie gnać i nie włączać klimatyzacji. - Wentylator się wtedy nie włączy. - uspokajano mnie.
Wykorzystałem niespodziewaną nadwyżkę czasu, pojechałem do Naszej Wsi po jaja i twarożki, a w drodze powrotnej kupiłem okolicznościową wiązankę kwiatów. W domu szykując się do wyjazdu zadzwoniłem do Szefowej Pod Złotym Lwem i przesunąłem nasz przyjazd z niedzieli na wtorek i o tyle samo wyjazd. Nie było problemów, bo w Pucusiu nigdy ich nie było.
Od rana było wiadomo, że Żona nie pojedzie. Pomijając koparkową ekipę, której jednak przecież nie można było zostawić, nie chciała uczestniczyć w zbiorowym pożegnaniu Grzegorza. Potrzebowała to zrobić na swój sposób, indywidualny, tak jak czuła i jak chciała zmierzyć się z tą stratą.
Reprezentowałem więc nas dwoje.
Czułem się dziwnie. W miarę zbliżania się do HeloWsi świadomość, że jadę na pogrzeb znikała, a pojawiała się mocniejsza, że oto zaraz, tak jak wiele razy, podjadę pod ich dom i ujrzę ich oboje, jak podchodzą do furtki, żeby wylewnie a jednocześnie naturalnie się przywitać i żeby od razu wprowadzić tę "naszą" atmosferę. Jednocześnie z tym narastającym we mnie stanem w miarę zbliżania się pogoda robiła się coraz piękniejsza, wyszło słońce, a ja, pomny uwag mechanika, jechałem bez klimatyzacji przy otwartych szybach w jakimś sensie zazdroszcząc Grzegorzowi. Też chciałbym kiedyś, żeby "u mnie", tak jak "u niego", była piękna pogoda, żeby wszyscy przybyli mogli podziwiać niesamowite położenie cmentarza względem okolic HeloWsi, żeby spokojnie mogli kontemplować uroczystość i zwyczajnie poświęcić się zadumie i się smucić, a nie szczękać z zimna z zębami i/lub walczyć z parasolem wyrywanym przez wredny zimny wicher wspomagany przez deszczową, lodowatą siekaninę. I zamiast się modlić, ci wierzący, o to, żeby Pan Bóg przyjął mnie do niebios i do swojego raju, modliliby się, żeby wreszcie wrócić do domów i czegoś się napić. A ci niewierzący też chcieliby już wrócić do domów po to samo, ale już bez modlitw. W pełni bym to zrozumiał, nawet zza grobu, i nie miałbym cienia pretensji, co najwyżej trochę tylko byłbym zafrasowany tym moim pogodowym faux pas. No cóż, nie wszystko jest nam dane. Zarówno w życiu, jak i po śmierci.
No, ale Grzegorz "programowo" kochał ludzi, bo miał takie charakterystyczne swoje buddyjskie zacięcie, więc energia do niego wróciła. Czasami nawet za bardzo nie było wiadomo co z tym robić, gdy pisał, nawet przy jakiejś błahostce, że jesteśmy kochani albo wspaniali. 

Ale zanim dotarliśmy na cmentarz, w kościele katolickim odbyła się Msza Święta w obrządku katolickim (Hela jest katoliczką) z równoczesnym uczestnictwem pastora, bo Grzegorz był baptystą.
W pierwszej ławce siedziała Hela, a obok niej jej mama. Na środku stała trumna, a przy niej czarno-białe zdjęcie Grzegorza, takiego, jakiego pamiętałem. I patrząc na nie wbrew wszystkiemu nie wierzyłem.
Gdy podszedłem do Heli, wstała. Bez słowa się objęliśmy i długo trwaliśmy w bolesnym uścisku. A potem objąłem jej mamę, która wyraźnie się tego nie spodziewała i szepnąłem jej do ucha Dobrze, że pani jest. Kiwnęła głową i znacząco spojrzała mi w oczy.
Na końcu przyjaciel Grzegorza odczytał z trudem, łamiącym się głosem, jego list skierowany do nas wszystkich obecnych, do żony, teściowej, siostry, do bliskich przyjaciół i mieszkańców HeloWsi. I do swojego najlepszego przyjaciela, labradora Winyla, "dzięki" któremu poznał swoją żonę Z którą spędziłem najlepsze lata swojego życia.
 
