15.02.2021 -
pn
Mam 70 lat i
74 dni.
WTOREK (09.02)
No i noc
przeszła bezboleśnie.
Już wczoraj
wieczorem kładąc się spać, czułem że będzie dobrze. Od tego samopoczucia od
razu miałem lepszy humor, więc adrenalina się podniosła, przez co nie mogłem usnąć.
Więc z lubością wczuwałem się w ciepłe stopy i dolną część łydek ciesząc się,
że je mam i to w takim sympatycznym stanie i że nie kłębią się chore myśli o
ich odcięciu i pozbyciu się.
W końcu
usnąłem, ale w nocy kilka razy czujnie się budziłem, to znaczy na pewno mózg
mnie budził, abym świadomie sprawdził stan moich stóp. A one cały czas były
ciepłe, więc znowu zapadałem w błogi sen. Dodatkowo miałem świadomość, że od
samego początku spałem bez skarpet, jak pan Bóg przykazał. Czyżby te
elektrolity i izotoniki oraz jakieś "placebo" tak szybko zadziałały?
Żona od samego początku była o tym przekonana i twierdziła, że będzie dobrze,
ale wczoraj składałem to raczej na karb jej rozgrywek psychologicznych, żeby
mnie pocieszyć i odtworzyć moje morale.
Dzisiaj rano
wypiłem połowę dotychczasowej miarki kawowej i to z olejem kokosowym, pomny
słów Żony Żeby nie tak całkiem na pusty żołądek. I oprócz standardowej
porannej gimnastyki "zaordynowałem" sobie limfę czyli chłonkę. Limfa,
jako płyn ustrojowy, krąży w układzie limfatycznym (chłonnym) człowieka. Układ
ten ma niezwykłe znaczenie dla funkcjonowania odporności organizmu. Nie ma
jednak czegoś takiego jak serce, czyli pompy wymuszającej obieg krwi w układzie
krwionośnym. Stąd limfa porusza się w swoim układzie za pomocą skurczów mięśni.
Nie wiem,
skąd Żona to wzięła, ale sama od jakiegoś czasu, a od dzisiaj ja, robi dziennie
kilka sesji pobudzających ruch limfy w organizmie. Stojąc na twardym podłożu
stuka o nie obiema piętami co sekundę (trzydzieści razy) na tyle mocno, żeby
poczuć drgania u nasady głowy, ale na tyle z wyczuciem, żeby nie zrobić krzywdy
kręgosłupowi, no i żeby przy okazji nie "powypadywały" zęby stukające
nawzajem o siebie. Po 10-15 sekundach przerwy cały cykl powtarza jeszcze raz.
Rano, pod nieobecność
Żony, zrobiłem sobie taką pierwszą samodzielną sesję, poczułem jak limfa po
nocy ruszyła, płynąc zabrała po drodze różne toksyny, umieściła je w węzłach
chłonnych, skąd układ krwionośny przerzucił je do nerek, a stamtąd cały syf
został wypieprzony z mojego organizmu przy porannym sikaniu. Dla mnie bomba!
Gdy wstała
Żona, włączyłem telefon. Od razu przyszedł sms od Kolegi Inżyniera(!) wysłany
wczoraj o 22.03.
Nie miałem w zeszłym tygodniu urodzin. I jeszcze k..wa
nie skończyłem 65 lat. Nie pijmy tyle podczas pisania.
Zacząłem pękać
ze śmiechu, a Żona za chwilę też, gdy jej wytłumaczyłem, co mogło się stać.
Było zbyt wcześnie, żeby mogła przeczytać wpis. Ale tak naprawdę parsknęła
śmiechem, gdy jej pokazałem, co zrobiłem.
Wczoraj były urodziny Kolegi Inżyniera. Skończył 65
lat i stał się pełnoprawnym emerytem. – napisałem w środowym wpisie myląc go z Kolegą
Współpracownikiem.
Również
parsknąłem śmiechem, nie ukrywam.
Z tego
wynikają dwa wnioski. Pierwszy, że, jak widać, nie jest najlepiej publikować zbyt
wcześnie, bo taki, na przykład, Kolega Inżynier(!), zamiast normalnie pójść
spać, bo rano przecież idzie do pracy,
czai się, żeby potem się czepić. Drugi, oczywisty, że zawsze obrywają niewinni
za tych winnych. Na przykład, nauczyciel, wściekły z powodu słabej frekwencji
swoich wychowanków, sztorcuje klasę na godzinie wychowawczej i wszystkiego
muszą wysłuchiwać uczniowie, ci obecni, którzy zawsze pilnie chodzą na
wszystkie zajęcia, a ci nieobecni mają to w nosie, bo i tak są najczęściej
nieobecni. Albo na jakiejś manifestacji, gdzie policja rozdziela pałkami razy
na lewo i prawo, napatoczy się przypadkowo jakiś przechodzień, który stara się dostać
do domu albo do pobliskiego sklepu nie mając zielonego pojęcia, co tu się
dzieje, i, przy okazji, nieźle obrywa. A najlepiej dla policji, gdy jest to
jakaś kobieta, a jeszcze lepiej babcia, której z przerażenia wyrywa się O, mój Boże! I już jest pretekst, żeby
pałować za wzywanie imienia Pana Boga nadaremno. Takie czasy. PISowskie.
Chodzi o to, że pisałem kompletnie na trzeźwo. Nawet Kolega Inżynier(!) byłby w stanie obiektywnie przyznać, że musiałem być w takim stanie, skoro w poniedziałek, dzień publikacji, wypiłem tylko jednego Pilsnera Urquella i to w okolicach godziny czternastej, a pomyłkę wprowadziłem zupełnie wieczorem. I do tego czasu nie wziąłem żadnego alkoholu, więcej nawet - ani jednej kropli. Ale od pijaków zebrałem.
I uprzedzając kolejne czepialstwo Kolegi Inżyniera(!), chociaż kiedyś go poinformowałem o moim warsztacie pisania bloga, bo się dopytywał i był szczerze zainteresowany, że tę pomyłkę mogłem nanieść właśnie w poniedziałek, mimo że sprawa dotyczyła środy, czyli pięć dni wstecz. Nie zawsze bowiem udaje mi się dany dzień blogowo zamknąć i wtedy odnotowuję danego dnia tylko fakty i sytuacje hasłowo, by później je spokojnie opisać i rozwinąć. To tak na wszelki wypadek, bo przecież Kolega Inżynier(!) mógł zapomnieć.
Z drugiej strony muszę obiektywnie przyznać, że sam nieźle bym się wku..., to znaczy zdenerwował, gdybym gdziekolwiek w słowie pisanym zobaczył, że ktoś w chwili obecnej posądza mnie o 86 lat!
Dla porządku dodam, że tamten wpis
sprostowałem.
Podejrzewam, że błędu nawet nie dostrzegła Trzeźwo Na Życie Patrząca, która wpisy pilnie czyta, no ale bez przesady. Sam sobie muszę to powiedzieć. Właśnie przez to, że jest trzeźwo na życie patrząca, nie będzie wieczorem w poniedziałek czyhać na wpis, ani rozpoczynać porannego wtorku od czytania jakichś durnot.
