poniedziałek, 22 marca 2021

22.03.2021 - pn
Mam 70 lat i 109 dni.

WTOREK (16.03)
No i wczoraj Szkoła mnie nieźle nastraszyła. 

W niedzielę starałem się bezskutecznie skontaktować z Nowym Dyrektorem chcąc się dowiedzieć, jaki jest stan zdrowia jego żony i dogadać się co do nowego terminu ich wizyty u nas. Zawsze, nawet, jak telefonu nie odbierał, prędzej czy później oddzwaniał, a tu do wieczora nic.
Wczoraj rano, gdy jechaliśmy do Leroy Merlin, znowu odpowiadała mi cisza. Zdenerwowałem się, całkiem nie na żarty, gdy moje telefonowanie do Szkoły również nic nie dało. Mimo kilkukrotnych prób eliminujących chwilową nieobecność Najlepszej Sekretarki w UE cały czas odpowiadała mi cisza.
Zadzwoniłem więc na jej prywatny numer z gwałtownym pytaniem Czy coś się stało?!
Oczywiście nic się nie stało Oprócz tego, że się rozłożyłam, bo mnie coś dopadło, a Nowy Dyrektor nadal jest na kwarantannie.
Równolegle z moją rozmową Żona poszła po rozum do głowy, odpaliła Internet, a tam jak byk stał na stronach Szkoły komunikat, że do 17. marca włącznie sekretariat będzie nieczynny.
- Ale ty jesteś bezczelny. - skomentowała Żona. - Jakim prawem się dopytujesz i nękasz ludzi. - A oni się jeszcze tobie tłumaczą!

Gdy byliśmy w Leroy Merlin, zadzwonił w końcu Nowy Dyrektor. Umówiliśmy się na ponowny telefon późnym popołudniem. I okazało się, że jego żona czuje się dobrze i wczoraj była pierwszy dzień w pracy. A on też się czuje dobrze, jest zdrowy i musi w związku z tym siedzieć w domu jeszcze przez tydzień. Ale udało się nam wstępnie umówić na ich przyjazd do nas w najbliższą sobotę. 
- Muszę jeszcze termin skonsultować z żoną. - To będzie przedostatni dzień mojej kwarantanny. - Do Szkoły jeździć mi nie wolno, ale do państwa możemy przyjechać, no chyba że mielibyście państwo jakieś...
- Proszę śmiało przyjeżdżać, nie mamy żadnych obaw. - weszliśmy mu w słowo.
Ale wieczorem napisał, że jednak po dyskusji z żoną z różnych względów będzie lepiej, jak przyjadą tydzień później, czyli w piątek, 26. marca.
- Żona weźmie wolne w pracy i lepiej też dla nas będzie ze względu na nasze dzieci.

Plany się więc pozmieniały i nastąpiła nowa ich quasi-krystalizacja. Piszę "quasi", bo Jeśli chcesz rozśmieszyć...
Pierwotnie w miniony weekend miał przyjechać Stolarz z Gór z dwiema szafkami do łazienek, a przede wszystkim z okiennicami. Ale ponoć się nie wyrobił. Ponoć, bo wiem to z drugiego źródła, od Żony, która zabroniła mi kontaktować się z nim i zadawać durnowate twierdzące pytania Ale przecież się umawialiśmy?...
Z kolei w najbliższy weekend pierwotnie mieliśmy jechać do Dzidka i do O Kulach Tańczącej, do ich przyczepy, bo tak się umówiliśmy, ale Żona za moimi plecami ustaliła z Dzidkiem, że to ma być dla wszystkich przyjemność, a przy takiej pogodzie przyjemnością nie będzie. I sprawa została odłożona na po święta.

Kulminacja krystalizacji, która wtedy może przestać być quasi nastąpi w okresie 26 - 30 marca.
Jak wspomniałem, w piątek, 26. marca, ma przyjechać do nas Nowy Dyrektor z żoną.
Sobota, 30. marca, może być dość skomplikowana. Rano przyjedzie Q-Zięć, tak żeby załapać się na godziny otwarcia naszej zaprzyjaźnionej hurtowni z Pięknego Miasteczka. On do swojej Hondy weźmie w workach 200-300 kg otoczaków, a ja do Terenowego (mam nadzieję, że do tego czasu będzie na chodzie, bo jak na razie magik z Powiatu się nie odzywa mimo moich kilku monitów) ok. 500 kg tłucznia i taką osobowo-towarową kawalkadą ruszymy do Metropolii. Pod przyszły taras takie potrzebne ilości mniej więcej określił I Tak Jak Mówię. Na miejscu wózkiem, o który swego czasu się doposażyłem (od Sąsiada Filozofa za 30 zł), a który również zapakuję do Terenowego, wszystko rozładujemy pokonując miejskie schodki, tarasy i ogrodzenia.
Po czym via Nie Nasze Mieszkanie pojadę do Wnuków, do jaskini hazardu, jak to określił Syn, żeby uczyć ich gry w brydża. Przenocuję, ale zastrzegłem, że na pewno nie z chomikiem. Wnuk-III jest smutny i marudzi, że chomik nic tylko śpi (ponoć potrafią 16 godzin dziennie) i nie chce się z nim bawić, a raz go nawet do krwi dziabnął w palec. Z kolei Wnuk-I twierdzi, że owszem kołowrotek jest cichy, ale chomik zagarnia pod niego trociny i wtedy niby nadal cichy, ale jednak trochę mocniejszy dźwięk wynikający z tarcia o nie kołowrotka, jednostajny i monotonny,  nocą urasta to podobnego dobiegającego w dzień, tu akurat z hipotetycznego tartaku.
Przeczytałem, że inteligencja chomika syryjskiego dorównuje szczurzej, więc trudno się dziwić, że  podsuwaniem trocin pod kołowrotek urozmaica sobie dźwiękowo nocne bieganie tworząc taki aerobik. 
W niedzielę mam zamiar wrócić do Nie Naszego Mieszkania, a w poniedziałek być w Szkole. Być może ostatni raz, ale to "może" może zależeć od kilku spraw. Zobaczymy. 
 