Wyjechałem dziwiąc się jeszcze bardziej niż, gdy przyjeżdżałem. Wbrew wszystkiemu, co zobaczyłem i co przeżywałem. Opuszczałem HeloWieś po prostu jak zwykle wyjeżdżając z ich domu żegnany przez nich obojga.
W domu zrelacjonowałem Żonie całą uroczystość, a na koniec nie wytrzymałem i powiedziałem, że
dopada mnie w tym wszystkim zwykłe wkurwienie. Żona wytłumaczyła, że ona też tak ma i że to jest z bezsilności. No więc tak, bezsilność...
A wieczorem musiał dopaść nas kryzys. Pogrzeb, teren zryty przez koparkę, stolarz do zabudów się nie zgłosił, mimo że kolejny raz się z nim umówiliśmy, nie było wiadomo, jak będzie z naprawą Inteligentnego Auta, swoje dołożyła Szkoła, bo przecież nie da się tak, ot jednego dnia, odciąć od problemów z nią związanych. Słowem było aż nadto i gęsto, żeby móc spokojnie na siebie warczeć. Ale jakimś cudem powiedzieliśmy sobie, że musimy wiedzieć, że takie dni będą się pojawiać, tzw. kumulacyjne i żeby wtedy się starać jednak na siebie nie warczeć. I nie warczeliśmy.

Grzegorz już tego nie przeczyta, a przecież by nam kibicował i w sprawie Szkoły, i w innych.
 
CZWARTEK (03.09)
No i od rana byłem na usługach Prądu Nie Wody.
 
W krótkich odstępach czasu musiałem jeździć dwa razy do tej samej hurtowni. Raz po żarówki i oprawki, bo Bas "przycisnął" Prąd Nie Wodę i stwierdził, żeby ten się nie wygłupiał (stosuję oględne słowo) i wreszcie, prowizorycznie co prawda, "zrobił" na górze prąd, czyli żeby w każdym pomieszczeniu "świeciło" i dało się podłączyć jakiekolwiek urządzenie do jakiegokolwiek gniazdka.
A potem "biedny" Prąd Nie Woda nie miał właściwej kostki, żeby to prowizoryczne podłączenie na dole zrobić, więc gnałem drugi raz. Pytanie, dlaczego nie jechał on, tylko ja, pozostawiam bez odpowiedzi. Korzyść z mojej dyspozycyjności była taka, że podłączenie "zrobiło" się możliwie dla tych warunków najszybciej, jak tylko się dało, a poza tym elektrycznie się doedukowałem.
 
