22.02.2021 - pn
Mam 70 lat i 81 dni.
WTOREK (16.02)
No i dzisiaj w Szkole udało się zamknąć jeden z poważnych tematów.
Mimo że byłem mocno nieprzytomny, po niecałych sześciu godzinach snu. Z Najlepszą Sekretarką w UE zamknęliśmy temat SIO, stan na 31.12.2020.
System wiele razy fikał nie mając w swoich bebechach niuansów dotyczących szkoły niepublicznej, chciałem powiedzieć takiej, jak "nasza", niewprowadzonych przez młodego zapewne programistę mającego z różnych racji klapki na oczach. Te klapki można by mu wybaczyć, ale nie urzędnikom, którzy musieli z nim współpracować wykazując się albo pisowską arogancją nieuwzględniającą lub lekceważącą inne niż państwowe, wpisane w pisowski system i standardy, szkoły albo ignorancją.
Z dwojga złego nie wiadomo, co gorsze - polityczny cynizm i/lub przeświadczenie, że Moja jest tylko racja i to święta racja. Bo nawet jak jest twoja, to moja jest mojsza niż twojsza. Że właśnie moja racja jest racja najmojsza (polecam tę scenę z Dnia Świra z przemówienia polityka wszystkim, a zwłaszcza głosującym na PIS - co im przypomina z obecnych polskich czasów i z tych dawnych), czy nieuctwo.
Stawiałbym na to pierwsze.
Jednym z kwiatków, jaki powodował w nas wybuch śmiechu, było, na przykład, to, że system nie pozwalał wpisać średniego wynagrodzenia nauczycieli za 2020 rok, jeśli było ono mniejsze niż w 2019. Różnica była niewielka, dwadzieścia czy trzydzieści złotych, ale nawet gdyby wynosiła grosz, też by nie przepuścił. Śmierdziało mi to natrętną pisowską propagandą sukcesu ulokowaną nawet tutaj (była już takowa w latach 1970-1980 za towarzysza I Sekretarza KC PZPR Edwarda Gierka, według której Aby Polska rosła w siłę, a ludzie żyli dostatniej <z przemówienia na XI Plenum KC PZPR 4 września 1971>). Wiadomo bowiem, że wystarczy oglądać TVP 1 i inne wszelakie media bliskie, mówiąc eufemistycznie, obecnej władzy, żeby natychmiast nabrać przekonania, że przedtem było Be!, a teraz jest wspaniale. Ludziom żyje się dostatniej, a Polska rośnie w siłę i się uniezależnia na wszelkie sposoby (ostatnio w obszarze mediów właśnie) od obcego kapitału. Mówią o tym wszystkie wskaźniki, a jeśli nie mówią, to tak się je zaprogramuje, żeby mówiły. A jeśli nawet tego się nie da, co byłoby dziwne, bo obecna władza może wszystko, jest oczywiste dla 70% obywateli święcie wierzących mediom i "Ojcowi" Rydzykowi, że to wina poprzedników Bo przedtem nie dawali, a teraz dają.
Jeśli więc tak trzeba oszukiwać system i go omijać, żeby wskaźnikowo było "dobrze", to jaką wartość mają te wszystkie badania i pomiary, na które zresztą idą poważne pieniądze? Przypomina mi to pewną anegdotę, a może to był fakt.
Pewien król wezwał swoich uczonych, żeby mu zaprojektowali i wykonali ogrzewanie komnat zamku tak, aby w każdym była ta sama, jednakowa temperatura. Obecnie to się nazywa bodajże klimatyzacja.
Kolejni uczeni odchodzili od zmysłów i tracili głowę, najpierw w przenośni a potem w rzeczywistości irytując swoją niewiedzą króla, aż wreszcie pewien uczony wpadł na prosty pomysł. Skonstruował termometr, który wskazywał jedną i jedyną temperaturę oczekiwaną i zadaną przez króla. I zachwycony król mógł sobie teraz chodzić z termometrem po komnatach i napawać się "klimatyzacją". Oprócz dobrego nastroju króla, co miało niewątpliwie pozytywny wpływ na całe państwo, należy odnotować drugi plus całej sytuacji, a mianowicie taki, że uczony nie stracił głowy i to podwójnie.
Przy okazji umiejętnego omijania narzuconego systemu, żeby "król" był zadowolony, przyszło mi do głowy, że nie ma co liczyć na to, żeby "on" docenił fakt, że trzeba podziwiać Szkołę, że wynagrodzenie nauczycieli zostało utrzymane na tym samym poziomie, gdy w międzyczasie obniżył "on" dotację o ponad połowę i wprowadził inne szykany względem szkół niepublicznych, bo "tylko jegszo szkoły są najjegszo".
Wczoraj, jak robiłem zakupy, zadzwoniła Córcia i opowiedziała mi, co się wydarzyło w trakcie, gdy w weekend miała urodzinowych gości. A konkretnie, co się wydarzyło na lodowisku i potem.
Gdy całe towarzystwo, w tym dzieci, jeździło na łyżwach po stawie (ciekawe swoją drogą, gdzie teraz można coś takiego kupić, skoro nie ma zim), Rhodesian też usiłował towarzysząc stadu. W którymś z nielicznych momentów, gdy akurat siedział na lodzie, widocznie ktoś, chyba jakieś dziecko, bo dorosły by to od razu zauważył i przede wszystkim się przyznał, przejechał mu łyżwą po ogonie elegancko ułożonym na lodzie. Jakieś 10 cm od końca. W ferworze zabawy nikt niczego nie odnotował, bo też na początku nic specjalnego się nie działo. Dopiero w domu z nadciętego (dobrze, że nie odciętego) ogona zaczęła tryskać krew, a ogon jest miejscem dobrze ukrwionym. Ma on jeszcze to do siebie, że cały czas macha, a to u psa, jak wiemy, nie jest niczym dziwnym, raczej normalnym, zwłaszcza u Rhodesiana, pozytywnie nastawionego do towarzystwa. Więc krew tryskała dookoła, najpierw ku szokowi Córci i innych zebranych, a potem normalnie. Udawało się ją zatamowywać na chwilę, bo albo ogon nadal machał nie robiąc sobie nic z powagi chwili, albo Rhodesian zrywał opatrunek też nic sobie nie robiąc z tej powagi. Dodatkowo było zabawnie, bo natychmiast w tym całym panicznym zamieszaniu, Wnuczka wykorzystała sytuację, żeby z dużym zainteresowaniem wchodzić w co większe kałuże krwi i patrzeć, idąc do kolejnej, co z tego wynika.