Dzisiaj wyraźnie zaznaczyły się trzy dniowe (dzienne?) etapy. Pierwszy, to było totalne uzupełnianie drewna na schodach, bo przez lenistwo doprowadziłem do zupełnego wyczerpania zapasów. Drugi to była paczkowa kulminacja - do WPO przyszły aż cztery paczki. Dwa lustra, jakaś z jedzeniem, może dla nas, a może dla Berty (nie nadążam za Żoną) i lampy. I właśnie te ostatnie zdeterminowały etap trzeci. Po konsultacji z Cykliniarzem Anglikiem i Drągalem, bo nie wiedziałem, które sufity zrobione są "na gotowo", zamontowałem trzy, wszystkie na dole - w przyszłym naszym salonie i w dwóch łazienkach. Nie obyło się przy tym bez konsultacji z Prądem Nie Wodą. W którymś momencie przy niewinnym sprawdzaniu za pomocą oprawki z żarówką, czy na dwóch wystających kablach jest prąd, żeby na tej podstawie móc za chwilę wyłączyć właściwy bezpiecznik i zacząć montaż przed oczami mi błysnęło i huknęło, i w całym domu, czterech jego mieszkaniach prądu nie było. A wszystkie bezpieczniki, od tych lokalnych do głównych nie były wysadzone. Bardzo dziwne. Prąd Nie Woda kazał mi w głównej skrzynce wyłączyć wszystkie, zrobić taki restart, włączyć ponownie I powinno być dobrze. I było. Tłumaczył mi przy tym, dlaczego mogło się tak stać, ale niczego z tego nie zrozumiałem. I nikt mi nie powie, że prąd to normalna rzecz. Ale lampy zawisły i pięknie świeciły. Taki kolejny mały remontowy kroczek.

Wieczorem wróciliśmy do oglądania The Crown - 6. odcinka. Utwierdzaliśmy się w kolejnym bezsensie, bo królowa, mimo że jest głową państwa, nic nie może. Nawet nie może być ateistką jako zwierzchnik  kościoła anglikańskiego.
A wszystko zaczęło się od Henryka VIII Tudora, który raczej  z pobudek osobistych doprowadził do rozłamu z Kościołem rzymskokatolickim. Ale dopiero Elżbieta I Tudor, jego córka, ogłosiła 39 artykułów wiary, które do dziś stanowią kanon dogmatyczny anglikanizmu.
Wydała ona w 1559 tzw. Akt o Zwierzchnictwie (ang. Act of Supremacy), który nakazywał wszystkim urzędnikom złożenie przysięgi, uznającej królewską zwierzchność nad kościołem. W przeciwnym razie mogło im grozić oskarżenie o zdradę i egzekucja. Katolicy nie uznawali praw Elżbiety I do korony, co spowodowało długi okres ich prześladowania.
Obecna królowa, Elżbieta II, o której opowiada serial, nosi tytuł zwierzchnika Z Bożej łaski Królowa Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej oraz innych Jej Królestw i Posiadłości królowa, przewodnicząca Wspólnoty Narodów, Obrończyni Wiary.
 
Dzisiaj napisał Po Morzach Pływający.
Ciekawie zatytułował temat maila - Covidowe zakupy.
Wracając do domu z pracy (z morza - wyjaśnienie moje) zużyłem 6 maseczek i 6 par rękawiczek i 100ml płynu dezynfekującego. Po każdej zmianie środka lokomocji zmieniałem środki ochrony. Podróż trwała 16 godzin. Nie było zbyt wygodnie, ale spełniłem prośbę mojego armatora. Poza tym niedługo miałem odnowić świadectwo zdrowia to wolałem trochę lepiej się zabezpieczyć.
Powrót do pracy będzie trochę bardziej skomplikowany ponieważ będę musiał zrobić test i udowodnić, ze nie jestem zakażony.
W naszym przypadku zakażenie  covidowe załogi  i odstawienie statku na sznurki kosztuje setki tysięcy euro. Poza tym poszczególne państwa narzucają swoje przepisy i żeby uniknąć niepotrzebnych kłopotów lepiej się do nich stosować zwłaszcza, że marynarze są zwolnieni z wielu restrykcji jako tzw "key workers".
(pis. oryg.)
Z nowości, jakie szykują w Głuszy Leśnej Czarna Paląca i Po Morzach Pływający, to Łąkowa Rewolucja i Biblioteka i kącik miłośników spokoju oraz dobrej książki.
Wychodzi na to, że jak do nich przyjedziemy, nie poznamy tego miejsca.
 
ŚRODA (17.03)
No i dzisiaj był zwykły roboczy dzień. 

