01.03.2021 - pn
Mam 70 lat i 88 dni.
WTOREK (23.02)
No i spieszę do uzupełnienia zaległości.
Trzeba przyznać, że dawno ich nie miałem.
W sobotę, 20.02, rano pojechałem Terenowym do sąsiedniej wsi po drugi kubik drewna, wcześniej już opłacony. Tym razem zupełnie nie pękałem wiedząc, że Terenowy da radę. Ale w Wakacyjnej Wsi trochę mu ulżyłem część rozładowując. Zresztą wszystko w obszarze drewna przygotowałem tak, żeby mieć z nim spokój, gdy przyjedzie Hela.
Gdy przyjechała, od razu z psami poszliśmy nad Staw. Psy dostały szajby i trudno było się dziwić, skoro teren, pogoda i powiększone stado prowokowały. Winyla dodatkowo jego natura. Szczekaniem kazał sobie rzucać kijaszka na zlodowaciały Staw, wpadał na niego i nie chciał wrócić. Berta tylko z brzegu patrzyła z tym swoim bertowskim osłupieniem w oczach i ani jej przychodziło do głowy, żeby tam włazić.
Z wieści różnych podstawowa jest taka, że Hela będzie musiała sprzedać HeloWieś, bo nie da rady sama jej utrzymać. Podchodzi do tego dość pogodnie i filozoficznie godząc się z sytuacją, na zasadzie, że tego, co wspólnie przeżyli tam z Helem i ile radości im to miejsce dostarczyło, nikt i nic im nie odbierze. Hela cały czas używa liczby mnogiej i widać, że robi to machinalnie, podświadomie, a może właśnie całkiem świadomie. Mnie się to bardzo podoba, jeśli "podoba" jest tu właściwym słowem. To dodatkowo powoduje, że za
każdym razem, gdy spotykamy się z Helą i z Winylem, dopadają mnie takie
krótkie dziwne stany związane z Helem. Nie dość, że jest obecny, tylko
na chwilę wyszedł do toalety, to gdy natychmiast dopada mnie świadomość, że owszem wyszedł, ale na zawsze, za każdym razem ogarnia mnie tylko jedno dojmujące uczucie - złość. Może to kiedyś wyjaśnię, bo znam wytłumaczenie tego stanu, ale teraz jest jeszcze za blisko, nie mam dystansu i mógłbym przesadzić.
Helowcy przez krótki wspólny okres życia w HeloWsi błyskawicznie wtopili się w tamtejszą społeczność i nawiązali mnóstwo znajomości i przyjaźni. Stąd Hela nie chce diametralnie zmieniać swojego życia, które i tak "wystarczająco" jej się zmieniło i dodatkowo zmieniać miejsce zamieszkania porzucając te tereny, tylko odwrotnie. Zakochała się w nich, są jej i dlatego spróbuje najpierw wynająć, a potem kupić jakieś mieszkanie w pobliskim Miasteczku U Stóp Góry. Dalej żyłaby wśród swoich, do pracy miałaby taką samą odległość, jak teraz i, jak często mówi, Miałabym blisko do Hela.
Fakt, że Helowcy przeprowadzili się z Metropolii do swojej HeloWsi, nigdy w nich nie osłabił niezwykłego sentymentu do Naszej Wsi, do której najpierw przyjeżdżali jako "obcy" goście, a potem jako zaprzyjaźnieni. Hela, a zapewne i Hel miałby tak samo, pamięta z niej wszystko - niuanse terenów i okolic oraz Sąsiadów. Stąd trudno jej się dziwić, gdy opowiedzieliśmy jej o wyrwanych u nich drzewach. Szok, wzburzenie i wściekłość.
Przy rozstaniu kolejny raz umówiliśmy się na wizytę u niej z noclegiem. Planowaliśmy to jeszcze we czworo, gdy żył Hel. Szkoda, że wtedy nie zdążyliśmy. A teraz trzeba byłoby zdążyć, zanim Hela sprzeda HeloWieś.
W niedzielę, 21.02, z Wakacyjnej Wsi wyjechałem bezpośrednio do Sypialni Dzieci omijając Metropolię i Nie Nasze Mieszkanie. Mogłem sobie na to pozwolić, bo ostatnio, gdy byłem tam sam, zapakowałem do Inteligentnego Auta wizytowy zestaw - spodnie, koszulę i marynarkę. Takich cywilizacyjnych dziwów nie miałem do tej pory w Wakacyjnej Wsi. Wystarczył aż nadto Dom Dziwo.
Były one potrzebne przy różnych oficjałkach w Metropolii, ale jak widać powoli trzeba je będzie przenosić i przewozić, skoro pobyty w Metropolii i w Nie Naszym Mieszkaniu stają się rzadsze.
Oprócz gospodarzy byli obecni Córcia z Wnuczką, Teściowie Syna, Teściowie Synowej, siostra Teściowej Syna z synem i kolega Syna z ogólniaka ze swoją niecałą rodziną. Niecałą, bo wszyscy nie mogli się zmieścić w ich busie. Przyjechał więc tylko on z żoną i z siedmiorgiem dzieci, a pozostała, starsza trójka, została w domu.
Kolegi Syna nie widziałem całe wieki, jego żonę i dzieci po raz pierwszy. Oboje są katolikami, głęboko wierzącymi i praktykującymi. Biła od nich taka aura spokoju, skromności i ciepła, a dzieci, wszystkie bez wyjątku i każde reprezentując swój wiek (od 10. miesięcy do 14. lat), mogłyby być wzorcem dzieci - ciche, spokojne, grzeczne i kulturalne. W ogóle nie dawało się odczuć, że są i że jest ich tyle.
Oczywiście nie wierzę, żeby w domu zachowywały się tak samo, ale o to kolegi Syna nie zdążyłem odpytać.
A odpytałem, owszem.
Wiedziałem od dawna, że po skończeniu szkoły kolega Syna zniknął na cztery czy pięć lat w zakonie, ale do święceń kapłańskich nie przystąpił i wrócił do cywila. Ten fragment jego życia znam tylko z opowiadań Syna. Bardzo chętnie bym na ten temat porozmawiał z jego kolegą i wiem, że on by się przed taką rozmową nie wzdragał, ale wcześniej nigdy nie było takiej możliwości, a tym bardzie nie mogła zaistnieć na tym spotkaniu. Moja dotychczasowa wiedza kończyła się na tym, że się ożenił, mieszka w powiatowym mieście pod Metropolią i że ma czworo dzieci. Po tym najlepiej widać, jak długo się nie widzieliśmy. Ostatni raz chyba w Szkole, której jakiś czas był słuchaczem i mimo, że od zawsze interesuje się fotografią, w niej tak naprawdę łyknął bakcyla fotografii ciemniowej, chemicznej. Wiele razy miałem możliwość oglądać jego zdjęcia, zwłaszcza portrety, w których się specjalizuje. Ta dziedzina była jakimś źródłem dochodu, dopóki polityczny koronawirus nie spieprzył wszystkiego.
Obecnie kontynuuje II stopień, magisterski, studiów filozoficznych i w przyszłości chciałby w szkole uczyć etyki. To stało się bardzo ciekawym motywem przewodnim naszej rozmowy, czytaj moich dociekań i odpytywań. Interesował mnie w nim przede wszystkim potencjalny moralny wewnętrzny konflikt w sytuacji kiedy jest się wierzącym (bo są też niestety inni) katolikiem, a jednocześnie zna się bardzo dobrze różne nurty filozoficzne i postawy ludzi, np. judaizm. Niestety z oczywistych powodów szerzej na ten temat nie dało się porozmawiać.
Obecnie cała rodzina mieszka od wielu lat w Metropolii w domu, który stanowi wspólnotę, zdaje się, bo dobrze nie zrozumiałem albo nie dosłyszałem, tak katolicką, jak i zarządczą. Ich mieszkanie, dwupoziomowe, ma 100 m2, pięć pokoi. Ponadto kolega Syna w piwnicy urządził sobie ciemnię fotograficzną, a w mieszkaniu, a może w budynku, znajduje się kaplica.
