15.03.2021 - pn
Mam 70 lat i 102 dni.
WTOREK (09.03)
No i jak mogę nie mieć zaległości, skoro z blogowego życiorysu zostały mi wyrwane co najmniej dwa dni - ubiegła sobota i niedziela.
W piątek, 05.03, wstałem o 05.00 i od razu zrobiło mi się lepiej. Wszystko porannie zrobiłem i miałem sporo czasu dla siebie. A spałem "tylko" osiem godzin.
W nocy wielokrotnie budził mnie cisnący się natrętnie do głowy pomysł, jak zrobić balustradę tarasu. Ale specjalnie nie miałem mu tego za złe, pomysłowi oczywiście, bo według mnie okazał się bardzo dobry, a przede wszystkim umożliwiał wykonanie od A do Z tego dzieła na bazie moich umiejętności, środków i narzędzi.
Od rana na dole Cykliniarz Anglik bejcował podłogę w dolnym apartamencie, a później z Drągalem przygotowywali bojler i sedes do białego montażu.
Z kolei Prąd Nie Woda, który od poniedziałku nie dawał znaku życia, a miał dać, telefonicznie został przeze mnie przywołany do tablicy. Okazało się, że zabieg, który miał mieć, został po raz piąty przeniesiony. Na 22. marca. Nie trzeba dodawać, że za każdym razem Prąd Nie Woda dezorganizuje sobie życie prywatne i służbowe, w tym nasze, i zawsze stawia się w szpitalu z torbą osobistych ciuchów i podręcznych rzeczy potrzebnych mu na czas pobytu. Nie chciałem go dodatkowo irytować i doradzać, żeby torbę zapakował raz i jej nie wypakowywał, bo zaoszczędzi sobie czasu i nerwów. Na wszelki wypadek nie przyznawałem się też, że w myślach i na blogu mu to wykrakałem. W tej sytuacji umówiliśmy się na jego wizytę, nomen omen, u nas w środę, po naszym powrocie z Metropolii.
W ciągu dnia kolejny raz potwierdziło się powiedzenie, że plany sobie, a życie sobie.
Zadzwonił Nowy Dyrektor, z którym miałem się spotkać w poniedziałek w Szkole, co, oprócz spotkania z Księgową I, było głównym celem mojej obecności, i wyjaśnił, że niestety nie przyjedzie, bo żona ma COVID-19. Nasze prywatne spotkanie u nas, w Wakacyjnej Wsi, też musiał odwołać.
Dzisiaj kolejny raz wykorzystałem miernik laserowy, czyli dalmierz. Teraz pomiary długości, szerokości, głębokości i wysokości oraz powierzchni to sama przyjemność wynikająca też z tego, że nie trzeba specjalnie się schylać, rozwijać i zwijać taśmę uważając przy tym, żeby jej nie zniszczyć lub się w nią nie zaplątać nie robiąc również sobie przy okazji krzywdy. Stąd migusiem obmierzyłem pola powierzchni podłóg u gości i u nas, wycyklinowanych i pomalowanych przez Cykliniarza Anglika oraz długości położonych listew przypodłogowych. Wszystko, aby się z nim precyzyjnie rozliczyć.
Po południu pojechaliśmy do Sąsiadki Realistki i Sąsiada Filozofa. Nieobecność w domu miała wynosić góra trzy godziny. Więc Żona, znana ze wszelakich eksperymentów kulinarno-biologicznych, postanowiła na ten czas wstawić do duchówki mięso, żeby się piekło. Zamiar był sensowny, bo po powrocie, za jakąś chwilę, mogliśmy mieć gotowy Posiłek II.
I mieliśmy. Tylko że przy wejściu do domu w nasze nozdrza uderzył charakterystyczny swąd spalonego mięsa i nie pomogło, że Żona przeczuwając najgorsze rzuciła się natychmiast do duchówki. Ale nie było tak źle. Jedząc należało tylko czarną zwęgloną zewnętrzną skorupę umiejętnie odrzucić i dobrać się do całkiem smacznego środka. Każdy kęs, wyrwany zębami całą ich mocą, żułem mniej więcej 15 minut, mlaskając przy tym i się zachwycając. A bo to było mało takich przypadkowych zdarzeń w kulinarnej historii ludzkości, które stanowiły milowy krok w zestawieniach smakowych? Do nich mogło przecież należeć i to.
Żona, zdruzgotana całą sytuacją, jednak najwyraźniej się nie poznała na takim moim traktowaniu kulinariów.
- Mógłbyś nie kpić tak ostentacyjnie?... - usłyszałem za którymś moim mlaśnięciem i zachwytem.
Dzisiaj w bardzo specyficzny sposób znarowił się Terenowy. Pilot do niego odmówił posłuszeństwa. Przy naciskaniu dwóch przycisków Otwórz, Zamknij odpowiadała głucha cisza i brak charakterystycznego szczęknięcia centralnego zamka. Wymiana baterii w pilocie nic nie dała. Na szczęście przytomnie Terenowego centralnie nie zamykałem, więc swobodnie mogłem dostać się do środka, żeby wziąć trochę suchych bierwion.
(No niestety, nie mogę się oprzeć i muszę uczynić wtręt. Wiem, że być może jest to nieeleganckie, no ale nie mogę. Tak silna jest trauma i tak duża potrzeba odreagowania. Użyte przed chwilą słowo wziąć trąciło wspomnienia.
Q-Gospodyni uważała, między innymi, że mówi bardzo gramatycznie i nie popełnia błędów, co nie przeszkadzało jej za każdym razem mówić Wziąść. Ponieważ była podatna na tresurę, zwłaszcza ze strony mężczyzn, a ja się do takiej roli ze swoimi inklinacjami wojskowo-policyjnymi świetnie nadawałem, więc za każdym razem ją poprawiałem wymawiając ten bezokolicznik głośno, powoli i wyraźnie Wziąć! To zupełnie nic nie dawało, może tylko tyle, że za pięćdziesiątym lub setnym razem cisnęła mi się na usta modyfikacja uwagi w postaci Wziąć!... Kurwa! Do końca <trzy lata!> nie dałem za wygraną i do końca niczego nie wskórałem.
Czasami jednak były momenty drobnego postępu. Na jej kolejne Wziąść przyszpilałem ją wzrokiem na tyle, że się koncentrowała na swój specyficzny sposób i mówiłem Wzią...? , a ona po chwili kończyła Wziąś. No to było najgorsze. Tu już kurwa! w mojej głowie nie wystarczała, żeby zapobiec mojemu wybuchowi i musiałem sobie w niej powiedzieć No, kurwa! Ja pierdolę!
Nie wspomnę o takich pospolitych smaczkach, jak włanczać, ale nie wiem, skąd jej się wziął Wyjechałam na asfald lub Zdjęłam kabsel. Zwłaszcza tego ostatniego słowa zawsze się wypierała i szła w zaparte Przecież ja tak nie mówię!.
Niechby mówiła, jak chce. Nic mi do tego. Na przykład Sąsiadka Realistka mówi swoim specyficznym językiem i zupełnie nam to nie przeszkadza. Co więcej, gdyby nagle zaczęła mówić literacko, byłby to duży zgrzyt i tylko by w naszych oczach na tym straciła. Ale ona ma zdrowy stosunek do ludzi i nie przyjdzie jej do głowy kimś gardzić. A Q-Gospodyni kryła się z tym, ale czasami przy swojej inteligencji nie dawała rady i wygłaszała o kimś swoje opinie. Było to wstrząsające.
To tyle wtrętu. Musiałem! Widocznie tak mocno i specyficznie zalazła nam za skórę. Oddzielnym wątkiem, którego tutaj nie rozwinę, jest odpowiedź na pytanie No to kto wam kazał tyle się z nią męczyć?! I dlaczego?!).
Wracając do Terenowego.
Cykliniarz Anglik wziął pilota i jadąc do Powiatu zawiózł go do takiego magika, który dorabia klucze samochodowe, naprawia piloty, rozkodowuje i koduje je na nowo, włamuje się do zamkniętych aut i do ich komputerów, słowem taki, co to Ostrzy noże i nożyczki, krawaty wiąże, usuwa ciążę.
Magik stwierdził, że pilot jest w porządku, więc będzie musiał przyjechać do Terenowego. Bo ten odpala na jakieś 10 sekund, po czym silnik gaśnie, bo immobilizer wyłącza jego zapłon. Coś się porobiło z elektronicznym kodem zapisanym w elektronicznej pamięci.
A kiedy Magik się pojawi, to nie wiadomo, bo to przecież Powiatowstwo.
Wieczorem zrobiliśmy nakładkę na ostatnim, siódmym odcinku, Gambitu Królowej.
Nakładka polegała na tym, że ja z przyjemnością obejrzałem jeszcze raz cały odcinek, a Żona dołączyła w stosownym momencie. A na deser obejrzeliśmy dokument z wypowiedziami twórców serialu pokazujący różne aspekty jego realizacji.
W sobotę, 06.03, znowu wstałem o 05.00.
Był czas na wszystko, co zazwyczaj, i na spokojne przygotowanie się do wyjazdu.
Krajowe Grono Szyderców przywiozło nam dzieci do Nie Naszego Mieszkania, co znacznie ułatwiło sprawę. Bo pierwotne plany zakładały, że my je odbierzemy od nich po drodze. Był więc czas na wypakowanie Berty i pozostałego bagażu i zwolnienie miejsca na foteliki, bo musieliśmy jechać na zakupy, mimo że robienie zakupów z Q-Wnukami nie jest sprawą prostą. Ale nie mieliśmy wyjścia.
-
To życzę wszystkiego najlepszego i powodzenia. - odezwał się na
pożegnanie Q-Zięć, gdy się zorientował przy rozstaniu, że mamy zamiar
zachować się jak kamikadze.
Ale nie było tak źle. Dzieci specjalnie nie wymuszały niczego. Dla Ofelii kupiliśmy książeczki, a dla Q-Wnuka piłkę, bo ta w Wakacyjnej Wsi jest mocno wyeksploatowana i jej pompowanie starcza może na 5 minut.
No i przez tę piłkę nie miałem życia. Bo najpierw Q-Wnuk zaczął co chwilę pytać A kiedy pojedziemy do Nie Naszego Mieszkania?, a jak już w nim był, to zaczął regularnie A kiedy pójdziemy na boisko, żeby zagrać w piłkę? Co z tego, że pogoda zrobiła się taka, że Pieska by nie wyrzucił i że, jak się okazało, nie mam żadnych butów zmiennych nadających się do boiskowego niszczenia. Wszystkie są gdzieś w workach w którymś z Gospodarczych.