Pomijając krótki wypad do Powiatu, gdzie uzupełniłem zapas Pilsnera Urquella, złożyliśmy wizytę w ZUSie (złożymy na otrzymanym druku oficjalne zapytania do metropolialnego oddziału w sprawie naszej sytuacji po zakończeniu działalności gospodarczej, bo jest ona niejasna) i u Magika, który obiecał jutro przyjechać do Terenowego oraz w Pięknym Miasteczku (paczka z paczkomatu i zaprzyjaźniona hurtownia), całe popołudnie byłem przyklejony do szpadla, łopaty, grabi, taczki i ubijaka.
Rozpocząłem likwidację krecich górek, co zapewne jest robotą głupiego i syzyfową pracą. Zebraną ziemię przerzucałem w inne sensowne miejsca, a pozostałości ubijałem 10. kg ubijakiem. Poza tym zabrałem się za rewaloryzację (według standardów unijnych), czyli za odtworzenie (według standardów polskich, narodowych) terenu wokół gościnnego górnego tarasu, mocno zniszczonego przez ekipę Ciu Ciu.
Teren najpierw niwelowałem z pełną świadomością znaczenia tego słowa. Co prawda nie tak, jak geodeci, którzy stosują specjalistyczny sprzęt wyznaczający różnicę pomiędzy dwoma lub wieloma punktami,  i bez wyznaczania warstwic, tylko na oko i na mózg, czyli żeby spadek był w kierunku od domu, a nie w jego stronę. Potem wykonywałem drugą czynność, którą również zwie się niepotrzebnie niwelacją, bo wprowadza bałagan w pojęciach, czyli profilowałem teren. U mnie to polegało na tym, że starałem się uczynić go w każdym jego elemencie (emelencie) płaskim, bez zdradliwych wgłębień i zapadnięć tak, żeby w przyszłości goście nie połamali sobie nóg. Poza tym liczyły się oczywiście wrażenia estetyczne i budowanie nieuświadomionej świadomości gości, że gospodarze dbają.
Bardzo zbudowała mnie, nomen omen, przeczytana informacja, że Niwelacja terenu nie należy do prac budowlanych, w związku z tym nie trzeba posiadać na nią zezwolenia.
Ja jednak po wszystkim czułem się, jakbym zbudował pół domu. Wszystko przez ten ubijak, którym się naubijałem setki razy, a z którym nie miałem żadnego doświadczenia i nie wiedziałem, kiedy przestać. I kiedy wydawało się, że jeszcze pojadę po kolejną taczkę ziemi, organizm nagle się zbuntował i kazał wszystko rzucić tak, jak stało lub leżało ze świadomością, że przecież jutro też jest dzień.
II Posiłek zjadłem wytrzymując w miarę pozycję siedzącą, ale potem natychmiast musiałem się  położyć tam, gdzie siedziałem, czyli na narożniku. I było wiadomo, że nic mi nie będzie przeszkadzać i że usnę.
Żona za jakiś czas zaczęła się dopytywać i wysyłać niedwuznaczne sygnały, że przecież jest już wpół do siódmej i co w związku z tym. Ano nic. Wstałem jak nowo narodzony.
- Chyba musiały pracować inne, nietypowe mięśnie. - Żona starała się wyjaśnić w końcu nietypowe dla mnie zachowanie.
I za jakiś czas obejrzeliśmy 7. odcinek The Crown. Królowa po raz pierwszy pokazała lwi pazur.

CZWARTEK (18.03)
No i oczekiwany Leroy Merlin nie przyjechał.
 
Coś im nie grało w systemie.
Ciekawe, że jak cokolwiek zamawiamy w naszej zaprzyjaźnionej hurtowni, to zawsze gra i nie ma problemu. Może dlatego, że tam rozmawiamy z ludźmi, którzy nie zasłaniają się żadnym systemem. Czyli że jak nawet ktoś dał dupy, to wiadomo, że to Franek albo Zenek, a nie żaden zasrany system.
Trudno się dziwić mojemu zirytowaniu, skoro pod godzinę dostawy były przygotowane i zorganizowane różne rzeczy i sprawy, i że jej brak zdezorganizował pracę Drągala i w jakimś stopniu moją.
Przedstawiciel systemu w Leroy Merlin przeprosił i zapowiedział przyjazd jutro.
- Proszę podać porę dnia, my się dopasujemy.

Za to do Terenowego przyjechał Magik. Najpierw się zasmucił, bo podłączony komputer swoimi zasobami obejmował roczniki od 1999, a nasz Terenowy ma datę produkcji 1997. A potem nie mógł ode mnie wydobyć podstawowych sensownych odpowiedzi.
- A to jest wersja amerykańska czy europejska? - zapytał.
- Nie wiem, ale chyba amerykańska, bo stamtąd zdaje się został sprowadzony do Włoch, a potem do nas.
- Nie jednak europejska. - odpowiedział po chwili sam sobie. - Pilot ma europejską częstotliwość. - chyba mi wyjaśnił, ale ponieważ był zupełnie niekomunikatywny i oszczędny w słowach, więc nie wiedziałem, do kogo mówi. 
- A ma pan jakąś książkę do niego?
Przecząco machnąłem głową. On też pokiwał z lekkim politowaniem No tak, wiadomo...
- Najbardziej mnie martwi, że na tablicy rozdzielczej nie pali się to SECURITY. - znowu nie wiedziałem, do kogo mówi, ale i bez tego też się zmartwiłem.
- Niech pan otworzy maskę. 
To akurat umiałem. 
Patrzył, patrzył i w końcu zapytał:
- A ktoś zaglądał do bezpieczników?
- Oczywiście, że nie! - odparłem nawet lekko oburzony z powodu posądzenia mnie o takie działanie. A z drugiej strony obśmiałem się wyobrażając sobie, co on może o mnie pomyśleć, gdyby to była tylko taka bezpiecznikowa błahostka.
- Nie wziąłem miernika, zostawiłem w zakładzie. - znowu zakomunikował w powietrze.
Nie skomentowałem, bo przy nim też stałem się oszczędny w słowach. Ale cichą satysfakcję miałem.
Gdybym ja był fachowcem...
Zaczął sprawdzać bezpieczniki na czuja, na oko, pod światło. I okazało się, że pierwszy, który wyjął, był spalony. To trzeba mieć nosa.
- Ma pan takie?
Przecząco pokiwałem głową. Ale odważyłem się zasugerować:
- A może w to miejsce przełożyć inny, dobry, o tych samych parametrach i zobaczyć, co będzie z tym immobilizerem?...
- Można wtedy zepsuć coś innego... - odparł bez złośliwości.
Ale bezpiecznik przełożył i kazał mi uruchomić stacyjkę.
Nagle poczułem swąd palonego plastiku i znad mojej głowy zobaczyłem ulatniający się dym z jakiejś takiej plastikowej części podwieszonej do sufitu. Okazało się, że w tej obudowie są kable zasilające oświetlenie kabiny i właśnie SECURITY. I że z miejsca fajczenia kapie woda.
Z pewnymi problemami po drodze (Chyba coś popsułem), z wyłamaniem jednego zatrzasku udało się Magikowi zdemontować całą plastikową rynnę i stwierdzić, że wszędzie jest woda. Doszliśmy do wniosku, że duża wilgotność powietrza ostatnimi czasy, a jednocześnie nagrzanie dachu Terenowego przez słońce spowodowały, że wytworzyło się dużo pary wodnej, która zaczęła perfidnie w tym miejscu się skraplać.
Magik wymontował moduł za coś odpowiedzialny i z komentarzem Tu musiała się spalić cewka i Zobaczę, czy da się ominąć immobilizer..., dam znać odjechał.
- Przecież jest w schowku pasażera! - Żona trochę się oburzyła na moją wzmiankę o książce, gdy jej relacjonowałem wizytę Magika.
Skąd miałem wiedzieć? Ja naprawdę w sprawie aut niewiele wiem i się orientuję. Ma jeździć. Nie wymagam przecież żadnych wodotrysków, a w rozmowie z innymi facetami nicującymi ich temat nie jestem wdzięcznym partnerem.
 
