21.09. 2020 - pn
Mam 69 lat i 295 dni.
WTOREK (15.09)
No i dzisiaj był najzwyklejszy dzień w Metropolii.
W Szkole stwierdziłem z pewną zadumą:
- Wie pani, właśnie do mnie dotarło, że chodzę koło tych pierwszoroczniaków i w ogóle ich nie znam. - Są obcy.
- A oni nie znają pana. - Najlepsza Sekretarka w UE również kiwała głową w zadumie.
Tak to się porobiło po 26. latach.
Po "pracy" spokojnie zrobiłem zakupy i mogłem się ogarniać w Nie Naszym Mieszkaniu. Ale ogarniać nie było czego. Spokojnie zrobiłem sobie obiad - bezglutenowy makaron z kurkumą oblany zagęszczonym przecierem pomidorowym podgrzanym na gęsim smalcu i doprawiony oliwą i tabasco. Do tego obowiązkowo jedna lampka czerwonego wytrawnego wina.
Zrobiłem zdjęcie zestawu i wysłałem Synowi w rewanżu za jego informacje. Otóż od czasu mojej ostatniej wizyty (ponad tydzień) nie je słodyczy, żadnego chleba (miał poprzestać na odrzuceniu białego, ale się rozpędził i bardzo dobrze), kupił tabasco i powoli przyostrza jedzenie, a owoce je tylko do południa. Budujące.
W rozmowie przypomniałem mu, żeby ostatni posiłek jadł najpóźniej o 18.00 i żeby pomiędzy nie podżerał. Bardzo bym się cieszył, gdyby wytrwał i gdyby po miesiącu nastąpił leciutki spadek wagi. Ten trend by go niesamowicie zmotywował.
W ostatnim wpisie zapomniałem wspomnieć o Po Morzach Pływającym. To wspominam teraz, ale bez szczegółów, bo nic nie wiem. W ogóle się nie odezwał. Tak samo Hela. Czekamy na nią i nie chcemy się narzucać.
ŚRODA (16.09)
No i tak się złożyło, że miałem przez te dwa dni w nadmiarze Babcię Hamulcową.
Nie, żebym z tego powodu narzekał, zwłaszcza że byłem bez Berty, więc na "sympatyczne" poplątanie się smyczy na schodach nie było szans. Co tylko wychodziłem z bloku, albo doń wchodziłem, trafiałem na nią. A z Babcią Hamulcową nie da się nie porozmawiać, a nawet porozmawiać wypada.
- A co to, bez pieska? - zagadałem pierwszy raz, gdy akurat wczoraj rano wychodziła.
- Idę na rehabilitację. - odpowiedziała z uśmiechem. Bo trzeba powiedzieć, że tak pogodnej osoby to na Naszym Osiedlu nie ma. Przy czym natychmiast stanęła, co u niej nietrudno, bo porusza się o kulach z prędkością jakiegoś jednego jej kroku na 3 sekundy. A gdy się zatrzymuje, kule, zgodnie z prawami fizyki, które ona i każdy z nas odbiera intuicyjnie, atawistycznie, ustawia pod dużym skosem względem ciała, żeby nie upaść i mieć solidną podporę. A że rzecz odbywała się tuż przy drzwiach wejściowych, więc dostęp do nich został natychmiast zablokowany i moje zatrzymanie zrobiło się całkiem naturalne. A przeskakiwać nad kulami było jakoś głupio. Więc kontynuowałem.
- A piesek to tak sam bez problemów zostaje w domu?
- A wie pan, jaka to cholera? - znowu się uśmiechnęła. - Jak był młodszy, bo teraz to starowinka, 14 lat - spojrzała na mnie nagle zatroskana - to w życiu nie chciał zostać sam. - Nieźle dawał popalić sąsiadom. - A teraz tylko obserwuje, co robię. - Jak widzi, że zaczynam się krzątać do wyjścia, ale specjalnie się nie przebieram, to oznacza że idę do sklepu, czyli za chwile wrócę, więc patrzy spokojnie. - Ale wystarczy, że tylko otworzę drzwi do szafy z ciuchami. - Ooo!.. - To oznacza, że zniknę na dłużej i natychmiast zaczyna popiskiwać, bo to mu się kompletnie nie podoba. - Policjant w domu! - dodała ze śmiechem widząc, że się ubawiłem.
A dzisiaj, gdy wróciłem ze Szkoły, znowu się na nią natknąłem, jak wychodziła z bloku.
- Na rehabilitację? - zapytałem widząc, że nie ma pieska.
- Tak, dzisiaj drugi raz. - Mówię panu, po wczorajszym jestem cała obolała.
- Dzisiaj powinno być już lepiej. - pocieszyłem ją i sprytnie przecisnąłem się do wejścia między kulami i żywopłotem grodzącym mały trawniczek przed bramą i zniknąłem w budynku życząc powodzenia. Specjalnie nie zapytałem, co rehabilituje, bo się spieszyłem, a wiem, że z chęcią wszystko by mi ze szczegółami opowiedziała. Przy następnych spotkaniach muszę uważać, żeby nie zadawać tego pytania, bo właśnie od nich może powiać zgrozą.
W Nie Naszym Mieszkaniu ogarniałem wszystko przed powrotem do Wakacyjnej Wsi.
