poniedziałek, 8 marca 2021

08.03.2021 - pn
Mam 70 lat i 95 dni.

WTOREK (02.03)
No i chyba w pisaniu bloga najbardziej lubię wtorki. 

Ale przede wszystkim ich poranki. Wstaję zawsze z komfortową świadomością, że publikację mam za sobą. Ona za każdym razem, czasami więcej, czasami mniej, wiadomo, kosztuje sporo pracy, wyrzeczeń, stresu i frustracji. Oczywiście daje również morze przyjemności, odkryć i satysfakcji, bo inaczej przecież nie mógłbym pisać.
Ale we wtorek rano mam luz po spełnionym, jednak, obowiązku. Obowiązku narzuconym samemu sobie. Jego realizacja nazywa się bodajże samodyscypliną.
Nie biorę jednak całkowitego rozbratu z blogiem, zwłaszcza z ostatnim wpisem. Wręcz odwrotnie. Rano przy kawce zasiadam i czytam od nowa wiedząc, że znajdę mnóstwo literówek, sporo błędów stylistycznych, gramatycznych (przy moim słowotwórstwie to akurat może nie dziwić), a i trafi się nawet ortograficzny. Wszystkie skrzętnie poprawiam, wpis cyzeluję i dopiero wtedy osiągam pełnię satysfakcji.
Tak więc wpisy nadają się do czytania tak naprawdę we wtorki późnym rankiem.

Dzisiaj przyjechał Szybki Stolarz z synem. Nie dzwonił, nie smsował, nie uprzedzał, że, tylko zwyczajnie przyjechał. A i tak w końcu musiał do mnie zadzwonić, bo akurat jemu i nikomu innemu Cykliniarz Anglik, który przyjechał naprawdę na krótko, zastawił wjazd swoim autem. Na krótko, bo zdaje się, że się podzielili obowiązkami - on pracuje w mieszkaniu w Pięknym Miasteczku, a Drągal buczy cyklinując podłogi w Domu Dziwie.

Jedliśmy I posiłek, gdy nagle usłyszałem, jak Żona mówi Je t'aime, j'taime. Nawet się zdziwiłem, ale za chwilę wszystko się wyjaśniło. Żona, gdy mówi,  często ma natłok myśli, które jednocześnie pchają się, żeby je wypowiedzieć. Wtedy chwilowo się zacina i żeby zyskać na czasie i poskładać sensy, stosuje bezwiednie, w zależności od tego, co chce powiedzieć, różnego rodzaju werbalne przerywniki typu ale..., ale..., do..., do..., po...,po..., na..., na..., itd., co często staje się humorystyczne lub jest żyznym poletkiem do jej przedrzeźniania. Tym razem okazało się, że to było że ten..., że ten.

Za jakiś czas Szybki Stolarz zapukał do drzwi i oznajmił dramatycznym tonem, że musi jechać Bo dali mi nie takie wózki! Widząc mój pytający wzrok wyjaśnił.
- Przyszła paczka, nie zaglądałem, a teraz okazało się, że to nie ten typ wózków. - Nie możemy dokończyć montażu szafy. - Przyjedziemy jeszcze dzisiaj albo jutro.
Oczywiście na dzisiaj od razu, jak tylko wyjechał, postawiłem krzyżyk. Więc się niezmiernie zdziwiłem, gdy za parę godzin obaj przyjechali. 
- Musiałem jechać najpierw do domu po fakturę, a potem do hurtowni. - Wie pan, taka młoda dziewczyna.... - Źle zapakowała...
W trakcie jego "chwilowej" nieobecności poszedłem czujnie i kontrolnie na górę. Wszystkie światła, nie wiedzieć po co, były pozapalane. Na nowiutkim małym stoliku leżała brutalnie wiertarka z długim wiertłem wyglądającym w kontekście delikatnego blatu złowieszczo, na blacie dużego stołu gumówka z tarczą gotową w każdej chwili go ciąć albo przynajmniej zarysować, a na niezabezpieczonym parapecie niezliczone drobne akcesoria, każde o różnych kantach i szpicach.
Myślałem, że tylko ja jestem taki mądry, ale okazało się, że Żona była tuż przede mną i "odkryła" nowiutki narożnik, na który Szybki Stolarz pieprznął jakieś potrzebne mu akcesoria. Do głowy, ani jej, ani mojej, nam nie przyszło, że tak można postępować, więc Żona nakryła narożnik jakimiś narzutami.
- A to tylko tak przypadkowo, z pospiechu - tłumaczył się debilnie po powrocie.
- Proszę pana, umówmy się, że jak pan zniszczy jakiś mebel, to go pan sobie zabierze, a mnie odda pieniądze.
- Nie, nie zniszczę. - uśmiechał się uspokajająco-bagatelizująco wbrew widokowi, który ujrzałem po jego wyjeździe i który mu opisałem.
- Ale to, co pan robi, spowoduje, że coś pan zniszczy. - zacząłem się irytować, bo nie mogłem odpuścić i dać mu powód swoim milczeniem, aby zinterpretował po swojemu, że gramy w jego debilną grę.
 - No dobrze, dobrze, oddam. - dalej zastosował tę samą technikę uspokajająco-bagatelizującą.
 