Korzyść z niespodziewanej obecności Drągala i braku dostawy z Leroy Merlin była taka, że Drągal miał trochę czasu, żeby wyrąbać dwie dziury w betonie. Piłą naciął dwa kwadraty i wykuł otwory natykając się pod betonem na duże otoczaki. Wszystko zrobił mniej więcej w takim czasie jak ileś dni temu ja, kiedy udało mi się nadgryźć ten beton na głębokość 1-2 cm i to tylko przy próbach z jedną dziurą. Nie zauważyłem przy tym u Drągala żadnych oznak zmęczenia ani jakichkolwiek symptomów wtórnego objawu Raynauda. Po prostu przyszedł, wykuł i poszedł.
Do wieczora miałem więc co robić. Oczyściłem dziury z betonu i otoczaków i wybrałem z nich mnóstwo piachu, żeby dostać się do ziemi. Czysty piasek woziłem na plandekę (od jakiegoś czasu zbieram go z różnych miejsc i tam gromadzę, bo w wiejskim gospodarstwie na pewno się przyda), a zanieczyszczony woziłem na górkę. Do ziemi się nie dokopałem, bo po 60 cm natknąłem się na warstwę gliny twardej prawie jak beton, więc oczywiście dałem sobie spokój. Ale i tak byłem zadowolony, bo każda dziura zmieściła 5 taczek ziemi, więc przyszłe chabazie powinny mieć komfort życia. Na pozostałym przy murze betonie uformowałem 10. cm warstwę ziemi dla przyszłej trawki lub barwinka. Żona zadecyduje, ale to coś powinno być zadowolone tak z Żony, jak i z grubości ziemi.  
 
Od jakiegoś czasu staram się w ciągu dnia dywersyfikować wysiłek i dawać naprzemiennie pracę różnym mięśniom tak, żeby te drugie w międzyczasie trochę odpoczęły. Stąd równolegle grabiłem liście pod orzechem, likwidowałem krecie górki i wszystko wywoziłem w upatrzone miejsce. Znowu zrobiło się tego z 6 taczek, a dzień dodatkowo przez to stał się takim taczkowym.
 