Dzisiaj był taki dzień cywilizowania części domu. Oczywiście to ciągle była namiastka, ale jednak. Na górze, w apartamencie dla gości zaczęły pojawiać się meble. A to coś znaczy.
Najpierw cały apartament odkurzyłem, potem starłem na mokro, zwłaszcza miejsce, gdzie na podłodze będzie leżeć szyba, na której ustawi się kozę i podłączy ją do komina.
Z szybą pałowałem się z godzinę pucując ją z dwóch stron. Po cyklinowaniu, bejcowaniu i olejowaniu leżała już na swoim miejscu niby umyta przez Cykliniarza Anglika, ale nieosilikowana. Wszelkie brudy, pyły i większe drewniane frakcje natychmiast wlazły między nią i podłogę i wyglądało to paskudnie. Nie rozumiem tego mechanizmu, może to jakieś kapilarne podciśnienie, bo takie gówienko potrafi przewędrować, na przykład, na sam środek i zza szyby kłuć oczy. I nic mu nie można zrobić. Wiemy o tym, bo w takim stanie żyliśmy "u gości" przez kilka miesięcy. A teraz mamy to w klubowni. Każdorazowo więc przestrzeń między szybą a podłogą trzeba zawsze osilikonować. Uprzedzał o tym Zdun.
Cykliniarz Anglik sprawę zbagatelizował. Stwierdził, że swoim przemysłowym odkurzaczem wyciągnie spod szyby wszelki brudy i od razu zasilikonuje. Zapytałem, czy mogę zrobić po swojemu sugerując, że tu mi jedzie tramwaj. Musiał ustąpić.
Ale potem sprawę z Drągalem przeprowadzili niezwykle sprawnie. Wypucowaną szybę ułożyli na miejsce, przygnietli ją kozą i w 10 minut profesjonalnie osilikonowali. Aż miło było patrzeć. A przy okazji podpatrzyłem, jak to się robi, bo sam wiele razy silikonowałem popełniając zawsze ten sam błąd. Otóż nadmiar silikonu zgarniałem co prawda specjalną szpatułką, ale bez uprzedniego skrapiania go wodą.
A potem panowie przynieśli z Dużego Gospodarczego dwie potężne paki narożnika i kilka paczek, też raczej pak - elementów (emelentów) łóżka. W zimnie, ubrany jak na dwór, bo koza jeszcze nie mogła grzać ze względu na silikon, który potrzebował spokoju i 12. godzin, żeby okrzepnąć, zmontowałem narożnik. Wyglądał dość surrealistycznie w prawie pustym salonie nie dlatego, że był duży i takim pierwszym poważnym meblem, ale dlatego, że "nagle" pojawił się w tej przestrzeni, do której tymczasowego widoku się przyzwyczailiśmy, niczym jakiś przybysz z kosmosu.
Żona odetchnęła z ulgą, bo pasował do wnętrza i współgrał z jego elementami (emelentami) - z kolorem podłogi, ścian i okna.
Zdążyłem jeszcze przed zamarznięciem i przed mrokiem rozpakować łóżkowe paczki. Te masy folii i kartonów z narożnikowych i łóżkowych paczek, których porozcinanie zajęło sporo czasu, wywalałem przez okno na zewnątrz, a tam pakowałem je do worków z plastikiem. Zawsze to samo - główna czynność, która sprawia przyjemność, daje efekt i satysfakcję zajmuje procent całego czasu. Reszta to przygotowania i sprzątanie.
Wczoraj smsowo odezwała się Hela.
Wybieraliśmy się, żeby się do niej odezwać ze trzy tygodnie. Ona też się długo wybierała, bo Eh, życie. U nas to samo - Eh, życie!
To zaczęliśmy z mety się umawiać na spotkanie, żeby znowu nam nie przeszkodziło Eh, życie! Umówiliśmy się na jej przyjazd do nas, z Winylem, na 95%, na 20/21. Rezerwę 5% zostawiliśmy na wycinanie numerów przez fachowców.
ŚRODA (10.02)
No i dzisiaj od rana próbowałem pisać w Wordzie.
Wczoraj Żona wymyśliła ten sposób, żebym ciągle nie siedział przy modemie rozsiewającym podłe promieniowanie. Wcześniej rozmawialiśmy o tym wielokrotnie, ale jakoś nie mogłem się przekonać. I jak się okazało słusznie.
Rano jednak karnie zacząłem od Worda. Z Żoną wczoraj przećwiczyłem pisanie i przekopiowywanie do bloggera i wydawało się, że ten system strawię. Co prawda pisząc do tej pory zdążyłem się przyzwyczaić do określonego kroju czcionki, ale przecież tylko się przyzwyczaić, więc widząc inną w Wordzie, taką cienką, pizdusiowatą, powtarzałem sobie, że przecież do tej też się przyzwyczaję.
Pierwszy problem wystąpił, gdy w trakcie pisania musiałem coś sprawdzić w Google. Robię to często, bo albo nie jestem pewny pisowni, albo znaczenia jakiegoś słowa lub powiedzenia, albo wreszcie jestem zaintrygowany, skąd takie coś się wzięło. Pomijam jakieś oczywiste wątki związane z faktami historycznymi, geograficznymi, naukowymi, politycznymi, społecznymi, itp., które ochoczo sprawdzam.
Przy pierwszej takiej sytuacji stwierdziłem, że zapamiętam i że potem hurtem sprawdzę w Google. Ale już przy trzeciej niemożliwości natychmiastowego sprawdzenia zacząłem się irytować, bo ileż mam zapamiętywać, a zapisywanie, jako robota durnego, nie wchodziła w grę. Stąd tendencyjnie, z dużą nadzieją, napisany fragment przekopiowałem do bloggera. I się nie zawiodłem. Nie stało się niby nic wielkiego. Tekst tylko się rozsypał w tym znaczeniu, że to coś, co tam w systemie działało, wszędzie powstawiało akapity, więc przez to we własnym tekście się lekko zdezorientowałem. Zacząłem go scalać według pierwotnego wzoru i mojej autorskiej wizji, ale system nadal w różnych miejscach wiedział lepiej, scalał po swojemu i to był gwóźdź do jego trumny. Tracenia czasu na walkę z kretyńskim systemem nienawidzę.
Wróciłem do podłego promieniowania i od razu zrobiło mi się lepiej. Po prostu po ponad trzech latach blogowania byłem z powrotem w domu.
Drugie novum, które wczoraj obgadaliśmy z Żoną, to był system rozpalania w kozie. Tutaj poszło lepiej.
Do tej pory rozpalałem smolakowymi szczapkami i wiadomo było, że nie ma bata i że się rozpali sto na sto. Ale smolaki się powoli kończyły. Upewniłem się na wszelki wypadek u Sąsiada Od Drewna, czy ma kolejne klocki, ale Żona wymyśliła, żeby spróbować na tych szczapach brzozowych, mokrych, gromadzonych przeze mnie na przyszły sezon grzewczy. Obojgu nam przeszkadzało, że przy smolakach szyba dopiero co żmudnie przeze mnie wyczyszczona octem i popiołem, zachodziła czarnym smolistym narostem. No i ta smoła, mimo że w minimalnych ilościach, szła w komin/-y.