Gdy cała rodzina pierwsza opuściła imprezę, było jasne, że stanie się głównym tematem rozmów. Według zasady, że jeśli chcesz być dobrze obgadany, stanowić centrum zainteresowania, w krytycznych przypadkach złośliwie, po polsku, wypunktowany i/lub oczerniony opuść wcześniej dane zgromadzenie. W przeciwnym wypadku siedź do oporu i obgaduj innych, tych, którzy nieopatrznie wyszli wcześniej.
Tu o złośliwościach, ani o oczernianiu, broń Boże, nomen omen, mowy być nie mogło. Wszystkich jednak w naturalny sposób interesowało, jak można utrzymać tak liczną rodzinę. Zwłaszcza w sytuacji, gdy kolega Syna nie ma stałej pracy, a jego fotograficzne źródło dochodu w ostatnim roku mocno ucierpiało, a jego żona przestała pisać do jednego z katolickich tygodników, co, zdaje się niewiele zmieniło w ich dochodach, skoro otrzymywała jakieś grosze od wiersza. Co z tego, że lubi pisać, skoro potrzebuje do tego bacika, zewnętrznego przymusu, przyparcia do muru, terminów i innych tego rodzaju mobilizujących instrumentów. Większość z nas tak działa, bo samodyscyplina dana jest mniejszości. Zresztą i samodyscyplina w tym obszarze nie zdałaby się jej specjalnie na nic, skoro musi codziennie realizować inny jej rodzaj. Rodzice kładą się spać o 23.00 - 24.00, a wstają o 06.00, razem z pierwszymi dziećmi. I to tyle na ten temat. Wiem, co się dzieje u Synowej i Syna.
Żonę kolegi Syna miałem przyjemność spotkać pierwszy raz i trudno mówić o jej poznaniu. Ale przynajmniej dowiedziałem się, że jest dokładnie (pięć dni starsza) w wieku Córci.
Na powtarzające się jedno pytanie Jak oni żyją przy tak licznej rodzinie? Syn odpowiedział krótko:
- Skromnie.
Poza tym w takich wspólnotach można się mądrze, świadomie i odpowiedzialnie zorganizować. Musi być spełniony tylko jeden warunek konieczny - nie może być ona za duża. Oczywiście to może nie wystarczyć, bo ludzie są różni. Syn widział u nich grafik sprzątania części wspólnych przez członków wspólnoty - klatki schodowej, terenu wokół budynku, itp. Taką namiastkę obniżenia kosztów utrzymania części wspólnych mieliśmy w Naszym Miasteczku. Lokatorzy sami sprzątali klatkę schodową i teren przed budynkiem, kosili trawę i dbali, żeby wokół pojemników na śmieci nie było syfozy często oglądanej w takich przybytkach na dużych osiedlach.
Siłą rzeczy rozmowa zeszła na sprawy finansowe i kościelne, co, jak się miało za chwilę okazać, stało się tym samym. Wszyscy narzekali na to, co wyprawia kościół. Mowa była o grubych biskupach jeżdżących na pokaz królewskimi karocami zaprzęgniętymi w cztery konie, o ich pałacach i ogólnej pazerności. I oczywiście nie było siły, żeby głównym tematem nie stał się "Ojciec" Rydzyk. A to za sprawą przede wszystkim siostry Teściowej Syna, która jest księgową. Działa ona w szkolnictwie, więc wiele tematów finansowo-księgowych było nam bliskich, ale też swoim różnym znajomym na osiedlu, w którym mieszka, pomaga i rozlicza im PITy, zdaje się pro publico bono.
- Nie zdajecie sobie sprawy, ile jest odprowadzanych 1% na fundację Rydzyka. - A jest taka pani Teresa, zdaje się, że działa w Ordo Iuris, która przynosi mi całe pliki PITów i na wszystkich 1% jest dla Rydzyka. - Będę jej musiała odmówić usługi rozliczania, bo to już jest gruba przesada i staje się niezgodne z moim sumieniem i stosunkiem do całej sprawy.
Wszyscy potakiwaliśmy głowami lekko się podśmiechując. W tym momencie zadzwonił jej smartfon leżący na stole, więc ci obok niej mogli zobaczyć na wyświetlaczu, kto dzwoni, bo numer był opisany.
- Dzwoni pani Teresa. - prawie zaniemówiła siostra Teściowej Syna, a my wszyscy wybuchnęliśmy śmiechem. Zrobił się taki rozgardiasz z komentarzami Wiadomo, że smartfony to takie konie trojańskie służące inwigilacji; Wielki Brat czuwa; Ordo Iuris ma swoje bosko/kościelne wtyki, że siostra Teściowej Syna musiała odejść na bok, żeby rozmawiać. Ale co nieco dało się usłyszeć.
...
- Ale pani Tereso, muszę pani odmówić rozliczania PITów!
...
- No tak, nie będę już więcej rozliczać PITów, które mi pani przynosi, bo to jest sprzeczne z moim punktem patrzenia na całą sprawę.
...
- Co?! - Zawiodła się pani na mnie?! - To ja się zawiodłam na pani!
Rozmowa trwała jeszcze jakiś czas i nie wiem, czy dotyczyła już głównie tematu, kto się na kim zawiódł, ale przyznaję, że postawa siostry Teściowej Syna by mi zaimponowała, gdyby...
Bo cała wcześniejsza dyskusja, i późniejsza po telefonie pani Teresy, była naprawdę mądra i rzeczowa. Że kościół powinien ostro i zdecydowanie rozliczyć sprawę pedofilii, że nie powinno być takich ojców rydzyków, że każdy wierzący powinien zadeklarować, który kościół wybiera i odprowadzać stosowny podatek, itd.
I co z tego? Ano nic. Wszystko to by mi się nawet podobało i nawet rozśmieszało, gdyby...
Gdyby nie fakt, że za chwilę ci siedzący przy stole w try miga polecą do kościoła, rzucą na tacę i będą słuchać swojego proboszcza. Nie chciałem w ten sposób z nich kpić, ani też rozpatrywać racjonalnych argumentów, że to przecież oni, ludzie kościoła, ponoć go stanowiący, utrzymują tę zgniliznę. Nawet ja, w obliczu uroczystości Wnuka-III, uważałem, że nie czas i miejsce. Ale wiem, że kropla powoli drąży kościelną skałę.
Nocowałem u Wnuków, więc jak tylko goście się rozjechali, graliśmy w 3,5,8, bo oczywiście innej opcji być nie mogło. Kłótnia o to, kto będzie grał, została zlikwidowana w zanadrzu (zanadrze - miejsce pod wierzchnim ubraniem na piersi; pazucha). Od razu zaproponowałem, że Wnuk-IV będzie grał sam, a ja będę tylko siedział z boku i podpatrywał.
Sprawa była o tyle prosta, że Wnuk-III, jako pełny i oficjalny dziesięciolatek, miał co innego na głowie.
Dostał z okazji swojego jubileuszu zbiorowy prezent - potężne szklane akwarium i wszelkie pomocnicze akcesoria, żeby mógł w nim zamieszkać chomik (chomiczka? chomica?). Głowę więc miał zaprzątniętą montażem akwarium i pozostałości tak, żeby jak najszybciej wprowadzić doń lokatora.
Z tej okazji przed pójściem spać przemeblowaliśmy z Synem pokój, aby dało się tam wcisnąć jeszcze tę bryłę.
Zapytałem Wnuka-III, czy zdaje sobie sprawę z tego, że chomik prowadzi nocny tryb życia i że wtedy będzie nieźle dymił. Nie odniósł się do tego zupełnie chyba nie rozumiejąc, o co mi chodzi i w czym jest problem, skoro on będzie spał kamiennym snem. Zdawałem sobie sprawę, że ma niewerbalną rację. Ja w jego wieku też bym tak spał, to znaczy już spałem.