- Trzeba było przewidzieć taką sytuację. - odezwała się Żona strasznie cwaniacko, mądrze i irytująco.
Więc się najpierw zaparłem, że nie pójdę, bo te buty, moje ukochane sztyblety, które mam na nogach są jedynymi nadającymi się jeszcze do miasta i że są dorobkiem całego mojego życia i długo, a może wcale, mnie nie będzie stać na nowe, potem pod naciskiem Q-Wnuka podjąłem decyzję, że owszem pójdę, ale zabiorę ze sobą kapcie i będę grał w nich, by w końcu pod naciskiem Żony Czyś ty zwariował?! Jeszcze sobie nogę zwichniesz albo złamiesz i tylko tego nam potrzeba! wytłumaczyć sobie, że piłka jest niedopompowana, więc miękkawa, a ja nie będę kopał ze szpica, więc może buty posłużą mi jeszcze z kilka lat. I poszliśmy.
Boisko, tartanowe, przeznaczone do gry w kosza, siatkówkę i szczypiorniaka, widoczne z okien Nie Naszego Mieszkania, należy do pobliskiej szkoły podstawowej i wchodzi w skład takiego kompleksu sportowego z większym do gry w nożną, wszystko wybudowane w ramach szczytnego programu Orlik w każdej gminie. Szczytność szczytnością, ale wiadomo, że jak będzie eksploatowane, to się szybciej zniszczy. Stąd jest ogrodzone jako teren szkolny i stałoby w większości tygodnia puste nieudostępnione okolicznym mieszkańcom. Ale...
Bo pomijając soboty i niedziele, kiedy nie ma lekcji, wiadomo że jego zajętość, nawet przy wielu klasach, jest mała, skoro w programie Ministerstwo Edukacji przewiduje tylko godzinę, może dwie wuefu tygodniowo, bo przecież trzeba gdzieś wcisnąć trzy godziny religii i nie przesadzić przy tym z ogólną tygodniową liczbą zajęć mając na względzie dobro dziecka, jego komfort pracy i predyspozycje psycho-fizyczne wynikające ze stałego rozwoju młodego organizmu.
Wiem, o czym mówię, to znaczy o pustym boisku i o przewadze tygodniowej liczby godzin religii nad dowolnym innym przedmiotem.
Więc kompleks stałby pusty, ale nie stoi i tętni życiem, bo Polak potrafi.
W jednym miejscu ogrodzenia "wyrąbana" jest duża dziura, przez którą łatwo przejść. Nawet matki z wózkami i małymi dziećmi potrafią się przedostać na plac zabaw stanowiący część kompleksu, mimo że muszą przekroczyć dość wysoki betonowy próg pozostały po "wyrąbaniu" metalowych sztachet.
Dziura ta istnieje od zawsze, to znaczy na pewno od prawie pięciu lat, czyli od czasu jak zaczęliśmy pomieszkiwać w Nie Naszym Mieszkaniu. Przez ten okres zaobserwowałem, że jej losy nie były specjalnie skomplikowane. Co prawda nie wiem, w jakich dramatycznych okolicznościach dziura stała się dziurą, ale od tamtego nieznanego mi momentu, nic specjalnego się nie działo. Od czasu do czasu pojawiała się tylko na niej taka policyjna, czerwono-biała taśma, zawieszana widocznie przez woźnego szkoły, o której wiadomo, że byle dziecko, żądne towarzystwa kolegów i wspólnego ganiania za piłką, jest w stanie ją zerwać. Tak się i też stawało, bo następnego dnia po taśmie nie było śladu, co tylko dobrze świadczyło o dzieciach, bo nie dość że taśmę zerwali, to jeszcze jej byle gdzie nie porzucili, tylko sprzątnęli, nomen omen.
Raz tylko doszło do odstępstwa od tej pozorowanej zabawy w Ciu Ciu babkę. Któregoś ranka przyjechała ekipa fachowców, zapewne zewnętrzna, zamówiona przez szkołę, z materiałami i sprzętem i w dziurę wspawali metalowe pręty. Ale ich już nie pomalowali na zielony kolor, żeby pasowało do reszty ogrodzenia, bo po co? Doskonale wiedzieli, jako Polacy przecież, co będzie. A może byli nawet w zmowie z tym kimś, jakimś mieszkańcem z pobliskich bloków, ślusarzem zapewne, a może wśród nich był właśnie tenże w charakterze V kolumny albo konia trojańskiego, bo nie malowali, żeby ułatwić zlokalizowanie temu komuś miejsca ich spawania.
Tak czy owak następnego dnia dziura ponownie stała się dziurą. Widocznie ktoś, powiedzmy mieszkaniec pobliskiego bloku, pręty pięknie wyciął i je sprzątnął, nomen omen, być może oddając je na złom albo wykorzystując na swojej działce. Przy obecnym rozwoju technologii sprawę mógł mieć ułatwioną, bo co to za problem zakraść się po nocy z akumulatorową gumówką. Dawniej musiałby ciągnąć z okna ze swojego mieszkania kabel wystawiając się w ten sposób na świecznik i narażając się na zakablowanie przez jakiegoś nieruchawego wrednego dziada, sąsiada, któremu dodatkowo przeszkadzały radosne okrzyki dzieci dolatujące z boiska.
Ponownych prób zaspawania już nie było. Widocznie szkoła wyczerpała w tym zakresie swój budżet, a na zamontowanie kamer jej nie stać, bo muszą się znaleźć pieniądze dla księży i/lub katechetów/-ek. Więc może to i dobrze, że jest tyle religii w szkole...
Na przestrzeni tego czasu zauważyłem po prostej analizie, że dyrektorka szkoły (musi to być dyrektorka, to oczywiste) musi być osobą mądrą wyznającą zasadę nie kopania się z koniem. Żeby być w porządku względem siebie i wobec zwierzchników zrobiła, co mogła, a potem sytuację usankcjonowała. Bo nigdy, w trakcie radosnych zabaw dzieci, nie pojawiła się straż miejska z zamiarem ich przepędzenia (w razie takiej sytuacji mogłoby dojść do zbędnej eskalacji problemu i do linczu, na przykład, dokonanego na służbistach przez okoliczne matki, co byłoby najskuteczniejsze) i w którymś momencie pojawiły się tablice Przebywanie na terenie szkoły poza godzinami jej pracy odbywa się na własną odpowiedzialność.
Dzisiaj zaś, przełażąc z Q-Wnukiem przez dziurę, zauważyłem kolejną, ciekawą i na czasie formę usankcjonowania. Na kartce przyklejonej do płotu obok dziury przeczytałem Korzystanie z terenu szkoły w czasie pandemii jest zabronione. Wiadomo, że byłoby lepiej siedzieć w domach, kisić się w maskach, a za chwilę niedorozwiniętym fizycznie, a co za tym idzie i psychicznie, młodym ludziom aplikować różne tabletki. Trudno, co zrobić. Rząd i Pan Prezes kazali i już.
Na boisku do nogi jednak tętniło życie, a obok, na placu zabaw, młode mamusie plotkowały mając na oku swoje pociechy. Nie pierwszy raz sprawdziło się powiedzenie Wilk syty i owca cała.
"Nasze", tartanowe boisko było całkowicie puste.
Usiłowałem wytłumaczyć Q-Wnukowi mając na uwadze swoje zdrowie, że można grać na jedną bramkę. Ale jak można, skoro Q-Wnuk zawsze tyle razy widział, że się gra na dwie - na naszą i ich albo na moją i twoją.
Boisko nagle zrobiło się nad podziw obszerne, chociaż nadal było tym samym, co przed chwilą - tylko (!) do szczypiorniaka. Nie szafując siłami przegrałem 9:10. Sam Q-Wnuk przyzwyczajony na treningach do różnych profesjonalnych zachowań zapytał o przerwę na odpoczynek i poprosił mnie, żebym powiedział, kiedy będzie jej koniec. Może mi ta przerwa uratowała życie?
Ale i tak z prawdziwą przyjemnością o 20.00 położyłem się do łóżka. Resztą zajęła się Żona. Wiedziałem tylko, że na pewno będzie oglądanie bajek, ale niczego już nie zarejestrowałem.
W niedzielę, 07.03, już o 07.00, albo dopiero, zależy, jak na to patrzeć, słodkie dzieci przyszły do nas do łóżka.
- Małe dzieci to są takie przytulanki. - Ofelia od razu wygłosiła głęboką myśl.
Ewidentnie było coś na rzeczy. Ona przytuliła się do mnie a Q-Wnuk do babci i przez jakiś czas trwała
niczym niezmącona cisza. A potem nastąpił dym prowokowany niby przeze mnie, a
wiadomo że przez te żywe poręczne przytulanki, które aż się prosiły, w przenośni i w rzeczywistości, żeby je tam gdzieś niespodziewanie podszczypać,
przydusić, pogilgotać.
Jak już wszyscy byli na nogach, Q-Wnuk nie odpuszczał.
- A dziadek, kiedy pójdziemy na boisko zagrać?
Wytłumaczyłem mu, widząc że przeżyłem, że po śniadaniu i że to będzie rewanż.
- A co to jest rewanż?...
Przegrywałem już 0:4, potem 2:6, ale rozmiary porażki udało mi się zmniejszyć przy bardzo dużych emocjach do 9:10.
Obaj wracaliśmy mokrzy.
Trochę po południu wpadło na godzinę Krajowe Grono Szyderców. Głównym tematem rozmowy był taras, który chcą sobie ustawić na swoim ogródku. A, pomijając nawet aspekt finansowy, który jest przecież trudno pominąć, zbudowanie takiego tarasu w mieście, i to dużym, nie jest wcale takie proste, jak by się mogło wydawać. Mimo że jest wykonawca (I Tak Jak Mówię polecony przez nas) i są materiały, prędzej czy później dostępne, to w przypadku Krajowego Grona Szyderców istnieje szereg innych problemów. A w zasadzie jeden. Nie da się poszczególnych elementów (emelentów) mających w przyszłości tworzyć taras w prosty sposób dostarczyć i złożyć wprost pod jego przyszły nos.