Spakowałem trzy prania szczegółowo przeszukując każdy zakątek mieszkania, żeby niczego nie przeoczyć, bo wszystko w nim - suszarka w łazience, co oczywiste, kaloryfery, klamki od drzwi, klapa od pralki, drabina, wieszak w przedpokoju, krzesła, kartony, wisząca lampa w pokoju i inne zmyślne elementy mieszkania i jego wyposażenie mające jakiś haczyk, wystający element, kant czy nadającą się powierzchnię były poobwieszane koszulami, spodniami, majtkami, skarpetami, sukienkami, bluzkami, ręcznikami, ścierkami i bóg wie, czym jeszcze. To wszystko przez dwa dni rotowałem, bo tak gęsto mokre pranie wszędzie było poupychane, że bez obracania na drugą stronę mogło zamiast wyschnąć skisnąć i się zaśmierdnąć, a na to Żona jest szczególnie uczulona, więc z jej ciuchami obchodziłem się szczególnie, jak ze zgniłym jajem, nomen omen. Bo mnie to ganc pomada. Założy się trochę zaśmierdnięte, za chwilę zmysł węchu się przyzwyczai, poza tym i tak wszystko przesiąknie swojskim zapachem ciała, a ponadto w Wakacyjnej Wsi wiatr przewieje i po krzyku.
Potem zabrałem się za standardowe pakowanie, wyrzucenie śmieci, zmywanie, zakręcenie wody i gazu i kilkukrotne wracanie w te same miejsca, jak w Dniu Świra, by "sprawdzić", czy abym czegoś nie przeoczył lub zapomniał. Na wszystkim zeszło mi jakieś pół godziny.
Ledwo za pierwszymi światłami skręciłem w lewo i "wbiłem się" w główną arterię Naszego Osiedla, po przejechaniu od Nie Naszego Mieszkania gdzieś z 300 m utknąłem w korku. Oba pasy były zakorkowane i nie umiałem sobie wytłumaczyć dlaczego, bo tam nigdy korków nie ma, a i pora dnia była typowo niekorkowa. Poza tym na drugiej nitce samochody śmigały w przeciwną stronę po dwóch pasach, że aż miło było patrzeć i zazdrość zżerała. Z oddali ujrzałem, że światła na przejściu dla pieszych zmieniały się wielokrotnie z czerwonego na zielone i analogicznie odwrotnie, a ci debile, kierowcy, jak stali, tak stali i nic się nie ruszało. Już miałem zacząć szpetnie kląć, gdy w tym momencie jakimś cudem zza aut zobaczyłem, że z przejścia dla pieszych wchodzi na chodnik Babcia Hamulcowa. A za chwilę kawalkada aut ruszyła.
Chyba pierwszy raz w życiu korek samochodowy mnie prawie wcale nie zirytował. Nawet wzruszył.
Z tego zdarzenia wyciągnąłem prosty wniosek. Jeśli przed wyjazdem natknę się na Babcię Hamulcową i okaże się, że idzie na rehabilitację, to mam dwa wyjścia, ale oba na zasadzie Jam wpod, jak w tym dowcipie.
Przychodzi juhas do bacy i mówi:
- Baco, jam wpod.
- A to mas dwa wyjścia. - mówi baca. - Albo sie łozenis, albo sie nie łozenis. - Jak sie łozenis, toś wpod! - Jak sie nie łozenis, to mas dwa wyjścia. - Albo cie wezmo do wojska, albo cie nie wezmo.- Jak cie nie wezmo do wojska, toś wpod! - Jak cie wezmo , to mas dwa wyjścia. - Albo cie wezmo na wojenkę, albo cie nie wezmo. - Jak cie nie wezmo na wojenkę, toś wpod! - Jak cie wezmo na wojenkę, to mas dwa wyjścia. - Albo cie ubijo, albo cie nie ubijo. - Jak cie nie ubijo, toś wpod! - Jak cie ubijo, to mas dwa wyjścia. - Albo cie pochowajo w scyrym polu, albo pod sosenką. - Jak cie pochowajo w scyrym polu, toś wpod!- Jak cie pochowajo pod sosenką, to mas dwa wyjścia. - Albo cie zetno, albo cie nie zetno. - Jak cie nie zetno, toś wpod! - Jak cie zetno, to mas dwa wyjścia. - Albo cie pserobio na papier makulaturowy, albo na tualetowy. - Jak cie pserobio na papier makulaturowy, toś wpod!- Jak cie pserobio na papier tualetowy, to mas dwa wyjścia. - Albo cie bedo uzywać łot psodu, albo łot tyłu. - Jak cie bedo uzywać łot tyłu, toś wpod! - Jak cie bedo uzywać łot psodu, to tak jakbyś sie łozenił.
Bo albo rzucę wszystko i wyjadę na łeb, na szyję, żeby "wyprzedzić" Babcię Hamulcową na przejściu dla pieszych, albo spokojnie stracę dodatkowe pół godziny i przeczekam w Nie Naszym Mieszkaniu.
I tak źle, i tak niedobrze.
Pamiętam to spotkanie u Helowców. Hel z Artystą Malarzem snuli plany rzemieślniczej produkcji różnych soków według ich tajemnej receptury. Degustowaliśmy nawet jeden, z buraków, ze szklanych butelek, których kształt, jak również etykietę z logo opracował Artysta Malarz.
Ośmieleni napisaliśmy do Heli, a potem nawet umówiliśmy się na jutro na rozmowę telefoniczną i poczuliśmy dużą ulgę. Bo "jednak" jest wśród żywych.
Również dzisiaj smsem odezwał się Syn chwaląc się i potwierdzając "odkrycie Ameryki". Też chyba "przywołałem go do tablicy". Otóż w 1,5 tygodnia schudł 1,5 kg (Tato, takiej wagi to ja dawno nie miałem!). Całkowicie odstawił słodycze i pieczywo. To
nie dość że Syn się podbudował i dostał poweru (pałeru?) do dalszego
chudnięcia, to i ja bardzo się ucieszyłem i zbudowałem jego wynikami.