Brzozowymi rozpalało się ciężko, bo na dwa razy, ale z oczekiwanym efektem. Szyba długo była czysta, a ja postanowiłem szczapy brzozowe porąbać na jeszcze mniejsze, na takie prawie drzazgi, odłupki, co powinno dać nam szansę takiego rozpalania aż do nadejścia wiosny.
Też z rana, bo Teściowa wstaje bardzo wcześnie, dostałem od niej smsa tchnącego troską o moje zmarznięte stopy. Zrobiło mi się w dwójnasób miło, bo to oznaczało, że wróciła do bloga. Na jak długo?
Postanowiłem kuć to poranne żelazo i z Synem smsowo umówiłem się na rozmowę o życiu. W niedzielę ma być impreza związana z 10. urodzinami Wnuka-III. Postanowiłem przyjechać jakieś dwie godziny przed, żeby na spacerze spokojnie porozmawiać, bo wiadomo, że w domu nie byłoby szans.
Dziwne, bo Syn nie dopytywał, co mi się stało i o czym tak naprawdę chcę porozmawiać.
A pretekstem do rozmowy o życiu stało się moje wcześniejsze pytanie, czy na tym spotkaniu będzie również Córcia. Odpowiedział:
- A wiesz ze jej nawet nie pytałem? Między nami teraz nie najlepiej jest, ostatnio nawet była w Metropolii i nie chciała przyjechać. Chyba potrzebuje czasu....(pis. oryg.; zmiany moje)
Zaintrygowało mnie ostatnie zdanie, bo doskonale wiem, że Syn też "potrzebuje czasu" i że nic nie jest na pewno albo białe, albo czarne. Co z tego, że w tym roku kończy on 44 lata, a Córcia w najbliższą sobotę 37? Martwić się mam o co...
I też dzisiaj z rana miałem zdalny kontakt z przychodnią zdrowia. Ale nie z powodu Covid-19! Nic z tych gównianych rzeczy!
Wczoraj dwukrotnie dzwoniono do mnie z nieznanego mi numeru, a ja takich numerów nie odbieram.
Ale ponieważ wydawał mi się wzrokowo znajomy, Żona dzisiaj rano sprawdziła - przychodnia zdrowia w Powiecie.
(Przy okazji po raz pierwszy w życiu ugryzła mnie w oczy zbitka dwóch słów używanych, jak wiele innych, bezrefleksyjnie - "przychodnia zdrowia"; powinno być raczej "przychodnia choroby", a nawet lepiej "przychodnia chorób", bo przecież powszechnie wiadomo, że jak człowiek wybierze się tam przypadkowo, zdrowy, <te dwa ostatnie przecinki są bardzo ważne, bo bez nich sens i znaczenie byłyby kuriozalne, chociaż może wcale nie takie głupie w obecnych czasach>, to natychmiast wynajdą mu kilka. A nawet gdyby nieopatrznie nie znaleźli, ze stratą funduszy, które można byłoby przecież otrzymać z NFOZ <powinien brzmieć NFWC - Narodowy Fundusz do Walki z Chorobami albo najlepiej NFWC - Narodowy Fundusz Wynajdywania Chorób - obie nazwy adekwatne> wykazując się kolejnym "chorym" pacjentem, to i tak ten zdrowy, "przypadkowy", coś złapie w poczekalni.
No, ale jak by to brzmiało i kłuło w oczy? "Przychodnia Chorób?" No, nie od dziś wiadomo, że ludzie lubią sami siebie okłamywać, zamiatać pod dywan i uprawiać, bodajże to tak się nazywa, hipokryzję. I, jak owce, zahaczają mniej lub bardziej, o konformizm).
Zadzwoniłem do przychodni "zdrowia". Pani, na szczęście nie małolata sądząc po głosie i sposobie mówienia, od razu, gdy ledwo się przedstawiłem, mnie zlokalizowała w swoich kartotekach i również od razu, jednak, zaczęła do mnie mówić po imieniu, czyli używała w każdym zdaniu formy Panie Emerycie przyjętej dla małolatów i/lub korporantów/-ek. Nie reagowałem alergicznie tylko dlatego, że po pierwsze, jak wspomniałem, pani nie była małolatą, a po drugie nie chciałem w sobie gruntować jakichkolwiek skojarzeń na linii choroby, jaką jest alergia, a przychodnią "zdrowia".
- O, dobrze, że pan dzwoni, Panie Emerycie.
Nie specjalnie rozumiałem, dlaczego to było dobrze, że zadzwoniłem.
- Bo pan, Panie Emerycie, w grudniu dzwonił do nas, my założyliśmy panu, Panie Emerycie, kartotekę, ale ona nie jest przez pana, Panie Emerycie, podpisana.
Faktycznie tak było. A wszystko przez ten upadek ze schodów i ówczesną konieczność zdjęcia szwów.
Wtedy sprawa była logistycznie skomplikowana ze względu na termin ich zdjęcia pokrywający się z moim pobytem w Metropolii. Stąd w lekkiej desperacji zadzwoniłem do tej przychodni, w której zapewniono mnie, że szwy zdejmą. I od razu założyli mi kartotekę.
Po tamtej rozmowie Żona natychmiast przystąpiła do działania nie chcąc, żeby ten system, jak i jakikolwiek inny, wziął mnie w swoje szpony i za chwilę zmusił mnie do, na przykład, szczepienia. Dlatego załatwiła mi w Metropolii jednorazową wizytę u chirurga tylko(!) na zdjęcie szwów. Bez zakładania żadnych kartotek.
Samo słowo "kartoteka" źle mi się kojarzy i śmierdzi mi SB (Służba Bezpieczeństwa - kolejna przewrotna nazwa, bo raczej powinna to była być SNB Służba Niebezpieczeństwa) z czasów komuny.
Ale nie musi być komuny, żeby kartoteki istniały wszędzie. Jak na zawołanie Żona opowiedziała mi o usłyszanym w radiu, bodajże 357, wywiadzie z Polką, która mieszka w Norwegii. Raczej wypunktowywała plusy tamtejszego życia, ale również dziwności śmierdzące mi thrillerem. Otóż, między innymi, w sklepach płaci się bodajże wyłącznie kartą. Ostatecznie niby nic dziwnego, nawet ja przywykłem (może być też przywyknąłem), chociaż wiem, że zwłaszcza na wsi natychmiastowa zapłata za cokolwiek żywą gotówką jest mile widziana, żeby nie powiedzieć jest w cenie, nomen omen. Ale zapłata kartą wiąże się z tym, że od razu mają cię na widelcu i wszystko o tobie wiedzą. Kto?! No wiadomo! Oni. Więc system, czyli oni, w Norwegii, zlicza ci, na przykład, ilość flaszek zakupionego alkoholu. Być może ze stosowną segregacją według procentów. I jeśli przekroczysz w określonym czasie limit tych flaszek lub procentów, o czym nie masz zielonego pojęcia delektując się wieczorem jakimś tego typu procentowym trunkiem, właśnie wieczorem możesz usłyszeć pukanie do drzwi i ujrzeć sympatyczną grupę Norwegów. Może trzech. Dlaczego trzech? Bo to by mi pasowało znowu do komuny, czyli odmiany systemu totalitarnego, gdzie w czasach szkolnych trzeba było po 20.00 umiejętnie unikać tzw, trójek. Chyba w ich skład wchodzili nauczyciele i rodzice, a w stanie wojennym nauczyciel, rodzic i ormowiec (ORMO - Ochotnicza Rezerwa Milicji Obywatelskiej), ale mogę przekłamywać, bo to było dawno. Ale tzw. trójki były na pewno.