Około południa warsztat telefonicznie nas poinformował, że wentylator jeszcze nie dotarł i że nie wiadomo, kiedy dotrze i czy w ogóle dzisiaj. A po 10 minutach zadzwonił, że jednak właśnie go mają i że trzeba przyjechać z Inteligentnym Autem natychmiast, to zrobią jeszcze dzisiaj, bo inaczej to dopiero w poniedziałek. To na wariata pojechaliśmy, ja Inteligentnym, Żona Terenowym, by za pół godziny wrócić do Wakacyjnej Wsi i szykować się do zaplanowanego wyjazdu do Wnuków.
Potem wszystko poszło zgodnie ze zmodyfikowanym na chybcika planem. Żona znowu zawiozła mnie do Powiatu, skąd ruszyłem do Metropolii, a ona wróciła do domu.
W Nie Naszym Mieszkaniu nastąpił standardowy proces cywilizacyjnego odgruzowania i lekko po 19.00 byłem u Wnuków.
Ledwo się rozpakowałem, a już zaczęliśmy grać w 3-5-8. Ja w parze z Wnukiem-IV daliśmy łupnia Wnukowi-I i III. Wnuk-II miał oczywiście ciekawsze zajęcia, co nikogo nie dziwi, bo najczęściej z nich wszystkich zaszywa się na górze i alienuje.
Późnym wieczorem, gdy chłopaki poszli spać, Syn sprowokował rozmowę na temat sposobów odżywiania się, bo ostatnio męczy go refluks i robi to, co ja mniej więcej do 60. roku życia, czyli na wieczór pije taką zasadową papkę neutralizując kwas żołądkowy robiąc przy tym podstawowy i ogromny błąd. 
Ale najpierw, żeby było o czym gadać, poszliśmy się zważyć. Ja 71,5 kg, czyli waga się ustabilizowała, Syn 85, czyli o mniej więcej 5 kg za dużo, co sam zauważył, w sensie nadmienił i zauważył, bo mu się pewne guziki nie zapinają, co go niezmiernie wkurza. Nie dziwię się, bo mnie swego czasu podobne zjawisko na moim brzuchu również wkurzało.
A potem zaczęliśmy rozmowę z Synem i Synową na temat "diety", czyli o tym, czego pierwotny człowiek nie znał i nie przyszłoby mu tak to nazwać, nawet gdyby umiał. "Diety", czyli normalnego, rozsądnego, pierwotnego jedzenia (com znalazł lub upolował, tom żarł, rzadko kiedym się przejadał, najczęściej chodziłem głodny) lub "diety", czyli normalnego jedzenia bez cywilizacyjno-farmaceutycznych wymysłów, które usunie z organizmu to cywilizacyjne gówno, nomen omen,bez ubocznych skutków, które na pewno by powstały przy stosowaniu piguł, jak nie jednych, to drugich, a najlepiej trzecich lub czwartych "poprawiających" skutki działania poprzednich. W Naszej Wsi swego czasu widziałem ze zgrozą, jak Kanadyjczyk I (lekarz weterynarii co prawda, ale jednak lekarz!) rano wykładał na stół baterie kilkunastu (naliczyłem pod dwadzieścia) różnych piguł. Naprawdę wiało zgrozą. A co "najśmieśniejsze", to wszystko potrafił zapić Luksusową, którą serwowałem, na szczęście nie od razu, tylko kilka godzin później. Ale jednak! Nie widział w tym paranoi!
Pod koniec rozmowy obiecałem Synowej i Synowi, że jutro na kartce zapiszę kilka podstawowych zasad i norm przy żywieniu, bo inaczej ta nasza rozmowa rozlezie się po kościach.
 
PIĄTEK (04.09)
No i od rana graliśmy w kierki.
 
U Wnuka II i III emocje sięgały zenitu, gdy przyszło do kolejnej rozgrywki, rundy, w której można było w charakterze świni podrzucić przeciwnikowi króla kier i to było dla podrzucającego dobrze albo go od przeciwnika otrzymać, a to było dla podrzucanego bardzo źle, albo do rozgrywki "siódma i ostatnia" lub do rozbójnika.  Znowu wygraliśmy z Wnukiem-IV, a potem wszystkich wygnało na górę i nastąpiła błogosławiona cisza.
Wykorzystując luz ustaliłem z Żoną, co dokładnie mam na tej "dietetycznej" kartce napisać i to tak, żeby temat sposobu odżywiania się i postępowania z własnym organizmem ująć w karby kilku prostych, jasnych i oczywistych punktów, bo za długa lista mogłaby Synową i/lub Syna wystraszyć, a przynajmniej zniechęcić.
Dopiąłem swego, bo oboje przeczytali, a Syn nawet rzucił uwagę Nie jest tak źle.
 