Gdy tylko wróciłem do Wakacyjnej Wsi, już mieliśmy na głowie Szybkiego Stolarza.
- Akurat wszystkie ekipy wyjechały. - oznajmiła Żona otwierając mi bramę.
Nie było nam jednak dane zakosztować chwili ciszy i błogiego spokoju, bo Szybki Stolarz szybko wprowadził wir swoich spraw. Ale zdaje się, że go już rozszyfrowaliśmy. Podnosząc głos potrafiłem brutalnie przerwać jego nieprzerwany słowotok, którym forsował swój pomysł lub zamiar, przy czym musiałem to zrobić dwa razy, bo za pierwszym nie reagował.
- Aha, to tak państwo chcecie... - tu następował ułamek sekundy jego zacukania, kiedy usłyszawszy mój wrzask, docierało do niego, że chcielibyśmy wprowadzić korektę do jego pomysłu albo w ogóle się z nim nie zgodzić.
I niezrażony "leciał" dalej, ale już nowym lub zmodyfikowanym torem.
- Aha, to dobrze, to możemy to zrobić tak...
Kolejny mój wrzask wybijał go znowu na ułamek sekundy z jego szybkości.
- Aha, to tak państwo chcecie...
Generalnie bardzo pozytywnie się do niego nastawiliśmy i wzbudził nasze zaufanie. Zwłaszcza że, gdy wyciągaliśmy jakiś problem realizacyjno-organizacyjny, od razu tłumaczył nam, jak się go rozwiąże.
- Główne prace wykonam u siebie, ale resztę będę robił tutaj, na miejscu, bo rozmiary blatów i zabudowy szafy wyjdą wynikowo.
- To znaczy, chce pan powiedzieć, że będzie pan ciął i przycinał tutaj?! - i powiodłem wzrokiem po świeżutko pomalowanych pomieszczeniach.
- Proszę pana - wyrzucił z siebie z prędkością karabinu maszynowego - mam taką maszynę, że tu nie śmie osiąść żaden pyłek. - A muszę tak robić, bo rozmiary blatów i zabudowy szafy wyjdą wynikowo.
Nawet ja zrozumiałem, że w trakcie prac mogą wyskoczyć (a według jednego z praw Murphy'ego Jeśli mogą wyskoczyć, to na pewno wyskoczą) jakieś rozmiarowe niespodzianki i musiałem przyjąć do wiadomości, że lepiej będzie, gdy rozmiary wyjdą wynikowo.
Podpisaliśmy umowę, realizacja prac rozpocznie się 25. października. A z tym pyłem to zobaczymy.
A potem przypadkowo "przeszliśmy" do spraw prywatnych.
W trakcie spotkania Szybki Stolarz ciągle narzekał na ból w prawym łokciu Bo wczoraj szarpnąłem pralkę, żeby ją przesunąć i taka gula mi wyskoczyła.
Siedzieliśmy już na zewnątrz na tarasie.
- To dam panu taki płyn w aerozolu, na pewno pomoże. - zaoferowała Żona.
Wiedziałem o czym mówi. To ten Wojskowy Płyn, rzeczywiście świetny, który mi pomógł w kilku boleściach, o których już dawno zapomniałem. Dołączyłem się do przekonywania Szybkiego Stolarza, który zupełnie nie dawał się przekonywać jakby nie słysząc naszej propozycji i wyliczał szybko Czego to ja już nie wziąłem: ibuprom, ketoprofen, paracetamol, voltaren, apap, ketonal, traumon, nurofen, ibuprofen dając nam do zrozumienia, że co my tam możemy z naszą propozycją, skoro "nic" nie pomaga.
Być może nie wymienił aż takiej ilości, ale przy moim cytowaniu pozwoliłem sobie na lekkie "farmaceutyczne" rozpasanie, żeby chociażby samemu sobie unaocznić farmaceutyczną zgrozę i bezlik tego świństwa. To, co wymieniłem, stanowi kroplę w morzu jej oferty.
Niezrażeni jego oporem i wiarą w siłę farmacji zaczęliśmy nad nim "pracować".
- Dam panu w prezencie. - zaproponowała Żona, a ja zacząłem mu wymieniać, na co mi pomogło i jak ma tego używać.
- Tylko niech pan weźmie kilka razy, bo najpierw będzie działać przeciwbólowo, ażeby leczniczo, to trzeba powtarzać i nie zaprzestawać, jak ból ustąpi. - dodała Żona.
Coś chyba do niego zaczęło docierać, bo dało się wyczuć, że jego opór zelżał. Do tego stopnia, że za chwilę się przyznał, że litrami pije Coca-Colę.
- Bo mam wtedy taki power przy pracy. - wyjaśnił ze śmiechem, ale chyba jednak z jednoczesnym lekkim zażenowaniem zdając sobie sprawę, jak głupio robi. Zwłaszcza przy jego cukrzycy.
No i o czym tu mówić?! Mechanizm widoczny gołym okiem. Wystarczy odrobina oleju w głowie i połączenie prostych faktów. Coca-Cola swoją natrętną i wszech obecną reklamą oraz wszech obecnością "pierze" mózgi, przyzwyczaja do cukru i danego bezmózgowca od niego uzależnia, a potem do akcji wkraczają firmy farmaceutyczne ze swoją natrętną i wszech obecną reklamą oraz wszech obecnością i, wsparte medycznym "guru", robią swoje.