Ostatecznie sytuację udało się opanować pod każdym względem i obyło się bez wzywania weterynarza. A wiadomo, że za chwilę wszystko się wygoi. Jak na psie.
Ulżyło mi w dwójnasób. Bo w związku z przesunięciem urodzinowej imprezy Wnuka-III Córcia na niej będzie.
Gdy przyjechałem do Wakacyjnej Wsi, od razu z Żoną ruszyliśmy do Pięknego Miasteczka. Słowo "ruszyliśmy" o tyle jest tu upoważnione, że ja nawet po przyjeździe nie wysiadałem z auta, a Żona już czekała przed bramą, czyli że sytuacja była nietypowa, energetycznie na znacznie wyższym poziomie niż zazwyczaj, kiedy to do Pięknego Miasteczka co najwyżej się podskakuje, bo to raptem 2 km.
A wszystko przez to, że w końcu ruszyliśmy z remontem mieszkania. Jak by nam było mało po 10. miesiącach. Ale było coś na rzeczy, bo od razu remontowa nuda z Wakacyjnej Wsi, jej zwykłość i monotonia zostały uatrakcyjnione II frontem. Wyraźnie nas to ożywiło. W medycynie taki przypadek jest znany - podobne należy leczyć podobnym (similia similibus curantur). Czyli mówię o klasycznej homeopatii, tylko nie wiem, czy dotyczy ona również obszarów psychiki.
Przy okazji wyczytałem, że twórcą współczesnej (już w starożytności na taką zasadę leczenia zwracał uwagę Hipokrates) homeopatii jest Samuel Hahnemann, niemiecki lekarz, poliglota (władał 14. językami), którego pacjentami byli między innymi Goethe, a w Paryżu Paganini. A skąd Paryż, gdzie na cmentarzu Pere-Lachaise, znajduje się grobowiec Niemca? To polecam notkę, niezwykle ciekawą, o ciekawym człowieku i jego niesamowitym życiu.
Remont będzie prowadził Cykliniarz Anglik z Drągalem. Działać będą raz tu, raz tu, w zależności od sytuacji i technologii. Gdy, na przykład, betonowe posadzki w mieszkaniu będą schły, cały "impet" fachowców znowu wróci do Domu Dziwa i tak naprzemiennie.
Sytuacja jest jeszcze o tyle dobra, że my w tym mieszkaniu nie musimy mieszkać razem z fachowcami. I w każdej chwili można do niego podskoczyć.
Gdy po uspokajających homeopatycznie emocjach, wróciliśmy do domu, Żona przygotowała coś dla ciała, co jednak zawsze wiąże się z moim dobrym nastrojem. Zjedliśmy krewetkowy obiad.
A potem zaliczyłem bardzo wczesne łóżko. Zasnąłem kamiennym snem.
ŚRODA (17.02)
No i po takim śnie o 05.30 ciężko się wstawało.
Wczoraj wieczorem, przy nastawianiu smartfona, przez palce nie chciał mi przejść zestaw 05.00.
Ledwo go odpaliłem, a już przyszedł sms od Konfliktów Unikającego. Oczywiście wysłany wczoraj. Załączone zdjęcie z obecnymi na nim Trzeźwo Na Życie Patrzącą i Konfliktów Unikającym dokumentowało fakt, że nie zapomnieli o Ostatkach, czyli "śledziku". Różniło się względem tego sprzed roku o tyle fundamentalnie, że na tamtym nie było sztafażu, tylko sam "goły" śledzik i wyeksponowana Luksusowa, a to wczorajsze musiałem mocno powiększyć, żeby gdzieś w tle dostrzec butelkę z charakterystyczną sylwetką żubra. Co to było, nie wiem, bo na Żubrówce się nie znam, a napisy były całkowicie nieostre.
Rano Żona nie zdążyła się jeszcze dobrze rozbudzić, gdy zadzwonił jej smartfon. Pani z przychodni chorób z Powiatu, nie wiem, czy nie tej samej, od której ja się wymigałem, dzwoniła z propozycją, żeby Żona pofatygowała się do nich i podpisała deklarację. Co się dzieje? Jakieś polowanie na pacjentów?! Oczywiście Żona w swoim stylu, spokojnie, stanowczo, konsekwentnie i zimno panią spławiła.
Dzisiaj po wielu miesiącach nieobecności pojawił się Prąd Nie Woda. Razem z kolegą, który mu pomagał, ale przede wszystkim który dokonał pomiarów skuteczności zerowania całkowicie nowej instalacji elektrycznej w Domu Dziwie.
Pod względem elektrycznym obaj potraktowali Dom Dziwo jako cztery niezależne byty, jako cztery niezależne mieszkania (tak je nazywali). Są więc cztery niezależne obwody, cztery rozbudowane skrzynki elektryczne z bezpiecznikami na gniazdka, światło i obwód grzewczy w każdym pomieszczeniu danego mieszkania z obowiązkowym wyłącznikiem różnicowoprądowym. Elektrycznie rzecz biorąc nie ma więc na nas bata. Ful wypas.
Będą więc też cztery niezależne protokoły z pomiarów. Jeden, dotyczący mieszkania dla gości, z którego się jakiś czas temu wyprowadziliśmy, otrzymaliśmy dzisiaj. Podany w bardzo profesjonalnej szacie, a co najważniejsze z pozytywnym opisem instalacji.
Czy nam to poprawiło humory? Głupie pytanie i to po tylu miesiącach.
O 09.00 musieliśmy już być w mieszkaniu w Pięknym Miasteczku.
Przyjechali panowie z ZUKu z Powiatu, żeby trójstronnie, oni jako dostawca wody, my jako inwestorzy i Cykliniarz Anglik z Drągalem jako wykonawcy, omówić, co trzeba zrobić, żebyśmy w przyszłości mogli płacić za wodę i ścieki według faktycznego zużycia, czyli według licznika, a nie tak, jak poprzedni właściciel, Ten Co Mnie Budzi Po Nocach, ryczałtem. I wyszło, że trzeba po prostu zrobić demolkę. A demolka od razu zahaczała o część instalacji sąsiadek z góry (matka, córka i dwoje nastolatków), więc po odjeździe panów z ZUKu wspólnie z paniami ustaliliśmy zakres demolki i partycypację w jej kosztach. Poszło nawet bezboleśnie.
Dzisiaj było tak pięknie, że przyrodniczo mnie nosiło i ogarnęła mnie głupawka.