Prawie dzisiaj nic nie ubijałem, więc wieczorem byłem w niezłej formie. Ale za to Żona błyskawicznie padła. Zaczęliśmy oglądać 8. odcinek The Crown, gdy po jakichś 10. minutach oglądania usłyszałem pierwszy cichy i głęboki oddech Żony.
Kiedyś usiłowałem kopać się z koniem, to znaczy nie z Żoną, tylko z jej łóżkowymi symptomami oznaczającymi zapadanie w sen.
- Zasypiasz!... - mówiłem w takich razach dość brutalnie.
- Nie, nie! - Oglądam! - broniła się Żona.
Poprawiała pozycję, mościła się od nowa, żeby odpędzić sen. 
- Zasypiasz! - powtarzałem za chwilę nadal brutalnie, tylko bardziej zjadliwie.
- Nie, nie! - Oglądam! - Żona szła w zaparte. Znowu się mościła.
- Zasypiasz! - znowu po jakimś czasie interweniowałem. - Do końca jest jakieś 15 minut, to może ułóż się bardziej stromo...
Żona karnie się poprawiała, ale za parę minut ponownie zasypiała. Wtedy już dawałem sobie spokój. Oglądałem do końca sam, wiedząc co będzie za chwilę, gdy wyłączę telewizor, i dusząc się ze śmiechu na samą myśl.
Gdy tylko rozlegał się charakterystyczny dźwięk wyłączania, 100 na 100  Żona zawsze odgrywała, oczywiście w sposób nieuświadomiony, scenkę z trzeźwym, co najbardziej mnie rozśmieszało po jej wcześniejszym zasypianiu, monologiem:
- Co?!  -  Już koniec? - Zasnęłam?... - No, widzisz! - A tak chciałam obejrzeć! - Ale to przez...
I tu padały wyjaśnienia dotyczące albo ciężkiego dnia, albo jakichś bieżących, nietypowych zdarzeń, albo jej stanu psycho-fizycznego.
Od jakiegoś czasu wziąłem się na sposób i gdy tylko słyszę u Żony pierwsze oznaki zasypiania, brutalnie i bez słowa wyłączam telewizor, co natychmiast ją budzi, i przechodzę od razu do ofensywy, zanim Żona zacznie mnie rozśmieszać.
- Jutro skończymy oglądać, nie ma problemu.
- Ale nie jest ci przykro?
Więc ją uspokajam, że nie, bo niby z jakiego powodu miałoby mi być przykro? Gdyby taki numer odstawiła w kinie, to co innego.
- Ale pewną część będziesz musiał oglądać od nowa, to dasz radę?...
- Dam. - Chętnie obejrzę jeszcze raz.
Mówię prawdę, bo jeśli coś oglądamy i jesteśmy z jakichś względów do tego oglądania przekonani, to nadal stanowi to dla mnie przyjemność. A tu, w The Crown, nie dość że przedstawione są fakty historyczne, które toczyły się w zasadzie równolegle z moim życiem, to pokazane jest to całe angielskie nadęcie związane z monarchią, tradycją i angielskim stylem bycia. I wcale nie mówię o tym krytykując, naigrywając się lub naśmiewając, chociaż pewne sztywne, teatralne zachowania, przepisy, konwenanse, rytuały i ich bezwzględne i drobiazgowe hołubienie na to by zasługiwały. Wszystko to oczywiście w serialu byłoby psu na budę, gdyby nie świetna gra aktorska i bardzo dobrze zarysowane postacie. No, ale Anglicy to potrafią.
Więc Żona całkowicie uspokojona szczelnie zawija się w swoim kołdrowym kokonie i zasypia.
No bo kto widział oglądanie hipnotyzującego obrazu z telewizora w łóżku, pod ciepłą kołderką przy panującym wokół mniejszym lub większym mroku. Każdy by usnął. A The Crown nie zając,...
 
Mnie też się zdarzało, że czasami przy oglądaniu sam zapadałem w sen na skutek zdradliwych, wcześniej opisanych warunków. Prawie zawsze jednak wiązało się to ze zdradą, jaką był fakt, że leżeliśmy obok siebie i trzymaliśmy się za rękę. Bo tak miło, kojąco i bezpiecznie. I nawet nie wiedzieć kiedy, albo zasypiało jedno, albo drugie i oglądania nie było. Teraz już pamiętając o tym, kiedy nagle "odkrywamy", że od dawna bezwiednie trzymamy się za rękę, potrafimy się ocknąć przed nieodwracalnym krytycznym momentem, rąk się pozbyć, czasami gwałtownie, żeby nadal nie kusiło i udaje się wszystko obejrzeć do końca. A czasami świadomie ustalamy, że ten zdradziecki stan potrwa tylko przez chwilę, a potem ręce precz!
 
PIĄTEK (19.03)
No i dzisiaj Leroy Merlin przyjechał.
 
W osobie bardzo sympatycznego młodego kierowcy. Z twarzy bił intelekt, poczucie humoru i kultura. Był bez maski, co nam się jeszcze bardziej spodobało. Więc przy okazji trzeba było pogadać, zwłaszcza gdy wzdragał się długo przed przyjęciem napiwku. 
- Wiem, jaka to jest praca, bo sam podobnie przez dwa lata pracowałem, jak pana nie było jeszcze na świecie.
To jest mój stały tekst, gdy wszelcy kurierzy bronią się przed przyjęciem napiwku. Wtedy lody topnieją. Ten nasz bronił się stosunkowo długo uczciwie tłumacząc, że on tę pracę lubi, że jest bardzo dobra, bo przedtem Byłem kierowcą międzynarodowym, ale żona powiedziała, żebym ją rzucił.
Z dalszej rozmowy wywnioskowałem inteligentnie  i dyskretnie, że nie żonę, tylko tę międzynarodową pracę, skoro z żoną zamieszkali na nowym osiedlu w Metropolii. Na moje dociekanie, po którym wyraźnie w pierwszym momencie uważał, że to jest chyba zbyteczne, aby tłumaczył nam, mieszkającym w Wakacyjnej Wsi, tak daleko od Metropolii Bo dla mnie to była cała wyprawa, 60 km. Zwykle jeżdżę w promieniu 10 km od Leroy Merlin, gdzie oni mieszkają, bo i tak nic nam to nie powie.
Ale podanie mu przeze mnie kilku nazw ulic z jego osiedla otworzyło dalsze możliwości rozmowy na ten temat.
Młody człowiek bez żadnego problemu, a przede wszystkim nie dając nam w żadnym momencie odczuć, że jest jakiś problem, cały towar rozładował, a niektóre, co wrażliwsze lub cięższe elementy (emelenty) wniósł do Małego Gospodarczego. A było tego od cholery.
Gdy odjechał, mogłem spokojnie resztę rozpakować, posegregować i pochować. 
I pojechaliśmy do Sąsiadki Realistki i Sąsiada Filozofa, bo upłynęły, ku naszej zgrozie, kolejne dwa tygodnie. Po drodze, w Powiecie, udało się ustrzelić Magika i wręczyć mu książkę - instrukcję Terenowego. Po włosku.
- Każdy język, tylko nie ten. - jęknął.
Ale coś w niej znalazł i jak zwykle pożegnał się z nami bez empatii, uśmiechu i innych ludzkich odruchów słowami Dam znać.
 