Wieczorem przeprowadziliśmy okrutną, bo umoralniającą rozmowę z wszystkimi Wnukami na temat ich obowiązków. Dziadek, na prośbę Syna (Słuchajcie, co Dziadek mówi!) opowiadał o prehistorycznych i nudnych wydarzeniach z początku lat sześćdziesiątych ubiegłego stulecia, kiedy "nic" się nie działo, bo nie było Internetu, smartfonów i komputerowych gier. Gdy był kilkunastoletnim chłopcem, najstarszym z trojga rodzeństwa, dzień w dzień po powrocie ze szkoły robił zakupy, nastawiał obiad przeważnie z ziemniakami, które trzeba było naobierać i sprzątał mieszkanie (zamiatanie podłogi i jej ścieranie na mokro ohydną dużą szmatą). Rodzice po pracy "wszystko" mieli gotowe. A raz w tygodniu, w sobotę, musiał  szpachelką czyścić gołębnik zdrapując z podłogi 5. centymetrową, tygodniową warstwę guana, której to pracy i charakterystycznego smrodu i pyłu nienawidził i która została mu w postaci traumy.
Chłopaki cierpiąc katusze co rusz, na wyrywki, jeden po drugim pytali, czy już mogą odejść od stołu, ale rodzice byli twardzi i konsekwentni. A ja na koniec zagroziłem, że jeśli nie zmienią postępowania względem swoich domowych obowiązków (wykłócanie się, przekładanie, byle jakie wykonanie, zapominanie), to za każdym razem będę im opowiadał o nudnych latach sześćdziesiątych ubiegłego stulecia, a oni nie będą mogli odejść od stołu, tylko słuchać i słuchać.
Po cichu mam nadzieję, że wobec takiej groźby będą na wyścigi wyrywać sobie talerze, kubki i sztućce, żeby, np. zapakować zmywarkę, a potem wypakować ją i pochować wszystko do odpowiednich szafek.
 
SOBOTA (05.09)
No i dzisiaj była główna uroczystość urodzinowa Wnuka-IV. 

Parę dni temu skończył 7 lat.
Byli dziadkowie od strony mamy i taty i ciotka, czyli Córcia z Wnuczką. W sumie 12 osób. Panował, jak zwykle w takich razach urodzinowo-rodzinny harmider z gaszeniem świeczek na torcie, wręczaniem wspólnego prezentu (olbrzymie klocki Lego; swoją drogą, aż dziwne, że do tej pory twórcy nie dostali nobla - tyle lat, tyle pokoleń, a każde dziecko i, zdaje się, dorośli chcą się nimi bawić) oraz z sesją zdjęciową, którą zarządził Syn upierając się, że jest to rzadka okazja, gdy razem są wszyscy dziadkowie i wszystkie wnuki.

Przy stole, pożerając drugi kawałek tortu i wypijając tego dnia trzecią kawę, sypankę, opowiadałem, dlaczego schudłem posiłkując się wczoraj przygotowaną dla Synowej i Syna listą. Wszyscy kiwali z fałszywym zrozumieniem i podziwem głowami Tak, tak, no oczywiście...z jednoczesnym dyskretnym pukaniem się po głowie lub stwierdzeniem No nie wyobrażam sobie, żebym nie mogła codziennie... i tu padały nazwy różnych produktów szkodzących zdrowiu. Dotarcie więc z argumentacją do pewnych osób właściwie było niemożliwe, bo i tak wiedziały lepiej, a poza tym Na coś przecież trzeba umrzeć, ale u Synowej i Syna ziarno zostało zasiane. Wiem to na pewno. Nie musiałem przekonywać Córci, bo ta z Zięciem od dawna mądrze się prowadzi.
 