Ta sympatyczna norweska grupa z wypisaną troską na każdej z twarz poinformuje cię, że właśnie przekroczyłeś limit i czy w związku z tym masz jakiś problem. Bo oni chętnie porozmawiają i przedyskutują, a przede wszystkim pomogą. Nie wskórasz nic, zaskoczony taką wizytą, odpowiadając, że ty nie masz żadnego problemu, a więc nie ma o czym rozmawiać, a na pewno nie o takim głupstwie, jak wypite dwa Pilsnery Urquelle dziennie i że dziękujesz za pomoc, bo w czym tu pomagać, no chyba że w wypiciu z trudem zdobytych na norweskim rynku Pilsnerów Urquelli. A, to w tej sytuacji, jako Słowianin, serdecznie zapraszam do kompanii. I nie wywiniesz się przyznając się lizusowsko systemowi, czyli onym, że rzeczywiście w tym, powiedzmy kwartale, faktycznie przesadziłeś pijąc dziennie trzy Pilsnery Urquelle, i obiecując, że za to ograniczysz się do jednego w przyszłym, więc średnia za pół roku wyjdzie dwa. To o co ten cały raban? Ano o to, że to nie ty wyznaczasz sobie limit.
Czy tam jest miejsce dla prawdziwego Polaka? Nie byłbym w stanie wytrzymać faktu, że system, i to w dodatku obcy mi kulturowo, zlicza mi wypite przeze mnie Pilsnery Urquelle (nie mam pojęcia, czy w Norwegii jest dostępny), a po osiągnięciu jakiegoś limitu ustanowionego arbitralnie przez ten system, który nie liczyłby się z potrzebami mężczyzny, Polaka, w domu pojawiałaby się jakaś ekipa z pytaniem, czy mi pomóc i Może masz (tam chyba od razu walą na Ty, bo jak wspomniałem inna kultura) jakieś problemy? Opowiedz nam o nich...Chętnie ci pomożemy.
Wszystko to śmierdziałoby mi totalitaryzmem rodem z książek lub filmów science fiction, kołami AA lub Świadkami Jehowy. To już lepszy zdecydowanie jest Kościół Katolicki, który niby potępia pijaństwo, ale już nie ma nic przeciwko płodzeniu w tym stanie niezliczonego potomstwa. No i poza tym, jak się ma problemy, można, jednak dobrowolnie pójść do spowiedzi i to do jednego człowieka, a nie od razu do całej trójki, oczyścić się z doraźnego grzechu pijaństwa, po czym, jak nowo narodzony, pić "od nowa", bić żonę i przy okazji płodzić dalej. Takie swojskie, ugruntowane kulturowo być może od 966 roku, czyli od daty chrztu Polski.
Tu znowu dygresja, niestety.
Jak bardzo łatwo przyjmujemy pewne sformułowania, wchłaniamy kalki, czy klisze. W 966 roku, chociaż ta data nie jest pewna, Mieszko przyjął ze względów politycznych chrzest. Jeden człowiek, no może również jego najbliższa świta. A tu od razu zrobił się z tego chrzest Polski. Wiadomo, że to był długofalowy proces, często przeprowadzany ogniem i mieczem, ale w końcu chrzczono ludzi a nie jakiś państwowy byt. Chociaż to zapewne lepiej wyglądało i wygląda w obecnej świadomości, niż kropienie przez biskupów 50. km nowo wybudowanej autostrady, szpadla piasku wykopanego osobiście przez Pana Prezesa na Mierzei Wiślanej, czy otwartej właśnie w jakiejś szkole sali gimnastycznej. Pomijam fakt, że sformułowanie "chrzest Polski" zakrawa na megalomanię i jest bezczelnym zawłaszczeniem.
Z perspektywy czasu i moich doświadczeń mogę teraz powiedzieć, że od takiej wizyty norweskiej trójki wolałbym jednak poranną wizytę esbeków łomocących o szóstej rano kolbami kałaszów do drzwi mojego domu. Tu sprawa byłaby oczywista. Nie chcieliby mi pomóc, chcieliby wsadzić do więzienia, odizolować i nękać. Chcieliby mi zaszkodzić. Wiem, o czym mówię, bo przez to przeszedłem. Chyba wolałbym jednak takie prostackie metody szykanowania, te środkowoeuropejskie, z komuny, niż te z bogatego kapitalizmu, zwłaszcza norweskiego, wysublimowane, paraliżujące i odbierające tożsamość.
Faktycznie - odparłem pani z przychodni "zdrowia" - dzwoniłem w grudniu i miałem następnego dnia zadzwonić ponownie, żeby sprawę odwołać. - Przepraszam, ale w ferworze zajęć zapomniałem. - Poza tym wyszło na to, że będę częściej w Metropolii i tam postanowiłem załatwić swoją sprawę. - skłamałem bez mrugnięcia okiem, a raczej bez drgnięcia struny głosowej.
- To pan, panie Emerycie, ma tam już konkretną przychodnię? - Jaką? - pani wykazywała się refleksem godnym śledczych z Interpolu.
- No, nie, jeszcze nie mam... - odpowiedziałem rozwlekle.
- To pan nie ma lekarza?!... - po raz pierwszy się zacukała i z tego zapomniała dodać Panie Emerycie. Musiała w tym momencie uważniej spojrzeć na mój PESEL.
- To zrobimy tak... - nabrała z powrotem rezonu i przeszła do kumplowania się i do sztamy, że niby trzymamy razem - pan, Panie Emerycie, przyjedzie do nas i podpisze deklarację, a potem, jak pan będzie chciał, zmieni sobie przychodnię "zdrowia".
- Niestety, proszę pani, niczego nie będę podpisywał, a na pewno jakiejś deklaracji. - Proszę sprawę anulować.
- Nie będzie pan?... - wyraźnie gasła w oczach, a raczej w uszach. - Będę musiała sprawę przedstawić lekarzowi, niech on coś z tym zrobi - dodała zawiedzionym tonem będącym na drugim biegunie względem tego z początku rozmowy.
Rzeczywiście bardzo mnie to wzruszyło i strasznie się tym faktem przejąłem.
Na takiej pozytywnej adrenalinowej fali, kiedy mogłem systemowi pokazać fucka, pojechaliśmy Terenowym do Powiatu. Najistotniejszą sprawą do załatwienia było wysłanie paczuszki - prezentu urodzinowego dla Córci. Prezent wymyśliła Żona. W słuchanej przez nią jakiejś książce narratorka co jakiś czas cytowała fragmenty czy przepisy z książki Dwor Wiejski napisanej w pierwszej połowie XIX wieku przez Karolinę z Potockich Nakwaską. Żonie cytowane fragmenty, a potem i mnie, tak się spodobały, że oboje uważaliśmy, że dla Córci ten prezent będzie bardzo trafiony.
