08.02.2021 - pn
Mam 70 lat i 67 dni.
WTOREK (02.02)
No i zima trzyma.
A dzisiaj miało być ocieplenie.
Co takie sformułowanie miałoby znaczyć i czy istniałoby u pierwotnego człowieka? Tak mnie naszło retorycznie z samego rana.
Ale potem rzeczywiście się ociepliło i zaczęła się robić charakterystyczna breja.
Dzień swoją ostatnią, powtarzalną, monotonną, normalnością nie zapowiadał zupełnie innego wieczoru.
Jak zwykle robiłem w drewnie i kontynuowałem montowanie mebli. Ponadto przyszły kwasoodporne rury do stawianego komina dla dużej kozy, a to się wiązało z przygotowaniem miejsca na ich bezpieczne złożenie i przetransportowanie z palety złożonej przed wjazdową bramą, bo kierowca bał się wjechać na teren posesji olbrzymim dostawczakiem.
- Boję się, że potem nie wyjadę. - Auto nie jest już obciążone, napęd tylko na przednie koła, a tu jest lekko od górkę.
W ogóle nie dyskutowałem, zwłaszcza widząc za chwilę, jak kółka od paleciaka wcale się nie obracały w tej brei, tylko sunęły. Na szczęście całość nie była zbytnio ciężka i dało się paletę złożyć jakieś trzy metry od samochodu.
Oprócz tego do Wioskowego Punktu Odbioru przyszły trzy różne paczki, w których w takim natłoku zdarza się często Żonie pogubić. Zawsze wtedy zastanawia się Co to może być? albo To niemożliwe, żeby..., albo A! To to! lub Zaraz, zaraz! Ale kiedy w końcu przyjdzie?...
Po długiej przerwie zadzwoniłem do Prądu Nie Wody. W pierwszej fazie rozmowy usiłował scedować zakończenie prac elektrycznych na Cykliniarza Anglika Skoro ma uprawnienia elektryczne, ale gdy kategorycznie, na granicy mojego wkurwienia, zaprotestowałem, wycofał się i umówiliśmy się na jego przyjazd w najbliższy poniedziałek.
Późnym popołudniem dopadł mnie poważny kryzys. Na tyle poważny, że uwaliłem się bezceremonialnie na narożniku kłując widokiem swojego ciała wzrok Żony, która dobrze wiedziała, że nie jest to sytuacja typowa, i wcale nie ukrywałem, że krewetki, moje najulubieńsze, które Żona postanowiła niespodziewanie przygotować, wcale mnie nie cieszą.
A przede wszystkim na tyle poważny, że byłem w stanie go z Żoną przedyskutować aż dwie godziny. Ale jakież one były efektywne. Ja czułem się jak pacjent na kozetce, podając pani doktor dane wyjściowe i opisując moje stany, ona zaś bezbłędnie postawiła diagnozę, co mnie natychmiast wyleczyło i jak za dotknięciem różdżki przywróciło dobry nastrój.
Wypunktuję cytując Żonę:
1) - Jesteś zmęczony dzisiejszym dniem, tym ciągłym wożeniem drewna i paleniem w kilku miejscach, tą zimą. To zmęczenie narasta i się kumuluje.
2) - Zbliża się przesilenie zimowo-wiosenne, a wiadomo, jak ono wpływa na nasze samopoczucie.
3) - Dopadają cię większe lub mniejsze stresy związane z remontem. Sama wiem, jak ten fakt wpływa na mnie.
Powiedziałbym, że te trzy punkty nie były specjalnie odkrywcze, stanowiły oczywistość i sam z siebie "odkryłbym Amerykę", ale pani doktor zachowała się profesjonalnie i zaczęła od pewnych podsumowań. Za to następne były genialne, otwierające mi oczy i uzmysławiające przyczynę stanu.
4) - Zobacz, jaki dzisiaj masz dzień. Wtorek. Dwa tygodnie temu byłeś w Szkole i według ostatniego systemu, kiedy jeździłeś do Metropolii i do Szkoły co dwa tygodnie, gdzie dzisiaj "powinieneś" być? A gdzie jesteś? Twój organizm zachowuje się jak organizm narkomana. Jesteś na głodzie, nawet nie zdajesz sobie sprawy, że on się domaga Szkoły. Przechodzisz detoks wydłużając czas swojej nieobecności na miesięczny. Ale niedługo przyjdzie wiosna i będzie ci łatwiej - Staw, skrzynie i moc innych prac zaabsorbują cię bez reszty.
5) - Zobacz, co ty ostatnio, dzień w dzień, żmudnie czytasz? "Samolubny gen" Richarda Dawkinsa. Ja wiem, że jest to na pewno niezwykle interesujące, ale przecież ciężkie i trudne do przełknięcia. Pamiętasz, jak się zachowywałeś, gdy czytałeś o Strike'u i Robin? Kradłeś każde 5 minut. To była dla ciebie wyczekiwana nagroda po każdym mniejszym lub większym codziennym wysiłku. A teraz? Masz raczej pewną formę męki niż nagrodę. Dostałeś przecież trylogię Kena Folletta i mógłbyś przynajmniej równolegle czytać, ale nie, ty się zaprzesz na jedno i koniec.
6) - Pamiętasz, jak kończyliśmy dzień w Naszej Wsi, w Dzikości Serca i w Naszym Miasteczku? To był taki nasz cowieczorny rytuał, takie mini święto, relaks i wypoczynek. Zasiadaliśmy do jakiegoś wybranego filmu albo serialu. A teraz? Musimy do tego wrócić.
Majstersztyk!
ŚRODA (03.02)
No i dzisiaj jestem od rana w pełni formy.
Cykliniarz Anglik i Drągal zabrali się za montaż komina.
- No, dzisiaj cały dzień stawiamy komin i nowa koza po południu będzie już hulać. - przyszedł do mnie do quasi-drewutni, gdzie jak zwykle rano przygotowywałem drewno na cały dzień. - Na dole będzie cieplutko. - dodał ze śmiechem.
W ostatnich dniach wpadłem na technikę mojego wewnętrznego postępowania z Cykliniarzem Anglikiem. Na swój własny użytek nazwałem ją NIEPRZYWIĄZYWANIEM SIĘ.