Syn mi wyjaśnił, że ten kołowrotek, po którym chomik musi debilnie biegać, jest nowoczesny i prawie bezszelestny. I właśnie chodzi o to słowo - prawie. Bo Prawie czyni różnicę, że się posłużę sloganem reklamowym piwa, które omijam z daleka. Tak więc ta noc miała być moją ostatnią w tym pokoju. Nie wyobrażam sobie jakiejkolwiek wspólnej z debilnym chomikiem, który zamiast spać, jak Pan Bóg przykazał, dymi. Zdecydowanie wolę dudniące chrapanie Berty, bo ono jednak idealnie konweniuje z nocną porą. Chciałoby się napisać z nocną ciszą, ale cóż...
W poniedziałek, 22.02, czyli wczoraj, rano wybraliśmy się z Synem i z Furią na długi spacer, żeby porozmawiać o życiu.
- Tato, mów wreszcie, o czym chcesz porozmawiać, bo się stresuję.
Więc od razu go uspokoiłem, że o niczym takim.
- Nie musisz się stresować, bo nic takiego się nie stało. - Ale powiedz mi, ponieważ ostatnio twoje układy z siostrą, jak sam napisałeś w smsie, są nie najlepsze, co oznaczały słowa Chyba potrzebuje czasu?
- Aaa, to o to chodzi... - Syn w pewnym stopniu się uspokoił. - Ale tato, tak się nie da! - Za mało czasu, a trzeba by "od Chaosu".
- Czasu mamy wiele, zacznij.
No i wysłuchałem relacji na temat jego układów z siostrą, a przede wszystkim ze szwagrem. To był oczywiście jego punkt widzenia. Niewiele komentowałem, chciałem tylko wysłuchać, bo już wcześniej na ten temat rozmawiałem z Córcią.
W tym wszystkim nie da się pominąć charakterów Syna i Zięcia, diametralnie różnych, dwóch facetów w tym samym wieku, ojców rodzin, samców, których biologia i ewolucja ukształtowała tak, a nie inaczej. Więc czy należy kopać się z koniem? Jest jak jest i inaczej nie będzie.
Ale gdyby odrzucić charaktery, to wydaje mi się, że problem tkwi w ich różnych podejściach do życia i różnej jego filozofii. Temat staje się, po pierwsze zbyt obszerny, a po drugie, tak skomplikowany, że kudy mi do jego analizy, zwłaszcza że byłbym naładowany emocjonalnym stosunkiem do każdej z osób z tej trójki i do żadnej w sposób negatywny. Bo nie odkryję Ameryki, jeśli powiem, że każda z nich ma swoje plusy i minusy. I na pewno w którymś momencie wplątałbym się w brak obiektywizmu i wtedy i dla mnie, i dla danej osoby mogłoby się to stać początkiem, eufemistycznie mówiąc, nieporozumień.
Wnioski? Zasugerowałem Synowi, żeby na razie dał sobie spokój z tzw. poszerzonym życiem rodzinnym, którego on jest zwolennikiem, chociaż w rozmowie twierdził Najchętniej to bym wyjechał na Alaskę i przestał kłuć swoim ...wiczostwem, które, jak często twierdzi Żona, wyłazi ze mnie, Syna i już nawet z Wnuków i dla otoczenia przeważnie jest, znowu mówiąc eufemistycznie, ciężko strawne. Zwłaszcza dla otoczenia rodzinnego.
Czuję się za to w jakiś sposób odpowiedzialny, jako ten na samym szczycie ... wiczostwa. Ale czy można coś zmienić? Pomijając fakt, że każde z nas powinno na nowo się narodzić zakładając, że spotkałyby się ten sam plemnik z tym samym jajem (wyraźnie mi odbija po czytaniu Samolubnego genu - jeszcze mam do pokonania z 20% książki), a prawdopodobieństwo takiego zdarzenia praktycznie wynosiłoby zero, to pozostaje jeszcze oprócz genów wpływ kultury, jaką wytworzył człowiek. Wpływ ogólny i wpływ jednostkowy, najważniejszy, danej rodziny, bo czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci.
Pozostaje więc, gdy jest już "za późno", użyć trochę rozumu, odrobiny dystansu i empatii, wydobytych z posiadanych, często nieuświadamianych i niedefiniowanych, głębokich i schowanych, pokładów swojej osobowości albo nabytych w trakcie życia na drodze stałego dostawania od niego w dupę. Gorzej, gdy niektóre osobniki, mimo swoich już znacznych lat, nie nabywają z tych trzech elementów (emelentów) żadnego. Lepiej oczywiście, gdy nabywają, ale bardzo powoli, tak jak ja.
Mógłbym tutaj, przy tej analizie, spotkać się z pewnym oburzeniem niektórych osób, które "tykam". Prawie jestem pewny, że to oburzenie miałoby miejsce, gdybym komuś sugerował lub podejrzewał o brak rozumu. I nie pomogłyby mi moje tłumaczenia i wyjaśnienia, że mnie przecież chodziło tylko o taki specyficzny rodzaj rozumu, "życiowego". Bo już nikt raczej nie oburzałby się przy posądzaniu go o brak dystansu lub empatii.
W tym wszystkim, jako naczelnik ...wiczostwa, obrywam od Zięcia rykoszetem. Nie mogę powiedzieć, że jestem Bogu ducha winien, ale czuję się, jakbym zbierał za żywota. Przy czym nie było i nie ma widomych, jasnych i oczywistych oznak zbierania, tylko gdzieś na dole albo w tle snuje się taka atmosferka. Ona, prawie tego jestem pewien, nigdy nie stanie się atmosferą, bo zdążyłem już nabyć, nie ukrywam z drobną pomocą Żony trochę rozumu, dystansu i empatii. I nie ukrywam, że spodobało mi się smsowe zdanie Zięcia z incydentalnej korespondencji między mną a nim: Dla mnie liczy się tylko Córcia! (zmiana moja).
Więc co zrobić, gdy spotykają się synowskie ...wiczostwo z zięciowym (zięciowskim?) ...iństwem? Ano nic. Czekać. Samo przyjdzie, jak ostatnio często powtarzam budząc u Żony lekki pozytywny uśmiech albo wyraz podejrzliwości na twarzy z bacznym przyglądaniem się mojej, a raczej moim oczom.
A swoją drogą. Kto wymyślił rodzinę? Chyba Pan Bóg, skoro "wymyślił" wszystko... To znaczy stworzył wszystko, a potem puścił to wszystko na żywioł. Fatalnie.
Tak czy owak, obaj z Synem czuliśmy, że ta rozmowa była nam potrzebna. Być może każdemu na inny sposób, ale to przecież nieważne.
Gdy wróciliśmy ze spaceru, zasiedliśmy do brydża. Ci, którzy co nieco wiedzą o tej świetnej grze, zdają sobie sprawę, że potrzeba czterech/czworo/cztery graczy/graczki(?) i że się gra w zespołach dwuosobowych, parami. Żelaznymi pewniakami do gry był Wnuk-I z tej racji, że nie trzeba mu już tłumaczyć wszystkiego brydżowego od Chaosu, ja, bo beze mnie chłopaki nie chcą grać i Syn, który ma misję, zresztą taką samą, jak ja, że synów trzeba nauczyć grać w szachy i w brydża właśnie, co powinno być w programach szkolnych, bo gry te świetnie rozwijają różne zdolności i umiejętności młodych ludzi. Od siebie dodam, że w prosty sposób można by to przeprowadzić, zastępując dwie (może już trzy?!) godziny religii tygodniowo, którą należałoby z powrotem przenieść do katechetycznych sal. Wszyscy by zyskali, a przede wszystkim Kościół. Ale Kościół, mimo swojej dwutysięcznej mądrości, jakby o tym nie wiedział.