To wszystko, chyba tak mocno po raz pierwszy, spowodowało nieprzyjemne, raczej traumatyczne, wspomnienie Q-Gospodyni. Była u nas w Naszej Wsi przez trzy lata na zasadach wcześniej omówionych i zaakceptowanych przez dwie strony. Wynikało z nich, że, nie wchodząc w szczegóły, sobie nawzajem pomagamy, a przez to układ jest partnerski. 
Na początku, gdy ją wprowadzaliśmy w różne niuanse życia na wsi (Zawsze o tym marzyłam!), w szczególności życia w Naszej Wsi, i w zakres jej praw i obowiązków mieliśmy dużą tolerancję na jej niewiedzę i sposób wykonywania różnych prac, bo to przecież było dla niej nowe. Chociaż nie do końca, bo ostatnie lata mieszkała z Jonaszem, synową i wnukami na wsi, nie takiej wsi wsi, jak nasza, ale jednak.
Na samym początku nie rozumieliśmy, gdy jej znajomi, którzy ją odwiedzali i których poznaliśmy, mówili żartem, że Q-Gospodyni wszystko psuje. Potem okazało się, o co chodzi. 
Q-Gospodyni miała taką osobliwą cechę, trudno powiedzieć niefrasobliwości, raczej porażającą niemoc w łączeniu przyczyn i skutków. Więc mimo że była już jakiś czas, to prawie za każdym razem, jak dziecku, od początku tłumaczyliśmy różne rzeczy, a i tak nie było wiadomo, czy coś po drodze się nie wydarzy. Ona zresztą sama prawie zawsze pytała setny raz o to samo, o różne takie oczywistości, że nie było wiadomo, czy śmiać się, czy płakać. Była to głęboka niesamodzielność.
Jeśli coś po drodze zepsuła lub była bliska tego, wiadomo było, że będziemy mieli problem, bo ani tego przecież nie mogła naprawić, ani pokryć kosztów naprawy. Z biegiem czasu stawało się to dla nas mocno frustrujące.
Inną ciekawą cechą była do perfekcji opanowana mimikra. Do tej pory nie wiemy i nigdy się nie dowiemy, czy taka uświadamiana, perfidna, czy taka, wynikająca z jej niesamodzielności i automatycznego przyklejania się do osoby lub osób. Na pewno stała się (ciekawe od kiedy) przy jej niesamodzielności sposobem na przeżycie poprzez wprowadzanie ludzi w błąd i utwierdzanie ich w pierwszych i kolejnych kontaktach, że ona jest taka sama, jak oni. Dotyczyło to wiedzy na różne tematy, poglądów, gustów, poczucia humoru, itp. Z nami było tak samo. Potrzeba było dopiero dłuższego czasu i wspólnego życia, żeby ją rozszyfrować.
Ponadto miała w sobie nieznośną cechę "bycia w pretensjach", a upoważniało ją do tego jej "hrabiowskie" pochodzenie, o czym informowała z pełną powagą. Ze smaczków mogę zacytować:
Moja matka zawsze mi powtarzała: Pamiętaj, nie kalaj się nigdy sprzątaniem! albo przy pozytywnej opinii o jakiejś osobie A taki piekarz z Pcimia Dolnego... (zmiana moja).
Cecha ta, z racji mimikry, nie objawiała się wyraźnie lub natychmiast, była skrzętnie skrywana, tylko czasami, z kolei z powodu niełączenia przyczyn i skutków, wychodziła z niej w postaci pogardy do ludzi "niższego stanu". 
W sumie z biegiem czasu nie było wiadomo co stawało się dla nas trudniejsze do zniesienia. Czy brak zdolności łączenia przyczyn ze skutkami, czy mimikra, czy pretensje? Chyba sumarycznie wszystko naraz z poszczególnymi apogeami(?) każdej z nich w danej chwili.
Do tego dochodziła jeszcze jedna cecha, którą by można zatytułować Czego ja dla was nie zrobię! Równie irytująca, jak poprzednie, bo czy można było słuchać przez dwa lata obietnicy Zrobię wam takiego specjalnego faszerowanego, pysznego kurczaka., co na tejże obietnicy się skończyło. Wiem, że sumarycznie to błahostka i że ta moja uwaga trąci o śmieszność i mogłaby być niepoważna, gdyby nie fakt, że takich niespełnionych, a ciągle powtarzanych obietnic było sporo.
Większość tych cech przejął od swojej matki Jonasz. On z kolei dorzucił smaczek My z mamą gardzimy wieśniakami. Na szczęście był od niej znacznie bardziej inteligentny.
 