Cykliniarz Anglik podaje terminy i fakty niezwykle sugestywnie i wiarygodnie. Ma taką technikę postępowania z inwestorami. Po czym tego nie dotrzymuje - terminy ciągną się i organizacyjnie jest zupełnie inaczej, przeważnie gorzej niż miało być według jego słów. I dodatkowo nie wyjaśnia, dlaczego jednak jest inaczej, skoro przecież... A jeśli wyjaśnia, to robi to tak wiarygodnie i sugestywnie... Może to być coś dotyczące danego dnia, a więc w obszarach krótko terminowych, ale również w obszarach dłuższych, gdzie wymagane jest poważniejsze planowanie.
To mnie wprowadziło w stan prawie permanentnej frustracji, o czym wielokrotnie informowałem Żonę, ale ona za każdym razem w dyskusji podkreślała, żebym nie przesadzał Bo możemy wylać dziecko z kąpielą.
Żeby więc w sobie wyrobić mechanizm samoobrony dla mojej psychiki wymyśliłem tę metodę. Nie ma ona niczego wspólnego z lekceważeniem, niepoważnym traktowaniem drugiej strony, opryskliwością, czepialstwem z elementami (emelentami) pogardy. Nic z tych rzeczy. Za każdym razem, gdy słyszę plany i obietnice, kiwam akceptująco i poważnie głową, ze zrozumieniem zaistniałych okoliczności (u Cykliniarza Anglika niezwykle szybko zmiennych), nawet potrafię czasami się uśmiechać, ale wewnętrznie nie wierzę w to, co mówi. I jest mi z tym dobrze, bo mam świadomość, że nie daję z siebie robić ograniczonego naiwniaka lub że nie uczestniczę w takiej grze polegającej na wzajemnym mruganiu do siebie okiem na zasadzie My tu sobie coś ustalamy, ale wiemy przecież, że będzie inaczej. No, ale ustalić coś przecież wypada, bo na tym polega współpraca.
Stąd w trakcie prac nad montażem komina, gdy wielokrotnie słyszałem telefoniczne rozmowy Cykliniarza Anglika, niechybnie z innymi inwestorami, dusiłem się ze śmiechu przy jakiejś zawistnej satysfakcji. Bo wielokrotnie słyszałem No, oczywiście, będzie zrobione! albo Nie, na pewno!, albo Spokojnie, zrobimy! Wszystko wypowiadane rzeczowym i bardzo przekonującym tonem.
W którymś momencie obaj zniknęli na jakieś dwie godziny. Po powrocie skończyli montaż, ale na hulanie kozy było już za późno.
- Rozpalimy jutro rano. - skwitował sprawę Cykliniarz Anglik, jakby jego porannych słów nie było wcale.
Oczywiście cały ten mój mechanizm obronny mógłbym roztrzaskać o kant dupy, gdybym nie miał za sobą mocnych argumentów dodatkowo przedyskutowanych z Żoną, żeby "nie wylewać dziecka z kąpielą". Otóż są nimi pieniądze. Gdy przyjdzie do wypłaty kolejnej transzy za wykonanie jakichś prac, o którą poprosi Cykliniarz Anglik, to ja go poproszę o wykonanie i zamknięcie innych prac, do których się zobowiązał, a które ciągną się, wiszą i blokują nasze działania. W przypadku naszej współpracy zdrowym systemem chyba będzie taki, kiedy my ciągle będziemy mu dłużni jakąś poważną kwotę i wypłacać będziemy z pewnym opóźnieniem, gdy już...
Zdaje się, że odkryłem Amerykę.
Z tym nieprzywiązywaniem się mam spore doświadczenie wynikające z kontaktów z Synem. Dawniej bardzo mocno przywiązywałem się do planów przez niego przedstawianych, zwłaszcza tych, które akurat dotyczyły w większym lub mniejszym zakresie mojej osoby angażując mnie i mój czas. Wszystko było przedstawiane wiarygodnie i pewnie. Najczęściej jednak z planów nic nie wychodziło, były odwoływane, zmieniane, zawsze przy pełnym usprawiedliwieniu zważywszy na Syna i jego rodziny skomplikowane życie i różnorodne uwarunkowania. Dotyczyło to spraw błahych jak i poważniejszych. Za każdym razem budziło to moją irytację, frustrację i stres. Dopiero trzeba było czasu, żeby wpaść na ten system nieprzywiązywania się. Teraz z uwagą i powagą słucham propozycji Syna i potwierdzam gotowość. A potem spokojnie czekam wiedząc, że nastąpią zmiany, mniejsze lub większe. Gdy o nich słyszę, znowu spokojnie potwierdzam i czekam. Zdarza się bowiem jeszcze kolejny sygnał modyfikujący poprzednie albo je całkiem znoszący, ale w końcu dochodzimy do sedna. Dla mnie bez zupełnych nerwów. Wiadomo, że życie jest skomplikowane.
Szkoda, że przy Cykliniarzu Angliku nie wpadłem na tę metodę trochę wcześniej.
Wczoraj były urodziny Kolegi Współpracownika. Skończył 65 lat i stał się pełnoprawnym emerytem. W długiej, jak zwykle rozmowie, twierdził, że przeszedł w sumie bardzo łagodnie kowid. Test wykazał wynik dodatni. Jego Farmaceutka w związku z tym zrobiła test dwa razy. Za każdym razem wynik był ujemny. A przy okazji okazało się, że jej, jako osoby "medycznej", nie obowiązuje kwarantanna. Ustaliliśmy, że w najbliższym czasie wpadną w końcu do nas na kawę.
Wczoraj też były imieniny Kobiety Pracującej. W najbliższych dniach okaże się, czy jej przyjazd i Janko Walskiego w ten weekend będzie możliwy.
W obu przypadkach wczoraj cały dzień pamiętaliśmy. A z życzeniami ocknęliśmy się dzisiaj.
Wszystkie znaki na niebie i ziemi od wielu dni wskazywały, że w ten weekend gościć będziemy Q-Wnuka i Ofelię. Mocno nastawiliśmy się na ten fakt, ale później okazało się, że Q-Wnuk uczestniczy w jakimś turnieju piłkarskim. Żona należy do tych babć, matek i teściowych, które takie sytuacje rozumieją i przechodzą nad nimi do porządku dziennego, z pełnym zrozumieniem uwarunkowań, ale wiedziałem, że trochę była zawiedziona i było jej smutno.