Przed wysyłką trzeba go było odpornie i estetycznie zapakować. Odpornie to mogę, ale estetycznie nie cierpię. To całe moje mozolne "dzióbanie" z papierem i taśmą klejącą grało mi na nerwach, zwłaszcza że wiedziałem, że zawsze w takich prezentowych wypadkach efekty uzyskane przez mnie były mizerne. Ale Żona stwierdziła, że paczuszka wyszła mi całkiem zgrabnie.
Drugą sprawą do załatwienia było szukanie materiałów na zasłony do okien do gości. A do tego najlepiej nadają się lumpeksy. Można trafić na ciekawe rzeczy za śmieszne pieniądze. Bo Żonie we wszelakich poszukiwaniach w Internecie wychodziło, że w normalnych sklepach na zasłony wydamy krocie. Materiałów żadnych nie było, bo dostawy towaru są w poniedziałki i co ciekawsze rzeczy szybko znikają, ale wypatrzyłem dwa ładne dywaniki w kolorach nam pasujących i dla siebie spodnie dresowe do bezdre(stre)sowego wycierania na wsi, a Żona chyba coś a la obrus, wszystko po 10 zł.
Razem 40.
Po południu rozpocząłem montaż łóżka w gościnnej sypialni. Nawet byłem dumny z siebie, bo zrobiłem to sam w pojedynkę. Początkowa trudność polegała na tym, że dwa boki łóżka, przednia ścianka, większa, ta u wezgłowia i tylna, mniejsza, ta u nóg, powinny tworzyć połączony ze sobą, stabilny prostokąt. Warunki techniczne do połączenia poszczególnych czterech części producent oczywiście przewidział. Głupio by wyszło, żeby nie. A trudno jest w jedną osobę przytrzymać jednocześnie dwie ścianki odległe od siebie o 2 m, bo natura nie dała takiego zasięgu rąk. Ponadto, żeby dodatkowo zamontować do nich przynajmniej jedną boczną, stabilizującą układ, trzeba by, jak zwykle, posiadać trzecią rękę, najlepiej taką zmyślną, teleskopową o regulowanej długości, w zależności od potrzeb. Tego na składzie nie posiadałem. W grę nie wchodziło montowanie bocznej ścianki do którejś z przedniej lub tylnej, bo to groziło wyrwaniem śrub z bebechami z którejś z nich, gdy boczna sama z siebie nie chciała zachować na całej swojej długości równoległości do podłoża, czyli prostopadłości do przedniej lub tylnej.
Mam nadzieję, że ten prosty techniczny wywód ogarnie Kolega Inżynier(!). Liczę również na Trzeźwo Na Życie Patrzącą.
Poszedłem po rozum do głowy i zastosowałem tymczasową pomocniczą konstrukcję (często spotykany sposób w budownictwie, drogownictwie, itp. podlegający później demontażowi albo zniszczeniu) wykorzystując jeden z elementów (emelentów) łóżka, taki drąg o długości łóżka mocowany pośrodku przedniej i tylnej ścianki, je łączący i stabilizujący. Wyprzedziłem jego montaż o kilka kroków przewidzianych w instrukcji, ale w ten sposób cały prostokąt stabilnie zmontowałem i drąg mogłem zdjąć. Oczywiście mógłbym poprosić Żonę o pomoc, ale po pierwsze cały splendor zostałby podzielony na dwa, a poza tym Żona czym prędzej uciekłaby do nas twierdząc Tutaj jest zimno, jak w psiarni. Nie pomagał nawet widok pięknego ognia w kozie, którą Drągal uruchomił i udrożnił montując rury odprowadzające spaliny do komina. Mnie ten widok wystarczał, bo z niego samego już robiło się cieplej, ale na wszelki wypadek pracowałem w całym ubiorowym rynsztunku, z kurtką, szalikiem, czapką i butami roboczymi (czeskimi!) włącznie.
Gdy w końcu po montażu podstawy pod materac i innych elementów (emelentów), z powrotem zamontowałem drąg, starałem się zamontować krótszy, w poprzek łóżka, tworzący z tym długim kształt krzyża, coś pośredniego między łacińskim (nierówne sobie ramiona) a greckim (oba ramiona przecinają się idealnie na swoich środkach). Producent przygotował otwory na jego końcach i otwory w listwach przymocowanych do bocznych ścian łóżka tak, że wystarczyło tylko przełożyć dwie długie śruby i skontrować je motylkowymi nakrętkami bez użycia jakichkolwiek narzędzi. Mądrze i łatwo.
Tyle że obok wywierconych otworów na listwach tkwiły takie małe klocuszki ze sklejki, chyba istotne konstrukcyjnie, przymocowane do nich na trwale. Z jednego boku klocuszek zupełnie nie przeszkadzał i śruba przeszła bez problemu, ale z drugiego przeszkadzał na tyle, że dwa wywiercone otwory rozmijały się gdzieś o centymetr. Nawet nie kląłem na bezmyślność wykonawcy, tylko stwierdziłem, że jutro wydłutuję ten jeden centymetr klocka i otwór do otworu będzie pasował. Zrobiło się ciemno (nie lubię pracować przy sztucznym świetle) i zacząłem powoli się schładzać, mimo że koza pracowała na pełnych obrotach, Ale skoro tyle czasu mieszkanie nie było ogrzewane...
Żona, gdy na chwilę kontrolnie i oczywiście z ciekawości zajrzała, absolutnie poparła mój pomysł Bo tu jest zimno, jak w psiarni.
Wieczorem na swój sposób przeżywałem aferę z mediami, którą wywołał obecny rząd ciągle i nieustannie szukając pieniędzy dla "Ojca" Rydzyka i różnych prezesów państwowych spółek oraz żeby wypełnić populistyczne obietnice. Mój sposób polegał na tym, że nie miałem ani sił, ani chęci, ani czasu, żeby zgłębiać jej istotę i zakres problemu, a i tak się nieźle wkurzałem i martwiłem na podstawie strzępków informacji płynących z Radia Nowy Świat i Radia 357, których Żona słucha naprzemiennie, oraz podsuwanych mi przez nią różnych internetowych newsów.
Było jasne, że PIS dokonuje kolejnego zamachu i zawłaszczenia. Ciągle przy takich milowych pisowskich krokach powtarzam, że ten stan będzie jeszcze trwał 18 lat (w tamtym roku mówiłem 19, co chyba wychodzi na to samo) i wtedy ockniemy się w zupełnie innej Polsce. Jakiej? Na pewno dokumentnie rozpieprzonej i/lub popieprzonej. Miałbym wtedy 98 lat, więc tego momentu nie dożyję, ale czy to zwalnia mnie ze zmartwienia i niepokoju?...
I wieczorem wróciliśmy z Żoną do tematu drewna, który to temat stał się jednym z priorytetów w świetle panującej pięknej (mówię bez sarkazmu) zimy i wypłynął mocniej w związku z moim najbliższym wyjazdem do Metropolii.