Na wsi sprawa jest prosta, przynajmniej u nas. Czy towar był przywieziony luzem, czy na palecie, czy został rozładowany ręcznie, czy paleciakiem albo HDSem, zawsze dostęp do miejsca składowania był łatwy, no i miejsca było do oporu. A w takim przymieszkalnym ogródku? Nic dziwnego, że dyskusja dotyczyła głównego pytania Jak to wszystko zorganizować, żeby transportem i rozładunkiem nie powiększać kosztów wykonania tarasu?
Po południu pojechaliśmy do Trzeźwo Na Życie Patrzącej i do Konfliktów Unikającego. Jazda z panem taksówkarzem była niezwykle ciekawa i pouczająca. Nie z racji jego stylu jazdy, ale raczej z powodu jego sposobu bycia i jego różnych opowieści, które były nam bliskie i z którymi się utożsamialiśmy. Wspólnym mianownikiem było Nie narzekajmy, tylko pracujmy i szukajmy rozwiązań. Jako absolwent Akademii Ekonomicznej po iluś latach dyrektorowania rzucił to wszystko w cholerę i stał się taksówkarzem jeżdżąc autem pożyczonym od kolegi. Obecnie ma flotę złożoną z kilkudziesięciu aut i zamiar stałego jej powiększania oraz zatrudnia iluś kierowców, których ceni, szanuje i dowartościowuje. A sam nadal zapierdala. I nie narzeka, że obecna "pandemiczna" sytuacja ich branżę wprowadziła w ciężką sytuację.
- Bo co to da? - Trzeba kombinować, jak przetrwać!
Konfliktów Unikający witał nas już z balkonu. Oczom swoim nie wierzyłem. Na sobie miał fartuszek. Widok był porażający, bo jeszcze w takiej roli i w takim stroju nigdy go nie widziałem, ale może dobrze zrobił, że pokazał się wcześniej, bo po pokonaniu czterech pięter mogłem w roztrzęsionych myślach oswoić się z tym nowym wcieleniem i w przedpokoju witać się już w miarę normalnie.
Drugiego szoku doznałem, gdy ujrzałem córki Trzeźwo Na Życie Patrzącej. I Decego oczywiście. Pannice. Starsza, O Swoim Pokoju Marząca, lat 12, i młodsza, Nieszablonowo Myśląca, lat 10, przywitały nas bardzo poważnie. Dały się przytulić, jak dawniej, ale to już nie było przytulanie dzieciuchowate. Wyczuwałem u obu pewien dystans i raczej nie wynikał on z faktu, że wujka nie widziały tak długo. Bo rzeczywiście, nie byliśmy u nich w domu blisko dwa lata, a więc tyle czasu się nie widzieliśmy, ale żeby aż tak można było się zmienić? Z dzieciuchów w osoby, które wyraźnie emanowały swoją płcią.
Do tej pory przy każdej wizycie spokojnie ganiałem je po schodach, straszyłem, podszczypywałem przy piskach, wrzaskach i prowokacjach z jednej i z drugiej strony. A dzisiaj? Ani do głowy mi nie przychodziło. Swoją aurą, sztuczną dorosłością, często teatralnym sposobem bycia i nadmierną powagą wytwarzały specyficzny dystans, że gdybym usiłował go przełamać starymi metodami, naraziłbym się na śmieszność i politowanie. Raz tylko spróbowałem starego numeru i gdy poszedłem na górę do toalety, starałem się je nastraszyć. Drzwi do pokoju były otwarte, obie siedziały na dolnym łóżku i były przyklejone do smartfonów. Wychyliłem nagle głowę zza framugi i wrzasnąłem ŁAAA! O Swoim Pokoju Marząca w ogóle nie zareagowała, była ponad marnymi wygłupami wujka i nawet nie oderwała wzroku od ekranu, a Nieszablonowo Myśląca na chwilę podniosła wzrok i tylko lekko i grzecznie się uśmiechnęła na zasadzie No trudno, wujek jest gościem, więc skoro musi...
To był chyba ostatni raz moich wygłupów w tym domu. Zresztą już w trakcie tej wizyty było widać, że jej charakter, a więc tym bardziej i następnych, był i będzie inny. Zostałem zaproszony na górę, bo obie koniecznie chciały mi pokazać dwie świnki morskie i o nich opowiedzieć. Wysłuchałem wszystkiego ze szczegółami, a trzeba powiedzieć, że dziewczyny opowiadały interesująco, pełnymi zdaniami, nie dukały. Były po prostu partnerami do rozmów, dyskusji i ewentualnego niezgadzania się z opiniami wujka. Pełna bezkompromisowość. No i prezentowały szerokie tematyczne spektrum.
A więc w rozmowie były oczywiście problemy dotyczące szkoły i zajęć pozaszkolnych opowiadane nie na zasadzie odwalenia, gdy dorosły pyta A jak w szkole?, a młody człowiek odpowiada Dobrze i trzeba z niego pomocniczymi pytaniami A jaki przedmiot najbardziej lubisz? (najczęściej słyszę mhmmm... nie wiem) albo z serii kolejnych dorosłych, jeszcze bardziej durnowatych, A jakichś kolegów/koleżanki masz?, skoro jest oczywiste, że musi mieć, wyciągać, co to dobrze oznacza, ale również dotyczące wakacji i wyjazdów, planów i marzeń, spraw dotyczących remontu pokoju i wspólnego w nim siostrzanego współistnienia oraz nawet pewnych akcentów filozoficznych. Przesiedziałem u nich z 40 minut. Na szczęście było już po obiedzie.
Nie mogłem się jednak oprzeć i O Swoim Pokoju Marzącej zadałem swoją nieśmiertelną zagadkę Ile to jest 2+2x2? Przez chwilę zastanawiała się teatralno-poważnie i odpowiedziała 6. Ale żeby tylko. Nieproszona, w swoim stylu, bo już się w nim zacząłem orientować, wyjaśniła mi, jaka jest kolejność działań i nie omieszkała zahaczyć o swój stosunek do matematyki w kontekście innych przedmiotów. I to był gwóźdź do trumny utwierdzający mnie w przekonaniu, że oto nadeszła nowa epoka i że od teraz muszę uważać, żeby się nie wygłupić zdając sobie sprawę, że natychmiast zostanę przyszpilony i każdy mój błąd w czymkolwiek, w czym O Swoim Pokoju Marząca się orientuje, zostanie mi brutalnie wytknięty.
Takie stare maleńkie. Masakra! Kiedy to się stało?!
Przypatrywałem im się wnikliwie w różnych momentach i nie mogłem dojść, jak to jest możliwe, że raz są podobne do matki, a raz do ojca. Ale z racji płci w większości widziałem jednak Trzeźwo Na Życie Patrzącą. Zwłaszcza O Swoim Pokoju Marząca w stylu bycia, sposobie wysławiania się była matką bis.
Wspomniałem o obiedzie.
Był iście królewski. Poczynając od wystroju a na menu kończąc. Gdzie teraz tak się je? Chyba w restauracjach? I może w domach z rozbudowanymi rodzinami nieobciążonymi remontami i wspólnym przebywaniem z fachowcami.
Przy stole zakrytym białym obrusem siedziało 7 osób. Obowiązywała pełna zastawa stołowa - talerze, miski, półmiski i salaterki, sztućce, kieliszki do wina, szklanki, sosjerki i miseczki deserowe.
Gospodarz, Konfliktów Unikający, wprowadzał w menu. A, jak się okazało, miał do tego pełne prawo.
Otóż w dni powszednie gotuje Trzeźwo Na Życie Patrząca, w niedzielę on.
Nie wiem, jak Żona, ale ja zostałem zupełnie zaskoczony. A jeszcze bardziej, gdy zaczęliśmy jeść. Kaczka była pyszna. Co prawda i Żona, i Konfliktów Unikający dyskutowali nad nią i się zgadzali, że jest trochę "przeciągnięta", a przez to za bardzo wysuszona, ale moim zdaniem grubo przesadzali i trąciło mi to taką naukową akademicką dyskusją, z gruntu mi obcą jako prostemu człowiekowi i konsumentowi o niezbyt wybrednym guście, zwłaszcza że dodatki w postaci sosu z elementami (emelentami) rozmiękczonych jabłek i dodatkowo oddzielnie podanych miękkich jabłek w kawałkach powodowały, że omawiany mankament był dla mnie tym bardziej niewidoczny.
Do tego wszystkiego Konfliktów Unikający zaserwował pyszne puree ziemniaczane z masłem oczywiście, więc miałem okazję nafutrować się ziemniaczanymi komórkami korzystając niespiesznie z kilku dokładek. Całość była uzupełniona buraczkami.
Na deser gospodarze zaserwowali lody waniliowe z posypką Mieszanka studencka, ale bez adwokata lub innego likieru, o który się dopytywałem.
- Dlaczego wcześniej nie powiedziałeś? - Byśmy kupili. - trochę zakłopotał się Konfliktów Unikający.
A czy ja jestem naprawdę aż tak bezczelny, żeby sugerować gospodarzom, czym mają przyjąć i uraczyć gości?
Ale nawet bez tego likieru całość była tak pyszna i dopracowana, że wybaczyłem Konfliktów Unikającemu brak likieru, jak również epatowanie fartuszkiem w pierwszej fazie wizyty. .
Później, gdy pannice wraz z Decym zaszyły się na górze, była okazja porozmawiać o różnych życiowych komplikacjach. Rozmowa zeszła na temat wcale nie prostych, zdawałoby się, układów w trójkącie Trzeźwo Na Życie Patrząca - Decy - Konfliktów Unikający. Ogólnie można by powiedzieć, że relacje są nawet wzorcowe, gdyby nie... No właśnie, gdyby nie co?
A w listopadzie minie 8 lat, jak Trzeźwo Na Życie Patrząca i Konfliktów Unikający są ze sobą razem. Ta liczba zrobiła na wszystkich wrażenie.
Ponieważ ostatnio Konfliktów Unikający widział się z Kolegą Inżynierem(!) (byli już szwagrowie), to siłą rzeczy rozmowa zeszła na sprawy związane z tym ostatnim i jego byłą już żoną, Skrycie Wkurwioną. No, tam dzieje się i owszem. Może coś kiedyś na ten temat napiszę, ale teraz nie mam żadnego mandatu.
Do Nie Naszego Mieszkania również wróciliśmy taksówką. Poprosiłem pana, żeby naliczył sobie spory napiwek.
- A skąd taka hojność? - zapytał z uśmiechem.
- A bo wiemy, jak ta branża ma ciężko w ostatnich czasach. - odparliśmy z Żoną.
Krótko chciał to skomentować, ale przecież wysiadaliśmy.