Jedna sitwa, ale trzeba przyznać, że system działa bez zarzutu. A nawet lepiej, skoro klientów można liczyć w setki milionów, a może w miliardy.
W tej sytuacji o sposobie żywienia i papierosach Szybkiemu Stolarzowi nawet nie wspominaliśmy.
Przy okazji przypomniałem sobie Czarną Palącą i "jej" Pepsi-Colę (jeden pies) i papierosy (analogicznie i nawet tym razem "nie odwrotnie").
Jak Szybki Stolarz wyjechał, zabraliśmy się za życie. Na schodach, na półpiętrze, Żona zrobiła na grillu szakszukę. Ona siedziała na stopniu, ja na taborecie. Z góry mieliśmy widok budowlanej rozpierdziuchy, ale również zabudowania Wakacyjnej Wsi, drogę, a za nią Gruszeczkowy Las. Wprost pioniersko i romantycznie.
A potem poszliśmy spać w "nowym" mieszkaniu. Dla mnie to była pierwsza noc, dla Żony trzecia.
Oswajamy je codziennością życia i w ten sposób będziemy wiedzieć, jak w przyszłości będzie się w nim mieszkać naszym gościom.
CZWARTEK (17.09)
No i dzisiaj rano mogliśmy wreszcie porozmawiać z Helą.
Zadzwoniliśmy do niej do pracy. Było super znów ją usłyszeć.
Hela pobyt w pracy znosi fatalnie, mówiąc prosto, pracuje jej się źle. Nie może się skoncentrować na sprawach służbowych, bo nie wiedzieć kiedy, myśli biegną w wiadomą stronę. Wszyscy są dla niej serdeczni, ciepli i wyrozumiali, ale jednak nie może sobie poradzić ze służbowymi obowiązkami. A ma taki charakter, że z tego powodu dodatkowo cierpi, bo jest uczciwa i nie umie, nawet gdyby dała radę, symulować pracę. W związku z tym myśli o wzięciu jakiegoś urlopu, żeby przynajmniej w tym względzie jakoś dojść do siebie.
Drugą dużą sprawą, która ją psychicznie wyniszcza, jest mnogość wszelkich spraw koniecznych do załatwienia lub zamknięcia, a które pozostały lub powstały po śmierci Grzegorza. Najgłówniejszą są sprawy spadkowe. Grzegorz napisał testament (nie zdążył potwierdzić notarialnie), stosunki Heli z jego pierwszą żoną są dobre, z jego dwoma synami bardzo dobre, ale wiadomo, co to oznacza spotkać się u notariusza, rozmawiać o swoim zmarłym mężu, negocjować i ustalać.
Ponadto firma leasingowa będzie musiała zabrać dwa auta służbowe i w ten sposób robi się problem z dojazdami do pracy z HeloWsi do Metropolii. Pozostaje również wiele spraw do zamknięcia w firmie, którą Grzegorz prowadził, no i życie codzienne, które wydaje się w tym wszystkim z jednej strony najprostsze, a z drugiej najtrudniejsze.
Wiemy jednak, że Hela z tym wszystkim sobie poradzi, bo to twarda sztuka.
Po śniadaniu pojechaliśmy do Powiatu. Stwierdziliśmy, że idiotycznie jest mieszkać w mieszkaniu bez klamek u drzwi, zwłaszcza że nie jest to droga inwestycja biorąc dodatkowo pod uwagę fakt, że zamontuję je z prawdziwą przyjemnością sam. Uparłem się też, że sam zrobię półkę na czapki, szaliki, kurtki, itp. oraz zamocuję zmyślny, bo dwufunkcyjny drążek, wszystko za taką ścianką wymyśloną przez Żonę. Drążek miałby pełnić funkcję drążka szafowego, na wieszaki, a jednocześnie dawać drugi, istotny punkt zaparcia dla tej dość rachitycznej ścianki.
Żona zaakceptowała montaż klamek przeze mnie, ale już przy półce i drążku się zaparła i długo musiałem ją przekonywać.
- Zgadzam się tylko ze względu na ciebie, bo się uparłeś. - Normalnie to bym wszystko zamówiła w Internecie i sprawę uprościła. Moim zdaniem tylko by skomplikowała, bo zaraz by się zaczęło - nie te rozmiary, odległe terminy dostawy, dziwne konstrukcje, itp. A ja zrobię po swojemu, na wymiar i bez wodotrysków.
W domu natychmiast zabrałem się za klamki. Montowałbym je "z prawdziwą przyjemnością", gdyby drzwi były drewniane. Ale nie były i odmawiały swoją twardością wkręcenia załączonym wkrętom, badziewnym, bo tępym, o malutkim gwincie i główce wielkości szpilki. Mordowałem się klnąc i udało mi się zamontować raptem jedną parę. Dalej się nie dało, bo na 17.00 umówiliśmy się z Sąsiadem Muzykiem na wizytę u niego.
- Dziękuję bardzo, że Sąsiad zadzwonił. - zaczął w swoim stylu.
Dziękować komuś za cokolwiek to normalna rzecz przyjęta w cywilizowanym, kulturalnym świecie. I używanie przepraszam również. Ale on to robi tak często, dziękuje i przeprasza za wszystko, że uczynił z tego swój rozpoznawalny styl.
- A dziękuję bardzo, że ktoś chce odwiedzić biednego, starego (dwa lata starszy ode mnie), samotnego człowieka. - To zapraszam i już szykuję stół. - Brama otwarta! - zareagował w swoim stylu, gdy usłyszał, że się do niego wybieramy z powodu wczorajszej fasolki.