Stwierdziliśmy po pierwsze, że do rozpałki ze smolaków zrezygnujemy, bo zbyt mocno kopcą i przy paleniu w kozach staje się to za mocno upierdliwe. Zadzwoniłem więc do Sąsiada Od Drewna odwołując dwa smolakowe klocki i przy okazji dowiedziałem się, że w styczniu urodził mu się drugi syn. A miała być na pewno córka.
Po drugie zadzwoniłem przypominająco-ponaglająco do nowo odkrytego dostawcy drewna, który tydzień temu obiecał, że za dwa tygodnie dostarczy cztery metry suchego dębu.
- A tak, tak, pamiętam. - Mam zapisany pański numer i jak będę gotów, to zadzwonię. - Ale teraz nic z tego nie będzie, bo śnieg wszystko spierdolił.
- Kto spierdolił? - zapytałem bez cienia ironii, bo rzeczywiście nie dosłyszałem.
- Śnieg spierdolił! - Tak najebało w lesie, że nie idzie wjechać i pracować. - Ale pamiętam o panu. - Mam zapisany numer i dam znać. - dodał jeszcze raz uspokajająco.
Uspokoiłem się na tyle, że stwierdziłem z pokorą, że no trudno i że trzeba będzie wrócić do rąbania na małe bierwionka tego drewna od Sąsiada Od Drewna, tego niby suchego.
Dzisiaj napisał Po Morzach Pływający. I to dwa razy.
Zmartwił się, i słusznie, że w jego tekstach cytowanych przeze mnie dostrzegł mnóstwo błędów. W związku z tym zdecydował się na rozstanie z "poprawiarką internetową", czyli z automatycznej autokorekty. Bo tej żywej, w realu, czyli W Swoim Świecie Żyjącej nie ma w domu. ...Jest na wakacjach, czego za bardzo nie zrozumiałem.
Do maila dołączył zdjęcie powalonego drzewa przygniatającego ich płot. W Lesie śniegu jest tak dużo, że drzewa się przewracają pod jego ciężarem, a ja bawię się w drwala. (pis. oryg.)
Trzeba oddać Po Morzach Pływającemu, że nie napisał W lesie tyle śniegu najebało, że...
Faktycznie widać było poodcinane konary, a na pierwszym planie drabinę z przewieszoną na niej łańcuchową piłą. A ta mnie zainteresowała. Więc w drugim mailu wyjaśnił, co i jak. Ma od roku akumulatorową Husqvarnę, więc wiem, co to jest za komfort pracy, bo posiadam podobną, tylko Stihla.
A ponieważ we względzie samochodów i różnych technicznych nowinek nie jestem typowym mężczyzną dzielącym w tych obszarach włos na czworo, więc w głowie mi nie postało, aby z Po Morzach Pływającym się licytować. Podejrzewam, że jemu też nie.
CZWARTEK (11.02)
No i rano wszędzie ciężko się rozpalało.
Stąd miałem rozwalony cały rytm poranka. A rozwalenia rytmu nie cierpię. Wyłamywania się z pewnych ulubionych rytuałów, nie opanowywania sytuacji. Nie zdążyłem w swoim czasie ani zrobić gimnastyki, ani wypić jednej kawy, a na dodatek o 07.20 w drzwiach stanęła Żona. Widząc mój stan wiele nie dyskutowała.
- To może ja jeszcze się położę i poczytam. - Szybko wycofała się z powrotem do sypialni.
Moje grobowe milczenie tylko ją utwierdziło w słuszności decyzji. Ale o 08.00, gdy ponownie się pojawiła, sytuację miałem opanowaną i byłem już dziarski i w dobrym nastroju.
- Mamy do omówienia dwa aspekty. - zacząłem zapominając, że ja już jestem od dwóch godzin w środku dnia, a Żona dopiero wstała, co prawda drugi raz, ale jednak, i też potrzebuje porannego rytuału, zwłaszcza 2K+2M.
- Ale nie mów do mnie tak administracyjnie! - oburzyła się, bo nawet nie zdążyła siąść na ulubionym porannym miejscu przed kozą.
To się na 5 minut zreflektowałem. A widząc, że Żona jest już gotowa rozważyć moje dwa aspekty, bo siedziała przed kozą z kubkiem kawy w dłoniach, zacząłem.
Pierwszy dotyczył omówienia wniosków z mojego dzisiejszego pałowania się z rozpalaniem. Omówiliśmy szczegóły, żeby jednak usprawnić palenie, a zwłaszcza upierdliwe rozpalanie przy tym pieprzonym mokrym drewnie.
Drugi dotyczył spraw zdrowotnych, szczególnie moich pozytywnych zmian w stosunku do eksperymentów stosowanych przez Żonę na moim organizmie. Trudno nawet mówić o eksperymentach, bo to słowo oznacza rzecz niesprawdzoną, do sprawdzenia której dochodzi się właśnie na drodze eksperymentu. A tu ponoć, co wyczynia Żona z moim organizmem, jest sprawdzone i udokumentowane. I przynosi same pozytywne efekty. W rozmowie chyba skoncentrowałem się na tym, że sam pilnuję limfy, czyli że od rana, zanim Żona wstanie, ja już jestem po dwóch sesjach skakania na piętach i w związku z tym w bardzo dobrej kondycji psychicznej. Skoro uwierzyłem w poranne wypieprzanie toksyn z mojego organizmu...
Po omówieniu aspektów już miałem się zerwać do roboty, gdy zostałem przygwożdżony.
- Ale nie mów do mnie tak administracyjnie nie tylko rano, ale w ogóle! - Wyłazi z ciebie taki dyrektor. - Okropne!
Sam się sobie dziwię znając Żonę i myśląc, że początek rozmowy ujdzie mi płazem i że od razu będę mógł przejść do porządku dziennego, czyli do roboty.
Ale ostatecznie się udało. Z Dużego Gospodarczego przyniosłem tępe dłuto, młotek, nożyk i tarnik. Przez pół godziny powoli wydłutowywałem ten centymetrowy kawałek sklejki waląc w nią młotkiem na chama z racji tępego dłuta i modląc się, żeby nie uszkodzić konstrukcji łóżka.
Udało się. Dziurki na śrubę "naszły" na siebie. Gdy już zadowolony miałem skręcać, jeszcze raz przyjrzałem się instrukcji i dostrzegłem, że to krótsze poprzeczne ramię krzyża ma być przytwierdzone pod boczną listwą, a nie na niej i że w tej sytuacji ten kawałek sklejki, w który przed chwilą na chama waliłem, zupełnie niczemu nie przeszkadzał. Co więcej, musiał mieć jakieś znaczenie do końca przeze mnie nieodkryte.
Wszystko skręciłem i została mi jedna śruba z nakrętka motylkową, którą miałem skręcić miejsce przecięcia dwóch ramion krzyża. Wywiercone w nich dziurki na śrubę do siebie nie pasowały. Specjalnie się tym nie przejąłem zakładając, że po to mam wiertarkę i wiertła do drewna, żeby oba ramiona przewiercić w jednym miejscu, śrubę przepchać, dokręcić motylkiem i usunąć jawną niedoróbkę producenta łóżka. Zawołałem jednak Żonę, żeby raczej pokazać jej to brakoróbstwo, niż z tego powodu, że sobie nie dowierzałem.