Wybrałem się nad Staw. Od dawna był zamarznięty, a ostatnio mocno. Stąd też bardzo szybko zrezygnowałem z roboty głupiego, żeby wykuwać przeręble tylko po to, żeby za kilka godzin z powrotem zamarzły i żeby łomotem stresować ryby. Bedzie z nimi, co będzie. Dobór naturalny.
A skoro lód był tak mocny, to nie mogłem się oprzeć. Najpierw z brzegu spróbowałem naciskać go jedną nogą, potem stanąłem. I nic.
Zadzwoniłem do Żony, żeby wyjrzała za chwilę przez okno. Co prawda Staw jest położony w sporej odległości od domu, ale wszystko widać. Zanim wlazłem na sam środek, mądrze odłożyłem smartfona na ławeczkę. Bo gdyby się jednak lód pod moim ciężarem załamał... Mnie by się nic nie mogło stać, bo Staw na swoim środku może mieć góra półtora metra. Poza tym w razie czego dom blisko, mokre i lodowate ciuchy można byłoby natychmiast zdjąć, no i napić się czegoś sensownego na rozgrzewkę (ostatnio kupiliśmy Soplicę - orzech laskowy + czekolada; pycha, no i swoje procenty ma).
Więc tak zbudowany dogłębną analizą machałem radośnie do Żony, którą ujrzałem z daleka w oknie. A potem hasałem po całym Stawie. Kiedy miałem taką okazję? I kiedy miałbym następną?
Najpierw gumofilcami zrobiłem na grudkowatym śniegu leżącym grubą warstwą na lodzie potężny krzyż łączący ramionami przeciwległe brzegi, a potem przystąpiłem do konstruowania właściwego napisu. Tak mnie ta czynność zajęła i zaaferowała, że w ogóle nie zwracałem uwagi na ciągle dzwoniący smartfon, w czterech długich seriach. To znaczy zwracałem wiedząc, że na pewno dzwoni Żona, ale nie mogłem przerwać pracy, pójść do ławki, bo nieprzewidywalne ślady spieprzyłyby mi napis w trudzie tworzony. Taki, których tysiące wyrytych przez durnowatych nastolatków na drzewach albo wszelakich drewnianych barierach czy ścianach, spotykamy. W stylu "serce przebite strzałą" i z dopiskiem Koham Zosię!
Napisu niestety nie dokończyłem. Zabrakło mi jakichś dwóch minut. I już nigdy nie dokończę. Robi się cieplej, więc ślad po mojej twórczości zniknie bezpowrotnie, a na Staw już raczej nigdy nie wejdę, bo zimy będą nadal raczej łagodne, nie wiadomo, czy dożyję ewentualnych mroźnych, no i Żona niestety na mojej idei się nie poznała. Będzie to więc taki piękny i klasyczny przykład efemeryzmu, czyli mówiąc po polsku ulotności chwili.
A zabrakło mi wspomnianych dwóch minut, bo nagle, ubrana ciepło, w zimowym rynsztunku, pojawiła się, niczym chmura gradowa, Żona. Nie pomogły moje tłumaczenia lekceważące jej argumenty typu Organizm może doznać szoku termicznego albo Można się utopić w kałuży wody, czy To co ja sobie mogłam myśleć, jak tyle razy dzwoniłam, a ty nie odbierałeś?! Jak myślisz?! Zapięła Bertę, jakby chciała ją odizolować i dać bezpieczne schronienie przed nieodpowiedzialnym panem i ruszyła do domu, a za nią ja. Noga za nogą.
W domu za jakiś czas się udobruchała, gdy przeprosiłem i obiecałem, że takich durnot więcej robić nie będę.
- To nie mogłeś najpierw zadzwonić? - Przyszłabym, żeby być w razie czego, kiedy wyprawiałbyś te swoje durnoty!
Tak się mówi. Wiadomo, że gdybym zadzwonił i zapytał Czy mogę wejść na Staw? albo używając grzecznościowej formy poinformował Chciałbym wejść na Staw spotkałbym się z odmową, protestem i pukaniem się w głowę na odległość. Więc musiałem to zrobić z pełną premedytacją.
Ta sytuacja trochę kojarzy mi się ze szkolno-dorosłym dowcipem. Chyba raczej nie z podstawówki.
Jest koniec roku szkolnego. Ulicą radośnie biegnie Jasiu wymachując świadectwem. Spotkany kolega przeglądając je i widząc same lufy i mierne pokazuje na nie palcem i pyta nie mogąc uwierzyć <No i dlaczego tak się cieszysz?> - A bo w domu jeszcze tylko wpierdol i wakacje!
Gdy Żona była już udobruchana i całkowicie spokojna, odważyłem się nawiązać do dramatycznej sytuacji sprzed chwili.
- A wiesz, Berta nie dała się namówić, żeby wejść na Staw. - Wołałem ją przymilnym głosem i zachęcałem, żeby przyszła do pana, ale tylko popiskiwała i za cholerę nawet nie chciała spróbować. - Stała tylko na brzegu i patrzyła.
Żona spojrzała milcząco i wymownie na zasadzie I kto tu jest mądrzejszy?
Na 14. marca, na niedzielę, zaprosiliśmy do nas Nowego Dyrektora z żoną. Już dawno umawialiśmy się, że musimy się nawzajem odwiedzić. Chcielibyśmy omówić i podsumować półroczną współpracę między Nowym Dyrektorem a mną, a przede wszystkim dowiedzieć się, jak on ocenia te pół roku swojej pracy. A do takich pogaduszek nadają się tereny neutralne, inne, niezwiązane ze Szkołą. Poza tym tematem rzeką będą na pewno sprawy budowlane i remontowe.
Dzisiaj był Dzień Kota. Dowiedzieliśmy się o tym z Radia 357. Słuchacze dzwonili dzieląc się różnymi humorystycznymi historyjkami. Ale zadzwoniła też jakaś debilka. Była debilką, nie dlatego, że dokumentowała swoim wystąpieniem, że jest katoliczką, ale że grobowym, umęczonym głosem adekwatnym do rozpoczynającego się Wielkiego Postu, który sam w sobie nie jest niczym złym, a na pewno niegodnym potępienia, skoro służy zdrowiu fizycznemu, a wierzącym dodatkowo psychicznemu, powiedziała:
- Dzisiaj jest TEŻ WAŻNY (! - podkreślenie moje) inny dzień - Środa Popielcowa.
Pozbawiła lekkości Dzień Kota oraz powagi, jakem ateista, pierwszy dzień Wielkiego Postu.
Znam ten incydent z relacji Żony, bo sam byłem akurat na dole podrzucać do kozy.