Do Sąsiadki Realistki i Sąsiada Filozofa z bardzo daleka przyjechała jedna z trzech córek z mężem. Z terenów nam bliskich z okresu, gdy mieszkaliśmy w Naszym Miasteczku. Więc było o czym porozmawiać. W rozmowie często, raczej nie zdając sobie z tego sprawy, Sąsiadka Realistka mówiąc o nas używała słowa Sąsiedzi. Sąsiad Filozof robi to samo i zawsze niezmiennie to rejestruję i mi się podoba. Co z tego, że minął rok (z 14. na 15. marca była nasza ostatnia noc w Naszej Wsi), jak się "od nich" wyprowadziliśmy. Oni też nadal są naszymi sąsiadami.
 
Po powrocie do domu rozmawialiśmy z Zaprzyjaźnioną Szkołą. 
Trwają jeszcze na oświatowym posterunku, my już nie, ale i tak nadal świetnie się rozumieliśmy. Twierdzili jednak, że za rok zlikwidują szkołę dzienną, dotowaną, bo jej prowadzenie staje się już bez sensu. Zbyt duży stres, dyskomfort przy ujemnym bilansie finansowym i roszczeniowej postawie słuchaczy i nauczycieli. Za to utrzymają zaoczną, niedotowaną, która bardzo dobrze funkcjonuje, mimo że nie wisi na państwowym garnuszku.
Poinformowali nas, co napełniło nas smutkiem, że nasza wspólna koleżanka ze Stolicy, po blisko trzydziestoletniej działalności złożyła wniosek o likwidację swojej szkoły. Precyzyjna polityka PISu odnosi sukcesy.
W sprawach prywatnych niby nic takiego się nie dzieje, ale ponieważ oni akurat przejmują cię koronawirusem, to zawiesili wszelkie kontakty, nawet te służbowe, a to niestety wpływa na ich psychikę. I oni i my bardzo chcielibyśmy się spotkać na jakimś neutralnym gruncie, najlepiej z dwoma noclegami, ale z różnych powodów i ich, i naszych jest to niemożliwe. Może w maju?...
 
Wieczorem postanowiliśmy obejrzeć dwa odcinki The Crown - 8. i 9. I się udało. "Nadal" życie królowej nie było łatwe i proste. Przy czym określenia te są eufemistyczne.
 
SOBOTA (20.03)
No i dzisiaj, zdaje się, jest pierwszy dzień astronomicznej wiosny.
 
Wyjątkowo w sobotę na popołudnie zapowiedział się Cykliniarz Anglik do olejowania pobejcowanych podłóg w dolnym apartamencie. Potem się okazało, że w tym celu przyjedzie Drągal, a potem nikt nie przyjechał.
 
Do południa dzwoniłem do Szkoły. Odpowiedział mi monotonny powtarzający się sygnał nieodebrania.
Nie wiedziałem, czy dlatego że Najlepsza Sekretarka w UE jest nadal chora i sekretariat jest nieczynny, czy z powodu wprowadzenia od dzisiaj zaostrzonych durnowatych przepisów niszczących powoli i skutecznie gospodarkę, czy też z obu powodów naraz. Nie dociekałem sam widząc niestosowność takiego kroku.
Ale po raz kolejny, dzisiaj szczególnie mocno, uzmysłowiłem sobie, że w takich "pandemicznych" warunkach nie podołałbym prowadzeniu Szkoły tak ze względów organizacyjnych, jak i mojego stanu psychicznego. To by mnie chyba spaliło.

W całej tej sobotniej aurze  postanowiliśmy zrobić sobie taką mini wycieczkę po kawałku Pięknej Doliny. Pretekstem była ziemia. Poza tym nie było po co siedzieć w domu, skoro z naszego jedynego kranu przestała ciec woda. Żona wyczytała na stronach ZUK, że jest awaria i że woda wróci ok. 15.00 - 16.00.
Ledwo ruszyliśmy, zadzwonił Gruzin z pytaniem, czy nie wiemy, co stało się z wodą. No i była okazja, aby po sąsiedzku zaszpanować i podzielić się wiedzą, bo do tej pory to my zawsze w podobnych przypadkach dzwoniliśmy do niego, jako do tubylczej osoby wszystko wiedzącej, co dzieje się w Wakacyjnej Wsi i w Pięknej Dolinie.
Gdy Gruzin dowiedział się, że w tej awarii macza palce ZUK zaczął w swoim stylu:
- To ja do nich zadzwonię, mam tam kolegę, bo te skurwysyny...
 
Góra ziemi uformowana blisko rok temu za Dużym Gospodarczym (dwie wywrotki) w zasadzie już zniknęła, a wiem, że ziemia będzie jeszcze potrzebna. A jak posadzimy brzozową aleję, nie będzie już w to miejsce dojazdu. Skoro nabrało ono już takiego ziemnego wyglądu, ostatecznie nie najgorszego, ale też nie specjalnie urokliwego, to szkoda byłoby kolejnego, aby takiego charakteru nabrało. Zresztą byłby problem ze znalezieniem takiego nowego miejsca.
Pana od ziemi nie było, ale telefonicznie ustaliliśmy, że nadal ziemię ma i że przywiezie. A potem zrobiliśmy sobie taką przejażdżkę po miejscach dobrze nam znanych, w których byliśmy wielokrotnie. I co z tego, skoro za każdym razem potrafią nam poprawić nastrój i naładować choć trochę akumulatory.

Po południu pan z sąsiedniej wsi przywiózł kubik suchego dębu, ale czterdziestki. Trzydziestka, której 2 metry od niego wziąłem, się skończyła. Czterdziestka nie stanie się moim ulubionym wymiarem, bo ciężkie to strasznie i przy rąbaniu jeszcze cięższe. A poza tym potem trzeba to nanosić. 
Nie mieliśmy jednak wyboru. Może jakoś dotrwamy do okresu, kiedy nie trzeba będzie grzać.