Wczoraj przyniósł z własnego ogródka naręcze świeżutkiej fasolki w strąkach, którą Żona ugotowała al dente, przyprawiła solą, czosnkiem i oliwą. Palce lizać.
- Przepraszam bardzo, czy jest ktoś w domu? - zadzwonił do mnie. - Bo mam przesyłkę.
Więc go poinformowałem, że jest Żona, a ja siedzę w Metropolii.
- A to przepraszam bardzo, że przeszkadzam. - A pies mnie nie zje?
Gruba Berta? - pomyślałem, a trwało to dosyć długo, bo nie mogłem jej w żaden sposób skojarzyć z tą psią, naturalną czynnością.
Wzięliśmy ze sobą cztery Pilsnery Urquelle, jednego dużego cydra i się stawiliśmy.
- O, dziękuję bardzo, że przyniósł pan piwo. - usłyszałem oczywiście.
Sąsiad Muzyk "planował" spotkanie na dworze, ale stwierdził, że będzie za zimno. Stąd całe spotkanie przesiedzieliśmy w domu i przy Pilsnerach Urquellach obgadaliśmy wszystko, co się dało. Czyli remonty, koszty ogrzewania, fotowoltaikę, którą właśnie założył, uprawy roślin, różne ciekawostki z jego i naszego życia, zwłaszcza te z komuny i inne takie. Ale już nie dało się specjalnie poplotkować o sąsiadach. Tu w żelazny sposób był konsekwentny.
- Aaa, ... mieszkacie tutaj, to się dowiecie, na pewno wam powiedzą. - I o Pozytywnej Maryi i o Gruzinie, i o mnie także. - Wszystko powiedzą.
Na nasze dociekania i próby wyciągnięcia czegokolwiek usłyszeliśmy.
- Ooo, o Pozytywnej Maryi to by można napisać książkę albo nakręcić film. - Wszystkiego się dowiecie. - Wszystko wam powiedzą.
I tyle.
W tym względzie, ale praktycznie we wszystkim przypomina nam "naszego" profesora, Pół Polaka Pół Francuza (dzwonił ostatnio kilkakrotnie z Luksemburga, gdzie przebywa). Nie dość, że ma podobną posturę i wygląd, pichci w niestandardowy sposób, pije, to ma podobne poczucie humoru, sarkastyczny sposób bycia, podobny charakter wysławiania się z licznymi niedomówieniami, w których chyba w nieuświadomiony sposób liczy na inteligencję odbiorcy i niewyjawiania pewnych spraw, niekoniecznie i nie zawsze dotyczących wyłącznie ludzi na zasadzie Nie wiecie, to trudno, to wasz problem, to się nie dowiecie, bo o czym tu gadać... No i wszystko wie, a jeśli nie wie, to i tak wie lepiej.
Żona od samego początku przydzieliła go do tej grupy typów ludzkich Pół Polako-Pół Francuskich.
Słowem - Sąsiad Muzyk bardzo nam odpowiada.
Oczywiście za jakiś czas, w sposób naturalny, głównym tematem stała się sprawa sposobu żywienia i ona już do końca zdominowała spotkanie. I tu trafiła kosa na kamień. Wszelkie oczywistości i standardy wypowiadane przez Sąsiada Muzyka spotykały się z żelazną logiką i argumentacją Żony. Jego argumenty lub pseudo argumenty odbijały się od niej niczym od ściany.
- Bo naprawdę NIE MUSI pan tyle ważyć! - twierdziła, gdy on się upierał, że jest już za stary i nic już nic nie da, słowem, że musi. - I łykać tyle piguł!
- Ale ja sobie nie wyobrażam, żebym nie jadł chleba! - Sam go piekę! - spojrzał rozrzewniony gdzieś w głąb domu, chyba tam, gdzie odbywa się jego uświęcony rytuał.
- Można! - Żona odpowiadała nieubłaganie. - Niech pan najpierw spróbuje...
W końcu stwierdził, że przyniesie nam coś specjalnego do jedzenia. Za chwilę pojawił się ze słoikiem fasoli, którą "sam zrobił". Podgrzał, rozdzielił i zaczęliśmy z ciekawością, a potem z apetytem wcinać.
- A do tego to by się przydała jakaś wódka... - rzuciłem, ot tak w przestrzeń.
Spojrzał na mnie badawczo, czy aby się nie wygłupiam, nie robię jaj i nie kpię, a w oczach miał jednocześnie nadzieję i ochotę. Coś jednak musiałem mieć sensownego w oczach, bo sygnał odebrał właściwie. Zerwał się zza stołu ze słowami To ja zaraz coś przyniosę i za chwilę pojawił się z butelką i alkoholomierzem. Jako chemikowi nie trzeba było mi nic mówić. Zmierzyłem dwukrotnie - 96%.
Spojrzałem z podziwem i pytająco. To przyniósł do tego wodę i sok. Co jakiś czas polewał uzupełniając płyn wodą i dolewając do kieliszków soku. Robił się z tego taki jeden, poręczny, a raczej doustny strzał a la wściekły pies, tylko że bez tabasco, ale i tak dawał nieźle.
Żona w tej zgrozie nie chciała brać udziału poprzestając konsekwentnie i mądrze na swoim cydrze.
Impreza od razu się rozkręciła. Nie mówię, że wcześniej wiało nudą i martwotą, ale jednak...
Żona dalej konsekwentnie wierciła Sąsiadowi Muzykowi "żywieniową", nomen omen, dziurę w brzuchu. Więc jak pokazywał nam swoją spiżarnię z różnymi własnymi wyrobami, w końcu nie wytrzymał i pękł.