- Dobrze, że cię nie było. - dodała słowem komentarza. - A Zozuń się znalazł mówiąc krótko Dziękujemy pani za przypomnienie.
Wieczorem dzwoniłem wielokrotnie do Szybkiego Stolarza chcąc odwołać jego przyjazd "albo we wtorek, albo w środę, albo w czwartek", tym bardziej że wtorek i środa już minęły, a jutro wybieramy się we troje do Metropolii, żeby uczcić 34. urodziny Pasierbicy. Odpowiadał mi głuchy smartfon.
Dzisiaj napisał Po Morzach Pływający.
Zaczął bez ogródek i tak skończył. Musisz popracować nad czcionką. Trochę niewygodnie czyta się Emeryta. PMP.
Zmusił mnie do dużego wysiłku i do napisania mailowego elaboratu (obszerne, pisemne opracowanie zagadnienia, merytorycznie poprawne, ale pozbawione twórczego zamysłu), czego zwyczajowo nie robię, bo wystarczająco się naelaboruję na blogu.
Wszystko przez Ciebie :) - odpowiedziałem.
Gdy kopiuję Twój, albo jakikolwiek, tekst albo jego fragment do bloga, to robię to przez "notatnika", czyli najpierw kopiuję tam, a z niego do bloga. Niczego mi wtedy nie formatuje i czcionka jest ok. Ostatnio Twój tekst zrobiłem "kopiuj - wklej" bezpośrednio do bloga i czcionka się rozsypała, bo system sam zarządzał według własnego durnowatego uznania. A nie miałem sił i czasu poprawiać. Czyli wprowadziłeś mi, niczym koń trojański, inne formatowanie z obcego mi systemu.
Będę się pilnował.
Z innej mańki. Rozumiem, że ze względu na armatora i jego przykazania Wasz przyjazd do nas nie wchodzi w rachubę? A może jednak?...
Trzymajcie się zdrowo.
Gdy kopiuję Twój, albo jakikolwiek, tekst albo jego fragment do bloga, to robię to przez "notatnika", czyli najpierw kopiuję tam, a z niego do bloga. Niczego mi wtedy nie formatuje i czcionka jest ok. Ostatnio Twój tekst zrobiłem "kopiuj - wklej" bezpośrednio do bloga i czcionka się rozsypała, bo system sam zarządzał według własnego durnowatego uznania. A nie miałem sił i czasu poprawiać. Czyli wprowadziłeś mi, niczym koń trojański, inne formatowanie z obcego mi systemu.
Będę się pilnował.
Z innej mańki. Rozumiem, że ze względu na armatora i jego przykazania Wasz przyjazd do nas nie wchodzi w rachubę? A może jednak?...
Trzymajcie się zdrowo.
Emeryt
Kładłem się spać zupełnie niezmęczony. Czyżby to miało związek z tym, że dzisiaj nie trzymałem ani chwili siekiery w rękach, nie rąbnąłem, nomen omen, najmniejszego bierwionka, nie dotykałem taczki i nie zanosiłem do domu nawet jednej szczapki? Z tego by wynikało, że jestem ogólnie przepracowany i że tej wiosny i latem sprawę z dużym wyprzedzeniem trzeba będzie przemyśleć i sukcesywnie odwalać całą zimową drewnianą(?) (drewnową?, drzewnianą?, drzewną?) robotę, by w skwarze lata marzyć o nadchodzącej zimie. Może będzie tak piękna (zero sarkazmu) jak część obecnej.
Zdaję sobie sprawę, że do tego stanu musiała się dołożyć zerowa wartość stresu - dzisiaj sprawy błyszczały swoją podstawową cechą, czyli sprawnością. Takie sprawne sprawy.
Zasugerowałem Żonie czytając jak w otwartej księdze, że może tym razem ona położyłaby się wcześniej, bo zauważyłem empatycznie, że jest jakaś niewyraźna. Zdawałem sobie sprawę, że będzie mocniej lub słabiej, ciszej lub głośniej się opierać, ale ja mam na to sposób.
- Idź się połóż i zrelaksuj. - Ja podrzucę na dole i wyjdę z Bertą na ostatnie siusianie.
Po kluczowym ...wyjdę z Bertą... Żona już się nie opierała i nie krygowała.
CZWARTEK (18.02)
No i dzisiaj rano rozpaliłem tylko w kuchni na górze.
Tej naszej obecnej głównej i wielofunkcyjnej dobrodziejce, która dostarcza jednocześnie ciepła i umożliwia gotowanie i pieczenie wszelakich straw. Podobnej do takiej, jaką mieli na początku w Leśnej Głuszy Czarna Paląca i Po Morzach Pływający. Ale Czarna Paląca tamtej nie cierpiała i kazała ją zburzyć.
Jakbym ich rano przywołał, bo o nietypowej porze odpisał Po Morzach Pływający.
Może i mój tekst wprowadza zamieszanie, ale nie tym razem.
Niestety nie przyjedziemy. Stawiam na czerwiec albo lipiec. Może do tej pory coś się zmieni. PMP.
Ja z tą naszą chciałem zrobić to samo, ale nie dlatego, że jej nie cierpiałem, ale uważałem, że nie ma sensu, żeby "zagracała" klubownię, skoro podstawowa, taka sama kuchnia jest na dole, w kuchni, i tylko ona będzie używana. Wtedy Bas z Barytonem czyhali już z młotami, wiertarkami i gumówkami, a Sąsiad Muzyk zaklepał od nas wierzchnie żeliwne blachy od przyszłej nieboszczki, ale Żona się zaparła twierdząc, że po jej trupie, nomen omen, dojdzie do śmierci kuchni, więc ta została. Żona zresztą też.
Teraz trudno mi sobie wyobrazić, co my byśmy bez niej robili. Na pewno "ładnie byśmy wyglądali i dobrze na tym wyszli".
Wczoraj ustaliliśmy z Żoną, że od dzisiaj w ogóle nie będę rozpalał w górnej kozie. Stanie się to jej domeną. Z rana ciepło i tak mam od Dobrodziejki, a jak mi ubędzie w kozach, to przybędzie trochę porannego oddechu i luzu. Zmniejszy się kozowy kierat.