Osobiście się nie łudzę, że to ewentualnie nastąpi. Ale gdyby, to nie wcześniej jak za 18 lat. Może to i dobrze, bo przez ten okres dorośnie nowe pokolenie, a Kościół zdąży sobie przez ten czas bezpowrotnie nagrabić.
Syn dodatkowo dlatego musiał grać, bo po pierwsze, mimo że też mam wspomnianą misję, to nie widziałem powodu, żeby grać z trzema brydżystami nie znającymi zasad tej gry, a po drugie, według Syna, na pewno Wnukom źle tłumaczyłbym i wpajałbym im niewybaczalnie błędne zasady. Więc po co mi to podważanie autorytetu dziadka?
Na jedno wakujące brydżowe miejsce przypadało "tylko" trzech chętnych, bo dla Synowej, która nie przepada za brydżem, niefrasobliwe i nieodpowiedzialne granie i to z rana w dzień powszedni było nie do przyjęcia i w kompletnej niezgodzie z jej pracą, obowiązkami i filozofią życia. Nie naśmiewam się, bo gdyby nie ona, wszystko to, przy pięciu chłopach, mogłoby się rozejść w kilku rodzinnych szwach i grozić, jeśli nie katastrofą, to mniejszymi lub większymi komplikacjami, co trudno jest mi sobie wyobrazić widząc dotychczasowe.
Do licytacji, czyli do kłótni o jedno wolne brydżowe miejsce przy stole, przystąpiło trzech pozostałych Wnuków, w tym na bezczelnego, bez kompleksów, Wnuk-IV, który zapierał się, że on będzie grał samodzielnie, a nie siedział przy ojcu lub dziadku, chociaż wszyscy wiedzieli, że to jest jego pierwszy raz. Ta jego konsekwentna nieustępliwość bardzo szybko doprowadziła do tego, że Wnuki - II i III prawie natychmiast się obrazili, więc sprawa stała się klarowna.
I się zaczęło. Syn zaczął tłumaczyć od podstaw zasady gry swojemu partnerowi, Wnukowi-IV.
- Są cztery kolory - pik, kier, karo, trefl i tzw. piąty, bez atu. I...
- Ale ja gram w 3,5,8 i wiem, jakie są kolory. - odparł Wnuk-IV.
- Jak się zbierze cztery karty, to jest to lewa...
- Ale ja gram w 3,5,8 i wiem, co to jest lewa.
- Obowiązuje dodawanie do koloru, chyba że...
- Ale ja gram w 3,5,8 i wiem, że trzeba dawać do koloru.
- Wylicytowany kolor jest atutem i wtedy...
- Ale ja gram w 3,5,8 i wiem , co to jest atut.
- Najstarszy jest as, potem...
- Ale ja gram w 3,5,8 i wiem po kolei, kto jest najstarszy i najsłabszy.
Za każdym razem podziwiałem Syna za jego cierpliwość. Na pewno jest bardziej przyzwyczajony do stałego wymądrzania się Wnuka-IV niż ja, poza tym jest młodszy, ma mniej zszargane nerwy, a dodatkowo, fakt niewątpliwie godny uwagi, jest jego ojcem i sam nim chciał być.
Potem jednak nauka zeszła trochę na wyższy poziom i nie było tego w 3,5,8, więc Wnuk-IV na chwilę się przymknął, ale nie na długo, bo w pewnym momencie, bez tak zwanych kompleksów i zahamowań rozpoczynając licytację odezwał się na bezczelnego Bez atu.
- A ile masz punktów? - zapytaliśmy z Synem.
- Czternaście.
Oczywiście nie wiadomo, czy tak było, bo w takie niuanse, jak drugi król, trzecia dama, czwarty walet, singiel w kolorze czy renons, które należy uwzględnić przy obliczaniu siły karty, jeszcze Syn nie wchodził. Na zwróconą Wnukowi-IV uwagę, że tak nie można, swobodnie zmienił odzywkę na jeden w jakimś kolorze.
Wiem doskonale, i Syn też, że za chwilę, Wnuk-IV stanie się partnerem do gry. Najbardziej jest o tym przekonany Wnuk-I, który przed rozpoczęciem gry, cały czas lobbował za najmłodszym bratem.
Dla porządku dodam, że wygraliśmy 11,9. Przeciwnicy nie mieli nawet partii. Obliczyłem, ile to moglibyśmy mieć kasy, gdybyśmy grali po dysze za punkt. Wnukowi-I bardzo ta kalkulacja się spodobała, a Syn nawet się nie skrzywił.
Od Wnuków wyjechałem o 10.30. Po drodze telefonicznie dopadła mnie Żona z informacją, że jak tylko przyjadę, musimy jechać do mieszkania w Pięknym Miasteczku, żeby ustalić kolejność prac.
Przy czym ustalana kolejność dotyczyła prac i w tym mieszkaniu, i w Domu Dziwie.
Resztę popołudnia pisałem, pisałem, pisałem...
Dzisiaj, we wtorek 23.02, z samego rana napisał Szybki Stolarz, że przyjedzie nie dzisiaj, tylko w czwartek, z synem, bo on nie może za bardzo chodzić i porusza się o kuli.
Odpisałem chłodno, że blokuje nam prace, więc za chwilę bardzo przejęty zadzwonił z tłumaczeniem, że on wcale prac nie blokuje.
- Muszę z synami pojechać do urzędów. - Wie pan, tak to są mądrzy, siedzą w Internecie, ale jak trzeba coś załatwić w urzędzie to Tato ratuj!
Trudno nie było przyznać mu racji, ale nie przyznawałem. Zaczął od 100%, że w czwartek będzie, a pod koniec rozmowy skończył na tysiącu. Dobrze, że nie na milionie.
Cały dzień sprzątałem teren, by znowu bardzo wcześnie paść do łóżka.
ŚRODA (24.02)
No i dzisiaj rano przyjechał Prąd Nie Woda.
Razem ze swoim kolegą od pomiarów. "Zrobili" prąd na dole, u gości, i zamontowali osprzęt, że użyję elektrycznego żargonu. Niby takie drobiazgi, ale od razu zrobiło się tak jakoś mieszkalnie i cywilizacyjnie, a kable wystające z dziur w ścianach przestały straszyć.
Z Żoną zaczęliśmy obgadywać ideę brzozowej alei, która ma prowadzić od permakulturowycch skrzyń (od wysokiej grządki mówiąc po polsku) aż do Stawu. Wczoraj palikami oznaczyłem miejsca, w których sadziłbym brzozy w odległościach przewidujących ich quasi-soliterność oraz możliwość dojazdu do Stawu, bo przecież różnie może być (to ja) oraz łukowatość alei (to Żona), żeby było pięknie, romantycznie, finezyjnie i tajemniczo. Gdyby chodziło o mnie, to już bym wyrywał za darmo biedne brzózki i sadził na naszym terenie w opalikowanych miejscach. Biedne, bo rozsiane na betonie w pewnym paskudnym postkomunistycznym miejscu, na obrzeżach Gruszeczkowego Lasu, i skazane prędzej czy później na samobójstwo.
Ale z Żoną takie proste i szybkie numery nie przejdą. W całej idei nagle "pojawiły" się klony Bo się tak pięknie przebarwiają. Ja się z tym absolutnie zgadzam, bo w Naszej Wsi osobiście posadziłem ich dziewięć i wiem, co jesiennie pięknie potrafią i jestem za, ale skąd ja teraz Żonie wytrzasnę klony. Skoro wiadomo, że w szkółkach hodują same tuje, bo to schodzi, a w Gruszeczkowym Lesie do tej pory żadnego nie dostrzegłem. Może dlatego, że się za późno za sprawę zabrałem, a każdy chabaź bez liści jest do siebie podobny. A jak taki je wypuści, to, gdy człowiek się zorientuje, na przesadzanie może być za późno, chociaż przy mojej szczęśliwej ręce do sadzenia i przesadzania robiłem nie takie numery.