- No dobra, kurwa! - Przestanę jeść pieczywo!
Na odchodnym dostaliśmy cztery słoiki - jeden tejże pysznej fasoli, dwa przecieru pomidorowego i jeden pikli ogórkowych, wszystkie z ogródka i własnej roboty.
- Dziękuję, że mnie odwiedziliście. - usłyszeliśmy na dobranoc.
Jeszcze przed wizytą u Sąsiada Muzyka zadzwonił Szybki Stolarz z szybką informacją, że płyn jest FENOMENALNY!
Oczywiście pamiętam, co 17 września 1939 roku zrobili nam Ruscy.
PIĄTEK (18.09)
No i rano, gdy się zbierałem z łóżka, Żona, mocno przytomna, od razu mnie zapytała Jak się czujesz?
A jak ja mam się czuć po bimbrze, bo dobrze wiedziałem, że jej o to chodzi? FENOMENALNIE, jak by powiedział Szybki Stolarz.
Jak wstała za jakiś czas, ponowiła pytanie. Mógłbym odpowiedzieć parafrazując obrazoburczo tytuł książki Na Zachodzie bez zmian (Im Westen nichts Neues) Ericha Marii Remarque'a , ale nadal powtórzyłem FENOMENALNIE.
Gdy zacząłem się męczyć z klamkami u drugich drzwi, Żona, wyraźnie już rozbudzona, stwierdziła, że "we wczorajszych" jedna z rozet umocowana jest krzywo. Nawet na tak prostym przykładzie można przeprowadzić ciekawą, naukową analizę przewrotności losu i charakteru kobiety, tu w szczególności Żony.
Zawsze, jak coś robię, w sensie montuję, konstruuję, robię to na 200-300%, pod linijeczkę, na eins, zwei, drei. I nie mogę przejść do porządku dziennego, jeśli coś jest odrobinę krzywo i/lub nierówno.
- Zostaw to, proszę cię. - Przecież tego nie widać. - I czy to będzie komuś przeszkadzało?- zawsze wtedy powtarza mi Żona. - Przypomnę ci powiedzenie, którego tak często używasz, że lepsze jest wrogiem dobrego.
A tu, w przypadku nieszczęsnej rozety, rozminęliśmy się całkowicie w fazie. Owszem, wiedziałem, że jest zamontowana lekko krzywo, ale Czy to będzie komuś przeszkadzać? Nawet nie po cichu liczyłem, bo Żona takich rzeczy po prostu nie zauważa, że się zwyczajnie wywinę. A tu proszę, jednak widziała. I przeszkadzało.
To mnie natychmiast też i z robotą musiałem wrócić do "wczorajszych" drzwi usiłując żmudnie i długo od nowa wkręcić w innych miejscach badziewne wkręty do twardych drzwi. A jak już się z tym uporałem i "niczego nie było widać", mordowałem się z tym samym, ale w drzwiach łazienkowych, gdzie trzeba było wypoziomować i scentrować taki metalowy pręcik o kwadratowym przekroju, żeby można było drzwi zamknąć od wewnątrz pokrętłem. Jazda i słownictwo były niezłe.
Po południu wybraliśmy się do Sąsiadki Realistki i Sąsiada Filozofa. Po to, co zwykle. Specjalnie ustaliliśmy telefonicznie, że przyjedziemy po ich obiedzie (jedzą tak nazwany posiłek, jak Pan Bóg przykazał, o 13.00-13.30), żeby im nie przeszkadzać. I robimy tak ostatni raz. Bo brakowało nam w rozmowie Sąsiada Filozofa, który był udał się na poobiednią drzemkę i tyle go widzieli.
Wracaliśmy lekko zdegustowani jego nieobecnością.
Pod wieczór rozpocząłem pierwsze prace nad półką i wieszakiem. Tymi, nad którymi "się uparłem". Cięcie, malowanie i pozostawienie do schnięcia farby.
SOBOTA (19.09)
No i dzisiaj musieliśmy zaakceptować fakt, że "sobota nie będzie sobotą".
Wczoraj wieczorem wzdychaliśmy, że dzisiaj rano, mimo że to sobota, przyjedzie Prąd Nie Woda.
Jak usłyszałem obce oznaki życia, zszedłem na dół. Prąd Nie Woda przyjechał z pomocnikiem.
Zapowiadało się nieźle, bo mieli wykonywać same ciche roboty. Ale na nieszczęście, a w sumie na wielkie szczęście, Prąd Nie Woda chciał omówić sprawę i pokazać mi wcześniej założony kabel, najgłówniejszy z głównych, czyli elektryczny capo di tutti capi, ten biegnący od głównej zewnętrznej skrzyni elektrycznej usytuowanej na ścianie budynku, do której nie ma dostępu zwykły śmiertelnik, w tym właściciel, do głównej skrzynki bezpiecznikowej w domu i do elektrycznego licznika.
Wprowadzenie takiego systemu, "zewnętrznego", wynika, jak przerażająca większość wszystkiego na tym świecie (policja, sądy, prawnicy, więzienia, ochrony, kamery i można by tak wymieniać w nieskończoność) z ułomności natury ludzkiej, a tu z potencjalnej i/lub rzeczywistej chęci kradzieży prądu. Skąd do tej skrzyni miał klucze Prąd Nie Woda, pozostaje jego tajemnicą, bo za cholerę nie chciał mi tego wyjawić.