Żona zaś, ponieważ znacznie lepiej i jakoś tak umiejętniej, bo chyba jest to powiązane z większą cierpliwością, będzie po 2K+2M albo może w trakcie (wtrącać się nie będę, żeby nie usłyszeć, że jestem administracyjny) rozpalać w swojej ulubionej kózce. Potrafi tak przed nią siedzieć na podłodze oparta wygodnie o narożnik i patrzeć, jak ogień powoli od góry (najefektywniejszy sposób rozpalania) trawi bardzo powoli najpierw szczapki, a potem podstawowe bierwiona, wszystko prawie bez dymu i przy czyściutkiej szybie wcześniej wyglancowanej przez Żonę octem i popiołem.
Czy ja miałbym cierpliwość tak robić? Ma się przecież palić i dawać ciepło! Tak? Więc wrzucam, co trzeba, podpalam i ma się palić i grzać od razu, a że przy tym jest dymu od cholery i szyba wyczyszczona przed chwilą przeze mnie w porannym znoju błyskawicznie się brudzi, to trudno. Taka jej mać. Nie będę płakał nad oczywistościami. Dawno już ukuto przysłowie, parafrazując, "Nie ma ognia bez dymu".
Dzisiaj rano miałem dodatkowo ponadwymiarowy kozowy luz. Ponieważ we troje w południe wyjeżdżaliśmy do Metropolii, nie było sensu uruchamiać kombajnu na trzy, cztery godziny palenia w dolnych kozach.
Wspomniałem, że dzisiaj Pasierbica kończy 34 lata. Czy muszę mówić o zgrozie, jaka mnie z tego powodu ogarnia. Wszędzie naokoło przybywa ludziom lat, a zwłaszcza dzieciom i wnukom.
O 07.20 zadzwonił Szybki Stolarz. Tryb samolotowy miałem wyjątkowo już wyłączony, bo czekałem na telefon z ZUKu lub od Cykliniarza Anglika w sprawie ewentualnego ponownego spotkania w mieszkaniu w Pięknym Miasteczku.
Tłumaczył się, że wczoraj nie odbierał, bo telefon zostawił w samochodzie.
Od jakiegoś czasu wydaje mi się, że Szybki Stolarz mógł w wieku szkolnym należeć do tego nielicznego grona uczniów, co to usprawiedliwiali wychowawcy swoje nieobecności "uśmiercając", na przykład, piąty raz swoją babcię, a jeśli były dwie, co się zdarza najczęściej, to usprawiedliwieniami mógł manewrować kołując zdziwionego nauczyciela Bo przecież poprzednio babcia już zmarła twierdząc, że owszem, zgadza się, ale to była ta druga. W następnych latach nauki proceder powtarzał co roku, słusznie zakładając, że przecież wychowawca nie spamięta tych wszystkich jego babć i rozlicznych pogrzebów, a gdyby nawet, to mógł liczyć na zmęczenie nauczycielskiego materiału.
- Teraz chodzę o kuli. - poinformował mnie. - A mam jeszcze parę rzeczy do wyfrezowania, więc przydałyby się dwie ręce.
Trudno
było mu odmówić racji. I w tym wszystkim nie chciałem mu przypominać, że
ostatnio, jak rozmawialiśmy, twierdził, że wszystko ma gotowe Tylko przyjechać i składać. Zmęczenie materiału.
- Brałem 1000 mg metamorfiny, ale pani doktor powiedziała, że ponieważ ważę 100 kg, to spokojnie mogę brać 2000.
Czy to nie jest chore?! Nawet już bez nomen omen?- To mogę przyjechać w sobotę? - kontynuował.
- Właśnie dlatego do pana dzwoniłem. - Proszę przyjechać w poniedziałek, bo teraz wyjeżdżamy do Metropolii, a w sobotę będziemy mieli gości.
- To będziemy o 09.00.
Dobrze, że nie powiedział Na milion procent, bo tylko bym się zdenerwował.
A potem sprawdziłem, bo jako chemikowi coś mi nie grało w słowach Szybkiego Stolarza. Otóż pani doktor musiała mu na pewno przepisać metforminę, doustny lek na cukrzycę. Ta ...morfina brzmiała groźnie, więc się zdecydowanie uspokoiłem.
- Czy my musimy wiedzieć o wszystkich problemach i stanach zdrowia naszych fachowców? - zapytała retorycznie Żona, gdy jej zrelacjonowałem poranną rozmowę z Szybkim Stolarzem.
W Metropolii najpierw pojechaliśmy do jednego banku, zresztą nam najbardziej przyjaznego spośród wielu, z którymi w naszej karierze kredytobiorców mieliśmy do czynienia. Kredyt spłaciliśmy prawie rok temu, ale dziwnym trafem założone onegdaj konto zostało, chociaż wówczas werbalnie wobec pracownika banku sprawę ostatecznego naszego rozstania przedstawiliśmy jasno i w naszej świadomości temat mieliśmy zamknięty. Ale okazało się, że nie, bo wtedy nie złożyliśmy dyspozycji likwidacji konta. A pytanie, dlaczego pracownik banku od razu o takiej możliwości czy konieczności nam nie powiedział, byłoby pytaniem mocno naiwnym, skoro nawet przy zupełnie pustym koncie bank może szarpać prowizję za jego obsługę. "Tylko" 15 zł miesięcznie. I co z tego, że był najbardziej przyjaznym, skoro ze swoją kocią naturą drapieżnika się łasił, mruczał i ocierał, by za chwilę z jego naturalną bezwzględnością wypruwać kredytobiorcy bebechy.
Żona złożyła dyspozycję o likwidacji konta, ja siedziałem z Bertą w Inteligentnym Aucie.
Potem wszyscy pojechaliśmy do Szkoły. Tu pierwsze skrzypce grała Taka słodka misiowata Berta otoczona przez wianek słuchaczek. Głaskaniu, mizianiu i przytulaniu nie była końca. Raz tylko wybuchła wśród młodych dziewczyn panika, gdy Bertula bez uprzedzenia i ku zaskoczeniu wszystkich towarzysko wparowała do atelier, gdzie na podłodze akurat były rozłożone prace fotograficzne przygotowywane na wystawę. Krzyczeć na Taką słodką misiowatą Bertę dziewczynom nie było ani w głowach, próby przepchania jej cielska też nic nie dawały, zresztą dziewczyny i tak nie chciały stosować zbyt wielkiej siły, bo Taka słodka i misiowata, to jakże tak?, więc umiejętnie musiałem ją przywołać i wywabić z atelier godząc się przy lekkich wzdychaniach i odstraszających posykiwaniach niektórych autorek, że jakieś tam zdjęcie "lekko" nadepnęła lub zahaczyła. Nie miałem czasu, ani upoważnienia, żeby, już nie moje słuchaczki, pocieszać i tłumaczyć im, że w fotografii istnieje takie pojęcie, jak estetyka błędu. I że, na przykład, taki przypadkowy odcisk Berty w przypadkowym miejscu zdjęcia może spowodować, że dzieło artystyczne nabierze zupełnie innego wymiaru i znaczenia, a jego cena rynkowa może gwałtownie wzrosnąć.