Szybkiego Stolarza oczywiście tak dobrze nie znamy i, broń Boże, nie chcemy znać. Wystarczająco przypomina ...
Do tej naszej mądrości dotyczącej jego musimy, jak widać, dołożyć jeszcze cechę przewidywania, bo przyjedzie do nas ponownie, jak damy mu znać, w sprawie domknięcia i zamknięcia, nomen omen, sprawy górnej szafy  Bo trzeba ją będzie tylko podregulować ("tylko" w jego ustach brzmi dość złowieszczo), dopieszczenia dolnej kuchni i zmontowania dolnej szafy.
- To nam zajmie jeden przyjazd i robota będzie skończona. - oznajmił na odjezdnym tonem oczywistości, jakby fakt umówionego październikowego terminu w ogóle nie istniał i jakby ten październik był raptem wczoraj. Tu mógłby mieć rację, bo rzeczywiście październik był niedawno.
 
Dzisiaj Bratanica wysłała smsem zaproszenie na obchody 2. rocznicy urodzin jej synka. Chętnie byśmy pojechali. Spotkanie ma mieć miejsce 10. kwietnia, w sobotę. Na razie temat zapisaliśmy w kalendarzu i w głowach, bo czy to wiadomo, jaka w tym momencie będzie nasza sytuacja remontowa? I może się zdarzyć, oby (ale to raczej hura optymizm), że zaczniemy przyjmować pierwszych gości.
 
Wieczorem rozpoczęliśmy oglądanie miniserialu Gambit Królowej. Łyknęliśmy od razu trzy odcinki. Z szachowych nerwów i emocji pod koniec oglądania miałem kompletnie zimne stopy, ręce i nos. Chyba nie przewidziałem aż takich, bo inaczej do oglądania założyłbym skarpetki.

Przed snem wyszedłem na chwilę z Bertą na ostatnie sikanie. Niebem zostałem zaskoczony tak, że aż, niezależnie od mojej woli, musiałem przystanąć i się gapić z głową zadartą do góry. Może latem takie widziałem w Wakacyjnej Wsi, ale nie  pamiętam. Remont mógł wtedy zamulić moją wrażliwość.
Czyżby to oznaczało, że zaczynam ją odzyskiwać czując, że powoli się on kończy. A może nie widziałem takiego nieba, bo wówczas ciągle w Wakacyjnej Wsi byłem obcy i sam sobie również obcy.
Bo w Naszej Wsi takie "nieba" widziałem setki razy. Może dlatego, że tam od razu, od pierwszej nocy, czułem się u siebie.
Berta stanęła również i trwała nieruchomo, a robi tak zawsze, gdy pan nagle bez słowa i bez drgnięcia jednego mięśnia staje i nic się nie dzieje. Jest to z jej punktu widzenia bardzo podejrzane i trzeba być czujnym, więc nie można zająć się, na przykład, sikaniem.
Głupia. Ani nie podziwiała nieba, ani nie wykorzystywała czasu. Musiałem do niej zagadać fałszywo-przymilnym tonem, żeby się odblokowała.
 
ŚRODA (03.03)
No i dzisiaj był taki dzień bez historii.
 
Pisząc "bez historii" wyrażam się o nim w ten sposób jak najlepiej. Taki fajny. Nic godnego odnotowania na blogu się nie działo, nikt i nic nie zawracało głowy. Mogłem niespiesznie, w swoim tempie, przy pięknej pogodzie pracować nad górką i w drewnie.
 