Dzisiaj w ramach powrotu do normalności udało się nam w Małym Gospodarczym odnaleźć telewizor. Ale już pilota i kabli nie. Zresztą i tak byliśmy wieczorem zbyt zmęczeni i było już zbyt późno, aby prowizorycznie zmontować cały system do oglądania.
CZWARTEK (04.02)
No i od rana wiał nieprzyjemny wiatr.
Wiał chyba już w nocy, ale niczego nie słyszałem. A wiatru Żona nie lubi. Budzi w niej niepokój. Gdy wstałem o 05.00 i, przed rozpaleniem, na kolanach czyściłem octem i popiołem kozową szybę, stanęła nagle w drzwiach do sypialni, co mnie nieźle wystraszyło. Taka szczupła wysoka postać w długiej jasnej koszuli w półmroku. Przyszła się wyżalić, Żona na szczęście, a nie ta postać.
- A bo nie mogę spać przez ten wiatr. - A może tam coś na zewnątrz fruwa po posesji i trzeba byłoby to przycisnąć?.... - zaczęła się niefortunnie dla mnie rozbudzać.
- Co wyfrunęło, to wyfrunęło. - I tak już za późno. - wystartowałem racjonalnie, nieprzemyślanie jednocześnie i bez wyczucia.
Więc nie dawała nadal za wygraną z tym przyciśnięciem. Wiedziałem, że każda moja odpowiedź będzie zła i nie da jej satysfakcji. Mogłem przecież ją zbyć mówiąc, na przykład, Ok, już się zbieram i będę po ciemku fruwał z czołówką po posesji i szukał, czy coś nie fruwa oprócz mnie, co by się nadawało do przyciśnięcia, a ostatecznie odpowiedziałem na podnoszone przez nią argumenty:
- Tak, rzeczywiście, chyba ja tam leżę przyciśnięty.
Żona wybuchła śmiechem z oczywistej surrealistycznej durnoty, przytłumionym przez mrok poranka, niefortunne rozbudzenie i całościową aurę, krótkim, bo natychmiast się, oburzona, zreflektowała.
- To ja nie mogę spać, przyszłam, żebyś mnie pocieszył, a ty robisz sobie jaja...
To znowu miałem zacząć niewłaściwie i na jej domysły A co z kominem, czy stoi? odpowiedzieć, że gdyby z powodu wiatru gruchnął, to łomot byłby taki, że na pewno byśmy usłyszeli, zwłaszcza, że został postawiony za ścianą sypialni. Zamiast tego powiedziałem uspokajająco:
- Drabina stoi.
Ta rozkładana, trójstopniowa drabinka jest takim swoistym naszym probierzem mocy wiatru. Jako bardzo poręczna i ciągle potrzebna, a jednocześnie przeszkadzająca i zagracająca, stoi na dworze, oparta o murek, tuż zaraz za drzwiami do obecnego naszego mieszkania, na drodze do poprzedniego, czyli apartamentu gości. I żebym nie wiem jaki graniczny kąt jej pochyłu zastosował, który by służył jej zaparciu i lokował ją w pozycji stabilnej a jednocześnie umożliwiał w miarę swobodną komunikację, przy naprawdę mocnym wietrze przewala ją z łomotem na drugą stronę i wtedy bardzo stabilnie zapiera się o ścianę domu zagradzając przejście. Wtedy już żaden wiatr nie jest w stanie jej ruszyć, tak potrafi się zaklinować. Tak sobie pomyślałem, że na nasz użytek można by opracować specjalną skalę siły wiatru, zamiast powszechnej skali Beauforta. Gdy ją prześledziłem, wyszło mi, że siła wiatru, który tak niepokoił Żonę, mogła być oszacowana w tej skali (0-12) góra na 7 (Całe drzewa w ruchu. Pod wiatr idzie się z wysiłkiem), bo gdyby drabinkę pizgnęło w drugą stronę, to raczej byłoby to 9 (Lekkie konstrukcje ulegają zniszczeniu).
- Skąd wiesz? - spojrzała na mnie badawczo, czy aby nadal nie robię sobie jaj.
- A bo byłem już na zewnątrz, na schodach.
I zanim ugryzłem się w język, było już za późno, bo dorzuciłem, chcąc się przecież w dobrej wierze uwiarygodnić:
- Drzewa w lesie strasznie szumią.
Żona głęboko westchnęła.
Akurat skończyłem czyścić szybę, więc wstałem, przytuliłem ją i całkowicie zmieniłem ton i tembr głosu. I okazało się, że to wystarczyło.
- To może ja się położę - usłyszałem - i spróbuję jeszcze usnąć.
Ponieważ wiedziałem, że od takich żoninych słów do realizacji może upłynąć sporo czasu, jak najdelikatniej, żeby nie poczuła żadnego przymusu, co by ją tylko dodatkowo rozbudziło, być może bezpowrotnie, obróciłem ją o 180 stopni, nakierowałem na drzwi, rękę prawą bez żadnego nacisku położyłem na plecach i za chwilę drzwi delikatnie zamknąłem.
Reszta poranku przebiegła według standardowych procedur.
Gdy już wszyscy byli, to znaczy Cykliniarz Anglik, Drągal i my, nastąpiło, może nie uroczyste, ale z dużym podekscytowaniem nas wszystkich rozpalenie w kozie. Oni byli w tym stanie, bo zmontowali cały system i siłą rzeczy chcieli wiedzieć, jak zadziała, my, bo mogliśmy doświadczyć po 9. miesiącach remontu czegoś zupełnie nowego w tym domu, czegoś, co wymyśliła Żona i co stanowiło ewidentne novum wprowadzone przez nas.
Nikogo nie dopuściłem do rozpalania. Chyba nawet nie musiałem, bo było to raczej oczywiste, że się należy siwym włosom, że fachowcy wiedzieli, że codziennie na dole im rozpalam i że w tym jestem dobry, no i Żona zaakcentowała, że rozpalić powinienem ja.