Po południu rozpętała się burza, a ja wieczorem miałem wracać do Wakacyjnej Wsi. Żona podsunęła mi smsem myśl, abym jeszcze dzisiaj spokojnie przenocował w Nie Naszym Mieszkaniu, a jutro rano w lepszych warunkach wrócił do domu, na co ochoczo przystałem, bo nie dość że nie  lubię jeździć po nocy, to jeszcze w deszczu...
W tej sytuacji musiałem się wybrać do delikatesów na Naszym Osiedlu, żeby przynajmniej kupić na śniadanie jakieś jaja.
Na drzwiach wejściowych widniała duża żółta kartka z napisem Prosimy klientów o wchodzenia na sklep z maskami. W środku, "na sklepie", raptem dwie, trzy osoby, bo niedziela i pora późna. Stąd nudząca się młoda dziewczyna "na kasie", o różowych włosach, z przyjemnością się do mnie uśmiechnęła, gdy zacząłem się zbliżać, w masce oczywiście.
- Wie pani - zacząłem po obopólnym dobry wieczór - mam taką nietypową sprawę.
Dziewczyna nadal się uśmiechała wyczekująco.
- Bo na drzwiach wisi kartka "prosząca", żeby klienci wchodzili na sklep w maskach... - zawiesiłem głos dając jej szansę na skojarzenia i reakcję. Ale jedyną reakcją był nadal uśmiech, co samo w sobie jest zawsze miłe, i wyczekujące spojrzenie połączone z niezrozumieniem. A jednocześnie potakiwała głową, że tak i Co w związku z tym?
- Nie uważa pani, że to trochę głupio prosić klientów, żeby wchodzili na sklep? - podniosłem głowę do góry w stronę sufitu i niewidocznego dachu.
- To nie ja pisałam. - poinformowała mnie klasycznie się tłumacząc. Ale jej wyobraźnia zadziałała, bo jednocześnie zaczęła się uśmiechać szerzej z mojego "dowcipu" widząc przed oczami wyimaginowany obraz starych dziadów, takich jak ja, mozolnie gramolących się na sklep. Sam bym się uśmiał, gdybym nie był zirytowany. Na szczęście polityczna pandemia (czytałem długą wypowiedź jakiegoś lekarza, wirusologa ze Śląska, który na pytanie pacjentki Panie doktorze, jak pan myśli, ile jeszcze potrwa ta pandemia? odpowiedział Nie wiem , proszę pani. Jestem lekarzem, nie politykiem...) zakryła maską moją wredną minę, więc dziewczyna nie musiała być narażona, nomen omen, na większy stres.
- Ale mogłaby pani powiedzieć szefowi, żeby zmienił kartkę. 
Do tych delikatesów chodzę od czasu do czasu, więc wiem skądinąd, że jest szef, a nie szefowa.
Kiwnęła głową, że tak zrobi. Już odchodziłem od kasy, gdy dodałem:
- Oczywiście będzie jak zawsze... - dziewczyna z powrotem zaczęła patrzeć na mnie pytająco - pani szefowi nie powie, bo po co, szef kartki nie zmieni, bo czy to w końcu komuś przeszkadza?... - I czy to ważne? - dodałem.
Dziewczyna się uśmiechnęła do mojej błyskotliwej analizy i normalnego podejścia do życia kiwając skwapliwie głową.
- No tak... - zawiesiłem głos. - To ja to sobie sfotografuję i wyślę do Teleexpressu. - dorzuciłem na do widzenia.
Bardzo się speszyła, a przecież to nie ona pisała i nie ona była tutaj szefem. Co to znaczy siła mediów! Zwłaszcza Narodowych! Ale jedni i drudzy to cholerni niedouczeni analfabeci.
Wizyta w delikatesach miała jeszcze tę dobrą stronę, oprócz jaj, nomen omen, że kupiłem sobie bardzo przytomnie butelkę wody "w szkle". Miałem z czego zrobić Płyn Nocny, a rano mogłem się napić wody z solem, przepraszam z solą (nie chcę wyjść na cholernych niedouczonych analfabetów).
 
NIEDZIELA (06.09)
No i co z tego, że niedziela, skoro już przed szóstą rano "nosiło" mnie w łóżku.