Pomny słów Budowlańca Pamiętaj! Jeśli jakikolwiek elektryk chce na twoje zlecenie cokolwiek ci w domu lub wokół niego robić, nie pytaj i nie dociekaj, a robotę będziesz miał zrobioną dobrze i szybko.
Ta moja "pomność" wzięła się jeszcze z czasów Naszej Wsi, kiedy na początku wszelkich prac remontowych nie mogłem, jako inwestycyjny żółtodziób (byliśmy co prawda po remoncie Biszkopcika, ale tam zakres prac był znacznie mniejszy, a przez to wszystko było prostsze lub takim się wydawało, skoro się miało 20 lat mniej), wiedzieć i upierdliwie dociekałem. Ówczesny elektryk tak się wystraszył, że oznajmił, że on z tej roboty rezygnuje natychmiast i długo go błagałem, żeby wrócił i przekonywałem, że już więcej tak głupio nie będę dociekał. Efekt był taki, że potem, przez okres 14. lat, mogliśmy bezusterkowo korzystać z dobrodziejstw cywilizacyjnych, jakie daje prąd elektryczny.
W dolnej, starej łazience, "wykutej" do cna, tam gdzie mają być w nieokreślonej przyszłości dwie łazienki, jedna dla gości, druga dla nas, wszystko jak na górze, ujrzałem coś, co do tej pory nie mieści mi się w głowie i nigdy się nie pomieści, coś, co wprowadziło mnie najpierw w zdziwienie i niedowierzanie, potem w konsternację i osłupienie, by skończyć na niezłej irytacji i oburzeniu. Zwłaszcza, że pierwsze co powiedział Prąd Nie Woda, gdy się u nas pojawił kilka miesięcy temu, a co ja świetnie zapamiętałem, to właśnie, że "prąd nie woda".
Na wysokości około 60. cm od podłogi "biegł" sobie w pięknej bruździe elektryczny capo di tutti capi "przecinając" osiem(!) ciągów wodnych sporządzonych wcześniej przez dziwnego Hydraulika, które w przyszłości miały zasilać w wodę umywalki, sedesy, prysznice i bojlery. Prąd Nie Woda oczywiście starał mi się wytłumaczyć, że to nie ma znaczenia, bo tak rury wodne, jak i kabel są świetnie zaizolowane i że nic nie ma prawa się wydarzyć.
Tra la la!
- Proszę pana! - kompletnie zignorowałem jego tendencyjny i głupi wywód. - Nawet ja, kompletny laik i elektryczny ignorant, wiem, że jest to zrobione niezgodnie ze sztuką. - Proszę kabel przełożyć pod sufit.
Więcej nie dyskutował. Tak więc zafundowałem nam dzisiaj, w sobotę, rozkuwanie tego, co zostało wcześniej ułożone i zaklejone, i nowe bruzdowanie, czyli rycie w ścianach. Ale wolałem tak, niż potem życie tutaj z okropną "elektryczno-hydrauliczną" świadomością, która prędzej czy później doprowadziłaby mnie do rozstroju nerwowego. A co by było, gdyby się Żona zorientowała, że przepuściłem taką fuszerkę?!... Nawet nie chcę o tym myśleć.
Żona tego "niespodziewanego" łomotu w sobotę nie wytrzymała i uciekła z Grubą Bertą do lasu, a ja kontynuowałem prace nad półką i wieszakiem. A gdy zadzwonił Sąsiad Filozof, żeby pogadać (niech się wypcha!), cała nasza trójka znalazła azyl nad Stawem. Piszę wyraźnie "Stawem", bo właśnie dzisiaj Żona stwierdziła, że to już nie jest Wyrobisko, tylko z powrotem Staw.
- Nawet nie myślałam, że te gołe brzegi tak szybko zarosną. - patrzyła z podziwem. - Myślałam, że może w przyszłym roku...
Sąsiadowi Filozofowi powiedzieliśmy, co o tym myślimy i że to już ostatni raz. Od teraz będziemy przyjeżdżać przed ich obiadem. Kompletnie niezrażony kontynuował rozmowę trzymając się przewodniego motywu, dla którego zadzwonił i który chciał obgadać.
Mimo Prądu Nie Wody sobotę uważam za sympatyczną i niemęczącą. Udało mi się zrobić mnóstwo "cichych", nieinwazyjnych dupereli, a Żona miała podwójną satysfakcję z górnej wiejskiej kuchni. Po pierwsze obroniła ją przed moimi wcześniejszymi zakusami, aby ją zburzyć (Dwie wiejskie kuchnie w domu to gruba przesada!), a po drugie dzisiaj po raz pierwszy w niej napaliła i przygotowała pyszny obiad. Teraz, po takim obiedzie, za tę kuchnię dałbym się pokroić, a dodatkowo odkryłem, że świetnie grzeje całą swoją powierzchnią i mocno rozgrzewa komin, który również oddaje ciepło. I ja takie cacko chciałem wyburzyć. To woła o pomstę do nieba.
Wieczorem, w łóżku, wróciłem do Kopalińskiego. Po wielu dniach, a może nawet kilku tygodniach. Powoli kończę J.
NIEDZIELA (20.09)
No i dzisiaj były pełne podstawy, aby "zrobić kulturę".
Przez te kilka dni, od czasu gdy się sprowadziliśmy na górę, "do gości", żyliśmy na kartonach, walizkach i w ogólnym rozgardiaszu. Co prawda wszystkie pomieszczenia wcześniej odkurzyłem i starłem "na mokro", a każdą wnoszoną z dołu rzecz dokładnie wytarłem z kurzu, ale mieszkanie przypominało jedną wielką graciarnię. Więc dzisiaj się za nie zabrałem ostatecznie. Nie dość, że wszystko ponownie odkurzyłem i powycierałem, to każda rzecz znalazła swoje sensowne miejsce i od razu zrobiło się jaśniej i przestronniej. Stąd przyjemniej było zrobić kulturę, bo wcześniejsze usiłowania nikły w ogólnym bałaganie.