W poniedziałek, 08.03, od rana byłem w Szkole. Dość szybko wyrobiłem się ze swoimi sprawami, a ponieważ Nowy Dyrektor był na kwarantannie i odwołał spotkanie, zrobiło się czasowe okienko, więc z Żoną umówiłem się w Castoramie.
Najpierw młode dziewczę zirytowało mnie przy wejściu swoim słodkim głosikiem Zapraszam do dezynfekcji rąk, a na moje kłamliwe Mam uczulenie niezrażone natychmiast dodało To zapraszam po jednorazowe rękawiczki, co tylko spowodowało, że ją niegrzecznie i bezceremonialnie ominąłem i wszedłem do środka, a za chwilę zrobiło to samo castoramowe eldorado, które w sferze ogrodzeń, płotków i tym podobnych akcesoriów okazało się rzadkim, nomen omen, badziewiem i mamucim wypierdkiem.
Zniesmaczonemu więc mężowi Żona postarała się poprawić nastrój i zasugerowała, aby pójść do Wielkiej Galerii i Kupić ci wreszcie dresy, bo nie mogę na ciebie patrzeć. Dresy były idealne, więc kupiliśmy dwie pary. Ale okazało się, że jeśli kupimy coś trzeciego, dowolnego, to na wszystko dostaniemy 20% rabatu. To zachciało mi się skarpet, bo powoli mi wychodzą. Ale takich zwykłych i zwyczajnych nie było. Same płytkie, poniżej kostki. Nie wiadomo dla kogo, bo dla mnie to na pewno nie. Zmuszony więc zostałem do zakupu dwóch par niby takich zwykłych i zwyczajnych, ale miały jakiś okropny, moderny wzorek, który w moim przypadku nadawał się tylko na wieś i to do ukrycia w czeskich roboczych butach.
A potem, będąc na fali, uzmysłowiłem Żonie, że w zasadzie to te moje jedyne dżinsy zaczynają rozjeżdżać się w szwach i że coś z tym trzeba zrobić. Żona nie dała się zaskoczyć i miała już gotową odpowiedź w postaci kolejnego sklepu, o którym wiedziała, nie wiadomo skąd, że tam może być coś dla mnie. O mały włos a kupiłbym świetne dwie pary z przeceny (40 zł za sztukę), ale przez to moje schudnięcie nie udało się.
- Wiszą na tobie jak wory! - skomentowała Żona odsłaniając zasłonę w przymierzalni.
Zasmuciło mnie to, bo i cena, i fason, struktura materiału i kolorystyka były super. Ale za chwilę Żona znalazła inne, co prawda dwa razy droższe, ale równie ciekawe i fajne.
Więc po wszystkim nastrój po Castoramie i po castoramowym dziewczęciu znacznie mi się poprawił.
Rozstałem się z Żoną i wróciłem do Szkoły, by spotkać się z Księgową I. Ciągle nie mamy domkniętych zaległych spraw zusowskich mimo wielu naszych monitów i zapytań. Czeka nas osobista wizyta w którymś z oddziałów tego przybytku, kolejnego, tym razem rentowo-emerytalnego mamuciego wypierdka.
Wieczorem musiałem przygotować okrojoną publikację.
Dzisiaj, we wtorek, już przed siódmą przyjechali śmieciarze. Chyba po raz pierwszy, mimo że mnie obudzili (Żonę zapewne też), spałem dalej i chętnie spałbym jeszcze. Czyżbym odczuwał trudy dwóch meczów z Q-Wnukiem? Coś może być na rzeczy, skoro ciągle bolą mnie mięśnie ud i łydek.
Samodyscyplina kazała mi jednak wstać o 07.00.
Po spacerze z Bertą, krótkich zakupach w Kauflandzie i I Posiłku pojechaliśmy do OBI, żeby tam zderzyć się z ogrodzeniowym tarasowym Eldorado. Trzeba przyznać, że oferta była znacznie bogatsza niż w Castoramie, ale żaden z jej elementów (emelentów) nie mógł znaleźć zastosowania przy naszych tarasach.
- Chyba cię to ucieszyło? - Żona zapytała retorycznie.
Od samego początku optowałem nie dość że za indywidualnym podejściem do tematu, to przede wszystkim za moim jego rozwiązaniem. Bo którejś nocy, obudziwszy się na krótko, obmyśliłem rozwiązanie całej konstrukcji i rano przedstawiłem je Żonie. Ona jednak miała ciągłe i zrozumiałe, skoro tego nigdy nie robiłem, wątpliwości, czy takiemu poważnemu wyzwaniu podołam. Stąd, dodatkowo za poduszczeniem Cykliniarza Anglika, wizyty w Castoramie i OBI.
- Poza tym głupio by to wyglądało. - Tak castoramowo. - dodała Żona.
Komentarz ten w podtekście należy rozumieć jako "systemowo", a wszelakich systemów Żona nie cierpi i ma na nie alergię, więc ostatecznie tworzona przeze mnie ścieżka do moich indywidualnych tarasowych działań stała się, jeśli nie autostradą lub eską, to przynajmniej drogą krajową. Bo ciągle Żona nie widzi tego Jakbyś ty miał to zrobić?..., ale czuję, że powoli oswaja się z myślą, że to ja będę wykonawcą. Oczywiście niebagatelne znaczenie odgrywają tutaj oszczędności na robociźnie.
- Porównamy ceny materiałów z cenami w naszym tartaku i już będę wiele wiedziała. - dopowiedziała fotografując wszystkie wywieszki przy potencjalnie nas interesujących kantówkach i płotkach.
A dlaczego płotkach? Bo tu akurat OBI proponuje sensowne, tanie i proste w montażu moduły płotkowe przed ślepymi zakusami Berty. Jest takie miejsce, tuż za permakulturowymi skrzyniami (wysokimi grządkami), gdzie Betula Pendula lubi przed panem uciekać wykorzystując skrzynie jako rodzaj wyspy, wokół której może biegać z nieuświadomioną świadomością, że nawet gdyby pan chciał dopaść Pieska, to i tak nie da rady.
Pan chciałby w nerwach dopaść bydlaka, bo akurat w tym miejscu posadził czosnek syberyjski i hasanie Betuli po nim nie może mu się podobać. Zwłaszcza, że na 12 posadzonych ząbków wzeszło 9, a pan myślał, że z tego czosnku, choć syberyjskiego, to w tych mrozach i przymrozkach nic nie będzie.
Stąd pomysł na płotek.
Dodatkowo w tak powstałym bezpiecznym kwadracie w maju posieję ogórki, bo szkoda na nie miejsca w skrzyniach. Będę zadowolony ja i Piesek również, bo w ten sposób powiększy mu się wyspowy teren.
Wykorzystaliśmy obecność w OBI, żeby wreszcie kupić taką pierdółkę, jak mozaika. Trzeba będzie nią wyłożyć krawędzie ścianek w luksferowych kabinach prysznicowych. Zademonstrowana oferta w postaci wywieszonych próbek była spora. Żona wahała się między dwiema i w końcu wybrała tę lepszą, która okazała się być nieobecna w magazynie. Za to była ta gorsza, na którą się nie zdecydowała.
Młody pan nic sobie z tego nie robił. Nie zaproponował, że może zamówić i że będzie za dwa tygodnie, na przykład, nie wyraził żalu ani skruchy w imieniu firmy. Nic. Przecież nie oczekiwałem od niego, że się pochyli nad problemem i przedstawi w głębokiej i sensownej analizie bezsens przedstawiania oferty przez bardzo dużą hurtownię, jaką jest OBI, towaru, którym nie handlują. Wystarczyłoby zwyczajne przepraszam. Rozumiem firmę, która oferuje do sprzedaży bogaty zestaw towarów, ale która w pomieszczeniu 3mb na 3 mb ma tylko ich próbki lub zdjęciowe wizualizacje, a jedyną ozdobą w pomieszczeniu jest młoda panienka gotowa... zamówić towar na za właśnie dwa tygodnie. Ale żeby OBI?... W kapitalizmie zwyczajnie nie wypada.
Uparłem się, że jednak z tej hurtowni z czymś wyjadę. Zagiąłem parol na odkurzaczu kominkowym i po dyskusji z innym panem byłem zdecydowany kupić jeden z trzech oferowanych, oczywiście najlepszy, za 200 zł. Ale Żona wybiła mi tę natychmiastową chęć z głowy.
- To już wiem, o co chodzi z tym odkurzaczem. - W domu w Internecie przyjrzę się podobnym ofertom.
Nie wiedziałem więc, czy do Wakacyjnej Wsi w zakresie niespełnionych zakupów wracaliśmy z tarczą czy na tarczy? Za to doskonale wiedziałem, co nas czeka w Domu Dziwo po trzech dniach nieobecności i po tyluż niegrzania. Wewnątrz panowała temperatura +8 stopni. To, co prawda nie -12, jak swego czasu w Dzikości Serca, ale zawsze. Na takie sytuacje mamy opracowaną procedurę, która po raz pierwszy została sprawdzona w Wakacyjnej Wsi. Po pierwsze niczego z wierzchniej zimowej odzieży z siebie nie ściągaliśmy. Funkcjonowaliśmy więc do oporu w kurtkach, czapkach i szalikach. Po drugie zaaplikowaliśmy sobie po kieliszku Soplicy Malinowej, żeby mieć werwę do dalszych działań. Po trzecie Żona rozpaliła w kuchni, ja zaś w kozie na dole, żeby górna część jej rury ogrzewała sypialnię, a za chwilę w górnej kozie. Po czym zamknęliśmy drzwi do sypialni, żeby nam ciepło nie uciekało i żeby przynajmniej w jednym miejscu było cieplej.
Domowo zrobiło się już po trzech godzinach. Na tyle, że ja zrelaksowany usiadłem naprzeciw kozy grzejąc wyziębnięte kolana, a Żona co prawda nie opuszczała fotela siedząc przy rozgrzanej kuchni, ale kurtkę i czapkę już zdjęła. I zrobiła się taka sielanka, że ucięliśmy sobie ponad godzinną pogawędkę o nas i o naszej przyszłości, ja przy Pilsnerze Urquellu a Żona przy ciemnym Kozelu.
Był przy tym tylko jeden mały zgrzycik, bo w którymś momencie Żona zarejestrowała dziury w moim dresie, na kolanach, i oczywiście nie mogła, mimo pewnego wyziębienia, przejść nad nimi do zimnego porządku dziennego.