W końcu mnie z niego wyniosło. 
Przy Nocnym, potem przy wodzie z solą i wreszcie normalnie, przy kawie mogłem spokojnie pisać.
A po jajecznicy spakowałem się i tuż po 09.00 byłem w domu.
Cała niedziela zachowała swój niedzielny charakter, czyli wszystko co chcieliśmy lub musieliśmy zrobić, robiliśmy niespiesznie. A więc niespiesznie pakowaliśmy się do naszego jutrzejszego jednak wyjazdu do Pucka (była to już bodajże trzecia wersja), ogarnialiśmy różne sprawy i niespiesznie opuściliśmy ostatecznie połowę dolnej części Domu Dziwa, tę naszą sypialniano-"garderobianą".
Piszę "ostatecznie", bo od jutra ta część "na wieki" przestanie być naszą i stanie się gościnną. Plan jest taki, że w trakcie naszej nieobecności Bas z Barytonem zamkną szczelnie tę część domu i "kurzowo" odgrodzą ją od pozostałej dolnej, w której dzisiaj zgromadziliśmy cały nasz dobytek i w której postanowiliśmy przed podróżą spać "na walizkach". Całkiem zgrabnie nam to wyszło, udało się przenieść ciężkie łóżko, a Żona sprytnie na oknie zamontowała grubą zasłonę. 
W zbliżającej się nocy przewiduję tylko jeden mały problem - cała przestrzeń jest otwarta, ja piszę i słyszę, jak Gruba Berta chrapie. A to dopiero jest preludium. Bo dodatkowo potrafi w nocy wyleźć z legowiska i się zdrowo wytrzepać, a ma co i czym, zjeść dopiero drugą dawkę dziennego, tu nocnego, posiłku, i napić się wody. Nigdy nie wiem, co jest gorsze? - jej chrapanie, trzepanie się, chrupanie jedzenia, czy faflowe odgłosy przy piciu wody. Żona mnie uspokoiła, że najważniejsze jest, abym usnął Bo potem to już niczego nie będziesz słyszał. A jakby Berta chrapała To cicho zagwiżdżę i to pomoże...
Ciekawe, co Żonę upoważniło do sformułowania Bo potem to już niczego nie będziesz słyszał. Skąd niby wiem o tych wszystkich nocnych, bertowych ekscesach? A nadmienię, że przez cztery miesiące wspólnego życia z Grubą Bertą w nocy dzieliła nas olbrzymia przestrzeń dolnej części Domu Dziwa i fakt, że obie strony kosztowały nocnego wypoczynku na jej biegunach.
Ale tuż przed natychmiastowym zaśnięciem Żony, oboje zdążyliśmy się pocieszyć, że w Pucku się wyśpimy. Tam są dwa pokoje, w naszej sypialni drzwi, więc Bertę na noc będzie można "wygłuszyć".

A co będą robić Bas z Barytonem w "kurzowo" odgrodzonej dolnej części domu? Ano to samo, co przez 4 miesiące w górnej. Zaczną od wykucia olbrzymiej dziury w ścianie, która w przyszłości połączy kuchnię gości z ich salonem. A potem dobiorą się do łazienki, z której nic nie zostanie oprócz gołych ścian i podłogi. Dopiero potem dobiorą się do tych pomieszczeń Prąd Nie Woda i Dziwny Hydraulik.
Ciekawe do czego wrócimy? A mamy zamiar nie myśleć o niczym i "wypoczywać".