Patrzyliśmy jak dzieci, komentując jak dzieci i ciesząc się jak dzieci. Start był bez pudła, bez zarzutu, w punkt. Od jednej zapałki. Piękna duża koza od razu zaczęła grzać, a potem przyjmować potężne bele, bo gardziel ma niesamowitą, a to gwarantuje długie spokojne palenie i brak konieczności rąbania na mniejsze kawałki.
Od razu dostałem na jej tle szajby - piękno, ciepło, widok ognia - wszystko w przestrzeni, która była ciągle antydomowa, ale którą ona w magiczny sposób udomowiała.
I tak koza straciła dziewictwo.
Fachowcy zostali, a my pojechaliśmy do Sąsiadki Realistki i Sąsiada Filozofa. Oprócz zwykłego zestawu twarogo-jajowego Żona poprosiła jeszcze o słoiczek korniszonów, grzybków i papryki. Tak ją naszło.
Sąsiad Filozof nieźle mnie nakręcił informacją, że jutro w Biedronce będą "dawać" za 12 piw drugie tyle za darmo. I upierał się przy moich naciskach, że promocja dotyczy wszystkich piw. Czekał więc nas jutro powtórny przyjazd go Powiatu.
A dzisiaj kupiliśmy tylko jeden worek fugi. Przy okazji w tym zaprzyjaźnionym sklepie obejrzeliśmy systemy kabinowe i inne akcesoria łazienkowe potrzebne w mieszkaniu w Pięknym Miasteczku.
Gdy wróciliśmy, na dole było dalej
ciepło i moja szajba na tle kozy tylko się utrzymała. Zwłaszcza że mogłem wrzucić olbrzymie bele,
niczego nie rąbać i, ba, kilka godzin mieć święty spokój.
Wieczorem złożyliśmy Geografowi urodzinowe życzenia. Dzisiaj rozpoczął 83 rok życia. Można podziwiać jego sprawność fizyczną i intelektualną. Pisze, na przykład, książkę o tradycyjnej fotografii, tej z ciemnią i magiczną chemiczną obróbką. Zdarza mu się czasami do mnie w tej sprawie zadzwonić i się poradzić, czy takie to a takie sformułowanie jest właściwe.
Dzisiaj wreszcie napisał Po Morzach Pływający. I to dwa razy.
Pierwszego maila zacytuję w całości, żeby oddać kolejny raz kowidowską paranoję. (pis.oryg.)
Godzina 0830.
Siedziałem na fotelu ubrany w szlafrok, otoczony Onkami (Banda Bydlaków, czyli Bydlak Starszy i Bydlaczka Młodsza - wyjaśnienie moje) i rozkoszując się ciszą poranka piłem herbatę / bez cukru, ale z dodatkiem krokosza barwierskiego / kiedy nagle zostałem wyrwany brutalnie z tych rozmyślań dzwonkiem telefonu. Miły automatyczny głos z PAŃSTWOWEJ INSPEKCJI SANITARNEJ ogłosił, że właściciel tego numeru właśnie rozpoczął KWARANTANNĘ!!!
W pierwszej chwili myślałem że to pomyłka, jednak po odsłuchaniu po raz kolejny wiadomości stwierdziłem, że to dotyczy mojej osoby. Po chwili zauważyłem, że w komunikacie nie było nic o przyczynie kwarantanny.
Kolejną chwilę zajęło mi otrząśnięcie z pierwszego szoku, a kolejną chwilę zastanawiałem się co dalej.
Wszedłem na stronę PIS / adekwatna nazwa / i znalazłem nr telefonu do infolinii. Po krótkiej chwili nawiązała kontakt z automatem, a po następnej z żywym człowiekiem.
Na moje pytanie o powód kwarantanny odpowiedział, że jeżeli wypełniaĺem w samolocie deklarację zdrowia to Straż Graniczna z automatu wrzuciłem moje dane do systemu, a system automatycznie wygenerował stosowny komunikat i do mnie zadzwonił. Następnie człowiek powiedział, że po otrzymaniu ode mnie niezbędnych informacji wyśle tten dokument do najbliższego mojego miejsca zamieszkania Sanepidu. Zadałem jeszcze parę pytań i się pożegnaliśmy.
Parę minut później zadzwonił telefon i tym razem był to żywy człowiek z Sanepidu który poprosił o przesłanie dokumentów udowadniających, że jestem marynarzem i mam prawo do zwolnienia z kwarantanny.
Szczęśliwie nie wyrzuciłem moich dokumentów podróży bo gdybym to zrobił to miałbym kłopot.
W nerwowym oczekiwaniu na " wyrok" poinformowałem sąsiadów o zaistniałej sytuacji / byłem.i nich poprzedniego wieczoru / oraz zastanawiałem się co dalej. O 1122 zadzwonił żywy człowiek i poinformował mnie o zniesieniu kwarantanny że skutkiem natychmiastowym.
Siedziałem na fotelu ubrany w szlafrok, otoczony Onkami (Banda Bydlaków, czyli Bydlak Starszy i Bydlaczka Młodsza - wyjaśnienie moje) i rozkoszując się ciszą poranka piłem herbatę / bez cukru, ale z dodatkiem krokosza barwierskiego / kiedy nagle zostałem wyrwany brutalnie z tych rozmyślań dzwonkiem telefonu. Miły automatyczny głos z PAŃSTWOWEJ INSPEKCJI SANITARNEJ ogłosił, że właściciel tego numeru właśnie rozpoczął KWARANTANNĘ!!!
W pierwszej chwili myślałem że to pomyłka, jednak po odsłuchaniu po raz kolejny wiadomości stwierdziłem, że to dotyczy mojej osoby. Po chwili zauważyłem, że w komunikacie nie było nic o przyczynie kwarantanny.
Kolejną chwilę zajęło mi otrząśnięcie z pierwszego szoku, a kolejną chwilę zastanawiałem się co dalej.
Wszedłem na stronę PIS / adekwatna nazwa / i znalazłem nr telefonu do infolinii. Po krótkiej chwili nawiązała kontakt z automatem, a po następnej z żywym człowiekiem.
Na moje pytanie o powód kwarantanny odpowiedział, że jeżeli wypełniaĺem w samolocie deklarację zdrowia to Straż Graniczna z automatu wrzuciłem moje dane do systemu, a system automatycznie wygenerował stosowny komunikat i do mnie zadzwonił. Następnie człowiek powiedział, że po otrzymaniu ode mnie niezbędnych informacji wyśle tten dokument do najbliższego mojego miejsca zamieszkania Sanepidu. Zadałem jeszcze parę pytań i się pożegnaliśmy.