- A jakbyś tak jedno z ramion obrócił o 180 stopni... - Żona zawiesiła głos.
Oniemiałem tchnięty nagłym przeczuciem. Obróciłem i dziurki się pokryły. Przyjąłem ten moment, jak i wcześniejsze bezsensowne dłutowanie z pokorą. Widocznie wczoraj wyczerpałem konstrukcyjny rozum w głowie.
Żona, po montażu stelaża pod materac, poproszona ponownie do zimnicy, pierwsza na nim zaległa badając twardość i wygodę. Ja nie śmiałem, zwłaszcza, że ona ciągle mnie upomina, żebym w tych wiejskich roboczych ciuchach nie śmiał gdziekolwiek usiąść nie mówiąc o położeniu się, kiedy można zasyfić większą nowiutką powierzchnię mebla.
Dzisiaj mieliśmy, tak jak wszyscy w naszym obszarze kulturowym, tłusty czwartek. Na tę okoliczność Żona zjadła jedną pomarańczę, a ja sobie pofolgowałem znacznie więcej. Do miseczki nałożyłem sporą ilość lodów waniliowych od Grycana, obficie obsypałem migdałami oraz orzechami włoskimi, laskowymi i nerkowca. To wszystko polałem w dużych ilościach advocatem. Jak tłusty, to tłusty.
Wieczorem zadzwoniła Córcia. Ależ ta nasza Poczta Polska działa. Zakładaliśmy z Żoną, że prezent dotrze w piątek, i tak jeden dzień przed urodzinami, a tu masz. Oczywiście stosując sposób myślenia i funkcjonowania Kolegi Inżyniera(!) można by powiedzieć, że gdybyśmy wysłali dzień później, czyli w czwartek zakładając, że dojdzie w piątek, to oczywiście dotarłby dopiero w poniedziałek albo i we wtorek.
Córcia poinformowała mnie bez żadnych podtekstów, że w najbliższą niedzielę nie będzie obecna u swojego brata na 10. urodzinach Wnuka-III, bo ma własne i w związku z tym zaprosiła do siebie i Zięcia paczkę ich znajomych. Dla mnie to było oczywiste, ale czy będzie dla Syna?
PIĄTEK (12.02)
No i dzisiejszy dzień był takim najzwyklejszym, stacjonarnym, roboczym.
Najpierw się przeprosiłem z drewnem, tym niby suchym, i rąbałem je na malutkie bierwiona.
Musiałem zrobić zapas dla Żony i dla fachowców.
A resztę dnia montowałem meble, drugi komplet do dolnego apartamentu, który kiedyś będzie gotowy.
Póki co wszystko magazynowałem w górnym, który też do końca nie jest skończony, ale ma już mieszkalny charakter.
SOBOTA (13.02)
No i rano powzięliśmy decyzję, że coś z tym drewnem trzeba zrobić.
Bo zima trzyma i dalej na mokrym drewnie nie ujedziemy.
Pojechałem Terenowym do sąsiedniej wsi. Na bramie jakiejś posesji uwiarygodnionej widokiem hałd drewna widzieliśmy wiele razy płachtę informującą, że tu się handluje drewnem kominkowym.
Akurat właściciel z pomocnikiem ładowali samochód - dostawę do Metropolii. Na moje stwierdzenie, że chciałbym kupić dwa metry suchego dębu albo buka obaj, na trzy cztery, parsknęli śmiechem z akcentem położonym na słowo "suche".
- Suchego to już dawno nie ma. - To jest właśnie ostatnie, które wieziemy do Metropolii, a resztę... - i tu zaczęli wymieniać zaklepane już miejsca w Pięknej Dolinie.
Ale od słowa do słowa, gdy się okazało, że mieszkam tuż obok, że nie jestem jakimś dupkiem miejskim zerwanym o tej porze roku z choinki, że mieszkam w Pięknej Dolinie już 15 lat i że swobodnie z nimi gadam na różne tematy z nią związane, a przede wszystkim że od ręki płacę gotówką, nagle okazało się, że dwa metry się znajdzie. Bardzo pilny załadunek do Metropolii przerwali, przeparkowali ciężarowego i kazali podjechać Terenowym. Załadowaliśmy spokojnie metr i umówiliśmy się, że albo ja za parę dni przyjadę po drugi, albo że właściciel mi go podrzuci.
I tak Terenowy zdobył kolejną odznakę - sprawność. Stał się dostawcą drewna kominkowego.
Na posesji zajeżdżałem nim to z jednej strony domu, to z drugiej w zależności gdzie mi było łatwiej i prościej drewno złożyć. Resztę w nim zostawiłem. Nie było sensu wykiprowywać na ziemię, żeby potem z niej ładować do taczki i pchać ją w te miejsca, do których za jakiś czas mogłem Terenowym ponownie zajechać. I dziwić się, że jest to ukochane auto Żony?...
Po południu zadzwoniła Córcia chcąc spokojnie podziękować za prezent. Z Zięciem gościli u siebie przez cały weekend paczkę swoich najbliższych przyjaciół, cztery pary z dzieciakami. Jedną z atrakcji, o której mi opowiadała, było jeżdżenie na łyżwach na zamarzniętym stawie i zawody a la hokejowe.
Zadzwonił też Syn. Ode mnie zaczął przesuwanie na następną niedzielę urodzinowej imprezy Wnuka-III. Synowa się rozchorowała, a Wnuk-I właśnie zaczął wychodzić z przeziębienia. A znając ich w kolejce do zachorowania czekają jeszcze Syn i trzej Wnukowie. Nie wiadomo więc, czy do następnej niedzieli się wyrobią.
Ja wiem, że to są przyczyny obiektywne, ale czy całkiem niedawno nie pisałem o nieprzywiązywaniu się. Ale sprawę traktowaliśmy poważnie, bo tuż przed telefonem Syna omawialiśmy szczegółowo logistykę mojego pobytu w Metropolii, a zwłaszcza mój żywieniowy plan.
Po południu skończyłem montować meble. Zostały tylko narożnik i łóżko, ale one muszą poczekać, aż dolny apartament będzie gotowy.
Odważyłem się usiąść na narożniku, bo w ten sposób stworzyłem sobie ergonomię pracy. Nie musiałem się schylać i miałem blisko kozę, która pięknie grzała. Ale na wszelki wypadek byłem ciepło ogacony, a na głowie miałem czapkę-kominiarkę.
- Wyglądasz w tym stroju, a przede wszystkim w tej czapce jak Rusek. - zagadała Żona, która wpadła kontrolnie i z ciekawości. - Taka stercząca na samym czubku głowy. - Tylko brak ci onuc. - No i te okulary nie pasują.
Nie wiedziałem, że w Żonie tkwi taki klasyczny stereotyp Ruska.
Wieczorem, ni gruszki, ni z pietruszki, bo rzadko to robię, a zwłaszcza o tej porze dnia, zjadłem jabłko. A za jakiś czas najpierw zacząłem czuć dyskomfort, potem lekkie mdłości i pobolewanie żołądka.