Niespiesznie nie dało się dzisiaj zrobić tylko jednej rzeczy. O 14.00 przyjechał kolejny stolarz od zabudów kuchennych i wnękowych, bo ten poprzedni, po dwóch czy trzech miesiącach rozmów i obietnic, zdaje się wystawił nas do wiatru. A ten jeszcze wcześniejszy przestraszył się wszystkiego i  wycofał od razu. Ten nowy zaś był tak wiarygodny, szybki w ogóle, sypiący pomysłami, kreatywnością i doradztwem, gadający jak pistolet maszynowy i niedopuszczający do głosu, że po jego odjeździe opanował mnie ból głowy i na pół godziny musiałem zalec. Ale potem poczułem się zregenerowany, nawet bez pomocy Pilsnera Urquella, który w takich wypadkach pomaga 100 na 100.
Szybki Stolarz, jak na niego przystało, szybko ma nam dać wycenę, czyli najpóźniej jutro rano.

PONIEDZIAŁEK (07.09)
No i dzisiaj przyjechaliśmy do Pucusia.
 
Po roku i trzech miesiącach od naszej ostatniej wizyty, co dla nas stanowiło ogromną czasową przepaść biorąc pod uwagę, że w dobrych czasach potrafiliśmy do niego przyjeżdżać co dwa, trzy miesiące.
Rano ustaliliśmy precyzyjnie z Ciu Ciu i z Basem i Barytonem zakres ich prac i kompetencji (do wszystkich kluczy dostęp otrzymał wyłącznie Bas, jak również upoważnienie pod naszą nieobecność na pilnowanie całej remontowej logistyki i organizacji) i ruszyliśmy w drogę, zwłaszcza że Bas z Barytonem jeszcze przy nas, bez litości zaczęli na dole demolkę, na co nie byliśmy w stanie patrzeć. Można by powiedzieć, że symbolicznie została przekroczona połowa remontu.
 
Po sześciu godzinach podróży wjeżdżaliśmy do Pucka. Z jednej strony wypełniała nas radość i niecierpliwość, żeby od razu wszystko zobaczyć i pozaliczać, a z drugiej irracjonalna obawa, co też może nas czekać, co się zmieniło i jak my po takiej długiej przerwie się odnajdziemy.
A odnaleźliśmy się oczywiście w możliwie najprostszy sposób, bo po prostu od razu byliśmy u siebie i nic się nie zmieniło. 
Z jednym wyjątkiem. Nie było z nami Suni, która towarzyszyła nam w Pucku od "niepamiętnych" czasów i jej nieobecność zaczęliśmy natychmiast boleśnie odczuwać. Bo wszystkie wspomnienia, sytuacje i miejsca w jakiś sposób się z nią kojarzyły.
- Chyba bym się nie odważyła tutaj przyjechać, gdyby nie Berta. - "Sama" nie dałabym rady. - odpowiedziała Żona, gdy inauguracyjnie wybraliśmy się na obiad do Stranda.
W ten sposób skomentowała mój smutek, o którym  musiałem jej opowiedzieć. Zresztą i bez tego rozumiała wszystko bez słów.
Późno wieczorem wspólnie, we troje, a było to bardzo istotne, żeby zaleczyć smutek i znaleźć się w "nowej" sytuacji, wybraliśmy się na Dziki Zachód. To dało wszystkim pierwsze lecznicze efekty, bo Berta zachowywała się, jak "normalny" pies, ożywiona, zainteresowana, wywęchująca (to akurat zawsze robi), pijąca, chyba smaczną, wodę z zatoki, a my z tego czerpaliśmy radość jednocześnie zdając sobie sprawę, że Berta będzie zawsze innym psem i że tak musi być.
Analizowaliśmy też fakt, że tej "zmiany" psów w ogóle nie przechorowaliśmy w Wakacyjnej Wsi. Dla nas było to nowe miejsce i było oczywiste i w jakimś sensie normalne, że jest tam inny pies. Ale ciekawe, że w Nie Naszym Mieszkaniu w ogóle nie cierpieliśmy z powodu obecności Berty zamiast Bazylii, chociaż ta ostatnia przebywała tam z nami dziesiątki razy i miejsce to powinno się nam z nią mocno kojarzyć. A tu prawie nic. Berta od razu, jakby płynnie, zajęła jej miejsce.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił osiem razy.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 23.58