Dziewczyny wyraźnie nie miały pretensji do Berty za jej niespodziewany udział w wydarzeniu artystycznym i tworzeniu czegoś na kształt happeningu, bo gdy wychodziliśmy, słyszeliśmy od nich Cześć Berta!
A jaki był tak naprawdę cel naszej wizyty w Szkole oprócz chęci pokazania Berty Najlepszej Sekretarce w UE i Nowemu Dyrektorowi? Otóż umówiłem się całkiem prozaicznie, że dzisiaj odbiorę sobie moje święte pisaki (Pilot w kolorach niebieskim, czerwonym i zielonym), które Szkoła dzięki uprzejmości Najlepszej Sekretarki w UE i Nowego Dyrektora dla mnie zamówiła. A że przy okazji omówiliśmy parę drobnych spraw związanych ze Szkołą...
Stamtąd pojechaliśmy do Kauflandu. Po tylko jedną rzecz - Soplicę o smaku orzecha w czekoladzie. Pisałem już o tej pychocie, którą chcieliśmy sprezentować Pasierbicy. U nas, w Powiecie, takich wynalazków dostać jeszcze nie można. Tym razem Żona została z Bertulą w Inteligentnym Aucie.
Było nadspodziewanie dużo ludzi. Od razu odpuściłem sobie kasy samoobsługowe, bo nie dość, że wił się przed nimi spory ogonek klientów, to jeszcze z autopsji wiedziałem, że przy zapłacie za alkohol cyborgowy głos zażąda autoryzacji człowieka z krwi i kości. A ten podwójny bezsens zawsze mnie irytuje.
Wybrałem kasę, do której na oko w kolejce nie stało zbyt wielu klientów. Od razu zagadnąłem zdecydowanie starszego pana, który stał przede mną z olbrzymim koszem wypełnionym po brzegi, czy mógłby mnie przepuścić z tym drobiazgiem. I pokazałem butelkę Soplicy. Widziałem po twarzy wyraźną dezorientację. Albo nie zrozumiał, albo nie dosłyszał, bo chyba myślał, że chcę mu tę butelkę natrętnie wcisnąć i sprzedać niczym Cygan patelnię albo kradzione podrobione perfumy lub zegarek.
Gdy dotarło do niego, o co proszę, z ulgą mnie przepuścił.
Z dwoma kolejnymi panami poszło łatwo. Słyszeli moją wcześniejszą prośbę, więc tylko wystarczyło pytająco podnieść butelkę z ręką i było po sprawie. Przy okazji skumplowali się ze sobą, gdy się obaj zainteresowali, co kupuję. Na moją odpowiedź, że to jest bardzo pyszne puszczali między sobą i do mnie żarciki typu Tylko niech pan nie wypije po drodze, więc się zrobiło dodatkowo sympatycznie.
Kolejnemu panu, o dość prostackiej fizjonomii, potrzeba było kilku chwil w ciszy, żeby zajarzyć.
- A idź pan! - rzucił adekwatnie do swojego wyglądu.
Od razu zrozumiałem, ponieważ nie dodał Do jasnej cholery!, że wcale mnie nie odpędza jak natręta, tylko że w dowolnym tłumaczeniu miało to wydźwięk Ależ proszę bardzo, nie ma sprawy! i przeszedłem przed niego.
Następnym w kolejce był młody mężczyzna, jakieś 25 lat, chyba Ukrainiec, bo przez chwilę nie zrozumiał, o co mi chodzi, ale za chwilę usłyszałem z charakterystycznym akcentem bardzo kulturalne Proszę bardzo.
No i dotarłem do pani, lat około 35, która miała swój towar wyłożony na taśmie, ale jeszcze nie była obsługiwana przez kasjerkę. Wyraźnie zogniskowała na mnie swój wzrok i wyraźnie czekała na moją prośbę, bo przecież, chociażby z nudów, musiała zauważyć, jak przebijam się przez kolejkę.
Jeszcze dobrze nie wypowiedziałem Czy mogę..., jak usłyszałem zimne No, nie za bardzo...
- Dobrze, dobrze, nie ma sprawy! - natychmiast jej przerwałem widząc, że szykuje się do dłuższej tyrady.
Czy musiałem wysłuchiwać oczywistości, że jej się, na przykład, spieszy. Tym bardziej, że od razu wyczułem, że nie byłoby to prawdą. A za chwilę miałem dowód, bo gdy mijałem ją przed stoiskiem mięsnym, stała i słyszałem, jak marudziła i wybrzydzała sprzedawczyni. Mogła też wyzwać mnie od cwanych emerytów (siwe włosy mnie zdradzają), co to chcą bez kolejki. Po co mi to było potrzebne? Przecież wcześniej niespodziewanie zyskałem tak wiele.
Moja analiza tego, co ta pani mogła powiedzieć, była dość prozaiczna i dopiero Żona, gdy jej w samochodzie zrelacjonowałem wydarzenie, wzniosła się na wyżyny dociekań.
- Może ta babka była taka sama, jak ta z "Dnia Kota" ? Wiedziała, że jest Wielki Post, a tu facet, mimo że starszy, to nieodpowiedzialny, bezczelnie w Środę Popielcową kupuje wódkę, żeby za chwilę się nadźgać i upodlić. - I na dodatek afiszuje się przed całą kolejką! - Co za tupet!
- A w jakim mogła być wieku? - dodała Żona.
- Jakieś 35 lat... zawiesiłem głos.
Spojrzeliśmy na siebie bez słów, wymownie. Oj, będzie ta pani jeszcze nieźle i to nie raz dostawać
w dupę od życia. Ale żeby nie było - miała prawo mi odmówić.
Całe to wydarzenie dało mi asumpt, aby zastanowić się nad ciekawym zjawiskiem socjologicznym (być może, bo równie dobrze mógłby to być przypadek) i nad możliwościami przeprowadzenia badań w tym kierunku.
