14.09.2020 - pn
Mam 69 lat i 288 dni.
WTOREK (08.09)
No i dzisiaj, na urlopie, wstałem o 09.30.
Był to ten jeden rzadki, z kategorii niezwykłych, przypadek, kiedy Żona wstała przede mną. Niezwykłość ranka w Pucku, bo trudno byłoby to nazwać porankiem, polegała na tym, że po pierwsze Żona sama z siebie zaproponowała, że ona wstanie pierwsza i żebym spał dalej, a po drugie, że ja w ogóle nie zaprotestowałem. Urlop to urlop.
A spałbym nawet do dziesiątej, gdyby mi się nie pomieszało, bo myślałem, że nastawiłem budzenie właśnie na tę godzinę. Ale smartfon zadzwonił 0,5 godziny wcześniej, o co ani do niego, ani do siebie, ani do życia nie miałem pretensji. I tak było pięknie, nie czułem w sobie żadnej irytacji, bo przecież położyłem się spać po północy (publikacja!), a nowego dnia nie musiałem się zrywać i nie miało nic nade mną wisieć i nic popędzać.
Ale i tak życie nie odpuściło. Do 13.00 odebrałem blisko dziesięć telefonów dotyczących Szkoły, z którą przecież formalnie nie jestem już związany. Przez to wydawało mi się, że jestem w poniedziałku, które zawsze przez te wszystkie "szkolne" lata charakteryzowały się tym, że spadała na mnie cała kumulacja spraw w dziwny sposób tworząca się w poprzedzających je weekendach, jakby ludzie, zamiast w ich trakcie odpoczywać, "produkowali" nowe sprawy i problemy i tylko czekali, żeby nimi mnie zarzucić właśnie w poniedziałki.
A więc były telefony od kandydatów (?) do Szkoły, kilka razy dzwoniła Najlepsza Sekretarka w UE (ta miała moje upoważnienie) i raz Księgowa I, co było samo przez się zrozumiałe, skoro trzeba wygasić działalność, a to się sprowadza przede wszystkim do wymiksowania się z ZUSu i USu.
Księgowa I przepraszała, że przeszkadza na urlopie. I dopiero Pasierbica w rozmowie, gdy będąc z Żoną na późnym śniadaniu, formalnie według PuckGlasu na breanchu, relacjonowałem jej różne dzisiejsze telefoniczne smaczki w sytuacji, kiedy przestałem być dyrektorem Szkoły, mnie uświadomiła.
- A jak możesz być na urlopie, skoro ty nie pracujesz? - zapytała.
Ta prosta logika tak mną wstrząsnęła, że przez krótką chwilę zaniemówiłem, a potem pękałem ze śmiechu. Przecież ja mam już teraz urlop cały czas. Ale potem przyszło otrzeźwienie. Bo skoro jestem cały czas na urlopie, to przecież to nie jest urlop, a to mi natychmiast przestało odpowiadać. Więc po dłuższej dyskusji ustaliliśmy z Żoną, żeby się lepiej poczuć, że jednak(!) jesteśmy na długo oczekiwanym urlopie, a to że "tylko" tym razem od remontów, to już inna sprawa.
Późno, ale jednak przed brunchem oczywiście, poszliśmy z Bertą na klif. Każdy szczególik, każde miejsce przypominały nam spacery z Bazysią, ale zachowanie Berty, jej wyraźna radość ze swobody, z przestrzeni, bieganie i aktywność, pozwoliły nam cieszyć się ze wspólnego przebywania.
Na końcu klifu, gdzie zawsze dochodziliśmy "do końca świata", gdzie było dziko i gdzie lubiłem sobie postać i patrzeć na Hel, raz lepiej, raz gorzej widoczny, czekała nas niespodzianka w postaci "pięknego" miejsca do zabaw dla dzieci urządzonego według obecnych standardów z wymuskaniem, ogrodzeniem i bezpieczeństwem. Sąsiednie osiedle budowane stopniowo przez te lata zaanektowało teren, postawiło ogrodzenia i cały romantyzm, dzikość i naturalność miejsca szlag jasny trafił.
Zresztą to cywilizacyjne uładzenie spotkaliśmy w innych miejscach Pucusia. Szereg domów, tych najbardziej zapyziałych, zostało odremontowanych, na ścieżkach rowerowych porobiono stacje wypoczynkowo-edukacyjne i ma powstać w Rynku kolejna restauracja.
- No, dobrze, dobrze. - Fajnie, że Pucuś się rozwija. - stwierdziła Żona. - Byleby nie za dużo.