Parę minut później zadzwonił telefon i tym razem był to żywy człowiek z Sanepidu który poprosił o przesłanie dokumentów udowadniających, że jestem marynarzem i mam prawo do zwolnienia z kwarantanny.
Szczęśliwie nie wyrzuciłem moich dokumentów podróży bo gdybym to zrobił to miałbym kłopot.
W nerwowym oczekiwaniu na " wyrok" poinformowałem sąsiadów o zaistniałej sytuacji / byłem.i nich poprzedniego wieczoru / oraz zastanawiałem się co dalej. O 1122 zadzwonił żywy człowiek i poinformował mnie o zniesieniu kwarantanny że skutkiem natychmiastowym.
Jak tylko się o tym dowiedziałem to poinformowałem moich sąsiadów, a następnie z całą rodziną ruszyliśmy na zakupy aby zapomnieć o nieprzyjemnym poranku. Bardziej zależało mi na wyjściu z domu niż na zakupach.
Odkąd zarzuciłem spożywanie cukru i słodyczy za bardzo nie mam co robić w sklepie spożywczym.
Budowlany też jest zbędny zważywszy na śnieg który pokrywa wszystko dookoła.
Nie mniej jednak ktoś z PIS mógłby zadzwonić i podać rzeczywisty powód kwarantanny, a nie zmuszać ludzi do takich wygibasów myślowych.
Pociesza mnie myśl, że pozostałych 120 pasażerów mojego lotu również miało ekscytujący poranek
PMP (zmiana moja)
Odkąd zarzuciłem spożywanie cukru i słodyczy za bardzo nie mam co robić w sklepie spożywczym.
Budowlany też jest zbędny zważywszy na śnieg który pokrywa wszystko dookoła.
Nie mniej jednak ktoś z PIS mógłby zadzwonić i podać rzeczywisty powód kwarantanny, a nie zmuszać ludzi do takich wygibasów myślowych.
Pociesza mnie myśl, że pozostałych 120 pasażerów mojego lotu również miało ekscytujący poranek
PMP (zmiana moja)
Drugiego zaczął pisać 21.01.2021. Przytaczam fragment.
Z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu nie piszę do Emeryta po przeczytaniu jego kolejnego wpisu w pamiętniku.. A z drugiej strony on też nic nie pisze o mnie jakbym nigdy nie istniał. Nie wiem nawet czy w końcu przeczytał moje życzenia czy też nie. Któryś z nas będzie musiał w końcu poruszyć ten temat czy to się nam obydwu podoba czy tez nie.
Domyślam się, że jest zajęty niekończącym się remontem, niesolidnymi wykonawcami oraz zbliżającym się sezonem który i tak może niestety się nie rozpocząć ze względu na kowida -19. Wiem jakie to jest frustrujące chociaż z drugiej strony patrząc na jego przeszłe doświadczenia w remontach powinien znosić to trochę lepiej, ale z kolejnej strony rok remontu to trochę przydługo.
PS
Nie obraziłem się ponieważ nie było o co. Pozdrawiam już z Lasu (pis. oryg.)
Więc odetchnąłem z ulgą. Bo nasza sprawa jest wyjaśniona, bo szczęśliwie dotarł do domu i "przebył" kwarantannę. Ale przede wszystkim cieszę się, że jest wreszcie na lądzie. Chociaż przez kowidowską paranoję mógł być na lodzie.
PIĄTEK (05.02)
No i dzisiaj przed 06.00 rozpalałem na dole w dwóch kozach.
Czynność ta uzyskała nowy, przyjemny wymiar, bo teraz przez tą dużą kozę, zanim obie dobrze oporządzę i zacznę wracać na górę, robi się cieplutko.
Po 09.00 przyjechał wraz z ojcem Ten Od Bramy. Panowie przywieźli mi ubijak do kretowisk, mojego projektu. Ważył na oko z 10 kg, więc mam nadzieję, że w kwestii ubijania się sprawdzi. Gdyby jeszcze miał funkcję pozbywania się kretów...
Panowie będą robić barierę na naszym balkonie, barierę na jednym z tarasów dla gości i poręcz przy schodach, przy tych, na których spadłem. Dokonali pomiarów i z Żoną podzielili włos na czworo. Ja w międzyczasie pracowałem w drewnie.
W południe pojechaliśmy do Sąsiedniego Powiatu.
Od razu, na wstępie, kiedy jeszcze miałem siły, wszedłem sam do Biedronki. Okazało się, że owszem taka promocja, o której wspominał Sąsiad Filozof jest, ale nie dotyczy ona Pilsnera Urquella. Cisnęło mi się co nieco do gardła.
Zaliczyliśmy wiele sklepów z akcesoriami przede wszystkim kabinowymi, bo jesteśmy na równoległym etapie, który zaczął się właśnie parę dni temu - rozpatrywania możliwości (Żona) wyboru i kupna (to chciałbym ja; Żona zapewne też) akcesoriów łazienkowych, kuchennych i kafelkowych do mieszkania w Pięknym Miasteczku. Ja już dawno temat miałbym za sobą. W zaprzyjaźnionym sklepie, gdzie kupujemy non stop kleje, farby, fugi i różne takie wybrałbym kabinę prysznicową, baterię prysznicową, brodzik, umywalkę z baterią, zlewozmywak z baterią, sedes i pomniejsze akcesoria, dostał rabat, transport i zapomniał.
- Wytrzymaj, proszę. - poprosiła Żona w kolejnym sklepie Sąsiedniego Powiatu, który ma ich niewątpliwie więcej niż nasz. - Jeszcze zostały tylko dwa.
Jednoznacznie i natychmiast odczytała sygnały płynące ode mnie, bo gdy zaczynam, zdecydowanie szybciej niż później, słabnąć, to zawsze w takich sklepach opieram się zgięty w pół na wózku, który z racji swoich czterech kółek (ktoś to mądrze wymyślił) okazuje się być wielofunkcyjnym. Oczywiście jest znacznie gorzej w sklepach z takim asortymentem, zazwyczaj niezwykle szerokim, na przykład z wykładzinami, gdzie wózków się nie przewiduje.