Świadomy eksperyment musiałbym przeprowadzić na reprezentatywnej grupie klientów i to w różnych sklepach wybierając takie kolejki, gdzie z przodu byłyby/-a kobiety/-a, a przed nimi kilku mężczyzn. Zakładam bowiem, że przez męskich kolejkowiczów raczej bym przebrnął bez problemów i za każdym razem docierał do części żeńskiej. I tutaj zaczynałaby się ta trudniejsza część eksperymentu. Nieważne, czy dana klientka sklepu by mnie przepuściła, czy nie, nie mógłbym, chcąc uchronić się przed bankructwem, dotrzeć z butelką przed oblicze kasjerki. Musiałbym więc w miarę wcześnie udawać roztargnionego i zapominalskiego Ach, zapomniałem coś jeszcze wziąć i wycofywać się z powrotem do sklepu i w jakimś jego kącie odnotowywać Odmówiła/nie odmówiła (ewentualnie odmówił/nie odmówił), wiek i jakąś przemyślaną charakterystykę osoby, wszystko w formie tabelki. Po czym za jakiś czas wracałbym do innej kasy, a potem do kolejnej (zaliczałbym wszystkie czynne), aby wreszcie powtórnie pojawić się już w dowolnej, wcześniej przeze mnie odwiedzonej. I na tym tego dnia moje badania w danym sklepie musiałyby się zakończyć. Bo trudno byłoby przyjść trzeci raz do danej kasy udając, że znowu coś zapomniałem. Wydawałoby się to podejrzane, a niechybnie monitoring lub ochroniarz bardzo szybko wypatrzyliby, że ja coś pokątnie kombinuję. Obliczyłem, że w ten sposób w danym sklepie mógłbym przeprowadzić jednorazowo x+1 badań, gdzie x stanowi liczbę otwartych kas.
Po głębszym zastanowieniu się, stwierdziłem, że jednak nie musiałbym zbankrutować. Ryzykując, już po drugim razie "zapomnienia" u danej kasjerki, wycofywałbym się do sklepu i butelkę odkładał wychodząc na czysto, nomen omen, ze sklepu. Mógłbym z badaniami wrócić do niego ponownie dopiero po kilku dniach, bo przez jakiś czas byłby spalony.
Czekałaby mnie więc tytaniczna praca, bo żeby badania były wiarygodne, musiałbym "zaliczyć" przynajmniej tysiąc kolejek (ta właśnie, tak zwana reprezentatywna grupa klientów). Zakładając, że niczego więcej i naprawdę nie miałbym do roboty, czyli nudził się na emeryturze i mierząc siły na zamiary, danego dnia obskoczyłbym 20 kolejek, co zajęłoby mi 50 dni non stop. Odliczając niedziele niehandlowe, jakiś drobny urlopik na podreperowanie sił i inne niespodziewane okoliczności (wizyty lekarskie z powodu różnych nadwerężeń <"nadwyrężeń" również> cielesnych powstałych na skutek nieuniknionych sklepowych szarpań chociażby z ochroniarzami), wyszło mi, że całe badania zajęłyby jakieś trzy miesiące.
A teraz najlepsze. Bardzo często słyszymy z Żoną, że jakaś specjalistyczna firma albo grupa naukowców przeprowadziła badania na zlecony przez rząd albo jakieś ministerstwo, ewentualnie instytucję, itp., temat lub problem oczywiście opłacając sowicie badaczy. Żona wie, bo bardzo często w takich razach jej mówię, że ja (i wielu, wielu innych) mógłbym wiarygodne wyniki badań dotyczących danego problemu podać za 10% kosztów i to w 5 minut. Bez nękania i denerwowania odpytywanych ankietowanych. No, ale gdzieś rządowe lub unijne miliony trzeba utopić. Najlepiej u szwagrów, zięciów, itp.
To może od razu podam wyniki moich nieprzeprowadzonych jeszcze badań. Otóż 90% z całej puli badanych mężczyzn, klientów, przepuściło/-by mnie bez kolejki i dokładnie tyle samo kobiet by tego nie zrobiło.
Jednak sprawa jest kusząca. Bo gdybym znalazł sponsora badań refundującego koszt zakupu butelek, który nie dopominałby się ich zwrotu w żadnej postaci (pełnych, zakcyzowanych lub pustych), to mógłbym sobie na stare lata zrobić z nich niezły i zróżnicowany zapas. Wtedy reprezentatywną grupę nawet chętnie bym powiększył, na przykład do dwóch tysięcy, a może i do trzech. A co?!
I badania miałbym mniej stresujące, bo za każdym przejściem przez kasę, do którego bezwzględnie bym dążył nie zasłaniając się roztargnieniem i zapominalstwem, do domowego barku mógłbym odłożyć kolejną butelkę. Opierając się na poprzednim wzorze, przypomnę x+1, reprezentującym namiastkę słabego postępu algebraicznego, wzór w zmodyfikowanej wersji mógłby mieć postać nx, gdzie x to nadal liczba kas w danym sklepie, a n liczna butelek przypadających na daną kasę. Gołym, nawet niewprawionym okiem widać, że to już całkiem nieźle przypomina sympatyczny postęp geometryczny.
Oczywiście swoją pazerność musiałbym tonować do n=2 lub 3, bo nadal fakt, że facet kupuje nastą pojedynczą butelkę i coś w kącie notuje, musiałby się prędzej czy później wydać podejrzany.
Przemyślałem jeszcze jeden sposób, ale niestety znacznie bardziej dla mnie ekonomicznie i moralnie ryzykowny. Mógłbym na własny koszt opracować bardzo ciekawe i wiarygodne wyniki i wystąpić do jakiejś instytucji, na przykład do Ministerstwa Zdrowia, przepraszam, do Ministerstwa Chorób, o refundację kosztów badań. Ale co mógłbym odpowiedzieć na bardzo prawdopodobne pytanie jakiegoś nieczułego urzędnika (głowę bym dał, że urzędniczki) A co pan z tą wódką zrobił? To w najlepszym wypadku. Gorzej, gdybym został wyzwany od cwaniaków naciągających ludzi lub państwowe instytucje na darmowy alkohol. Przecież wiadomo, że zbożniej jest dać państwowe 2 miliardy złotych na publiczną, narodową telewizję.
Po południu pojechaliśmy do Pasierbicy i Q-Zięcia.
W związku z 34. urodzinami Pasierbicy podjęto nas obiadem, szampanem, ciastami (dodatkowo, mocno bio, więc specyficzne, ale smaczne, zrobiła na tę okoliczność Żona) podrzucając dodatkowo paletę orzechów, którym nie sposób było się oprzeć. To straszne!