- Czy mogłabym cię prosić, żebyś nie chodził w tych starych dresach po domu, żebym nie musiała oglądać tych okropnych dziur? - Przecież kupiliśmy ci dwie nowe, fajne pary...
- No, właśnie! - Przez to że są nowe, to nie mogę je tak od razu zszargać! - broniłem się.
- To może się umówimy, że w tych wyszarganych będziesz chodził po dworze, a przed wejściem do domu będziesz się przebierał w nowe.
Była gotowa wyrzucić mnie z przytulnego domu, z +8 na +4, bo taka temperatura właśnie na dworze panowała mimo złudnego słońca.
Z racji tego, że ciepło od kozy zaczęło mnie przyjemnie rozleniwiać, odpuściłem sobie tłumaczenie Żonie, że przy takim systemie przebierania się wte i wewte, to musiałbym tracić codziennie z pół codzienności, bo przecież ciągle po coś wychodzę i wracam. Taki wiejski i męski life.
II Posiłek zjedliśmy przed 18.00 i nic nie pozostało, jak tylko relaksacyjnie coś obejrzeć. Po dłuższych analizach i niemożliwości wybrania Żona była już gotowa zgodzić się na film akcji, czyli lepszą lub gorszą rąbanę. Ale to mnie wcale nie satysfakcjonowało. Bo lubię coś oglądać razem, a doskonale wiedziałem, że przy rąbanie Żona prędzej czy później się znudzi i bardziej lub mniej ostentacyjnie albo założy słuchawki na uszy i zacznie słuchać audiobooka, albo uśnie, najprawdopodobniej z tymi drutami na uszach. W sumie to nie wiadomo, co gorsze.
W końcu jakimś cudem, rzutem na taśmę, Żona znalazła Kocha, lubi, szanuje, amerykańską komedię romantyczną z 2011 roku. Obejrzeliśmy z dużą przyjemnością, zwłaszcza że aktorzy stanęli na wysokości zadania. Ale było to oczywiste, skoro grali, m.in. Steve Carell, Julianne Moore, Ryan Gosling, Emma Stone czy Marisa Tomei.
W przerwach w oglądaniu chodziłem i schodziłem dorzucać. Żeby rano temperaturowo było po japońsku - jako tako.
Dzisiaj otrzymałem maila od Po Morzach Pływającego.
Nie wiedziałem, że ich dom w Głuszy Leśnej liczy sobie 112 lat. To a propos, że w domu i na wsi w ogóle zawsze znajdzie się coś do roboty. Końcówka maila, muszę powiedzieć, mnie zaskoczyła.
Kiedy ... powoli oddalałem się w kierunku "galerii" Czarna Paląca powiedziała, żebym przypadkiem nie kupował niczego z okazji Dnia Kobiet. Kiedy lekko zdziwiony na nią spojrzałem odpowiedziała " Każdy dzień roku jest dla mnie jak Dzień Kobiet". Nic przyjemniejszego nigdy nie usłyszałem. (pis. oryg.; zmiany moje)
Chętnie bym ten temat z nimi omówił i go przenicował, bo widzę tu wiele ciekawych wątków i możliwości, aby wsadzić kij w mrowisko, ale na odległość trudno. Nie ta atmosfera, która mogłaby się wytworzyć tylko przy wspólnej nasiadówce przy kominku i przy Pilsnerze Urquellu. Może będziemy pamiętać, żeby kiedyś ten temat poruszyć.
ŚRODA (10.03)
No i rano, o 05.00, temperaturowo było ok.
Chociaż ponoć na zewnątrz panował mróz(?) - -6 stopni.
Gdy już rano obgadałem z Prądem Nie Wodą i jego kolegą od pomiarów skuteczności zerowania, co nas dzisiaj czeka, zabrałem się za drewno. Zaległości były spore, bo wszelakie zapasy poznikały. Więc znowu na schodach, tych z których spadłem i które stanowią podręczny, a raczej podmieszkalny zapas wszelakiego drewna, układałem i układałem. Oddzielnie cienkie suche przeznaczone wyłącznie do rozpalania, grube suche wyłącznie do palenia w kozie, żeby jak najmniej pałować się z porannym czyszczeniem szyby oraz średnie, sucho-mokre, do wyłącznego palenia w kuchni. Ponadto pod piłę poszła kolejna paleta, z której uzyskałem szczapki do rozpalania w kuchni i w dolnej kozie. Bo z kolei podsuszonymi brzozowymi szczapkami rozpalamy tylko w górnej kozie. Jeśli do tego dodam, że dla dolnej kozy przygotowałem średnie suche, wyłącznie do rozpalania, nawiozłem kilka dużych suchych, z których dziennie z racji oszczędności schodzi tylko jedna belka i sporo dużych sucho-mokrych, podstawowych do spalania, to można powiedzieć, że system jest dość skomplikowany. Ulegnie on uproszczeniu z chwilą posiadania suchego drewna. A na razie jest co robić. I logistycznie, i w rąbaniu, w wożeniu i w układaniu.
Jakby mi było tego mało, to do górnego tarasu nawiozłem kantówki i deski, z których miałem robić permakulturową skrzynię (wysoką grządkę) dla Heli (sprawa upadła, bo Hela będzie sprzedawać dom) oraz inne różne deski i zrobiłem quasi-wizualizację tarasowej bariery. I wyszło nam z Żoną, że pomysł wykonania ogrodzenia naszym sumptem jest realny.
- Ale poczekajmy jeszcze z zamawianiem materiału w tartaku. - Zobaczmy różne tego typu wizualizacje w Internecie. - Bo potem nie będzie odwrotu. - Żona zamknęła temat.
Ja oczywiście chciałem już jechać i zamawiać, bo po co zakładać odwrót. Immer geradeaus und vorwarts!
Po południu pojechaliśmy do Powiatu. Po fugi do płytek kładzionych w mieszkaniu w Pięknym Miasteczku, ale przede wszystkim na spotkanie z panią, która ze swoim mężem sprowadza różne rzeczy ze Szwecji i którymi potem handlują mając swój stały punkt w Powiecie oraz jeżdżąc po okolicy do miejscowości, gdzie danego dnia odbywają się targi rzeczy używanych, w tym staroci.
Żona wymyśliła, że w ten sposób za nieduże pieniądze będzie można wyposażyć to mieszkanie w różny sprzęt. Ta idea sprawdziła się najpierw w Dzikości Serca, a potem w Naszym Miasteczku. Stoły, ławy, krzesła, fotele, lampy, zasłony i różne drobiazgi zawsze nadawały wnętrzu niepowtarzalny i ciekawy wystrój.
W drodze powrotnej odebraliśmy paczkę. A w niej tkwił opóźniony prezent imieninowy od Żony.
Przestałem się dziwić temu opóźnieniu, gdy zobaczyłem, że jest to książka Zagubiony autobus Johna Steinbecka. A przestałem, bo Żona wszystko wyjaśniła.
Tego tytułu już nigdzie po polsku nie wydają. Jest nieosiągalny. Więc jak Żona go osiągnęła? A muszę powiedzieć, że trzymany przeze mnie egzemplarz pachniał nowością. Do głowy by mi nie przyszło, że teraz są takie możliwości. Otóż Żona zamówiła, chyba w wydawnictwie Prószyński i S-ka, druk tego tytułu w jednym egzemplarzu. Dla mnie jaja! Na dodatek w formie Duże Litery.pl. Rzeczywiście, gdy otworzyłem książkę, w oczy kłuły potężne litery, co mnie mocno rozbawiło, bo z czymś takim jeszcze się nie spotkałem.
Ponieważ było to indywidualne jednostkowe zamówienie, trzeba było czekać. Ciekawe, ile taka przyjemność kosztuje? Żony nie śmiałem zapytać.
Wieczorem rozpoczęliśmy oglądanie serialu The Crown. Z tej okazji postanowiliśmy bliżej zapoznać się z królewską rodziną. Na razie, ku swojemu zdziwieniu, przeczytałem, że Elżbieta II w tym roku skończy 95 lat, a jej mąż, Filip, 100. Dosłownie za kilka miesięcy.
CZWARTEK (11.03)
No i rano mieliśmy jechać na targ staroci.
Ale sobie odpuściliśmy ze względu na paskudną pogodę i na fakt, że musielibyśmy się spieszyć, żeby już o 10.00 być z powrotem, tyle że w mieszkaniu w Pięknym Miasteczku, gdzie byliśmy umówieni z kominiarzem.
A pośpiech wskazany jest tylko przy łapaniu pcheł, i to na pewno nie na pchlim targu.
Wizyta dwóch kominiarzy otworzyła nam oczy i spowodowała, że się odfiksowaliśmy z wielu wymyślonych przez nas i rozpracowanych rozwiązań, na które właśnie się zafiksowaliśmy, czyli założyliśmy sobie klapki na oczy. Co prawda tylko boczne, jak u koni, ale właśnie przez nie obraliśmy jeden kierunek i trochę bez sensu wybraliśmy jedno rozwiązanie grzewcze dla tego mieszkania.
Podstawą miała być koza jako coś, co się u nas w wielu przypadkach sprawdzało i co przyciągało gości. Tylko jakoś nie braliśmy pod uwagę faktu, że i miejsce nieadekwatne do tego typu bajerów i przyszli goście również. Bo ta oferta nie miała się nijak do tej z Naszej Wsi.
Sprawa rozwiązała się sama. Bo według kominiarza, jeśli chcielibyśmy zamontować kozę i jej używać, to:
- do jednego pionu kominowego, tego dla kozy, należałoby wsadzić wkład kominowy, bo Komin na pewno się rozsypuje z racji wieku i stosowanej wówczas zaprawy wapiennej,
- do kozy należy doprowadzić stały dopływ powietrza tak, żeby jego wymiana była czterokrotna w ciągu godziny, czyli w murze zewnętrznym należy wyryć dziurę i zamontować anemostat,
- od strony podwórza należy zamontować zewnętrzny ocieplany komin wentylacyjny, bo jeden pion, potencjalnie wolny, obecnie jest dymowym dla wiejskiej kuchni, z której nie chcemy zrezygnować.
Tyle i tylko tyle kominiarz.