Napisał Po Morzach Pływający.
Żeby nie było wątpliwości, wyjaśnił, że Czarna Paląca nadal rozpala w kominku, a więc pod tym względem nic się nie zmieniło. Pod innymi też nic, Właściwie niewiele. Uważam, że to "nic" zawsze jest nieprawdą, bo życie na wsi toczy się swoim specyficznym rytmem połączonym z przyrodą, porami dnia i roku i zawsze, na pozór niedostrzegalnie, coś się dzieje. I zawsze można, trzeba lub po prostu zgodnie z wewnętrznym pierwotnym imperatywem a to pogrzebać w ziemi, a to coś dosadzić, a to cywilizacyjnie coś upiększyć, uporządkować, ogrodzić. Tak się właśnie dzieje u nich, u nas i u różnych wieśniaków.
Po Morzach Pływający doradził mi, gdzie mógłbym dostać klony w sprzedaży wysyłkowej. Tak to się teraz porobiło.

Wieczorem obejrzeliśmy 4. i 5. odcinek Gambitu Królowej. Na wszelki wypadek (zawsze przy tym określeniu pcha mi się powiedzenie kolegi, który nie odpuścił okazji, żeby go nie zacytować Na wszelki wypadek to ksiądz ma gosposię) ubrałem dwie pary skarpet. Ale zupełnie niepotrzebnie, bo emocje nie były już takie. Co nie oznaczało, że te odcinki były słabsze od poprzednich i mniej ciekawe. Nic z tych rzeczy. Po prostu na początku szachowej drogi mocno kibicowałem siusiumajtce, zwłaszcza że wkraczała ze swoim charakterem i charakterkiem w dorosłe życie, w świat lat 60. zhipokryzowanej, a w jakimś sensie pociągającej Ameryki i przede wszystkim w świat szachów zdominowanych przez zadufanych mężczyzn.

CZWARTEK (04.03)
No i stwierdziłem, że taki wieczorny, telewizyjny tryb życia rozwala mi następny dzień.

Przez to oglądanie zacząłem się kłaść spać 1-2 godziny później niż dotychczas i żeby zachować 9 godzin snu, zacząłem wstawać o 06.00. A wtedy okazywało się, i nie było to żadnym odkryciem, bo takie bezsensowne wstawanie o szóstej i takie przypadki dopadały mnie wcześniej, że po zrobieniu wszystkiego porannego, miałem dla siebie już mało czasu, bo za chwilę wstawała Żona. To by mogło podpaść pod serię powiedzonek Dzieci rodzą się mądre, a potem idą do szkoły lub Ludzie rodzą się zdrowi, a potem idą do lekarza, czy wymyślone przeze mnie Rano jest tak pięknie, a potem wstaje Żona.
Ale czy mogę jej zabronić? I tak często męczy się w łóżku na siłę przedłużając słuchanie audiobooka, gdy zamiast tego wolałaby posiedzieć sobie dłużej w swoim porannym 2K+2M. Więc gdy w końcu przychodzi trochę udręczona, nie mam jej tego za złe. Zaczynamy nasz poranny rytuał. 
Zawsze jest ciepło, bo wcześniej napalam(?) w kuchni i kozie, Żona siada przed kozą, ja jej robię wodę z solą, a za jakiś czas kawę z olejem kokosowym. I po kilku zdaniach oboje milczymy. Co robi Żona, oprócz siedzenia, nie wiem. To znaczy wiem, że myśli, ale o czym, nie wiem. Żona zaś wie, że piszę, ale nie wie, o czym. 
I tak trawimy czas aż do przyjścia fachowców. Bo od tej pory atmosferę i sielankę trafia jasny szlag.
Żeby jednak wydłużyć sobie mój poranny czas samotności, pozostaje wstawać o 05.00, porze określanej przez Żonę, jako barbarzyńska i bardzo dobrze, i skrócić czas snu do ośmiu godzin. W końcu nadchodzi wiosna, dzień się wydłuża, rano za chwilę robi się już jasno, więc szkoda tracić tej aury.