Zadzwoniłem natychmiast do pobliskiej szkółki mieszczącej się niedaleko Powiatu. Oczywiście klonów nie mieli. Ale uprzedziliśmy, że pojawimy się u nich w piątek w sprawie brzóz i innych roślin, żeby zobaczyć, co w ogóle mają. Pan uspokajał mnie, że po pierwsze to jeszcze za wcześnie ze względu na porę roku, po drugie, że sprzedaż detaliczną rozpoczną gdzieś w połowie marca i po trzecie, na moje postkomunistyczne Ale ludzie wykupią, że spokojnie, Nie zabraknie. Takie gadanie, jakbym nie żył 70 lat. Wcale nie zostałem uspokojony. Nawet Żona swoimi racjonalnymi argumentami nie pomogła. Miałem i musiałem trwać w takim brzozowym zawieszeniu aż do piątku.
Ponieważ przy jednym murze z obu jego stron wykułem zbity i zwarty żużel tworząc dwa rowy, do których nasypałem ziemi, żeby można było coś (co? - nie wiem, bo Żona ma jakąś koncepcję, chyba nie wykrystalizowaną, bo inaczej na ten temat by się zająknęła, puściła farbę, czyli ładnie mówiąc podzieliłaby się ze mną pomysłem) posadzić, zabrałem się za drugi. A tam, pod dziesięciocentymetrową warstwą piachu, czekała na mnie niespodzianka w postaci kolejnej warstwy, ale litego betonu. Nie wiedziałem, co to za cholera? Może jakaś konstrukcyjna lub w inny sposób znacząca? Licho wie.
Zadzwoniłem do Gruzina z pytaniem, czy mógłby w którymś momencie przyjść, bo mam pytanie. A Gruzin kolejny raz udowodnił, że w takich przypadkach przychodzi natychmiast.
- A to? - A nie, to żadna konstrukcyjna rzecz, tylko jak trwała budowa, nadmiar betonu kazałem wyjebać tutaj, bo już nie szło nic więcej z nim zrobić.
Wiedziałem, że moja, najlepsza Makita na świecie, mimo wszystko nie podoła, więc Cykliniarz Anglik przywiózł mi większą i mocniejszą z zapewnieniem, że na nią nie ma bata.
Bat jednak był. Najpierw z dużym trudem doszedłem, gdzie warstwa betonu się kończy, by na jej krańcach kuć i to wcale nie w betonie, tylko w jakiejś granicznej fazie, w miarę miękkiej, i na tej podstawie dojść, że grubość betonu wynosi około 20 cm. Stwierdziłem, że nie będę nawet myślał, aby skuwać cały pas, tylko wyrąbię takie dwa kwadraty, dojdę do ziemi, uzupełnię ją i będzie można sadzić jakieś dwa chabazie.
Po pół godzinie kucia ukułem może pół centymetra. A to dawało w prostym przełożeniu 20 godzin kucia. Bardzo śmieszne. Żona nawet nie wiedząc o tych prognozach, ale widząc "postępy" kazała mi wszystko rzucić Bo najwyżej zmienię koncepcję - posieje się trawę, czy przesadzi naszego barwinka, którego mamy do dyspozycji. Problem jednak leży w tym, że jak ja się przywiążę do jakiejś koncepcji, to na zasadzie przyspawanego do pługa i trudno mnie odspawać.
Odspawanie jednak przyszło samo. Po pół godzinie telepało mi się w mózgu, zacząłem mieć początki wtórnego objawu Raynauda (kiedyś o tym pisałem - bladość palców, odrętwienie rąk) i boleśnie odezwała się nasada kciuka prawej dłoni, ta, którą sobie zdrowo uszkodziłem starając się zabić muchę łażącą po moim kolanie, gdy wieczorem ileś lat temu w łóżku w Naszej Wsi czytałem książkę, w czytaniu której ta mucha właśnie upierdliwie przeszkadzała. Wtedy mucha uciekła, a ja sobie mocno nadwyrężyłem rękę.
Musiałem się poddać, ale to nie oznaczało, że zrezygnować. Zapytałem Drągala, czy by mi nie wykuł tych dwóch prostokątów, a Cykliniarz Anglik nie widział problemu mówiąc, że przywiezie porządny młot pneumatyczny I nie ma siły. Drągal się tak rozochocił, że zapytał, czy nie skuć całego pasa, co mnie trochę wystraszyło, bo przewidywałem komplikacje. Ostatecznie więc stanęło na dwóch otworach.
Wieczorem zadzwoniłem do Dzidka. Tego od Tańczącej z Kulami.
Ponieważ na imprezie, na której spadłem ze schodów, umówiliśmy się, że w marcu przyjedziemy do nich na przyczepę, więc chciałem przejść do konkretów i zaklepać termin. Przyczepą jest domek kempingowy stojący w lesie nad jeziorem, do trzech godzin jazdy z Metropolii.
Oboje, oprócz towarzyskiego spędzenia czasu, chcieli nam zaproponować wspólne oglądanie w ich terenach różnych nieruchomości wiedząc, że my mamy na tym tle świra, że zawsze, bez względu na okoliczności, chętnie ruszymy tyłki i doradzimy.
Umówiliśmy się na spotkanie u nich w weekend 20-21 marca.
CZWARTEK (25.02)
No i dzisiaj przyjechał Szybki Stolarz z synem.
Oczywiście nie o tej godzinie, którą zapowiadał, tylko znacznie później, ale czy taki ułamek czasowy względem pierwotnego październikowego terminu zakończenia jego prac miał jakiekolwiek znaczenie?
Panowie przywieźli moc narzędzi w eleganckich skrzyniach i rozlokowali się na tarasie, bo piękna pogoda sprzyjała i przyjemnie było docinać płyty wynikowo, skręcać szafki na dworze, a później je montować w środku.
Ja też wykorzystałem mobilizującą aurę i sprzątałem, sprzątałem, sprzątałem.
Myślałem, że taka sterta worków stojąca pod ścianą w naszym przyszłym salonie to już scheda po Cykliniarzu Angliku, a w związku z tym miałem prawo oczekiwać, że sprzątnie. Ale on wyprowadził mnie z błędu. Były to wory ze wszystkim pozostawione przez Basa i Barytona. Nic dziwnego, że myszy miały używanie.
Znowu żmudnie segregowałem na gruz, papier, plastik, szkło i wszelki zmieszany syf. Ale salon nagle przejrzał.
Dzisiaj napisał Po Morzach Pływający. Krótko tylko potwierdził ... rozpalanie z góry jest bardzo efektywne, nie ma dymu, a kominek/koza szybko się nagrzewają. Czyżby Czarna Paląca dopuściła go do tego porannego misterium, zahaczające w jej wykonaniu o misterium fascinosum (doświadczenie urzeczenia i zniewolenia) z pojawiającymi się czasami domieszkami misterium tremendum (doświadczenie lęku i grozy), w których do tej pory była jedną i jedyną kapłanką? Specjalnie nie wierzę, ale niedługo miną dwa lata, jak się nie widzieliśmy, co jest tożsame z faktem, że tyle czasu nie byliśmy u nich w Głuszy Leśnej i na pewno wiele się zmieniło. Ale żeby aż tak?!
PIĄTEK (26.02)
No i dzisiaj zrobiliśmy sobie wycieczkę do Powiatu, do szkółki roślin i do Sąsiedniego Powiatu.
Hitem wyjazdu była oczywiście szkółka. Panowie pozwolili nam buszować po terenie i obejrzeć na przyczepie traktorowej piękne 2-2,5 metrowe brzózki, każda w donicy, czekające w tej formie do momentu wypuszczenia listków.
- Od razu mielibyśmy taką piękną aleję... - rozmarzyła się Żona.