Wieczorem znowu obejrzeliśmy dwa odcinki The Crown - 10., ostatni z sezonu pierwszego i 1. z drugiego. Nadal wciąga. Na tyle, że Żona zaproponowała kolejny, ale się zaparłem, że bez przesady.
 
NIEDZIELA (21.03)
No i dzisiaj, zdaje się, jest pierwszy dzień kalendarzowej wiosny.  

Może na tę okoliczność ni z gruchy, ni z pietruchy przyjechał Drągal i pierwszy raz poolejował podłogę. I przy okazji pomógł nam wyjaśnić, skąd się bierze taki drobny pyłek wokół grzewczej rury w sypialni i wyraźny smrodek. 
Żonę od kilku dni w nocy bolała głowa i dopiero, jak smrodek stał się wyraźnie wyczuwalny przestaliśmy palić w dolnej kozie do późnego wieczoru, żeby potem móc sypialnię porządnie wywietrzyć i spokojnie spać. Ale sytuacja się wyraźnie pogarszała.
Okazało się, że na kolanku taka okrągła klapka, wygięta i dopasowana swoim profilem do reszty rury, żeby stanowić z nią całość, w dwóch miejscach przepuszcza i stąd ten smrodek i pył. Drągal poradził, żeby ją od rury odkręcić i w imadle nadać jej na czuja trochę inny profil, żeby lepiej do rury przylegała.
Pod bożym strachem dokręcając coraz mocniej szczęki imadła to zrobiłem, a po dokręceniu z powrotem do rury i po rozpaleniu w kozie, okazało się, że jak ręką odjął. Można było palić pełną parą.

Nad ranem, gdy się trochę przebudziłem, nie wiedzieć skąd i jak, przyszła do mnie myśl i wyjaśnienie przyczyny awarii Terenowego. Otóż w ostatnich tygodniach woziłem w nim dwa razy po metrze suchego dębu. Za każdym razem nie wywalałem z niego drewna chcąc sobie zaoszczędzić pracy i jednego etapu załadowczego. Po prostu brałem z niego sukcesywnie bierwiona, a reszta nadal w nim leżała. 
Ostatnia partia musiała być jednak na tyle wilgotna, że w dzień przy ogrzewającym słońcu wilgoć z belek parowała, by nocą skraplać się na zimnych częściach auta, zwłaszcza tych bliskich zimnej blasze dachu, pod którym zmontowany był cały system z immobilizerem. Woda weszła w całą elektronikę i przy uruchomieniu zapłonu doszło do zwarcia i fajczenia się. Gdybym... Gdybym wiedział, to cały czas miałbym otwartą tylną klapę, której otwarcie nie powoduje włączania światła kabinowego i wyładowania akumulatora. Zresztą gdyby nawet, to chyba to światło dałoby się wyłączyć.
Jest problem i nie wiadomo, jak to będzie. Nawet nie mogę złośliwie wobec siebie powiedzieć Mądry Polak po szkodzie, bo nie wiem, czy ktokolwiek przewidziałby takie złośliwe działanie rzeczy martwych.

Dzisiaj całe popołudnie robiłem rozliczenie z Cykliniarzem Anglikiem starając się uporządkować quasi-stajnię Augiasza. Wyszło mi, że mu zapłaciliśmy na wyrost za prace, których de facto nie skończył według stosowanej przez niego metody To jest skończone, tylko pozostało...
Problem leży w tym, że tych  "tylko" jest bardzo dużo i że większość etapów i etapików nie jest pozamykana, bo tylko...
 
W trakcie tak długiego przebywania w domu Żona widocznie miała więcej czasu i możliwości, aby mi się przyglądać, bo w którymś momencie rzekła:
- Ciekawe, czy zatęsknię kiedyś za twoją białą koszulą?
Oboje się obśmialiśmy, bo przesłanie było oczywiste i dwutorowe. Po pierwsze tkwiła w nim myśl Nigdy bym nie pomyślała, że tak mogę myśleć, a po drugie była to jasna aluzja do mojego zapuszczenia się i chodzenia ciągle w tym samym zestawie o kolorze przykurzony szary. A trzeba wiedzieć, że zawsze, całymi latami Żona nienawidziła, jak przy różnych oficjalnych szkolnych sytuacjach lub prywatnych ubierałem garnitur, białą koszulę i krawat albo marynarkę i białą koszulę. A tu proszę.
Na kanwie tego motywu Żona wykorzystała moją obecność i podjęła jeszcze jeden temat. Mógłby on nosić tytuł Zmiana stylu życia. Nie pasowało jej to, i w pełni to rozumiem, że "zmuszona" jest przeze mnie iść spać o 19.00, bo ja muszę wstać o 05.00 i w związku z tym tak wczesne kończenie dnia z ewentualnym wczesnym oglądaniem jakiegoś filmu lub serialu musi się skończyć. Po czym wymyśliła jakiś karkołomny system, na zakładkę, oglądania poszczególnych odcinków The Crown. Ona późno wieczorem, gdy ja już bym spał, oglądałaby dany odcinek, który ja obejrzałbym następnego dnia, ale bardzo wczesnym wieczorem, żeby potem, późniejszym, oglądać już wspólnie kolejny odcinek, a od kolejnego dnia cykl by się powtarzał, czy jakoś tak, bo nie wiem, czy dobrze zrozumiałem. Wypada więc czekać, aż system zostanie przez Żonę wdrożony i patrzeć, co z tego bajzlu wyniknie.
Ale oboje się zgodziliśmy, że nasze życie znormalnieje pod każdym względem, również pod tym, gdy zamkniemy definitywnie remont.