Baliśmy się myśleć, co by się stało, gdyby "nagle" stał się takim nadętym miejscem, wypucusiowanym, jak wszystkie inne i ściągającym tłumy. Pocieszaliśmy się, że najwyżej tak może być tylko w lipcu i w sierpniu, bo poza sezonem to tu przecież nic nie ma. I całe szczęście.
Późnym popołudniem poszliśmy do Na Molo. Spotkało nas, a przynajmniej mnie, pewne rozczarowanie. Po pierwsze nie było żadnego kelnera z "tamtych czasów", a tych poprzednich lubiliśmy, no i przede wszystkim wzajemnie "się znaliśmy". Więc za każdym razem wracaliśmy jak do siebie. A dzisiaj było jakoś tak obco. Może to odczucie się zmniejszy, kiedy pójdziemy drugi raz. Chociaż nie zobaczyliśmy tam zbytnio dużego zadatku na kelnerski materiał, który i sensownie porozmawia, i doradzi. Wszystko jakieś takie młode, spięte, jeszcze z różnymi brakami dotyczącymi ich profesji. Po drugie drastycznie zmieniło się menu. Niby były jakieś nowości, ale one mnie drażniły i raczej wyglądały mi na pic. Reszta dorównywała szablonom, coś na kształt: schabowy, frytki, surówka.
Po trzecie nie było Bazysi, a ona czuła się tam, jak ryba w wodzie. Wszystkich znała i lubiła z wzajemnością i była rozpieszczana miską z wodą i zawsze jakimś smakołyczkiem. Była jak u siebie w domu, więc nic dziwnego, że raz nawet obszczekała grupę "podejrzanych" Czechów. Jej obraz koło stołu mieliśmy tak mocno zakodowany, że jej brak tchnął taką zimną pustką.
Berty nie chcieliśmy ze sobą zabierać, bo nie znamy jej z tej strony i nie wiemy, jak się ewentualnie zachowa. To znaczy wiemy, nadal będzie takim spokojnym, pokornym cielęciem, ale nie wiemy, czy ta sytuacja nie będzie jej za mocno męczyć i stresować. Spróbować jednak będziemy musieli, bo ta pustka przy stole jest nienaturalna i deprymująca.
Wieczorem poszliśmy na Dziki Zachód i atmosfera wreszcie była taka, jak za poprzednich pobytów.
Dzisiaj rano miał zadzwonić Szybki Stolarz. Do końca dnia tego nie zrobił. Może jednak nie jest taki szybki. Wysłałem mu smsa.
SPOWOLNIENIE pierwszego dnia urlopu(!) oceniłbym na 5 (nie mylić ze szkolną oceną bardzo dobry).
ŚRODA (09.09)
No i rano Szybki Stolarz jednak zadzwonił.
Zaczęliśmy negocjować zakres robót i cenę. Wieczorem temat mamy domknąć.
Na spacerze po Dzikim Zachodzie marudziłem Żonie, że jednak przez 26 lat byłem w Szkole zakotwiczony, że to było moje życie na dobre i złe, i że działało na mnie, jak narkotyk. A z nim zerwać, jak wiadomo, tak od razu jest ciężko. Więc Żona, mimo że cały czas była skupiona na Bercie, przypominała mi różne trudne chwile, stresy, sytuacje i moje złorzeczenia Mam już dosyć!
- Dobrze, dobrze. - mówiłem. - Mów tak i mi przypominaj.
Ale po powrocie jednak nie wytrzymała, gdy siedząc przed laptopem narzekałem, że nie ma żadnego telefonu, na poczcie żadnej wiadomości i żadnego ruchu na koncie. Martwota.
- Weź ty się albo napij Pilsnera Urquella, albo połóż się spać!
Kryzys przetrzymałem może dlatego, że tą uwagą mnie lekko rozśmieszyła. Wie, co mi może pomóc i z powrotem postawić na "psychologiczne" nogi.
To poszliśmy w ramach SPOWOLNIENIA do Stranda. To miejsce kojarzy się nam teraz z Teściową i ze Skrycie Wkurwioną, Kolegą Inżynierem i ich córkami. I oczywiście z Sunią, ale z nią kojarzy się nam cały Puck.