Z kolei my sami z siebie wiedzieliśmy (nagle ta wiedza unaoczniła się z całą bezwzględnością i jaskrawością), że:
- kozę trzeba kupić i ją zamontować,
- przygotować pod nią jakieś ognioodporne podłoże, dodatkowo na tyle obszerne, żeby wypadające żagwie nie wypaliły dziur w panelach lub w planowanej wykładzinie albo nie sfajczyły chałupy (w Naszej Wsi na dole cała podłoga była w płytkach),
- trzeba będzie gdzieś pod ręką składować dla gości drewno, szczapy i kominkowe akcesoria, i ustalić miejsce do składowania popiołu (w Naszej Wsi były ku temu inne, naturalne warunki), co po prawdzie na nic się zda, bo i tak gorący będzie wrzucany przez idiotę/-tkę z miasta bezpośrednio do plastikowych kubłów,
- będziemy mieć inny rodzaj gości, w tym z dziećmi (w Naszej Wsi oferta nie obejmowała tego wieku), a one mogą wiele wymyślić - oparzyć się, postawić na rozgrzanej kozie cokolwiek, w tym z ciekawszych rzeczy, na przykład Coca Colę w plastikowej butelce, chipsy, jogurt w kubeczku, wrzucić do ognia dziwne materiały, w tym łatwopalne, żeby zobaczyć z ciekawości, co się będzie działo lub niepalne, które jednak są w stanie tlić się wydzielając zabójcze SO2, NO i NO2, CO, NH3 i HCN, a to wszystko nic wobec morza lepiej trujących wszelakich organicznych (kto by za to odpowiadał i spotkał się niechybnie z prokuratorem, raczej z prokuratorką <wszystko się, panie, teraz feminizuje>, co byłoby gorsze, bo kobiety są bezwzględne zwłaszcza, gdyby dziecku stała się krzywda, i nie pomogłyby oczywistości, że było debilem i przeżyło, bo nie zadziałała niestety selekcja naturalna),
- będziemy mieć inny rodzaj gości, którzy przyjadą co najwyżej w okresie od maja do października (Nasza Wieś była całoroczna), to po cholerę im koza?; a ci, co się uprą przyjechać w zimnych porach roku stęsknieni za żywym ogniem, jego trzaskaniem, dudnieniem i huczeniem, będą mieli do dyspozycji wiejską kuchnię, której od początku nie mieliśmy zamiaru likwidować.
Sprawa więc zdechła, zanim na dobre się rozwinęła. Ale ponieważ tkwiła w nas miesiącami i absorbowała nasze umysły, ulga była niesamowita. Do domu wracałem na lekkich skrzydłach. Zwłaszcza, że przy okazji "wpadliśmy" na szereg pomniejszych rozwiązań skutkujących sensowniejszą i efektywniejszą ofertą, oszczędzającą nasze inwestycyjne pieniądze.
Więc w dobrym nastroju zrobiłem na prośbę Żony ponowną wizualizację jednej tarasowej bariery na podstawie zadanych przez nią parametrów, wszystko na papierze milimetrowym w skali 1:10.
- Tylko, proszę cię, nie rób tego tak strasznie szczegółowo, bo spędzisz nad tym pół dnia. - dodała wiedząc, jak nieopatrznie poprosiła mnie kiedyś, na przykład, o rysunki pomieszczeń jednego apartamentu gości i w tej samej skali wycięte "mebelki", żeby mogła na stole swobodnie sobie z nimi latać po całym gościowym mieszkaniu i je urządzać.
Ja nieszczegółowo nie potrafię, bo albo robię, albo nie. Ale tu sprawa była dość prosta, poza tym chciałem zdążyć w tartaku złożyć stosowne zamówienie, a on się zamyka o jakichś dziwnych, wczesnych godzinach.
Żona wszystko zaakceptowała, więc chciałem czym prędzej pognać. Ale po powrocie z Pięknego Miasteczka się rozpadało i stało się wietrznie. Czy może być coś piękniejszego na wsi? W domu ciepło i przyjemnie, nic nie trzeba było robić, bo Pieska by nawet na taką pogodę człowiek nie wyrzucił. Najwyżej należało wrzucić tu i ówdzie beleczkę, co zawsze jest przyjemnością i można było się delektować chwilą. Ze skromnym udziałem Pilsnera Urquella.
Nawet w którymś momencie na fali dobrego i konstruktywnego nastroju, w przerwie w pisaniu, poszedłem do kuchni chcąc zaprzątnąć Żonie głowę koniecznością zakupu lamp i karniszy do dolnej części domu, ale okazało się, że wstrzeliłem się nie w porę, bo jednocześnie (kobiety tak potrafią) siedziała nad czymś w laptopie, na płycie gotowała obiad na dzisiaj, a w duchówce na jutro.
- To sobie jeszcze tak trochę przy tobie przed kozą posiedzę i nic nie będę mówił, bo sprawa mieszkania w Pięknym Miasteczku wprawiła mnie w bardzo dobry nastrój, a ta wietrzność mnie rozleniwiła. - dodałem tytułem usprawiedliwienia.
- Wieczność?!... - Żona się zdziwiła i trochę przestraszyła.
Więc czy można się dziwić francuskiemu siatkarzowi grającemu swego czasu w polskiej lidze, późniejszemu trenerowi reprezentacji Polski, z którą zdobył tytuł mistrza świata, Stephane'owi Antiga'e, gdy kiedyś w jednym z wywiadów powiedział: Polska to miś świata i miś Europy.
Gdy pogoda się poprawiła, pojechałem do tartaku. Zastałem w biurze tylko ojca właściciela, a tego nie lubię, bo wiem, że z nim niczego nie załatwię, a jeśli, to niewiele. Stosuje technikę zniechęcania, bo mu się nie chce zajmować takimi detalistami zawracającymi głowę za marne pieniądze, i spychologii, bo wszystko dawno scedował na syna i nie chce mu się tartakiem zajmować wcale.
- Syn będzie w poniedziałek, to się odezwiemy... - zareagował w swoim stylu.
A gdy starałem się na podstawie przywiezionego rysunku w skali 1:10 cokolwiek mu wyjaśnić, ciągle słyszałem Syn będzie w poniedziałek, to się odezwiemy...
- A jaki mógłby być termin realizacji? - nie dawałem za wygraną.
- Teraz mamy bardzo duże zamówienie. - usłyszałem. - Po świętach...
Dalej nie dociekałem, bo nie miało to sensu. Postanowiłem zadzwonić do syna.
Wieczorem, przy paskudnej pogodzie, z większą przyjemnością niż mogłoby to mieć miejsce przy palącym słońcu i lazurowym niebie, obejrzeliśmy 2 odcinek The Crown. I zaczęły się emocje.
PIĄTEK (12.03)
No i całą noc lało.
Normalnie w Domu Dziwie nie byłoby tego słychać, bo dach wysoko i gont tłumi bębnienie kropel deszczu. Poza tym nie ma okien połaciowych, jak w Naszej Wsi, gdzie wiele razy zdarzało się, że śpiąc na górze w sąsiedztwie takiego okna cierpieliśmy katusze z powodu wielogodzinnego dudnienia i hałasu.
Ale na razie normalnie nie jest. Końcówki czterech rur spustowych odprowadzających wodę z rynien wiszą nad ziemią jakieś 20 cm i nie są zakończone charakterystycznymi koszami, które mogłyby stanowić część systemu odprowadzającego wodę od budynku. System kiedyś będzie, nowy, albo hybrydowy, po zmodyfikowaniu starego. A na razie pod każdą rurę podstawiłem kawałki starych blaszanych rynien, których zadaniem jest odprowadzać wodę. I ta dwudziestocentymetrowa przerwa pomiędzy końcem rury a kawałkiem rynny powoduje, że woda nie spływa spokojnie, tylko uderza. A każda blacha lubi dźwięczeć (kolejne fajne polskie słowo :) ).
Będąc na spacerze z Bertą zadzwoniłem do syna do tartaku. Rzeczywiście do poniedziałku był poza pracą . Ale na moje wszystkie pytania odpowiadał Czemu nie, da się zrobić. Proszę przyjechać w poniedziałek, to wszystko omówimy i ustalimy.
Wróciłem do kolejnego bejcowania listew przypodłogowych. Zrobiło się znacznie cieplej, więc ręce tak nie grabiały. Musiałem przygotować zestaw do dolnego gościnnego apartamentu przewidując, że bejca będzie schła dwa dni, pierwsza warstwa oleju trzy i kolejna również trzy. Ale ponieważ Cykliniarz Anglik pokryje za jakiś czas dwukrotnie olejem podłogi, więc byłem spokojny, że w żadnym razie jego prac nie opóźnię.
Wróciłem też do brzozowych szczap. Połowa dawno przywiezionych bierwion leży na dworze i namaka. Od tamtej rąbalnej serii nie uzyskałem ani jednej brzozowej szczapki. Zostało jeszcze do porąbania jakieś pół metra, które leży i codziennie kłuje w oczy.
Wieczorem obejrzeliśmy 3. odcinek The Crown. Do dupy jest być królową, a jeszcze gorzej jej mężem.
SOBOTA (13.03)
Znowu wstałem o 05.00.
Żona wczoraj wieczorem, gdy nastawiałem budzenie, tylko westchnęła Przecież jutro sobota. A jaka to różnica na wsi? Nie ma zmiłuj. Poza tym to taki cywilizacyjny wymysł.
O 10.00 przyjechał Ten Od Bramy ze swoim ojcem. Najpierw poprawili ustawienie pionowych desek w bramie i dwóch furtkach, bo przez fakt, że mocowali je na klej w trakcie niskich temperatur, klej puścił, a deski przy każdym otwieraniu i zamykaniu klekotały w swoich prowadnicach.
A potem Żona zadała im temat wykonania na dolnym tarasie dla gości czegoś w rodzaju pergoli, o lekkiej, ale wytrzymałej konstrukcji, najlepiej z metalu. Tak więc mnie pozostanie taras górny i wykonanie na nim klasycznej balustrady, z czego się bardzo cieszę, bo całość wykonam z drewna, materiału niezwykle przyjaznego do obróbki i pięknego. A na zimnym metalu się nie znam i znać się nie zamierzam.
Panów zostawiliśmy samych sobie i pojechaliśmy do Powiatu. Propozycja takiego wyjazdu wczoraj wieczorem stała się przedmiotem obopólnego nieporozumienia, mojego zdziwienia i lekkiego obruszenia Żony.
Nieporozumienie wynikało z tego, że obie strony były zaskoczone reakcją drugiej i nie mogły jej zrozumieć. Zaczęło się, gdy wstałem po półgodzinnej drzemce, żeby zregenerować siły nadszarpnięte rąbaniem drewna i szczap i wożeniem w różne miejsca. Zwykle taka drzemka powoduje, że wstaję jak nowy, zregenerowany i w dobrym nastroju. Wczoraj jednak wstałem otępiały i nadal zmęczony.