- Zagryź zęby, proszę. - dodała.
Ale gdy w Bricomarche, gdzie wylądowaliśmy kolejny raz, żeby dokupić kafle do dwóch ścianek kabiny prysznicowej, niewybranej zresztą nadal, Żona zadzwoniła do Cykliniarza Anglika, wyraźnie już nie dawałem rady, więc zirytowana rozkazała:
- Idź ty sobie pooglądaj jakieś narzędzia!....
Polecenie okazało się strzałem w dziesiątkę, bo rzeczywiście "odkryłem" wiele urządzeń, o których istnieniu nie miałem zielonego pojęcia, co mnie tak zaabsorbowało, że nawet nie zauważyłem, jak minęło 15 minut dyskusji Żony z Cykliniarzem Anglikiem.
Do zagryzania pozostały mi jednak ostatecznie trzy sklepy, a nie dwa, obiecane przez Żonę. Gdy już wracaliśmy do domu i zacząłem odzyskiwać energię wyssaną w sklepach, zadzwonił Drągal, że na poniedziałek zabraknie fugi, bo ta, którą kupiliśmy dzień, czy dwa dni wcześniej, to nie ta.
W zaprzyjaźnionym sklepie znowu próbowałem namówić Żonę na mój system zakupowy "tu i teraz", ale usłyszałem tylko "zobaczymy", co powtarza się często i zawsze brzmi złowieszczo.
W drodze powrotnej zadzwonił Brat. Zupełnie nie śledząc tego, co się dzieje na świecie, nie miałem pojęcia, że zmarł Ryszard Szurkowski. Wielki kolarz, ikona, i sympatyczny, skromny człowiek. Dostarczył nam wiele radości i dumy w trakcie Wyścigów Pokoju, mistrzostw świata i igrzysk olimpijskich.
Nie wiedziałem, że miał trzy żony. Syn z pierwszego małżeństwa zginął w jednej z wież Word Trade Center, syn z drugiego zmarł w 2020 roku w wieku 26. lat, a sam Szurkowski wtedy był już sparaliżowany (poruszał się na wózku) po wypadku w 2018 roku w Niemczech i po ciężkiej operacji.
Niesamowite, jak życie daje i odbiera.
Brat w Rodzinnym Mieście, które było dwa razy (1987 i 1988) miejscem etapowym Wyścigu Pokoju, miał okazję poznać go osobiście.
Wieczorem ostatecznie wyjaśnił się przyjazd Kobiety Pracującej i Janko Walskiego. Będą u nas w niedzielę z pierwszą wizytą w Wakacyjnej Wsi.
Przy okazji krótko się nad nimi zatrzymaliśmy. Znamy się 20 lat i wiele o sobie wiemy. Pisałem już o naszej znajomości, ale teraz przyszło nam do głowy zapytać, dlaczego się przyjaźnimy. I wyszło nam, pomijając oczywistości, czyli intelekt i poczucie humoru, że oprócz ich różnych uwikłań w systemy począwszy od filozoficznych a skończywszy na sprawach cięższego kalibru związanych z życiem oraz lżejszego związanych z codziennością, są indywidualistami i nie mają ciasnych umysłów. Dodatkową istotną sprawą jest to, że im się chce i nie są ciężkosrajami, mimo że Kobieta Pracująca ma 65 lat, a Janko Walski 66. Przykładem niech będą decyzje o zmianie miejsca zamieszkania z wszelkimi poważnymi konsekwencjami. Jakieś 10 lat temu sprzedali mieszkanie w Metropolii i wybudowali dom poza nią, by teraz go sprzedać, budować się od nowa i zamieszkać jeszcze dalej.
Stąd obie strony się cieszą na spotkanie, bo oni są niezwykle ciekawi tego, co wyczyniamy z Domem Dziwo, a my wiemy, że to co zobaczą i usłyszą wstrząśnie nimi dogłębnie. No dobra, może nie wstrząśnie, ale na pewno zainteresuje z dużą dozą zrozumienia problemów, jakie nas spotykały, spotkają i będą spotykać.
SOBOTA (06.02)
No i dzisiaj wstałem aż o 07.00.
Nie musiałem od razu pędzić na dół, żeby rozpalać w dwóch kozach, aby dało się tam pracować w jako takich warunkach. Zresztą to sformułowanie dotyczy czasu przeszłego, bo "z jako takich warunków" zrobiło się tam cieplutko, od kiedy duża koza pokazuje, co potrafi. Lubię w niej wiele rzeczy, ale, na przykład wczoraj, moja sympatia jeszcze bardziej wzrosła, kiedy po naszej trzy i półgodzinnej nieobecności, było w niej jeszcze tyle żaru, nomen omen, że wystarczyłoby go spokojnie jeszcze na jakieś półtorej godziny. Bez konieczności ponownego rozpalania wrzuciłem więc tylko dwie potężne bele, a gdybym się uparł, to zmieściłaby się i trzecia. A to jest rewelacja - spokój na wiele godzin.
Po śniadaniu pojechaliśmy na pomiary do mieszkania w Pięknym Miasteczku. Przypomnę albo uzmysłowię, że to tylko 2 km od Wakacyjnej Wsi.
Skoro chcemy je wyremontować na poziomie podstawowym, bez żadnych wymysłów tak, żeby spełniało swoje funkcje i nie gryzło naszego zmysłu estetycznego, zwłaszcza żoninego, wypadało dokonać wreszcie jego, w miarę precyzyjnych, pomiarów. A do tego cóż mogło lepiej się nadawać niż dalmierz laserowy? Ten, który otrzymałem na 70-tkę od Synowej i Syna, i który dość szeroko już opisałem. Ale cóż z tego, że opisałem, skoro na tym się skończyło i jak trzeba było mierzyć, to dalej latałem z 5. metrową miarką.
Więc dzisiaj przy śniadaniu Żona postanowiła z tym skończyć. Poprosiła o miernik i o instrukcję obsługi i jeszcze dobrze nie zdążyłem zasiąść do śniadania, jak już wyjaśniła mi znaczenie poszczególnych przycisków i różne, póki co podstawowe, funkcje. Dla mnie to było 100%, bo po co mi inne, typu pitagorasy i Bóg wie, co jeszcze.