Zadzwoniła Pasierbica. Stwierdziła ze śmiechem, że teraz to ona będzie dzwonić do nas codziennie, bo tęskni za Pucusiem. Tak się porobiło, że o Pucku "możemy" porozmawiać tylko z Krajowym Gronem Szyderców, Teściową, Skrycie Wkurwioną i Kolegą Inżynierem oraz z Problemów Nierobiącą, bo tylko te osoby są w stanie zrozumieć, o czym mówimy. Przy czym Problemów Nierobiąca była z nami chyba dwa i pół roku temu, w Święta Wielkanocne, a pół roku później przy okazji umawiania się na "kolejny" Puck problem zrobiła (być może ona uważa inaczej) i od tej pory ani się widzimy, ani słyszymy. Nie za bardzo wiadomo, o co chodzi lub chodziło, ale o Pucusiu siłą rzeczy nie da się porozmawiać.
W Kamienicy Pod Złotym Lwem dalej marudziłem Żonie, żeby mnie wspierała, żeby warczała na mnie, bo to jest potrzebne, żeby od czasu do czasu wybić mnie z ckliwego stanu, w jaki wpadam, ale żeby robiła to jednak nie za często, żeby mnie rozumiała Bo dzwoniłem do Zastępcy Dyrektora (Dyrektora obecnie) z pytaniem, czy coś potrzeba, a on odpowiedział, że nic!...
- Oczywiście, że będę cię wpierała i cię rozumiem, bo podobnie miałam z Naszą Wsią. - Nagle żadni goście niczego ode mnie nie chcieli. - Problem jednak leży w tym, że to jest sprzeczne z moimi innymi uczuciami. - Mianowicie cholernie ci zazdroszczę! - Że jesteś na emeryturze, dostajesz emeryturę i możesz mieć wszystko w dupie! - Też bym tak chciała!
Problem jest taki, że na razie, mimo emerytury, niczego nie mam w dupie i się z tym męczę.
Wczoraj ze strony Żony padł pomysł, żeby w czasie tego naszego pobytu w Pucusiu pociągiem wybrać się do Gdyni do Centrum Handlowego Riviera i w Heliosie obejrzeć jakiś film. Jazda samochodem odpadała, bo korki w Redzie i Rumii są ciężko strawne i myśl, że po to przejechaliśmy kawał Polski, by mieć nawet gorzej niż w Metropolii, skutecznie nas odrzuciła. Poza tym jazda pociągiem stanowi dla nas atrakcję tym bardziej, że do stacji w Pucku mamy jakieś 7 minut piechotą, a w Gdyni do Riviery gdzieś tyle samo.
Ale gdy tak rano siedzieliśmy sobie niespiesznie przy kawce, z okien pokoju widzieliśmy puckowy Rynek i niebieskie niebo z białymi chmurkami obojgu nam się odechciało i stwierdziliśmy, że ta korelacja rozkładu jazdy pociągów z terminami seansów plus konieczność dopasowania do tego rytmu całego dnia całkowicie zniszczy nam dzienne SPOWOLNIENIE, to znaczy może ono wtedy spaść do wartości, np. cztery albo i jeszcze bardziej, gdyby po drodze powstały nieprzewidziane komplikacje. Od razu zrobiło się nam lżej.
Na obiad poszliśmy do naszej restauracji czyli do Pod Złotym Lwem. Już wczoraj krótko spotkaliśmy się tam z "naszą" młodą kelnerką. Poznała nas od razu, chociaż słowo poznała jest tutaj bez sensu. To tak, jakbym ja po roku i trzech miesiącach "poznał" Teściową (dlaczego akurat na myśl przyszła mi Teściowa?).
Karta dań była zbędna. Młoda Kelnerka wyrecytowała:
- To co zawsze? - Dla pana czarne tagliatelle z 10. krewetkami, podwójny ser, obecność czosnku i mocno na ostro, dla pani 10 małż i tagliatelle z cukinii, czosnek, papryczka chili i oliwa.
Śmialiśmy się kiwając głowami. Byliśmy u siebie. Do tego zamówiliśmy Cono Sur Bicicleta Chardonnay, białe chilijskie wino, a na deser Złotego Lwa (owoce leśne w sosie zabajone ze słonymi lodami orzechowo-waniliowymi), jednego, bo nie chcieliśmy się tak czuć, jak kiedyś w Pszczynie, gdy zachłannie pożarliśmy dwa desery Księżnej Daisy - chałwowe parfait. Starczyłby jeden na dwie osoby. Z łakomstwa było nam aż niedobrze.
Niestety, bo to jednak cukier, oba desery są u nas na samym szczycie naszych deserowych smaków i jak na razie mają niezagrożoną niczym pozycję. U mnie co najwyżej mogłyby z nimi konkurować lody waniliowe z posypką z orzechów i polewą z advocata, ale ze względu na stosunkową powszechność i łatwość dostępu, raczej nie mają szans.
Słowo o Młodej Kelnerce.