Zdziwiłem się, gdy Żona przedstawiła mi "nowy" plan zakupów wyposażenia mieszkania w Pięknym Miasteczku (szklana tafla do kabiny prysznicowej, bateria prysznicowa, umywalka z baterią, sedes, grzejnik drabinkowy, zlew z baterią plus ewentualne szafki) jako coś, co załatwimy w Powiecie i coś, co nam ułatwi życie.
Trochę się zdezorientowałem i zdziwiłem i widocznie moja z tego tytułu głupawa i nieprzyjemna mina plus moja nieprzytomność i nie odzywanie się zostało zinterpretowane przez Żonę niewłaściwie, chociaż ona twierdziła, że właśnie właściwie, co stało się podstawą jej obruszenia. Ale chyba z powodu, że nadal się nie odzywałem, sytuacja nie nabrała charakteru rozwojowego.
A dzisiaj nieporozumienie się wyjaśniło. Od razu w Powiecie. Co to znaczy przeprowadzić tu i teraz spokojną, rzeczową i dogłębną analizę.
Wybór w Powiecie, nawet jak na mnie był śmiesznie mały. Oboje więc zadecydowaliśmy, że w poniedziałek jedziemy do Leroy Merlin i sprawę załatwimy jednym strzałem i transportem. I na słowa Leroy Merlin wszystko nam się poukładało, a całą analizę nazwałem Małżeńskim przesunięciem w fazie. Otóż, gdy ja na samym początku decyzyjnie byłem z tymi zakupami w Powiecie, Żona wówczas była w Leroy Merlin. Gdy ja się przestawiłem na Leroy Merlin, Żona była już w Internecie. Gdy ja chciałem się tam znaleźć, Żona znalazła się już w Powiecie, co właśnie wczoraj zaproponowała. Takie specyficzne qui pro quo.
A dzisiaj w Powiecie nagle to przesunięcie w fazie zniknęło.
Dobrze, że to Małżeńskie przesunięcie w fazie nie dotyczy innych sfer naszego wspólnego życia.
Do domu wracaliśmy w świetnych nastrojach.
Na tej fali narąbałem taczkę szczap odkrywając przy tym kolejną, prostą tym razem zależność, że 1. taczka szczap = 1 wypity Pilsner Urquell.
A potem odkryłem, że chętnie bym obejrzał mecz Werder Brema : Bayern Monachium z Lewym bijącym kolejne rekordy. Transmisję można było oglądać wykupując za 15 zł miesięczny pakiet na Player.pl. Czy muszę mówić, kto go wykupił? Skarb nie kobieta.
Na początku transmisji zadzwoniłem do Pasierbicy prosząc do telefonu Q-Wnuka. Trzeba powiedzieć, że Pasierbica się nie dziwiła ani nie dopytywała, co mogę chcieć. A chciałem go zdrowo podjudzić, bo teraz ma fazę na Bayern i na Lewandowskiego.
- A wiesz, że ja właśnie oglądam mecz Werder Brema : Bayern Monachium? - zakomunikowałem z dobrej woli.
I od razu uzyskałem zamierzony efekt, bo w tle usłyszałem strzępki zdań Bo jest mecz... Ale ty masz wieczorem bajkę... Ale ja chcę zamiast bajki...
W końcu sprawę wziął w swoje ręce Q-Zięć, bo za chwilę wysłał smsa My oglądamy Milika i właśnie strzelił gola :). Sprawdziłem. Nawet nie wiedziałem, że Milik gra już we francuskiej Ligue 1.
Wieczorem obejrzeliśmy 4 odcinek The Crown. Nadal niełatwo być królową.
NIEDZIELA (14.03)
No i jednak dopuściłem do siebie świadomość, że dzisiaj jest niedziela.
Wczoraj nastawiłem smartfona aż na 06.00. Ale obudziwszy się o 05.30 dalej dopuszczałem w lekkiej nieprzytomności, że to niedziela przecież, więc przestawiłem go na 07.00. I nawet budząc się ponownie o 06.30 dotrwałem jeszcze w łóżku w tym półgodzinnym leniuchowaniu.
Organizm, zwłaszcza mózg, niezwykły takich fanaberii, uraczył mnie całą serią snów o Psie, czyli o Bazylu. Była to seria "opowiadająca" o różnych z nim spacerach i wynikających z tego sytuacji, czasami komplikacji. Z tego sennego chaosu nie byłbym w stanie wyłowić nic konkretnego, ale jeden epizod zapadł mi idealnie w pamięć przeniesioną do realu, czyli do rzeczywistego stanu mojego pełnego rozbudzenia i trzeźwości umysłu.
We śnie zbliżaliśmy się z Bazysiem do jakiejś bardzo dużej rzeki. On szedł pierwszy i nagle zauważyłem, jak nisko przy ziemi przywarował i się najeżył. Zanim zdążyłem zareagować puścił się pędem i pięknym wyskokiem ze skarpy rzucił się do wody. Zniknął w niej, by za chwilę wypłynąć na powierzchnię intensywnie trzepiąc uszami. To trzepanie w realu było akurat prawdziwe, ale cała reszta nie. Pamiętam, jak we śnie się zszokowałem.
Za życia Bazysia jakiekolwiek zbiorniki wody mogły nie istnieć. Jeśli w nie wchodził, to góra do połowy łap i żadna siła i namowy, w tym za pomocą najukochańszego paszteciku, za który by się dał zabić, nie były w stanie nic zrobić. A jeśli woda przypadkowo chlapnęła mu na łeb i uszy, długo i intensywnie nimi telepał wydając odgłosy bliskie serii wybuchów granatów, żeby możliwie całkowicie pozbyć się tej substancji. A powierzchnię wody gryzł swoją olbrzymią paszczą. Widok był komiczny i nigdy nie było wiadomo, czy ją w ten sposób pije, czy się na niej mści. A mścić się miał powody.
Od zawsze z racji swojej rasy i płci był klocem. Już jako trzymiesięczny szczeniak ważył 15 kg, by jako dorosły i dojrzały pies osiągnąć wagę 60. kg. Razu pewnego, gdy mieszkaliśmy w Metropolii w Biszkopciku, poszedłem z nim na spacer. Był wtedy szczeniakiem, ale już takim psim nastolatkiem (na ludzki wiek jakieś 11-12 lat) z charakterystycznymi dla tego wieku, niezależnie od gatunku, dużymi pokładami głupoty. Więc gdy zbliżyliśmy się do osiedlowego stawu, zanim zdążyłem zareagować i cokolwiek wymyślić, a powinienem (vide - głupota), Bazyś wszedł na pomost i dalej na wodę, której poziom był raptem kilka centymetrów poniżej, stąd świetnie nadawała się do chodzenia.
Chlupnęło, zabulgotało, jakby wrzucił do wody jakiś głaz, i psa nie było. Doznałem szoku i wpadłem w panikę, ale zanim ten stan mógł zdążyć się rozwinąć, pojawił się łeb Bazysia od razu trzepiący uszami. Po czym Pies oparł przednie łapy na pomoście i spokojnie, bez paniki i bez ruchu czekał, żeby pan coś z tym zrobił. Bo zawsze charakteryzowała go siła spokoju, chyba z racji swojej wielkości i masy, i ufność, że pan lub pani przecież coś z tym zrobią, więc po co się wysilać i jeszcze sobie zaszkodzić.
Wtedy, nad stawem, wystarczyło tylko złapać umiejętnie za przednie łapy, wspomóc się lekkim ciągnięciem za obrożę i Pies był na lądzie, to znaczy na pomoście.
A gdy był już starszy ponownie wpadł do wody, ale to był ostatni raz w jego życiu. Poszliśmy z Żoną na spacer w okolice małej rzeczki, której brzegi były cywilizacyjnie idealnie obetonowane. Cywilizacja cywilizacją, ale po wodzie bezczelnie pływała jedna kaczka, kaczor chyba. A Bazyl, jako samczy dominant, nie był w stanie znieść tego typu konkurencji w żadnym wydaniu. Oczywiście w psim zwłaszcza. Sprawy potoczyły się tak szybko, że ich początku nie zdążyliśmy zarejestrować. Prawie na pewno nie pchał się do wody, ale, nie wiedzieć kiedy, się w niej znalazł. Chyba ześliznął się z betonowego zbocza dodatkowo śliskiego z powodu panującego mrozu (-10 ?) i takiej specyficznej, a zdradliwej szklanki lodu okrywającej beton. Jak tylko stwierdził w pierwszym odruchu, że wyjść nie da rady, bo im bardziej chciał, tym było bardziej ślisko, oparł łapy na brzegu i czekał na pana.
Żona trzymała smycz z jednej strony zapierając się na brzegu nogami z całych sił, a ja z drugiej schodząc powoli po szklance w dół. Wystarczyło tylko złapać za obrożę, a Pies momentalnie znalazł się na górze. Pędem puściliśmy się do domu biegnąc jakieś 10 minut, żeby nie dopuścić do wyziębienia psiego organizmu. Na miejscu nalewki mu nie daliśmy, ale my, owszem, się uraczyliśmy. Bazyś został tylko mocno i porządnie wytarty.
Więc jak widać, mścić się miał za co.
Tym większe we śnie było moje zdumienie i w pierwszej chwili nie mogłem sobie wytłumaczyć jego zachowania. Dopiero za chwilę zorientowałem się, że do brzegu dopływa jakaś maszkara, borsuk albo jeżozwierz, która usiłuje na niego wyjść. Ale Bazyś był szybszy, podpłynął (?) i ucapił delikwenta za dupę. I tak trwali jakiś czas w klinczu, gdy nagle, ku swojej zgrozie, zauważyłem, że od strony wody zbliża się drugi osobnik tej rasy, wyraźnie skradający się i mający złe zamiary. Tenże z kolei ucapił Bazysia za dupę i cała trójka odpłynęła na środek rzeki w formie takiego sczepionego trójwagonowego zestawu. Po czym nagle ujrzałem, jak woda zabulgotała i cała trójka zniknęła. A za chwilę toń wody się uspokoiła i nie było po nich śladu. Pamiętam swoją rozpacz ze snu i brak oddechu. Ale za chwilę, w sposób dla mnie niezrozumiały, Bazyś pojawił się koło mnie pełen psiej radości, że jest przy panu. I tę ogromną ulgę również pamiętam.