Po przećwiczeniu ze zrozumieniem w domu, po sprawdzeniu jego wyników na piechotę, na kalkulatorze i nabraniu do dalmierza jakiego takiego zaufania, w mieszkaniu w Pięknym Miasteczku zadawałem miernikowi pomiar długości danego pomieszczenia i jego szerokości z jednoczesnym obliczeniem pola powierzchni. Skubany robił to do trzeciego miejsca po przecinku, czyli w przypadku pomiaru liniowego mierzył z dokładnością co do milimetra. Wybaczyłem mu tę przesadę, jak również fakt, że nieproszony podawał mi też od razu obwód pomieszczenia, a to się zdało, jak psu na budę.
Potem to wszystko miał zapisane w pamięci. Fajnie wyglądało, ale po powrocie, w domu, wszystkie pomiary porządnie przepisałem na kartkę, którą ulokowałem w stosownym segregatorze. I emocje oraz niepewność od razu mnie opuściły.
Ale z dalmierzem się oswoiłem i teraz będę z nim latał.
Żeby zrekompensować sobie ten kontakt z niezrozumiałym dla mnie i podejrzanym urządzeniem po południu z dwie godziny kopałem rów przy murze, ten po "żoninej" stronie. Teren zrobił się znacznie trudniejszy, mocno ubity, gliniasty i ukorzeniony. Stąd oprócz wyrafinowanej Makity z przecinakowym udarem i dotychczasowych urządzeń prostych, jak szpadel i taczka, musiałem się uciec do kilofa, młota, łomu i sekatora o długim ramieniu i sensownej sile cięcia. A to są urządzenia zrozumiałe i bliskie mojemu sercu.
Oczywiście dały mi w kość na tyle, że przed pójściem spać musiałem się położyć w klubowni i odpocząć. Twardo usnąłem przy grającym radiu 357, tłuczeniu przez Żonę przypraw w moździerzu i szykowaniu strawy na jutrzejszy przyjazd Kobiety Pracującej i Janko Walskiego oraz chrapaniu Berty.
Ale po 45. minutach byłem jak nowy i rozpocząłem wieczorne życie.
NIEDZIELA (07.02)
No i dzisiaj przyjechali do nas Kobieta Pracująca i Janko Walski.
Raptem na niecałe cztery godziny, ale czy trzeba więcej, jeśli jest się zwolennikiem jakości niż ilości?
Zachowali się według kanonów "starej daty", co oczywiście nie ma nic wspólnego z wiekiem, tylko bez względu na niego z kindersztubą. Przyjechali o czasie i do nowego domostwa gospodarzy wnieśli doniczkową roślinę (może to jakiś kwiat, ale wizualnie nic na to nie wskazywało, a na mojej słabej wiedzy raczej nie mogłem polegać), whisky (też jestem słaby w tym temacie) i książkę.
Kobieta Pracująca od razu nam zakomunikowała, że gdy wjechali w Gruszeczkowe Lasy, nie mogli się powstrzymać i mówili tylko, jak ich przebiliśmy.
- Bo nam się wydawało, że się przeprowadziliśmy w piękne tereny, ale to tutaj, co zobaczyliśmy... - mocno westchnęła.
Najpierw obejrzeliśmy naszą obecną górę z budowlanym znawstwem dzieląc włos na czworo, by potem zasiąść przy kawie i whisky i rozpocząć pogaduszki. A za jakiś czas ogaciwszy się nieco cieplej poszliśmy oglądać resztę domu - apartament dla gości, który jest już mocno ucywilizowany i dół stanowiący przykład zaawansowanego remontu, który natychmiast trącił wspomnieniową strunę u Kobiety Pracującej, gdy musiała w trakcie ich etapu wykończeniowego wieczorem po wyjeździe fachowców sprzątać, by rano następnego dnia po jej pracy nie zostało śladu, by wieczorem sprzątać ponownie, by rano..., by wieczorem...
Doskonale wiedzieliśmy, o czym mówiła i ile trzeba samozaparcia, żeby niby bezsensownie na bieżąco sprzątać, ale skoro mieszka się już z fachowcami, innej drogi nie ma, bo funkcjonowanie non stop w tym pyle, rozgardiaszu i syfie, bez chwili pseudonormalności straszliwie osłabia morale.
Po obiedzie (żeberka z kapustą i buraczkami) i po kawie ubraliśmy się porządnie, jak do wyjazdu, i poszliśmy oglądać teren. Piździło niemiłosiernie, wszystko było zasypane grubą warstwą śniegu, ale nasi goście potrafili zachwycić się i docenić. A Berta w tym powiększonym stadzie dostała świra, dodatkowo prowokowana przez sypki śnieg. Latała w amoku tam i z powrotem z różnymi zwodami i wariactwem w oczach.
Gdy Kobieta Pracująca i Janko Walski pojechali, zrobiła się nagła cisza, jak zwykle w takich przypadkach. Nie wiem, czy przez tę ciszę, czy spadek napięcia, czy diabli wiedzą przez co, znowu wpadłem w kiepski stan. Zacząłem znowu marudzić Żonie, ale w końcu o 18.00 dość bezkonfliktowo położyłem się do łóżka. Czytałem Kopalińskiego. Skończyłem po kilku miesiącach literę K.
Cały czas byłem w dziwnym stanie. W ogóle nie było mi zimno i w żadnym momencie dzisiaj nie przemarzłem, ale ciągle tkwiłem w dyskomforcie polegającym na tym, że stopy miałem cały czas chłodne, przez prawie dwie godziny nie mogłem ich rozgrzać, a ten dyskomfort na tyle mi doskwierał i zwracał na siebie uwagę, że psuł mi całą przyjemność leżenia w łóżku i czytania. Rozumiałbym ten stan, gdybym, na przykład, czytał Jacka Reachera - zimne z emocji stopy, ręce i nos byłyby jak najbardziej na miejscu. Ale to był tylko Kopaliński.
W końcu Żona zrobiła mi standardowy napój rozgrzewający - gorąca woda, świeży korzeń kurkumy i imbiru, chili oraz miód i cytryna do smaku. Dawno już polubiłem.