Ledwo ją poznaliśmy. To oczywiście przez durnowatą maskę, ale też od razu musieliśmy wyrzucić z siebie Ale pani zeszczuplała!
- Nie jem cukru od roku. -wyjaśniła. - Na początku było ciężko, ręce, o tak, mi latały. - zademonstrowała. - Ponadto stres w związku z weselem. - Koronawirus "narzucił" określoną liczbę gości weselnych, potem ją "zmienił", potem zmienił jeszcze inne zasady, więc w końcu, przez to że do końca nie wiedzieliśmy, kogo trzeba będzie, a kogo jeszcze można zaprosić, nawet przez chwilę myśleliśmy, żeby ślub przełożyć na przyszły rok. - Ale ile można przekładać? - Sala, zaproszenia, sami państwo wiecie... - A poza tym wiadomo, co będzie z koronawirusem w przyszłym roku?
Chciałem dodać, żeby zapytać o to polityków, ale mogłaby nie zrozumieć.
- Menu - narzucone, nakrycie - talerze, sztućce, ich ilość, również. - Nawet przyprawy. - Tu spojrzała na nasze. - Nawet teraz w zasadzie nie powinniście państwo otrzymać "oddzielnej" oliwy i przypraw w tych małych miseczkach.
Młoda Kelnerka ma 22 lata, jej partner 32. Chodzą ze sobą od sześciu lat (na początku jej matka załamywała ręce, teraz jest zadowolona), od trzech żyją ze sobą w jednym domu (mieszkaniu?). To po jaką cholerę im ślub i ten stres? Przecież oba mogą sobie zafundować później, w bardziej sprzyjających okolicznościach.
Z tego wszystkiego najważniejsze było Bez cukru!. Bo czy komuś zaszkodził związek bez ślubu, gdy dwoje ludzi się kocha i chce być ze sobą?
A cukier?
Syn wysłał kilka długich smsów. Pokłosie naszych ostatnich rozmów o sposobie, trudno powiedzieć, odżywiania się, raczej pożerania wszelkiego świństwa. Na razie wszystko kręciło się wokół cukru, słodyczy i jego teściowej, która każdorazowo faszeruje nasze wspólne Wnuki Nutellą.
...Jakoś nie widziałem nigdzie sprzecznych badań dotyczących np Nutelli, chyba wszystkie mówią jasno ze to syf!
I dalej:
... Tłumaczyłem sto razy. Nie dość ze to olewa to jeszcze focha strzela i rzuca teksty typu "na coś trzeba umrzeć".
I dalej:
1. Książka się czyta...
...2. Słodycze odstawione całkowicie - to na początek. Podobnie biale pieczywo,...(pis. oryg.)
Więc może zasiane ziarno?...
Wieczorem poszliśmy z Bertą na Dziki Zachód. Natknęliśmy się na parę tubylców z labradorem. Stosunkowo wcześnie musieliśmy się pożegnać i się rozstać, bo psy nie znały umiaru w zabawie. Labradorowi było w to graj, Bercie też, ale było widać, że za chwilę nasz durnowaty pies zejdzie na serce. Musiałem przypiąć ją do smyczy, co zdaje się przyjęła z wyraźną ulgą.
W mieszkaniu, po chwilowym leżeniu w legowisku, przeniosła się sama, z własnej woli, niczym nie zachęcana (no chyba że, a raczej na pewno, tym wykańczającym wyhasaniem) na chłodne kafelki w łazience. Po raz pierwszy zachowała się w takiej sytuacji normalnie - poczuła się z nami u siebie i samodzielnie podjęła decyzję. Po 4,5 miesiącach wspólnego życia.
Dzisiaj SPOWOLNIENIE oceniłbym na 6. A więc wzrosło. Nic dziwnego, skoro ze strony Szkoły nikt nic ode mnie nie chciał.
CZWARTEK (10.09)
No i już drugi dzień wstaję o 07.30.
Czy to późne wstawanie jest naturalne i zdrowe? Nie wiem. Zobaczę, jak będę się z tym czuł za kilka dni. Pocieszam się, że gdy wrócimy do Wakacyjnej Wsi, fachowcy nie pozwolą na takie wylegiwanie się i z powrotem już od 06.00 będą stawiać mnie do pionu.
Rano poszedłem sam(!) z Bertą na Dziki Zachód. To tylko świadczy o tym, jak mocno wzrosło do mnie zaufanie Żony po tym niefortunnym incydencie, kiedy to Gruba Berta wybrała wolność i prysnęła przez niezamkniętą przeze mnie bramę na Wakacyjną Wieś.