W ciągu  dnia zrobiłem trochę górki, trochę przygotowałem drewna, a przede wszystkim zająłem się czterema skrzyniami. Całą ziemię spulchniłem za pomocą kultywatora w postaci podręcznych i poręcznych grabek oraz mojej ręki rozluźniając jej strukturę. To znaczy rozluźniałem strukturę ziemi a nie ręki. Ta ostatnia, i struktura, i ręka same się rozluźniają z upływem moich lat.
Gdy napatoczyła się jakaś cenna dżdżowniczka, skrzętnie wykopywałem trochę głębszy dołek i cenny dar z powrotem przywracałem ziemi. Po czym w każdej skrzyni całą płaszczyznę ziemi idealnie wyrównałem, na eins, zwei, drei, co mocno poprawiło mi humor, bo gdyby mi przyszło już teraz siać, to wszystko było fertig, że pozostanę przy słownictwie naszych braci z zachodu.
Oczywiście do siania jeszcze trochę, więc na pewno tuż przed nim jeszcze raz przeprowadzę kultywację. 

Po południu wracając z pracy zadzwoniła do mnie Córcia. Tematem przewodnim rozmowy było życie i jego finansowe aspekty. Ciężki temat.

W trakcie ostatniego posiłku Żona niespodziewanie mnie zapytała:
- Czy ty byłbyś zdecydowany samemu zdjąć ten ohydny dach z tarasu i całą resztę?
Udało się jej mnie rozbawić w dwójnasób. Po pierwsze, ciekawa była konstrukcja i ostrożna forma pytania, po drugie dojrzewanie Żony do takich właśnie decyzji. One oczywiście wiążą się z finansami, które topnieją w miarę finalizowania remontu, ale rozśmieszyło mnie to, że ja wcześniej sugerowałem, że przecież sam mogę wiele zrobić (zresztą tak robiłem i robię dotychczas), ale pewien obszar prac Żona zdecydowanie cedowała na fachowców nie chcąc, żebym je wykonywał a to z racji braku umiejętności, a to z powodu, że mogłyby mnie swoją trudnością i ciężarem przerosnąć. A to byłyby prace, które dałyby mi satysfakcję, bo prawdę powiedziawszy mam już dosyć, nomen omen, tej pieprzonej górki i drewna, i potrzebuję "tlenu". Więc omówiliśmy wszystkie etapy kolejnej demolki, która musi jeszcze trochę poczekać, bo są priorytety związane z tą częścią domu przygotowywaną dla gości.

Dzisiaj ustaliliśmy, na skutek sugerującego pytania Pasierbicy, że w najbliższą sobotę we troje pojedziemy do Metropolii. I od razu ukształtował się plan naszego pobytu.
W sobotę Krajowe Grono Szyderców ma nam wczesnym popołudniem podrzucić swoje dzieci, a odebrać je również wczesnym popołudniem w niedzielę. W poniedziałek byłbym w Szkole, a we wtorek rano spróbowalibyśmy mi kupić jakieś spodnie dresowe, bo te dwie pary, które mi bardzo dobrze służą od kilku lat, zaczęły ujawniać niepokojące symptomy w postaci dziur na kolanach, co spowodowało, że Żona chce je wyrzucić Żebyś w czymś takim nie chodził po domu!  Obiecałem jej więc, że je wyeksploatuję na dworze Bo przecież jeszcze trochę posłużą. Również we wtorek zaplanowaliśmy wizytę w Castoramie, bo według Cykliniarza Anglika Jest tam całe mrowie wszelakich systemów ogrodzeniowych na tarasy, do wyboru, do koloru. Muszę wyjaśnić, że wspólnie z Żoną postanowiliśmy, że zrobię ogrodzenie do przynajmniej jednego tarasu, a to jest spore wyzwanie, które z mety zaczęło mnie rajcować. Bo trzeba będzie pogłówkować, żeby było estetycznie, bezpiecznie i możliwie najtaniej. 
W opisanym planie gołym okiem widać, że w niedzielne popołudnie zrobił się poważny czasowy wakat. Wysłałem więc takiego samego smsa do Trzeźwo Na Życie Patrzącej i do Konfliktów Unikającego.
Dzień dobry :) Tak się składa, że w ten weekend będziemy z Żoną razem w Metropolii. A to ostatnimi czasy rzadkość. Co więcej, niedzielne popołudnie będziemy mieć wolne. Stąd byłoby nam bardzo miło być w niedzielę zaproszonym do Was na obiad (steki niekoniecznie). My moglibyśmy przywieźć stosowne wino, zależnie od Waszych wskazówek i optymalną liczbę butelek Pilsnera Urquella, żeby ewentualny przymus jego picia przez Konfliktów Unikającego nie spowodował profanacji tego boskiego trunku. Co wy na to? Pozdrawiam :) Emeryt (zmiany moje)
Konfliktów Unikający odpisał:
Zadzwonimy wieczorem, bo wielu rzeczy jeszcze w tej chwili nie wiemy. Generalnie pomysł super!
 