Też bym tak chciał, ale jedna brzózka kosztuje 35 zł. A my potrzebowalibyśmy łącznie z górką około 40 sztuk. Mnóstwo kasy. Więc od razu ustaliliśmy, że na górkę pójdą brzózki wykopane z betonowego pola z Gruszeczkowego Lasu. Bo bez przesady. Tam nie muszą od razu być takie wysokie, a poza tym sadzone na górce i tak będą miały handicap.
Od słowa do słowa, od klonu do klonu, których szkółka nie miała, przeszliśmy do czegoś takiego, jak ambrowiec. Słyszeliśmy po raz pierwszy. Pan nam opisał, na ile i w jaki sposób jest efektowny. Ponoć przebarwia się jesienią na różne kolory przybierając intensywne odcienie czerwieni, pomarańczu, fioletu, różu i brązu. Ponadto liście ma bardzo podobne do liści klonu. Od razu się zapaliliśmy, tym bardziej że w planie mieliśmy posadzić obok brzozowej alei dąb - solitera, więc miejsce byłoby, a ambrowiec najlepiej się rozwija, gdy właśnie jest soliterem.
Panowie nie chcieli lub nie mogli nam podać ceny i ciągle nas spychali na drugą połowę marca, mimo że ja już chciałem dać jakiś zadatek. W końcu jeden z nich odparł upierdliwemu klientowi:
- No niech te brzozy wypuszczą przynajmniej listki, żebyśmy wiedzieli, co sprzedajemy.
W domu obejrzeliśmy sobie zdjęcia różnych ambrowców. No wprost coś pięknego...
Póki co wbite przeze mnie paliki służą Bercie. Od czasu do czasu bierze sobie jakiś na ząbek i go mamle. Nie reaguję, ale nie chciałbym być w jej obfitej, nadmiarowej skórze, gdyby któryś wyrwała "z korzeniami"...
Po południu, wracając z pracy, zadzwoniła Córcia. Można powiedzieć, że u niej nihil novi. Wnuczka jest nadal skoncentrowana tylko na swojej matce, która "dzięki temu" od dawna nie przespała non stop dłużej niż 2, 5 godziny i jest fizycznie wykończona. Poza tym do wszystkiego dokłada się ząbkowanie Wnuczki. Pełnia szczęścia.
Kończąc rozmowę, jak zwykle poprosiłem, żeby pozdrowiła ode mnie swego męża.
- Córcia, a ty, jak cię proszę, żebyś ode mnie pozdrowiła Zięcia, to pozdrowienia przekazujesz?
- Oczywiście. - Zawsze. - odpowiedziała pękając ze śmiechu.
- I co?! - dociekałem.
- I nic. - Zawsze mówi tylko dziękuję. - znowu wybuchnęła śmiechem.
To fajnie, że ma to nasze ...wiczoskie poczucie humoru, chociaż przecież jest już ...ińska.
SOBOTA (27.02)
No i rano dość niespodziewanie przyjechał Prąd Nie Woda.
Sam.
- Muszę skończyć to, za co mam zapłacone, bo wczoraj niespodziewanie zadzwonili do mnie ze szpitala, żebym w poniedziałek stawił się o 08.30. - wyjaśnił widząc moją trochę zaskoczona minę.
Jednocześnie przez chwilę było mi fajnie widząc, że jednak prace posuwają się do przodu. Ale ten stan trwał tylko godzinę, bo Prąd Nie Woda zrobił tylko tyle, za ile miał zapłacone i pojechał na odjezdnym pocieszając mnie, żebym się nie martwił.
- Tak zrobimy, żeby robota była zakończona.
Kiedy cisnęło mi się na usta, ale nie chciałem wyjść na znieczulicowca na czyjąś krzywdę, więc życzyłem mu powodzenia. Jest tylko jakaś nadzieja, że ponieważ stawia się na operację kolana już piąty raz, to może znowu go nie przyjmą i wtedy kiedy przyoblecze jakiś ludzki wymiar. Z drugiej strony niechby już miał tę operację, bo chłop cierpi. My co najwyżej pocierpimy tylko do tego kiedy.
Zaraz potem, czyli dwie godziny po zapowiadanym terminie, przyjechał Szybki Stolarz z synem.
- A miało być dzisiaj dwóch? - zagadnąłem bardziej nie dlatego, że się interesowałem tym odstępstwem, ale byłem ciekaw, co Szybki Stolarz wymyśli.
- Aaa, młodszy na Orliku skręcił sobie nogę w stawie.
Trzeba przyznać, że Szybki Stolarz jest mocno wiarygodny, ma refleks i umie zabałamucić, zwłaszcza na pierwszym spotkaniu, kiedy się go jeszcze nie zna.
Ekipa kończyła montować dwie kuchnie, a pod koniec pracy Szybki Stolarz zaczął piętrzyć trudności, więc mu powiedzieliśmy, żeby pewnych prac wykończeniowych nie robił, a my w poniedziałek naradzimy się w tych sprawach z Cykliniarzem Anglikiem. A gdy przyszło do montażu pierwszej szafy, okazało się, że mu nie dali jednego blatu.
No, taki biedny - nie dali mu blatu.
- To przyjedziemy w poniedziałek rano. - Ósma, dziewiąta.
Dobrze, że nie podawał procentów.
Po południu przyjechał pan mieszkający w Pięknym Miasteczku, jakiś kilometr od nas. Stosunkowo od niedawna pracuje w zaprzyjaźnionej hurtowni i kiedyś zgadaliśmy się o oknach i tych różnych nowych systemach. Okazało się, że on 20 lat pracował w branży okiennej i Gdybyście państwo mieli jakikolwiek problem, proszę dać znać. Podjadę i zobaczę, co się da zrobić.
A problem, praktycznie od samego początku, mieliśmy z jednymi drzwiami. Mimo że były regulowane powtórnie, gdy ekipa od okien przyjechała ponownie do montażu parapetów, a potem specjalnie przyjechał magik, żeby jeszcze raz drzwi wyregulować, to i tak bardzo szybko okazało się, że jest problem z ich zamknięciem, na tyle duży, że Żona bała się to robić, bo gołym okiem było widać, że później tych drzwi nie da się otworzyć.
Pan z hurtowni poświęcił dwom parom drzwi 15 minut, a tej jednej, felernej, prawie dwie godziny. Wszystko robił metodycznie eliminując po kolei możliwości złego zamykania na poszczególnych ryglach i zapadkach, a drzwi ciągle się nie zamykały. Jednocześnie cały czas powtarzał Bez paniki. Zrobi się. i trzeba powiedzieć, że naprawdę działał uspokajająco. W końcu dotarł do przyczyny. Dolna aluminiowa listwa, ociekowa, przymocowana do progu, była wygięta, czego nie można było dostrzec gołym okiem, i powodowała, że drzwi przy zamykaniu już w części zawiasowej trafiały na jej wypaczoną część i nie dawały się docisnąć do framugi na tyle, żeby rygle zaskoczyły na swoje miejsca.
Pan listwę podgiął i było fertig.
- To ile się należy za tę usługę? - zapytałem.
- Ja na tym nie zarabiam. - odparł. - Przyjechałem, żeby państwu to zrobić za darmo.
Na takie dictum byłem przygotowany. Wręczyłem mu w nosidełku, prezencie od Czarnej Palącej i Po Morzach Pływającego, sześć Pilsnerow Urquelli z prośbą o zwrot nosidełek.
Pan się wyraźnie ucieszył i było widać, że świadomie docenił markę. Przepakował cenną zawartość do swojego auta i jeszcze chwile bardzo sympatycznie sobie porozmawialiśmy.
To właśnie nazywa się Powiatowstwo, możliwe tylko w małych społecznościach.