Ja przez pewien czas byłem wyalienowany z towarzyskiego grona męcząc się samotnie przy Samotniku. Raz tylko osiągnąłem taki etap "osamotnienia", którego nie byłem w stanie powtórzyć, że zostały mi na planszy tylko dwie bile (dwa pionki?), sporo od siebie odległe i odległe od jej centrum. Przez to, ale nie tylko przez to, nie dałem się wmanewrować w grę planszową. Pasierbica i Q-Zięć mają ich bardzo dużo i dużo rodzinnie grają. Dla mnie problem polega na tym, że prawie na każdym spotkaniu mają jakąś nową, "świetną". A ja przy poprzednich, równie świetnych, nie zdążyłem je opanować chociażby w stopniu podstawowym dającym jako taką satysfakcję z gry, więc uczenie się kolejnej nowej świetnej mija się dla mnie z celem. Zaczynam cokolwiek jarzyć, kiedy trzeba wychodzić. Ten sam problem mam, gdy jestem u Wnuków.
Ale Q-Wnuk, jak całe to obecne jego pokolenie dzieci i młodzieży nastawione jest na nowości, więc nie odpuszczał i w końcu grał z babcią, czyli Żoną. Z jednej strony dusiłem się ze śmiechu, jak tłumaczył w swój charakterystyczny sposób zasady gry czyniąc ją dla mnie całkowicie niezrozumiałą (podsłuchiwałem udając zajętego Samotnikiem), a z drugiej podziwiałem Żonę, która się podjęła gry i dawała radę. Na moją jakąś uwagę Q-Zięć poinformował nas całkowicie bez sarkazmu, bardziej w kontekście Q-Wnuka, który ma 7 lat, że ta gra jest przeznaczona (powiedzmy ładniej - dedykowana) dla dzieci od 10. roku życia.
W końcu Ofelia zapytała mnie, czy ja bym z nią nie zagrał. Zgodziłem się skwapliwie, zwłaszcza że Q-Zięć poinformował, i znowu bez sarkazmu, że ta gra jest dla dzieci od 3. roku życia. Zaaferowana Ofelia tłumaczyła mi zasady, a ja znowu dusiłem się ze śmiechu, bo robiła to z takim przejęciem, sztucznością, przesadną teatralnością, że z trudem wytrzymywałem przyoblekając bardzo poważny wyraz twarzy i zadając jej pytania, czy aby dobrze zrozumiałem.
Zrozumiałem świetnie i dawałem radę, więc grało się nam świetnie.
W Nie Naszym Mieszkaniu, nie wiedzieć od jakiego czasu, spaliśmy z Żoną razem. I z Bertą oczywiście.
PIĄTEK (19.02)
No i już przed 07.00 śmieciarze dokonali dzieła budzenia.
Wiedząc o tym, że tak może być, postanowiliśmy rano napić się tylko kawy i jechać do Wakacyjnej Wsi, by tam w domowych, wiejskich warunkach zjeść śniadanie.
Wyciągnąłem z Inteligentnego Auta ekspres na naboje, ten świeżo kupiony, żeby uraczyć nas poranną kawą. A on zachował się, jak poprzedni. Kawy nie robił, a spod niego, gdy symulował robienie, wylewała się woda. Być może zaszkodziły mu mrozy, bo cały czas leżał w bagażniku samochodu. Ale taka była idea - żeby go nie zapomnieć przy naszych licznych podróżach, miał czekać do natychmiastowej dyspozycji w aucie.
Wracaliśmy do Wakacyjnej Wsi w przygaszonych nastrojach. Bez kawy i z nowym zepsutym ekspresem. Ale w domu, gdy szybko rozpaliłem w Dobrodziejce i nasz podstawowy ekspres nas ją uraczył, nastroje zdecydowanie się poprawiły. Zrobiło się domowo.
Stąd już w dobrym humorze pojechaliśmy do Sąsiadki Realistki i Sąsiada Filozofa po codwutygodniową porcję twarogu i jaj. Od razu na rogu ich posesji natknęliśmy się na gospodarza i jego zięcia, który jest dendrologiem i musiał, ani chybi, przyjechać z Sąsiedniej Metropolii. Za czasów Naszej Wsi był u nas kilka razy i fachowo poprzycinał niektóre nasze drzewa.
- Dzień dobry! - od razu zatrzymaliśmy się na rogu.
- Dla kogo dobry, dla tego dobry. - odezwał się w odpowiedzi.
Dopiero za chwilę zaczęło do nas docierać to, na co patrzyliśmy, a czego nie widzieliśmy, a co było przyczyną przyjazdu zięcia dendrologa.
Ktoś w nocy, dokładnie nie wiadomo której, ale góra jedna, dwie wstecz, powyrywał im na ich terenie 12 drzew. Niektóre były dwudziestoletnie. Musiał przyjechać ciężkim specjalistycznym sprzętem, który specjalnymi wysięgnikami i szczękami nie uszkadzając płotu dokonał dzieła zniszczenia. Wszystkie drzewa zostały brutalnie wyrwane z korzeniami, a na korze poszczególnych widać było okropne zdarcia, ślady szczęk, które musiały się po niej brutalnie ślizgać, żeby mocno uchwycić i wyrwać.
Widok paraliżował zmysły, bo nie mogliśmy sobie wytłumaczyć i zrozumieć, co siedziało w głowie takiego człowieka.
Tak wstrząśniętej Żony dawno nie widziałem. I rzucającej takimi inwektywami pod adresem tego kutasa. A że to kutas, to pewne i nawet wiemy, kto nim jest. I przyjdzie taki moment, może w przyszłym wpisie, że wreszcie o tym kutasie napiszę wszystko. Nie zostawię na chuju, jebanym psycholu, suchej nitki.
Sąsiadka Realistka, gdy to pierwsza zobaczyła, płakała z żalu, z bezsilności i ze złości.
Wezwana policja "dokonała czynności" i zabezpieczyła zapis monitoringu z pobliskiej szkoły. A dendrolog wezwany przez swojego teścia mierzył z nim każde drzewo tworząc fachową dokumentację strat na poczet przyszłych odszkodowań oraz jako dowód w sprawie. Bo będzie musiało się to skończyć sądem.
Energia spotkania rozsadzała mieszkanie Sąsiadów.
Do domu wracaliśmy w ciężkich nastrojach. Całe szczęście, że na dworze było +10. Znowu nie chciało się wchodzić do środka. Berta czuła to najlepiej.
PONIEDZIAŁEK (22.02)
No i sobotę, niedzielę i dzisiejszy poniedziałek muszę przerzucić do następnego wpisu.
Nie ma czasu załadować.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił sześć razy i przysłał list.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzinna publikacji 22.04.