Musiała się przykleić jakaś francowata skórka.
Żona najpierw zaordynowała mi na dużej łyżce gorzkie krople, a za jakiś czas miętowe.
- Podam ci w kieliszku. - Będziesz miał taki miły akcent.
Za pół godziny o wszystkich dolegliwościach zapomniałem.
NIEDZIELA (14.02)
No i dzisiaj wyjechałem do Metropolii.
Do południa zakończyłem akcję "drewno", a potem się odgruzowywałem i pakowałem.
W trakcie najpierw zadzwonił Szybki Stolarz, a potem wysłał smsa Prąd Nie Woda. Obaj przez dłuższy czas nie reagowali na moje liczne telefony i obaj mnie uspokajali.
- W piątek wyszłem ze szpitala - poinformował mnie Szybki Stolarz. - Nie mogę chodzić, ale z powrotem zacząłem brać leki, więc niech się pan nie martwi. - Przyjadę we wtorek, albo w środę, albo w czwartek.
- Samochód naprawiony, panie Emerycie. - napisał Prąd Nie Woda. - Będę w środę. - Niech się pan nie martwi, robota będzie zrobiona.
Ciekawe, że im bardziej mnie uspokajali, tym bardziej byłem niespokojny.
W Nie Naszym Mieszkaniu byłem o 16.00 i od razu zostałem wzięty do galopu.
Od jakiegoś czasu, od kiedy rozpoczął się sezon grzewczy, w łazience w dolnej części rury grzewczej, z takiej jednej cienkiej, skorodowanej rurki stanowiącej połączenie z całym pionem zaczął wyciekać płyn grzewczy. Taka żółtawa ciecz. Więc wziąłem się na stary wypróbowany sposób. Pod rurkę podstawiłem miskę, a na miejsce przecieku nasadziłem szmatkę, żeby po niej ciecz elegancko spływała i gromadziła się w misce. System działał bez zarzutu, płynu gromadziło się niewiele, nawet po miesiącu. Za każdą obecnością wystarczyło tylko wylać, miskę podstawić ponownie i na miesiąc lub więcej był spokój. Ale przyszła "sroga" zima i chyba cały układ grzewczy zaczął pracować intensywniej, bo gdy przyjechałem, podłoga w łazience i wszystko, co na niej leżało, zalane było żółtą cieczą. Mój system szlag trafił, tym bardziej że miska w zbieraniu cieczy była wydolna w 40 %. Z racji ułamania krawędzi i jej pęknięcia ciecz widocznie bardzo szybko zaczęła się przelewać. Gdzie dalej ściekała, starałem się nie wnikać. Pewne, że do piwnicy. Zawsze z Żoną docenialiśmy podstawową zaletę Nie Naszego Mieszkania, jaką było usytuowanie na parterze.
Sytuację opanowałem, zlałem, co trzeba było zlać, wytarłem, co trzeba było wytrzeć, wypłukałem dywaniki i pomniejsze szmatki i wywiesiłem do suszenia, i ponownie ustawiłem system. A potem zabrałem się do pisania.
Wypiłem przy tym tylko jednego Pilsnera Urquella, a potem dobrowolnie wodę z solą i z magnezem, co mną tak wstrząsnęło, że zadzwoniłem do Żony, żeby się poskarżyć i znaleźć pociechę. Zależało mi na tym, żeby mi współczuła, że tak strasznie zmutowałem, a wcale nie chciałem słuchać, jak jest ze mnie dumna. Żona starała się w rozmowie z trudem ukryć fakt, że jest jednak ze mnie dumna.
Rytm ostatnich zimowych miesięcy wymusił na mnie łóżko już o 20.00. Skoro jutro miałem wstać o 05.00...
PONIEDZIAŁEK (15.02)
No i też tak się stało.
Oprócz rytmu i smartfona pomogły trzaskające rury.
Całą noc miałem kiepską. Bo rury rurami, ale poza tym przez miesiąc spałem w jednym środowisku (łóżko + dom), więc zdążyłem się mocno przyzwyczaić. Zwłaszcza, że łóżko jest super wygodne, a i dom, nawet na tym etapie, również.
Dosyć szybko się rozbudziłem widząc mocno napełnioną miskę. Zaraz po 07.00 zadzwoniłem do pani dyspozytor w spółdzielni opisując problem. Kazała czekać w domu między 09.00 a 10.00, bo Przyjdzie hydraulik, a gdyby nie przyszedł, to proszę czekać na telefon i zobaczymy...
Zadzwoniłem do Najlepszej Sekretarki w UE uprzedzając, że będę później. O 09.20 rozległo się pukanie do drzwi. Przyszedł hydraulik, a nawet dwóch. Jednego poznałem z ostatniej wizyty, kiedy wymieniał licznik wody stękając przy tym strasznie, wzywając Boga i klnąc jednocześnie.
Panowie zlokalizowali problem i go zbagatelizowali.
- A to... - Odkręci się rurę, dopływ i odpływ się zaślepi i wystarczy. - Rurę zabierzemy do naprawy i zobaczymy.
- A kiedy można się spodziewać tej rury z powrotem? - zapytałem.
- A tego, proszę pana, to nie wiadomo. - Jeden lokator to nawet czekał dwa lata. - A zresztą po co panu ta rura, skoro te dwie cienkie od pionu grzeją, że hej...
Przyznałem im rację. Ostatecznie też mogę poczekać dwa lata, tym bardziej, że byłem zachwycony, że tak szybko i skutecznie zdjęto mi problem z głowy.
Za dziesięć dziesiąta było po wszystkim. Panowie dostali niesamowitego przyspieszenia, bo zagroziłem im, że ja najpóźniej o 10.15 muszę wyjść do pracy, ale spieszyło im się przede wszystkim dlatego, że akurat czas ich pracy u mnie zahaczał o czas ich przerwy śniadaniowej, którą chcieli mieć oczywiście jak najdłuższą.
Zdążyłem jeszcze zadzwonić do tej samej pani dyspozytor w spółdzielni.
- Taaaak.... - usłyszałem niepewne i przeciągnięte, gdy się przedstawiłem i przypomniałem naszą poranną rozmowę.
- Chciałem tylko podziękować za tak ekspresowe i skuteczne załatwienie sprawy. - Teraz mogę spokojnie iść do pracy.
Zaśmiała się z wyraźną ulgą i na do widzenia życzyła miłego dnia. Była inną osobą niż ta z rana.
W Szkole wyjaśniliśmy i załatwiliśmy wiele spraw, tylko ciągle nie te, które planujemy od kilku miesięcy. Nawet nie poczułem się dziwnie lub nieswojo po miesięcznej przerwie. Umówiliśmy się na jutro. Może uda się coś załatwić z naszych planów.
Wieczorem znowu dopadł mnie ten zmutowany stan. Wypiłem tylko jednego Pilsnera Urquella, a potem wodę z solą i magnezem. Nie wiem, co powiedzieć.
W tym
tygodniu Bocian zadzwonił cztery razy i przysłał jeden list.
W tym
tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina
publikacji 23.21.