Dzisiaj sprzątałem teren przy Stawie, a raczej wzdłuż granicy działki. Spod ogrodzenia z siatki wydobywałem różne betonowe głazy, blachy, jakieś rury, wszystko swego czasu mocno wbite w ziemię po to, żeby pies Gruzina nie przełaził na drugą stronę. Niezła jazda.
Wieczorem nastąpił, można powiedzieć, historyczny moment. Po roku przerwy ustawiliśmy prowizorycznie w nogach łóżka telewizor, Żona podłączyła go do laptopa i po krótkiej licytacji obejrzeliśmy film. Ja chciałem Bez litości z Denzelem Washingtonem, a Żona amerykański z 2019 roku Na noże. Wygrał Na noże.
Film nie położył nas na łopaty, ale klimat miał i, oprócz bardzo dobrej gry aktorskiej, parę smaczków było.
NIEDZIELA (28.02)
No i od rana czułem, że niedziela jest niedzielą.
Nie przeszkadzał mi w tym fakt, że aż do 13.00 sprzątałem kolejną część terenu. Tym razem po działalności ekipy Ciu Ciu. Z poszanowaniem niedzielnej ciszy i z szacunkiem dla sąsiadów, bo używałem tylko szpadla, grabi i taczki, a więc narzędzi nie dość, że prostych, to cichych.
Po powrocie zamierzałem zrobić sobie I posiłek, co zawsze sam czynię, czyli twarożek z oliwą, cebulą, z solą i pieprzem. A czekała mnie niespodzianka. W drzwiach przywitała mnie Żona z talerzem zawierającym coś na kształt tortu i z życzeniami, bo tak się złożyło, że dzisiaj miałem imieniny. Tort okazał się twarożkiem specjalnie przygotowanym, ozdobionym na środku cebulą i marynowanym grzybkiem, specjalnie uformowanym i przyprawionym w kierunku hinduizmu. Było to pyszne i zupełnie inne, niż przyrządzane przez mnie prawie codziennie rano. No i otrzymałem obietnicę prezentu Który dotrze z opóźnieniem.
Stawiam na cienkie golfy, których kupno sugerowałem Żonie wielokrotnie. Od jakiegoś czasu, a nie wiem, kiedy to nastąpiło, ale na pewno niepostrzeżenie, zaczęła mnie denerwować moja wychudzona, pomarszczona szyja. To po co mam ją codziennie oglądać w lustrze?
Mogą być też dresy, o które wielokrotnie apelowałem do Żony, ale zawsze słyszałem w odpowiedzi, że to nie jest taka prosta sprawa, że lepiej byłoby przymierzyć Ale jak sobie pomyślę, że będę musiała w zasranym sklepie zakładać zasraną maskę, to mi się odechciewa. Taki sam stosunek, i tu się z nią zupełnie zgadzam, Żona ma do restauracji, do których ją wielokrotnie zapraszałem. Gdzie tu jest jednak sens, jeśli wydają na wynos. Na wynos to miałem w komunistycznych stołówkach, w trojakach (zupa, drugie danie i kompot), a tu chciałoby się pocelebrować. Nie winię przy tym restauracji, bo nie posłańcowi ścinałbym głowę, tylko tym na górze. A restauracjom i innym branżom głęboko współczuję i się z nimi solidaryzuję.
"Może" też być inny prezent, ale wiem, że będzie trafiony. Nie wiem, jak Żona to robi. Może dlatego, że jest kobietą, a może dlatego że jest kobietą i...
Po południowym pisaniu ustaliliśmy, że Bez litości obejrzę sam.
- Czytałam opis i recenzję. - stwierdziła Żona. - To nie dla mnie.
Musiałem wcześniej czytać tę samą recenzję i opis, ale się nie zraziłem. Krytyk zmieszał film lekko z błotem, za co mu się trochę dostało od forumowiczów, ale taka rola krytyka, żeby się czepiać. A bo to pierwszy raz.
No i krytyk niestety miał rację. Nie przeszkadzały mi jednak tak za bardzo te elementy (emelenty), które on negatywnie wypunktował, a które widziałem i odnotowywałem, jak wmieszanie do niby thrillera konwencji komiksu. Zrobił się z tego ni pies, ni wydra.
Komiksu w filmach nie trawię, no chyba że jest to Tarantino. Ale u niego jest to już pastisz komiksu, czyli komiks komiksu, komiks do kwadratu i taką konwencję ogląda się świetnie.
Bez litości 2 i Bez litości 3, bo ponoć są, nie obejrzę. Ale Denzela Washingtona nadal lubię i cenię.
Późnym wieczorem przyszedł sms z życzeniami od Pasierbicy. Z dopiskiem ...My tu mamy grypę żołądkową.
PONIEDZIAŁEK (01.03)
No i mamy marzec.
Codziennie rano, gdy Żona siedzi przy swoim 2K+2M przed kozą z czystą szybą zapatrzona i zafascynowana hipnotycznymi płomykami ognia kontemplując w milczeniu, podaję jej, ile dany dzień się wydłużył względem poprzedniego i ile jest dłuższy względem najkrótszego w roku.
Dzisiejszy jest dłuższy od wczorajszego o 5 minut i o 3 godziny i 9 minut względem najkrótszego.
Żona się z tego cieszy, a ja zaczynam powoli się martwić, że za chwilę będę musiał jej powiedzieć, że dzień jest krótszy od najdłuższego w roku o 1 minutę. Za chwilę, skoro przed chwilą cieszyliśmy się, że dzień jest dłuższy o 1 minutę od najkrótszego w roku. Żona się lekko podśmiewuje z tego mojego quasi-malkontenctwa, a ja w rewanżu, trochę się z niej nabijam, że jest tak przesadnie skumulowana na czyszczeniu szyby w kozie, paleniu, siedzeniu przed nią i wpatrywaniu się w ogień.
- Przecież już niedługo nie będę tego mogła robić, bo przyjdzie wiosna i lato. - powtarza mi za każdym razem.
Dzisiaj zrobiłem pewne odstępstwo od sposobu rozpoczynania dnia.
Zazwyczaj po powrocie z łąki i z lasku ze spaceru z Bertą, gdzie cały czas "pracujemy" nad komitywą, żeby Pieskowi ciągle i konsekwentnie pokazywać, że nie taki pan straszny, jak go malują, odprowadzam ją do domu lub zostawiam jeszcze na dworze, już na naszym terenie, a sam zabieram się do roboty (drewno, okolicznościowe sprzątanie lub jak mnie najdzie), którą traktuję jak poranną rozgrzewkę i gimnastykę. Czasami przeciąga się ona do południa lub, tak jak wczoraj, do 13.00, a dzieje się tak zawsze, gdy świeci słoneczko i trudno jest je zostawić. Dopiero wtedy jem I Posiłek ku zadowoleniu Żony, bo przerwa między poprzednim, ostatnim, a kolejnym, porannym, urasta do takich rozmiarów, że wszelkie złogi zalegające w moim organizmie nie mają racji bytu, gdyż tenże organizm je z głodu likwiduje, co ponoć jest bardzo ważne dla zdrowia.
Wtedy jednak w połowie dnia zaczynam odczuwać zmęczenie i trudno się pisze bloga. Dzisiaj więc, po powrocie, nie zhańbiłem się fizycznie, tylko poświęciłem się pisaniu. Co nie przeszkodziło zadzwonić do Pasierbicy, bo byłem ciekaw, co w tej jelitowej sytuacji dzieje się u niej i zawodowo, i prywatnie. Poza tym chciałem ją poinformować, żeby ewentualnie nie pchała się do oglądania Bez litości. Bo wiem, że jest fanką Denzela Washingtona, a po tym filmie jego reputacja, zresztą nie z jego winy, chociaż powinien był odmówić tej roli, w oczach Pasierbicy mogłaby zostać poważnie nadszarpnięta.