Spacer w pojedynkę z psem, to jeszcze inna przyjemność. Było super, jak zawsze, gdy przez lata rano wychodziłem najpierw z Psem, a potem z Sunią.
W południe poszliśmy z Bertą "na pożegnalnego" Stranda. Postanowiliśmy ją cywilizować i przyzwyczajać do wspólnego przebywania w różnych, nietypowych dla niej warunkach. Jak na pierwszy raz, można powiedzieć, było idealnie, na tyle że przy stoliku, przy którym leżała lub siedziała mogliśmy się całkowicie zrelaksować. Na samym początku tylko nas zaskoczyła swoim sprytem i zwinnością, gdy przedarła się pomiędzy dosyć gęstymi linami na drugą stronę ogrodzenia wyraźnie wtedy nie akceptując terenu restauracji. Ale potem było ok.
A późnym popołudniem poszliśmy z nią w ramach tej samej akcji Na Molo. Dzięki temu Na Molo odzyskało swoją "utraconą" atmosferę, zwłaszcza że zaczęliśmy się zaprzyjaźniać z kelnerką, z jedną z nowych. Tu leżenie Berty i jej odpoczywanie było naturalne i ułatwione, bo po drodze natknęliśmy się na Jowisza, potężnego młodziaka (2 lata) rasy cane corso, takiej jak nasz Pies, Sunia i teraz Berta. Psy bawiły się świetnie, ale kilka razy Berta musiała dać odpór potężnemu natrętowi - pojedynczo, chrapliwie szczekała, żeby ustalić co i jak, i to wystarczało, żeby Jowisz odskakiwał. Do następnego razu. Zawsze powtarzam, że to jest teatr za darmo.
Wieczorem zadzwonił Szybki Stolarz. Ustaliliśmy, że zabudowę kuchni zrobimy w wersji okrojonej i ustaliliśmy cenę.
- To jeśli pan akceptuje, możemy się umawiać na podpisanie umowy. - podsumowałem sprawę.
- Ale wie pan - zaczął szybko swoim lekko chrapliwym głosem (cukrzyca i papierosy) - jest taka sprawa. - Ledwo mogę usiąść, tyle roboty! - Wróciłem właśnie od takiej jednej baby. - Jak się wkurwię, to zostawię ją z tym wszystkim i niech sobie robi, co chce! - Umowa podpisana, rysunki zrobione, a teraz jej nic się nie podoba! - Mówię panu, ileś stolarzy od niej uciekło! - To nie wiem, czy dałbym radę przyjechać jutro...
Gdy mu współczułem, musiał wyczuć w głosie, że jestem autentyczny (mieliśmy przecież i w Naszej Wsi, i w Szkole klientów i wiemy, co potrafią), bo się trochę uspokoił, a jak mu powiedziałem, że teraz nas nie ma, bo jesteśmy na urlopie i Umówmy się dopiero na środę, wyluzował się całkiem.
- A gdzie pan jest na urlopie?
- W Pucku. - Wie pan, gdzie to? - Zapytałem w sumie bez sensu, a z drugiej strony tyle razy spotkaliśmy się z Żoną ze zdziwieniem znajomych i rodziny, które zawierało w sobie albo pytanie Gdzie to jest?, albo Po co tam? z podtekstem Przecież tam nic nie ma, że musiałem zapytać tak idiotycznie.
- A wiem, wiem. - odpowiedział całkiem normalnie. - Mój znajomy tam jeździ. - A jaka jest teraz temperatura wody? - zaskoczył mnie pozornie bezsensownym pytaniem.
- A niech pan poczeka - odpowiedziałem nagle zaciekawiony. - Jestem właśnie przed takim dużym wyświetlaczem.
Zawsze go Na Molo widziałem - czerwony tekst informujący o temperaturze powietrza i wody, ale nie zwracałem na niego specjalnej uwagi.
- Teeem...pee...ra...tuura poo...wiee...trza - czytałem w miarę pojawiania się liter - 13 st., Teeem...pee...ra...tuura wooo...dy 25 st. - nie wierzyłem własnym oczom i głosowi.
- No, właśnie! - Znajomy mi mówił, że we wrześniu jest tam najcieplejsza woda w całym roku.
W życiu bym nie przypuszczał, że dowiem się o tym od Szybkiego Stolarza. Bo gdzie Rzym, a gdzie Krym.