Jego zdjęcie jako szczeniaka, takiego słonio-hipopotamka, śpiącego w swoim pontonie, mam na pulpicie laptopa, a jako dorosłego na ekranie smartfona.
Pewnie, że fajnie było wspólnie żyć z Bazysią i jest mi niezmiernie żal, że już jej nie ma. I że teraz fajnie jest być z Bertą. I jedna dostarczała i druga dostarcza takiego specyficznego atawistycznego spokoju. Ale Bazyl to był Pies. Konkretny i żaden mu nie podskoczył. A te obie jakieś takie...babskie. Dziwne i humorzaste.
Dzisiejszy dzień toczył się niedzielnie przy nielicznych pracach porządkowych.
Wieczorem obejrzeliśmy 5. odcinek The Crown. Ten z koronacją Elżbiety II. Nadal film trzymał klasę i tworzył specyficzne napięcie, ale po nim Żona skomentowała Niezła szopka.
PONIEDZIAŁEK (15.03)
No i dzisiaj byliśmy w Leroy Merlin.
A po drodze wpadliśmy do tartaku. Modliłem się, żeby nie wpaść na Tartacznego Ojca, ale kto miał wysłuchać moich modlitw, skoro jestem ateistą. Więc oczywiście wpadłem. Jeszcze dobrze nie zdążyłem wysiąść z Inteligentnego Auta, jak Tartaczny Ojciec wyszedł z biura nie wpuszczając mnie doń, żebym mu tam za długo nie marudził i oddał mi moją symulację, rysunek w skali 1:10, ze słowami:
- Z tyłu napisałem panu numer telefonu do stolarza w Pięknym Miasteczku. - On się zajmuje takimi drobiazgami. - Ale, gdyby odmówił, niech pan do nas wróci, przy czym zrobimy dopiero po świętach, bo teraz mamy duże zlecenie.
I sobie poszedł w siną dal, czyli w głąb tartaku.
Z Żoną postanowiliśmy po pierwsze zadzwonić do tego stolarza, bo nawet nie mieliśmy pojęcia, że takowy istnieje w Pięknym Miasteczku i kontakt może okazać się cenny, a po drugie zaczaić się na Tartacznego Syna i wypytać go, jak to właściwie jest z realizacją naszego zlecenia.
W Leroy Merlin spędziliśmy 5 godzin. Gdyby wcześniej ktoś mi powiedział, że tak będzie, umarłbym z wrażenia na wstępie. A po tym czasie było tak, że ja byłem jak skowronek, pełen werwy, a Żona skonana z początkami bólu głowy i marzeniem, żeby natychmiast Leroy Merlin opuścić i to za wszelką cenę, nawet rabatu, który mogliśmy uzyskać logując się na stronach i wyrabiając sobie lojalnościową kartę (Jola lojalna - lojalna Jola).
A start do zakupów mieliśmy równy, na podwyższonej adrenalinie, żeby nie powiedzieć na sporym wkurwie. A wszystko przez pieprzone maseczki.
Najpierw w informacji pytałem dwie panie, jak rozpocząć zakupy w różnych działach i zbierać zamówienia do jednego transportu, ale ledwo się odezwałem mając maskę pro forma, pod brodą, gdy usłyszałem tę starszą:
- Ale proszę założyć maskę...
- A dlaczego? - zapytałem dociekliwo-prowokacyjno-głupio-zjadliwie w zależności od punktu patrzenia na ten problem.
- Bo obowiązują takie przepisy. - natychmiast odpowiedziała młodsza, wyraźnie bardziej wyrywna, traktująca pytanie dosłownie. Skoro niekumaty dziadek pyta, trzeba mu odpowiedzieć i wyjaśnić.
- Chyba panie...
- Nie, klientów również. - młoda dalej brnęła w dosłowność.
- Takie są przepisy. - wsparła ją starsza.
- Głupie... - dalej na nią zjadliwie patrzyłem jednocześnie naciągając maskę na usta i nos, co zapobiegło dalszym wyjaśnieniom a propos masek. Bo całą resztę wyjaśniła mi klarownie i profesjonalnie. Podziękowałem jej grzecznie i kulturalnie i nawet z uśmiechem, który zdał się psu na budę i mogłem go wsadzić sobie..., bo i tak nie było go widać.
Żona zaś od razu przy wejściu zaczęła od słów Nienawidzę zakupów w takich sklepach z powodu konieczności noszenia tych debilnych masek, a potem jeszcze bardziej się zdenerwowała, bo te same panie z informacji stwierdziły, że zasłonięcie szalem nie wystarcza. Młodsza, usłyszawszy, że Żona nie ma maski, za chwilę jej przyniosła nówkę i z uśmiechem wręczyła za darmo w opakowaniu swoją wartością przekraczającą wartość maski. Opakowanie, które za chwilę wylądowało w koszu, było z papieru wysokiej klasy, powleczonego specjalną folią i pokrytego różnymi obrazkami i słowną instrukcją, co i jak należy zrobić z zawartością opakowania. Żona i tak złośliwie założyła maskę do góry nogami, w tym sensie, że "siedzącą" w niej metalową taśmą w dół, żeby sprzeciwić się instrukcji mówiącej o konieczności zaciśnięcia taśmy na nosie Żeby maska lepiej przylegała i w ten sposób zapobiegła całkowitemu uduszeniu się.
Potem już mogliśmy spokojnie robić zakupy. Tylko czasami Żona wściekała się na mnie, że coś bełkocę, a ona nie rozumie co i Wszystko przez te zasrane maski. Ja zaś po upływie kilku godzin musiałem co jakiś czas maskę skrycie zdejmować, a na dziale Ogród, na świeżym powietrzu, to nawet otwarcie, bo po ponad rocznej eksploatacji gumki zauszne tak się wycieniły, że boleśnie mi się wrzynały w uszy, więc od czasu do czasu musiałem im dać odzipnąć.
Stan naszych sił psychicznych i fizycznych w miarę upływu czasu był odmienny i całkowicie odwrotny, niż dotychczas w takich sytuacjach. Żony, o dziwo, wykazywał stałą tendencję spadkową wprost proporcjonalnie do upływającego czasu, a u mnie, o dziwo, stałą tendencję wzrostową w miarę upływu czasu z nielicznymi drobnymi kryzysami wynikającymi z niespodziewanych chwilowych wolt Żony, po których wracałem do równowagi, czyli do funkcji wzrostowej. Raz jeden, na przykład, gdy niespodziewanie ponownie wróciła do działu Kuchnia po inspiracje wiedząc doskonale, że ich nie uzyska, bo przecież przed chwilą tam była, w tymże dziale poinformowałem ją, że zaczyna mnie boleć głowa i to od razu pomogło. Żonie, mnie i nam.
A zaczęliśmy bardzo dobrze, bo do mieszkania w Pięknym Miasteczku wybraliśmy taflę szklaną, która w łazience będzie stanowić jedną ze ścian kabiny prysznicowej. Żona ciągle nie mogła się zdecydować na zakup w Internecie, bo potrzebowała rzecz obejrzeć i dotknąć.
Potem szło jak z płatka. Do zamówienia dopisywaliśmy - szafkę pod umywalkę, umywalkę, baterię umywalkową, szafkę łazienkową, zestaw natryskowy, półsyfon pod umywalkę, zestaw mebli kuchennych, sedes, grzejnik elektryczny i podgrzewacz wody. Zwłaszcza przy dwóch ostatnich pozycjach mój zakupowy entuzjazm wzrósł niebotycznie, bo obawiałem się, że przy nich usłyszę Zobaczymy, muszę sprawdzić w Internecie.
Za taką postawę zrewanżowałem się Żonie swoją w dziale Ogród. Zgodziłem się na jej pomysł, żeby ostatecznie barierę na górnym tarasie zrobić z gotowych elementów (emelentów). Stąd dobraliśmy stosowną liczbę ścianek, kantówek i kotw. Tak więc w tym względzie pożegnaliśmy się z tartakiem. Nie będzie co prawda castoramowo, ale za to leroymerlinowo. Na miejscu obmyśliliśmy od razu pewne zmiany, które będzie można nanieść niewielkimi kosztami i balustrady powinny mieć swój niepowtarzalny charakter. Żona z kolei pomogła mi wybrać płotki, kantówki i kotwy, które będą służyły ogrodzeniu dla standardowej, przyziemnej, nomen omen, części ogródka, dla roślin, dla których szkoda byłoby skrzyń.
Domówiliśmy jeszcze parę drobiazgów i przez to trochę pogubiliśmy się, co kupiliśmy do Wakacyjnej Wsi, a co do mieszkania w Pięknym Miasteczku. Dlatego też już wieczorem w domu z przykrością musiałem wyprowadzić Żonę z błędnego przeświadczenia, że do jednej z naszych łazienek kupiliśmy zestaw prysznicowy z deszczownią.
- Nie ma deszczowni, są tylko pojedyncze słuchawki, bo to praktyczne.
- To już nigdy nie będę miała deszczowni i chuj! - zrezygnowana rzuciła słabym głosem oparta o framugę drzwi łazienkowych, ledwo żywa.
- Bo napiszę to na blogu, a matka czyta! - zagroziłem.
- A możesz sobie pisać... - ledwo usłyszałem.
Może Żona byłaby w lepszym stanie, ale na końcu przy kasie, przy płaceniu, pani, taki typ uprzejmo-bierno-agresywny uparła się, że dla naszego dobra pomoże nam wyrobić sobie lojalnościową kartę I wtedy mielibyście państwo z obecnych zakupów aż 10% rabatu. Ulegliśmy jej przyjaznym sugestiom. Najpierw Żona męczyła się bezskutecznie, żeby przejść przez 4 kroki logowania i rejestracji, a przy kolejnej nieudanej próbie, gdy panią przycisnęliśmy, okazało się, że rabat będzie, owszem, ale od następnych zakupów.
- Proszę cię, możemy jechać do domu?... - Żona spojrzała na mnie błagającym wzrokiem.
A w Inteligentnym Aucie dopytywała:
- I nie boli cię głowa?
- Nie.
- A nogi, kręgosłup?
- O dziwo, też nie.
Oboje doszliśmy do wniosku, że tym razem złożyło się super, że nasze samopoczucia rozminęły się w fazie.
Wieczorna umowa była taka - po II Posiłku Żona idzie do łóżka i Mogę obejrzeć film, którego i tak byś nie oglądał?, a ja w spokoju zasiadam do pisania.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwa razy.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 23.46.