Zadzwonił w trakcie oglądania 6. i 7. (ostatniego) odcinka Gambitu Królowej. Potencjalni gospodarze mieli po prostu obawy, zresztą niczym nieuzasadnione, czy to nie będzie faux pas wobec nas, wobec byłego męża Trzeźwo Na Życie Patrzącej, Decego i wobec całej sytuacji w szczególności. Decy bowiem przyjechał zobaczyć się ze swoimi dwiema córkami, co się zwyczajnie zdarza i nawet kiedyś przy tej okazji zdążyliśmy go poznać. Nie widzieliśmy więc zupełnie problemu. Tak uspokojony Konfliktów Unikający zakomunikował, że będzie kaczka, więc przydałoby się czerwone wytrawne. 
Tak niespodziewanie się przejął naszym przyjazdem, że nie sposób było się nie zdziwić i to ciężko. Jak nie Konfliktów Unikający. Nie chcę przez to powiedzieć, że wcześniej się wcale nie przejmował, ale nigdy do tej pory nie dopytywał, jaki chcielibyśmy deser i My co prawda w niedzielę jemy obiad o około czternastej, ale oczywiście rozumiemy wasz sposób odżywiania się i się dostosujemy do godziny.
Przejął się tak, że nie szło wrócić do oglądania serialu. Ale udało się wstępnie ustalić godzinę 16.00.
Patrzyliśmy z Żoną na siebie z niedowierzaniem. A z drugiej strony połechtało to nas nieźle.
 
Ta niespodziewanie dłuższa rozmowa wyczerpała chyba w Żonie zaprogramowany w niej limit czasowy na wieczorne wytrwanie w łóżku bez zaśnięcia, bo właśnie idealnie to zrobiła jakieś 15 minut przed końcem ostatniego odcinka. Mnie to kompletnie nie zmartwiło. Gdy wyłączałem telewizor, oczywiście w swoim stylu nagle doszła do trzeźwości, ale uspokoiła się, gdy ją zapewniłem, że jutro chętnie z nią ponownie obejrzę końcówkę.  Nawet ze sporą nakładką.

PONIEDZIAŁEK (08.03)
No i tzw. Dnia Kobiet nie obchodzę.

Uważam, że to "święto" jest sztuczne, a dodatkowo zostało mi zohydzone przez komunę.
Ale swój negatywny wpływ na mnie miało. Na tyle, że gdy późnym popołudniem wróciłem do Nie Naszego Mieszkania zacząłem Żonie marudzić.
Najpierw  zaproponowałem, że może pójdziemy do kina, ale po jej Ale co ci się stało?!, gdyż wiedziała,  że dzisiaj jest przecież święty dzień publikacji, zacząłem marudzić jeszcze bardziej, bo nie mogłem znaleźć wytłumaczenia, co tak naprawdę mi się stało. Skończyłem na tym, że w ogóle to mi się nic nie chce.
Żona, jak zwykle, postawiła trafną diagnozę, że ze Szkołą muszę skończyć, bo ona mnie wybija z codzienności W której przecież się odnajdujesz, że jest ona narkotykiem Który sobie dozujesz i Nie wolno psu odcinać ogona po kawałku.
Jak zwykle po trafnym zdiagnozowaniu mojego stanu od razu mi przeszło, więc po zjedzeniu ostatniego posiłku zapytałem:
- Czy mogłabyś wyjątkowo umyć naczynia, bo ja zabrałbym się za pisanie?
- Oczywiście, z przyjemnością. - odparła. - W końcu dzisiaj jest Dzień Kobiet...

Dzień ten na tyle wyssał moje siły i osłabił morale, że nie byłem w stanie zatrzymać się nad piątkiem, sobotą, niedzielą i dzisiejszym poniedziałkiem. Mogę się tylko pocieszyć, że Walentynki i Dzień Kobiet już jutro będę miał za sobą. Potem nadejdą same fajne święta z wyjątkiem Świąt.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwa razy i wysłał dwa zwykłe listy.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 21.23.