"Dzięki" Szybkiemu Stolarzowi wyczytałem, że dawniejsze powiedzenie brzmiało Gdzie Rzym, gdzie Krym, Gdzie Karczmy Babińskie? (Wincenty Pol). Przy czym Rzym nie jest tutaj nazwą stolicy Włoch, lecz nazwą karczmy - tej samej, w której to Mefistofeles miał się upomnieć o duszę Twardowskiego. Karczma ta leżała na szlaku wiodącym na Krym. Czterdzieści wiorst od niej stały niegdyś trzy karczmy babińskie.
A tyle razy byliśmy w Pucku.
PIĄTEK (11.09)
No i dzisiaj, dla poprawy samopoczucia, wstałem o 07.00.
Wczoraj, albo jeszcze w środę, zaplanowaliśmy jeden wyjazd do Juraty. Pociągiem na Hel. Miało to być dzisiaj. Ale dzisiaj stwierdziliśmy, że nie pojedziemy. Z tego "bezruchu" napucusiowaliśmy się Pucusiem na maksa. W końcu nie byliśmy tutaj ponad rok i trzy miesiące. Wszystko nam się ułożyło. Pogoda była idealna - ciepło, czasami wiał mocniejszy morski wiaterek, a gdy padało, to może ze dwa razy i to w nocy. Rankami zawsze wprost w nasze okna świeciło słońce.
Udało się nam też z Bertą. Śmialiśmy się, że jest to kolejne stworzenie, które "łyknęło" puckową atmosferę. Wyraźnie się ożywiła i, np. dawała nam znaki, że chętnie by wyszła na spacer. Wcześniej tego typu forma aktywności nie wchodziła w rachubę. A a nim wyraźnie czuła swobodę i morską atmosferę tworząc jednocześnie z nami stado. O wyhasaniu się z psami nie wspominam. A jeden pobyt z nią Na Molo wystarczył, by z powrotem do niego "wrócić". Dzisiaj byliśmy ostatni raz, bez niej, tym razem na zylcu (rodzaj galarety po kaszubsku), Żona z pstrąga, ja z wieprzowiny. Było już, jak za "starych, dobrych czasów".
Z Na Molo się pożegnaliśmy, by po południu zrobić to samo z Pod Złotym Lwem. Jadłem oczywiście dokładnie to samo, co dwa dni wcześniej, ale Żona już nie.
- Żeby była jasność - uważała, że trzeba wyjaśnić i zaznaczyć widząc mój pytający wzrok - małże mi wcale "nie obrzydły", nadal mi bardzo smakują, ale chciałabym spróbować czegoś innego.
Zamówiła więc dwie przystawki, jedną na zimno - tatar z łososia, drugą na gorąco - krewetki w sosie czosnkowo-masełkowym. Ale w deserze oboje wprowadziliśmy "zmianę". Każde z nas zamówiło oddzielną, własną porcję Złotego Lwa. Jak się żegnać, to się żegnać.
Wieczorem we troje byliśmy ostatni raz na Dzikim Zachodzie. Kiedy będziemy w Pucku następnym razem, tego nie wiemy, ale mamy w tym względzie pewne przemyślenia. Żeby nie było za bardzo smutno, trzeba było wyznaczyć sobie jakąś czasową perspektywę.
SOBOTA (12.09)
No i dzisiaj rano, kierowany jakimś impulsem, spojrzałem w Internecie na szkolne plany zajęć.
Zobaczyłem, który rok jakie ma dzisiaj zajęcia i jakoś tak to dobrze mi zrobiło. Tak zwyczajnie, bez żalu i smutku.
To był nasz ostatni poranek w Pucku. Wracaliśmy do domu, ale nie od razu. Postanowiliśmy podzielić sobie podróż na dwie części, stąd jeden nocleg w Dworku Mysinku pomiędzy Pelplinem a Starogardem Gdańskim. A dlaczego tam?
Dwa lata temu, jak byliśmy w tych terenach na jednym z naszych "polskich" wyjazdów, na parę godzin wpadliśmy do Gniewu (sprawdziłem - obie formy do Gniewu i do Gniewa są poprawne, ale mieszkańcy używają tej pierwszej). Miasteczko nad Wisłą, ze swoim krzyżackim zamkiem, bardzo nam się podobało, ale wtedy cały Rynek i okolice były rozkopane, więc stwierdziliśmy, że spróbujemy przyjechać za dwa lata. I się udało.
Gniew jest mały (niecałe 6,5 tys. mieszkańców, więc nadaje się do dowcipu o Mośku i Salci Wielkie mi miasto...), po rewitalizacji jeszcze bardziej urokliwy. Posiada świetne logo - napis Opanuj Gniew na tle zarysów zamku.
NIEDZIELA (13.09)
No i Opanuj Gniew bardzo nam pomógł.