Przeważnie robi ją Żona, bo wstaje później, ale tak czy owak pytanie Zrobiłaś/zrobiłeś kulturę? weszło na trwałe do naszych małżeńsko-rodzinnych powiedzeń.
A wszystko dzięki Koledze Inżynierowi. Na jakimś spotkaniu, wieki temu, stwierdziliśmy, że fajnie jest mieć oddzielną sypialnię, bo można ją zamknąć i nie trudzić się z pościeleniem łóżka, co bardzo Kolegę Inżyniera oburzyło.
- Nie wyobrażam sobie, żeby kulturalny człowiek nie pościelił po sobie łóżka!...
Stąd karnie ścielimy nie chcąc uchodzić za niekulturalnych, a jak się zdarzy komuś z nas zapomnieć, to to drugie natychmiast wykorzystuje sytuację mówiąc z udawanym oburzeniem Nie zrobiłeś/zrobiłaś kultury!
Dzisiaj zadzwoniła Hela. Przegadaliśmy wszystko, a zwłaszcza pobyt u notariusza i kupno auta. Obie sprawy potoczyły się gładko. Hela ma gdzie mieszkać, bo pierwsza żona Grzegorza i jego dwaj synowie nie roszczą pretensji do domu w HeloWsi szanując wolę zmarłego. A auto zostało kupione przy pomocy mamy Heli (wkład własny) i rozłożeniu pozostałej kwoty na raty. "Zrobiło się" z tego takie dwuletnie japońskie cacuszko. Nic więc dziwnego, że Hela po raz pierwszy od dłuższego czasu zaczęła przypominać nam tę "dawną" Helę.
Ciągle jesteśmy umówieni na spotkanie, ale dopiero w drugiej połowie października.
Dzisiaj miałem zamiar zakończyć malowanie półek i drążka i jutro wszystko zamontować. Ale przyszła Żona, co było dziwne, bo do Dużego Gospodarczego zagląda raczej rzadko.
- Ale te półki są szorstkie! - stwierdziła jeżdżąc po nich ręką.
Ja niczego takiego nie wyczuwałem, a poza tym, czy to moja wina, że Żona ma delikatniejszą rękę od mojej?
- A pamiętasz, jak jeszcze w Biszkopciku, a potem w Naszej Wsi wyszlifowałam wszystkie drzwi i je potem pomalowałam?
Oczywiście, że pamiętałem , bo wyszło z tego cacuszko.
- To zostaw, ja skończę. - zaproponowała, na co skwapliwie się zgodziłem. Trochę rozsądku trzeba mieć i nie mierzyć się na siłę z delikatnością jej dłoni.
Z tej piątkowo-niedzielnej analizy wychodzi jeszcze taki wniosek - być może nasze drogi się rozchodzą. Ja, na stare lata jestem gotów powoli przepuszczać drobną lipkę, bo rzeczywiście Przecież tego nie widać, a Żona odwrotnie, chociaż przecież nie młodnieje.
Ile to można wysnuć różnych mądrości przy takich "głupich" klamkach i dwóch deseczkach.
PONIEDZIAŁEK (21.09)
No i dzisiaj Żona stwierdziła, że się opuściłem.
A wszystko za sprawą Pilsnera Urquella, a raczej jego braku. Okazało się, że w domu nie ma ani jednej butelki, więc trzeba było specjalnie jechać do Powiatu. Żeby nie wyszło głupio, Żona stworzyła alibi i wymyśliła, że podjedziemy do punktu naprawy telefonów i że może uda się naprawić (wymienić ekran-szybkę) jej ulubiony egzemplarz. Ale w Powiecie panuje Powiatowstwo, więc na drzwiach ujrzeliśmy kartkę z podanym numerem telefonu, pod który należało zadzwonić. Telefon okazał się głuchy.
Tak więc pozostał tylko zakup Pilsnera Urquella.
Jego obecność w domu była o tyle istotna, że po wielu tygodniach przerwy "wróciłem" do Stawu. Po wielotygodniowej stawowej epopei widok woderów powodował we mnie powstawanie odruchu wymiotnego, a myśl o robieniu czegokolwiek, wówczas przy Wyrobisku, czy w nim, mnie mierziła.
Ale po takim okresie odpuściło, więc dzisiaj wykorzystałem piękną pogodę, ciepłą wodę i wbiłem się w wodery. Podlewałem wcześniej posadzone na brzegach Stawu szuwary, dosadzałem nowe, a potem zabrałem się za kolejne wybieranie kamoli, a raczej potężnych betonów wrzuconych kiedyś do stawu przez kogoś, kto miał jakąś chorą wizję... Czego, nie jestem w stanie sobie wytłumaczyć.
Uharowałem się nieźle, a niektórym kamolom nie dałem rady i będę musiał szukać pomocy. Zbyt duży ciężar i zbyt wielkie zassanie w stawowym mule.
Czy muszę mówić, że przy takich pracach Pilsner Urquell był zawsze.
Wieczorem ucywilizowałem się usuwając pod prysznicem z ciała bagnistą, poszuwarową czarną maź oraz obcinając paznokcie, bo jej czerń pod nimi była nie do przyjęcia. Jutro rano jadę do Metropolii.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwanaście razy.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 22.27.