Na stopy założyłem skarpety. Niby było lepiej, ale cały czas czułem stopy i nogi do połowy łydek dziwnie niedogrzane, jakieś obce całemu organizmowi, jakby nie moje. Usiłowałem usnąć, ale bezskutecznie. Nagle dusząc się, w histerii zerwałem się z łóżka i usiadłem na jego krawędzi strasząc oczywiście Żonę. Głęboko oddychałem próbując się uspokoić.
Stan ten poznałem pierwszy raz, i do tej pory na szczęście jedyny, jakieś 15 lat temu. Wówczas nazwałem go pewną formą klaustrofobii, chociaż nie jestem do tej pory pewien poprawności tej definicji w przypadku, który mnie dopadł. Sprawa dotyczyła zęba, czwórki lewej górnej. Miałem ją wzmocnioną bodajże jakiś metalowym trzpieniem, poprzez obudowanie którego dentysta "odtworzył" cały ząb. Nic mi nie przeszkadzało aż do czasu tej feralnej nocy. Gdzieś o północy zerwałem się z łóżka ciężko oddychając i wpadając w panikę, bo czułem, że jestem w takim stanie, zapewne bliskim pomieszania zmysłów, że gdybym miał w rękach młotek, wytłukłbym nim ten ząb, a przede wszystkim ten obcy element (emelent) w nim tkwiący. Stan histerii, w który wówczas wpadłem, udało się wtedy usunąć dwoma kieliszkami Żołądkowej Gorzkiej, technice głębokich oddechów i wytrwałemu staraniu się, żeby myśleć o czymkolwiek, tylko nie o tym zębie. A jak wiemy z Baśni z tysiąca i jednej nocy było coś takiego, jak latający dywan. Anegdota osnuta na tym wątku, mówiła, że pewien wezyr darował poddanemu latający dywan, ale zastrzegł ten fakt warunkiem. Powiedział mu, że jeśli siądzie na tym dywanie chcąc gdzieś polecieć, nie wolno mu myśleć o krowie. Poddany nigdy nie poleciał, bo za każdym razem myślał, żeby nie myśleć o krowie.
Cała sprawa już nigdy się nie powtórzyła, chociaż przecież tę czwórkę z tym obcym elementem (emelentem) mam do dzisiaj. Przyzwyczaiłem się i zaakceptowałem?
W końcu zerwałem się chodząc tam i z powrotem, by ostatecznie pójść do klubowni, siąść na narożniku i ciężko oddychać. Czułem, że gdzieś w głębi głowy, jeszcze daleko, ale w każdej chwili mogące wybuchnąć, kłębią się myśli o obcym, chłodnym organizmie, jakim są moje stopy, że trzeba je więc usunąć, ale przecież to są moje stopy, więc histeria narastała.
Wobec Żony sprawę starałem się bagatelizować odpowiadając na jej pytania, że dam sobie radę i żeby nie przychodziła. Ale chyba bym sobie rady nie dał. Żona o tym wiedziała i za chwilę przyszła. I całe szczęście. Zagadała mnie, zrobiła mi napój z elektrolitami, dała jakieś dwie tabletki z witaminami, które równie dobrze mogłyby być placebo, bo wiadomo, że wszystko siedziało w mojej popieprzonej głowie.
Gdy wróciliśmy do łóżka, Żona się do mnie przytuliła, a ja mogłem dotknąć stopami jej ciała. To jej ciepło powoli mnie uspokajało, aż w końcu usnąłem. W nocy nie miałem już żadnych problemów.
PONIEDZIAŁEK (08.02)
No i rano wstałem naszczurzony.
Cały czas podejrzliwie wczuwałem się w moje stopy, a przez to wydawały mi się jakieś inne, chociaż były ciepłe. Siedziałem naprzeciwko kozy dodatkowo niewyspany, bo mimo sensownej liczby godzin snu, mózg niezależnie ode mnie wyczyniać musiał jakieś wolty z nimi związane.
W ciągu dnia czułem, że je mam i nawet dalszy kawałek nogi, gdzieś do połowy łydki, ale jakoś w rytmie dnia, odciągany myślami "od krowy" dawałem radę.
Żona poiła mnie napojami izotonicznymi przez nią preparowanymi, a ja wszystko karnie łykałem nie skarżąc się, co by miało miejsce w normalnym stanie, że jest tego strasznie dużo. Cały czas bowiem nie schodziła mi z głowy myśl, że noc nadejdzie niechybnie i co wtedy.
Przyrzekłem Żonie, że dzienną ilość wypitej kawy zredukuję do połowy, bo to moje poranne ulubione cholerstwo ponoć strasznie wypłukuje magnez z organizmu. A z niedoborem tego pierwiastka wiążą się straszne rzeczy. Nie będę niczego cytował z tego, co mi wyczytała Żona, bo nie chcę dodatkowo myśleć o "krowie".
Dzisiaj zima dalej nie odpuszczała, więc nic dziwnego, że rano Prąd Nie Woda zadzwonił, że nie przyjedzie, bo jego samochód stojący od czwartku bez ruchu odmówił posłuszeństwa. Komputer stwierdził, że auto jest zepsute i nie nadaje się do jazdy. Stąd ja dzisiaj kolejny raz odpaliłem oba nasze auta i codziennie tak robiąc nie mam żadnych problemów.
Za to przyjechali bez problemów Cykliniarz Anglik i Drągal i obaj, jak rzadko, pracowali razem. I nawet zadzwonił Szybki Stolarz z uspokajającą informacją, że on właśnie idzie do szpitala, ale tylko na tydzień, bo muszą mu zrobić wszystkie badania i że jak tylko wyjdzie, da znać. Matko jedyna! Żeby tylko wyszedł.
Można by powiedzieć, że ten tydzień minął mi pod znakiem mojego wpadania w kiepski stan. Martwi mnie to, chociaż staram się sobie wytłumaczyć, że tak czasami po prostu bywa. I trzeba to przeżyć. Nawet dzisiejszą noc. Zwłaszcza, że nadal nie wygrzebaliśmy pilota i kabli do telewizora. A przecież dobry film z Netflix'a albo serial mógłby fajnie odciągnąć myśli od durnowatej "krowy".
W tym tygodniu Bocian zadzwonił sześć razy.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 21.26.