Gdy wróciliśmy do domu i zobaczyliśmy to, co zobaczyliśmy, czyli świetny zaczyn do kłótni, sformułowanie Opanuj gniew albo Opanowałem gniew bardzo szybko rozładowało napiętą atmosferę, a potem nas rozbawiało.
A o co poszło?
Połowa dolnej części Domu Dziwa, ta w której jeszcze jakiś czas mieliśmy przebywać, czyli "na bieżąco" żyć i spać, była w kurzu. A miała nie być. Miała być tylko ta druga, gdzie pod naszą nieobecność Bas z Barytonem pospołu z Dziwnym Hydraulikiem harcowali używając ciężkiego sprzętu do burzenia ścian i do rycia w pozostałych. Co z tego, że drzwi odgradzające jedną część od drugiej były szczelnie oklejone? Kurz to taka franca, że przenika. Więc przeniknął, a potem osiadł na stołach, krzesłach, pościeli i całej prymitywnej, cygańskiej garderobie.
Na tym tle, a właściwie na metodologii, czyli sposobie podejścia do kurzu, o mało nie wybuchła awantura, ale właśnie przez ten Opanuj gniew nie osiągnęła apogeum i rozeszła się bardzo szybko po kościach. Kto co mówił, naprawdę nie pamiętam (zmęczenie podróżą, stres i "opadnięcie rąk" na widok kurzu, czekający mnie wyjazd na dwa dni do Metropolii), ale pamiętam, że Żona miała rację. Ostatecznie rozbroiłem ją jednym strzałem w powietrze mówiąc, że jutro nie pojadę, wszystko przesunę o jeden dzień i że spokojnie będziemy mieć czas, aby sytuację opanować.
Żona rozpuściła się z wrażenia, jak masełko. Jeszcze parę miesięcy temu taka moja postawa byłaby nie do pomyślenia.
To najpierw spokojnie zamontowałem deskę sedesową. Trochę mi zeszło, bo po jej zamontowaniu zorientowałem się, że nie założyłem takich ozdobnych gówienek maskujących mocowanie. Usiłowałem deskę z powrotem "oderwać" od sedesu, a nawet bezpośrednio na chama oderwać, skoro żadne inteligentne sposoby nie pomagały i czułem, jak unoszę ciężki sedes, kamionkowy, do góry, ale na szczęście w porę się opamiętałem i po długim namyśle No, przecież to niemożliwe, żeby nie można było, ot tak, zwyczajnie zdemontować...wyczaiłem prosty mechanizm, taki, który za naciśnięciem guziczka, "uwalniał" ją od sedesu, czyli że z tym myśleniem miałem rację. Na szczęście Bas z Barytonem podłączyli go nam na górze, w łazience, w przyszłej "gościnnej" części, na razie prowizorycznie, więc szkód specjalnych nie narobiłem.
Podłączyli nam również pękniętą umywalkę w komplecie z szafką z dolnej łazienki, za to na stałe, porządnie, elektryczny bojler i prysznic. Pławiłem się z rozkoszy stojąc w obszernej kabinie zaprojektowanej i wykonanej z luksferów (jak w Naszej Wsi) pod strugami ciepłej wody i nie mogłem się nadziwić, że z kranu również leci ciepła. Na dodatek wszystko działało. Po czterech i pół miesiącach od pierwszego gwizdu gumówki i skrzypienia "zatwardziałego" gwoździa wyrywanego brechą.
Nic więc dziwnego, że nie przeszkadzał mi zakurzony stół "tam na dole". Łokciem starłem jego połowę, żeby móc położyć Mój Święty Segregator, który za chwilę, gdy wezmę całkowity rozbrat ze Szkołą, straci wszelkie znamiona świętości. I gdy kładłem się spać, nie przeszkadzała mi kurzowa omasta. Spałem jak zabity. Ale w nocy siku poszedłem na dwór. Parter, a raczej przyziemie, ciepło, cykanie świerszczy, choć to połowa września, w górze Wielki Wóz. I ten ogarniający ciało i umysł atawizm. Opłacało mi się iść na górę pokonując ileś drzwi i innych cywilizacyjnych wymysłów? I żeby na dodatek płacić za wodę i ścieki? Owszem, gdybym się jednak wybrał na górę, mógłbym zaoszczędzić i spłukiwać, np. co drugi raz, czyli w nocy nie i dopiero rano, jak "się nazbiera", ale ten sposób odpada od czasu, kiedy pewnego razu Żona w nietypowy dla siebie sposób rano poszła pierwsza do łazienki i odkryła ten zbrodniczy proceder głośno dając wyraz swojemu oburzeniu. Więc zaprzestałem, ale i tak Żona, po tamtym ciężkim wstrząsie, do tej pory rano bardzo ostrożnie podnosi deskę i podejrzliwie ogląda wnętrze.