Przy jelitówce życie Pasierbicy znacznie się uprościło, zwłaszcza że nie musi, jak część kadry ze żłobka i większość dzieci oraz podobnie we współpracującym przedszkolu latać ciągle do toalety. A ponieważ wiadomo, że to najlepiej robi się w domu, więc i żłobek i przedszkole są przetrzebione. Dodatkowo jelitówkę z piątkowym apogeum załapała Ofelia, a w sobotę i niedzielę swój jelitowy popis z temperaturą i wymiotami odstawił Q-Wnuk. I to w czasie, gdy gościli u siebie pradziadków, byłych teściów Żony. Oni wreszcie odważyli się rozpocząć normalne życie po dwóch szczepieniach na COVID-19 ( nie wiem, czy wyrażam się fachowo i adekwatnie, bo sprawa szczepień nas, z Żoną, nie interesuje, a nawet więcej, interesuje w tym aspekcie, że szczepić się nie będziemy), ale być może dzięki tej wizycie wpadli z deszczu pod rynnę. Sam nie wiem, co jest lepsze - utrata na jakiś czas węchu i smaku, czy brutalne i niebezpieczne oczyszczanie organizmu.
Tak czy owak w całej tej sytuacji Pasierbica ma się dobrze, nic jej nie bierze. Co innego z Q-Zięciem, który zaczyna odczuwać pierwsze skłonności do częstego chodzenia do toalety. Ale to może tylko taka zmyłka?
Zdawałem sobie sprawę, że rozmowa mogłaby jeszcze potrwać, że hej, więc zostawiłem Żonie smartfona i uciekłem do pisania. Ale w którymś momencie weszła do sypialni z informacją, że Q-Wnuk chce koniecznie ze mną porozmawiać.
- A wiesz, dziadek, grałem w turnieju.
- I co? - lekko go wsparłem, chociaż on tego z reguły nie potrzebuje, bo jest takim współczesnym wytworem cywilizacyjnym, że rozmowa przez telefon to dla niego betka i normalka. Dodatkowe ułatwienie, i to już od "dawna", dla tego typu jego zachowań wypływa z faktu, że od zawsze miał gadane.
- Strzeliłem zero bramek. - od dwóch lat, chyba dzięki przede wszystkim pracy i cierpliwości Q-Zięcia, nauczył się, że można wygrywać i przegrywać, niczego nie strzelić, bo taka jest gra i nic z tego powodu strasznego się nie dzieje. Takie domowe przygotowanie do życia w życiu.
Ja też nie robiłem z tego tragedii.
- I wiesz, miałem mnóstwo wślizgów. - Bo ja będę albo obrońcą, albo..., albo..., eee..., albo lewoskrzydłowym napastnikiem.
- To musisz pamiętać - zacząłem mu wyjaśniać - że obrońcy też strzelają bramki. - Ale ważne będzie, jaki będziesz miał wzrost. - Bo jeśli stosunkowo nieduży, to możesz być świetnym obrońcą lewoskrzydłowym, zwłaszcza że masz świetne wślizgi. Ale również możesz być bardzo dobrym lewoskrzydłowym napastnikiem, bo twoja lewa noga jest coraz lepsza.
- A wiesz, że na turnieju o mało nie strzeliłem bramki prawą nogą?
- No, proszę...
- I dostałem dyplom dla zawodnika najbardziej wyróżniającego się w całym turnieju!
Pasierbica, ostatnio jak byliśmy u nich na jej urodzinach, opowiadała mi, że powoli nie interesują go bajki, tylko wieczorami, gdy dzieci dostają swoją porcję płynącą z ekranu, on chce oglądać mecz (konflikt z Ofelią nieunikniony). Więc rodzice puszczają mu jedną połowę jakiegokolwiek, bo nie interesuje go, kto z kim gra (to jeszcze nie ta faza), ale sama gra, w której coś dostrzega. Może już na swój sposób widzi piękno, taktykę i strategię oraz emocje nie potrafiąc tego zdefiniować, ale po prostu odczuwając. Więc może kiedyś?...
Rano miał być Szybki Stolarz. Ale zadzwonił, że przyjadą jutro, bo mu nie zrobili jednak jednej ścianki do szafy.
Szybki Stolarz jest taki biedny i życie, ciągle i wyraźnie, rzuca mu kłody pod nogi. Zawsze ma pod górkę. Bazując tylko na faktach z nami związanymi a to mu nie docięli ścianki, a to mu nie w tym miejscu wyfrezowali, a to nie takie uchwyty zamontował, a to nie wziął zawiasów do drzwiczek i musiał jechać jeszcze raz 30 km tam i z powrotem, a to zapomniał pistoletu do silikonowania, itd, itd. Nie mam czelności naigrywać się ze stanu jego zdrowia, ale też wyraźnie i tu życie mu dokucza. A mogłoby nie, gdyby chciałoby mu się za wszystko zabrać inaczej. To tworzyłoby nowe życie, a do nowego życia trzeba byłoby się od nowa urodzić. Więc sprawa jest beznadziejna.
Życie dokucza mu również w drobniutkich sprawach, bo przecież wszędzie musi i nigdzie nie odpuści. W sobotę, na przykład, syn, idący zdaje się tropem ojca, użył do grilla listwy maskującej myśląc, że to jest jakiś odpad i rzeczywiście po użyciu stała się ona odpadem, a parę dni wcześniej Cykliniarz Anglik komu mógł zastawić wyjazd z naszej posesji? Tak precyzyjnie w czasie?
Z Żoną doszliśmy do wniosku, że taka postawa musi przynosić jemu samemu i otoczeniu mniejsze lub większe nieszczęścia i że Szybki Stolarz w dużym stopniu przypomina nam naszego kolegę, syna Q-Gospodyni. Obaj posiadają w jakimś stopniu piętno jonaszostwa. Przy czym biblijny Jonasz ostatecznie wyszedł na ludzi i nawet zmądrzał każąc się załodze statku, której przyniósł nieszczęście, wyrzucić do wzburzonego morza, po czym połknięty przez wielką rybę został przez nią po trzech dniach i trzech nocach wypluty, by w końcu stać się izraelskim prorokiem mniejszym.
To naszym panom nie grozi.
Ale na użytek bloga nazwę naszego kolegę Jonaszem. Bo to po prostu do niego pasuje. Nie z powodu, że go nie lubimy, albo że nienawidzimy, albo że jesteśmy złośliwi lub niesprawiedliwi. Absolutnie nie. Wiele razy nam pomógł, zresztą my jemu również. Na przykład, przez pół roku mogliśmy u niego, w wynajmowanym przez niego mieszkaniu, co tydzień za darmo nocować. A wtedy sytuację mieliśmy trudną, bo musieliśmy przyjeżdżać do Metropolii w sprawach Szkoły i nocowanie w hotelach puściłoby nas z torbami. Wcześniejsze, roczne pomieszkiwanie u Trzy Siostry Mającej musiało się kiedyś wreszcie wypalić i skończyć. Jonasz też w trudnej sytuacji wsparł nas pożyczką, ale ostatecznie przy rozstawaniu się w Naszej Wsi z Q-Gospodynią zachował się tak, że chyba spalił za sobą wszystkie mosty. Szkoda, bo go lubiliśmy, mimo że zdawaliśmy sobie sprawę z jego jonaszostwa.
Gdzieś w południe przyjechał Cykliniarz Anglik z Drągalem. Od rana ponoć pracowali w mieszkaniu w Pięknym Miasteczku. Z Cykliniarzem Anglikiem ustaliliśmy co i jak można poprawić na tym etapie po Szybkim Stolarzu, a Drągal cyklinował roznosząc po całym domu buczenie o niskiej częstotliwości, na pewno strawniejsze dla naszych uszu, niż gdyby to miały być jakieś wysokie tony.
Dzisiaj jednak nic nie wyszło z oglądania zaplanowanego Gambitu królowej. Priorytety - dzień publikacji.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił pięć razy i wysłał dwa smsy.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 21.24.