PONIEDZIAŁEK (14.09)
No i dzisiaj od rana mieliśmy Armagedon.
Taki, jak lubię. Walka sił Dobra ze Złem. Nie wiadomo było, co było Złem, a co Dobrem, ale najważniejsze, że były cztery ekipy, a nawet cztery i pół. Bas z Barytonem, Prąd Nie Woda, Dziwny Hydraulik, Ciu Ciu i zięć Barytona, który robił za tę 1/2 i zrywał wokół Domu Dziwa "piękne" polbrukowe kostki, których musieliśmy się pozbyć jako elementu nieprzystającego do naszej wizji.
Każda ekipa "wydawała" swoje dźwięki - pracowały różnego rodzaju bruzdownice, gumówki i mieszadła. Na tym tle zwykły, miarowy stukot młotka wykuwającego z piasku polbruk jawił się niezwykle kojąco.
Ale i tak staraliśmy się odpocząć chociaż na chwilę. Pretekstem stał się zakup pralki. Ta dotychczasowa, Bosch, kilkuletnia, owszem prała, ale przez ostatnie miesiące wymagała dodatkowej infrastruktury w postaci pomieszczenia z centralną kratką ściekową. Gdy pobierała wodę, jej część w dziwny sposób oddawała, za przeproszeniem, spod siebie, co powodowało, że do kratki lał się taki brejowaty strumyk. Za "pierwszym" pobytem Dziwny Hydraulik "odkrył", że gumowy płaszcz wokół bębna jest pęknięty i że koszt usunięcia tej awarii, jeśli to w ogóle będzie możliwe, będzie bliski zakupowi nowej. Czy muszę dodawać, że pralka nie była już na gwarancji?
Nam taki system pracy pralki specjalnie nie przeszkadzał, chociaż zużywała ona więcej wody, a co za tym idzie produkowała więcej bardzo drogich ścieków, ale ten model pracy w nowej, górnej i w ogóle w żadnej łazience "otrzymanej" po remontach odpadał.
Pędem pojechaliśmy do Powiatu. U naszego pana (wcześniej dostarczył nam lodówkę i zmywarkę; nie mówię o jeszcze wcześniejszych dostawach do Naszej Wsi) do wyboru, z takich nowoczesnych i nadających się, były po jednym egzemplarzu Boscha i Samsunga. Żona, niepomna pękniętego gumowego płaszcza w poprzednim Boschu, przez chwilę się przy nim upierała, ale ostatecznie zgodnie kupiliśmy Samsunga.
Gwałt z pralką, jak się okazało, był zupełnie niepotrzebny. Dziwny Hydraulik spokojnie, czyli w swoim stylu, oznajmił, że żadnej pralki na górze na razie nie da się podłączyć, bo on najpierw na dole musi wszystko rozpiąć, żeby potem wszystko spiąć. Jest to zupełnie zrozumiałe. Na takiej samej zasadzie przebiega rozumowanie, np. Żeby wyjąć, trzeba włożyć.
Stąd całe popucusiowe pranie zapakowałem do jednego kartonu z zamiarem zabrania go do Metropolii.
Całe popołudnie nosiłem rzeczy zalegające na dole na górę. Żmudnie, step by step, nomen omen. Tej nocy Żona miała jako pierwsza (samotnie!) spać w przyszłym apartamencie dla gości, czyli w jakimś sensie miała przeprowadzić próbę generalną. Razem z Bertą, która wybrała sobie zaciszny kącik i chyba najchłodniejszy.
Z domu udało mi się uciec o 19.00. Gdy dojeżdżałem do Metropolii było już mocno ciemnawo.
Natychmiast nastawiłem jasne pranie wiedząc że czekają mnie jeszcze dwa. A potem kąpiel i pisanie, pisanie, pisanie. I pranie, i pranie, i pranie. Kończy się właśnie trzecie - ręczniki, ścierki, elementy pościeli.
Po takich dwóch dniach dzisiaj kończyłem pisać i publikowałem na "ostatnich nogach". A w zasadzie "na ostatnich praniach".
W tym tygodniu Bocian zadzwonił czternaście razy i wysłał dwa smsy, że dzwonił.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu. Nie mogę niestety, ku lekkiemu oburzeniu Żony, zaliczyć jej szczekania na Jowisza. Było to ewidentne odszczekiwanie, a więc zupełnie inna kategoria.
Godzina publikacji 23.57.