Wieczorem obejrzeliśmy 2. i 3. odcinek The Crown, sezon drugi. Tym razem jeszcze wspólnie.
W trakcie zadzwonił Sąsiad Filozof. Nie dość, że raczej dzwoni rzadko, bo komunikujemy się z nimi za pomocą Sąsiadki Realistki, to dodatkowo pora była zaskakująca. Ale miał sensacyjne wieści o Szwedzie, więc musiał je nam przekazać. Bo komu?
 
PONIEDZIAŁEK (22.03)
No i dzisiaj z rana Cykliniarzowi Anglikowi udało się mnie rozbawić. 

Najpierw przyjechał Drągal, a za jakiś czas jego szef. Mówił jak zwykle niezwykle przekonująco. Że oni do końca tygodnia muszą skończyć dolne łazienki, dzisiaj zamkną górę (górny apartament - umowa mówiła o 29. stycznia tego roku), żeby już tam nie wracać, a do końca tygodnia skończą mieszkanie w Pięknym Miasteczku. Bawiło mnie to, bo gołym okiem niefachowca było widać, że jest to niemożliwe, czemu głośno dawałem wyraz. 
- Z całym szacunkiem i sympatią - mówiłem bez fałszu - ale ja w to nie wierzę.
Cykliniarz Anglik się żachnął, ale zaraz udobruchał, gdy Żona powiedziała, że ona wierzy.
Jego quasi-wiarygodne przyspieszenie wynikało z tego, że w piątek otrzymał przelewem połowę oczekiwanej sumy, jak zwykle jakoś tak policzonej, że nawet mnie było się w tym trudno odnaleźć, o czym telefonicznie go poinformowałem prosząc o spotkanie na dzisiaj, żeby dokładnie się rozliczyć i żeby każda strona wiedziała, na czym stoi. 
Ale dzisiaj stwierdził, że oni wymienione przez niego etapy skończą przecież do końca marca, wtedy i tak będą ostateczne rozliczenia, więc spotykać się nie ma po co. Czytaj, szkoda czasu, skoro jest robota.
W ogóle to zachowywał się tak, jakbyśmy bronili mu remontować u nas i rzucali mu kłody pod nogi od 19 listopada ubiegłego roku i nie istniało ileś podawanych przez niego terminów, z których z żadnego nigdy się nie wywiązywał. I z pełną powagą i swoją wiarygodnością stwierdził, że baterie i natryski do dwóch dolnych łazienek muszą już być Bo przecież w tym tygodniu kończymy! chwilę wcześniej się zdziwiwszy Nie ma?!
Nie daliśmy się ponieść nerwowej i lekko napiętej atmosferze, jaką wprowadził od samego początku i spokojnie zjedliśmy I Posiłek. A potem pojechaliśmy do Powiatu za sedesem, brakującą farbą do mieszkania w Pięknym Miasteczku, owymi bateriami i natryskami. 
Sprawa sedesu nie była zawiniona przez nas. Wybraliśmy go w Leroy Merlin i chodząc od działu do działu na kolejnych zakupowych wydrukach pilnowałem, żeby wszystkie pozycje z poprzednich były na tej ostatniej liście, a w końcu na ostatecznej. Na niej jednak było ponad 20 pozycji i sedes gdzieś zniknął, czego już nie zauważyłem. Oczywiście za niego nie zapłaciliśmy, ale też go nam nie dostarczono. I przez niego dzisiaj po kilka razy byliśmy w danym sklepie (w sumie w trzech) ciągle porównując ceny, wykonanie, a przede wszystkim żeby był w systemie warszawskim. Stąd najeździliśmy się sporo, ale to w Powiecie sama przyjemność. Z jednego końca miasta na drugi jedzie się 5 minut, a jeśli na światłach się zakorkuje lub nauka jazdy wykonuje manewr lewoskrętu, to 7.
I wszystko dla Cykliniarza Anglika kupiliśmy, żeby broń Boże nie miał przez nas opóźnień w pracach.
Na deser u zaprzyjaźnionego pana, u którego w naszej pięknodolinieckiej historii kupiliśmy ileś pralek, lodówek, zmywarek, czajników, patelni, itp., zamówiliśmy kolejną lodówkę. Może jeszcze kiedyś dojdzie zmywarka i pralka, wszystko do mieszkania w Pięknym Miasteczku, ale z tym musimy poczekać i zobaczyć, jak rozwinie się sytuacja w różnych jej aspektach, a przede wszystkim finansowym. 

Wracając wpadliśmy do zaprzyjaźnionej hurtowni. A ta się nam niespodziewanie znarowiła, stanęła okoniem i dodatkowo sztorcem. Jak zwał tak zwał, ale panowie, w tym kierownik, stwierdzili, że oni nie będą w stanie przygotować w workach, w każdym po 20 kg, kamienia (200 kg) i tłucznia (500 kg) na najbliższą sobotę, ani na kolejne, bo iluś pracowników jest na kwarantannie, więc nie mają aż takich mocy przerobowych (przypomnę, że wszystko to jest potrzebne na po świętach Krajowemu Gronu Szyderców, a raczej I Tak Jak Mówię, który będzie im stawiał taras).
Panowie trochę zmiękli, gdy zaproponowałem, że będę przyjeżdżał codziennie i z którymś z nich powoli i po trochu będziemy worki napełniać.
- A pan nie chciałby zawołać Edka, żeby to zrobił? - zapytali razem na trzy cztery.
- Jakiego Edka? - zdziwiłem się i jednocześnie wzruszyłem domyślając się kto zacz i jakiej jest profesji i proweniencji.
A wzruszyłem się, bo w Dzikości Serca "mieliśmy" dwóch takich Edków, co więcej, dwóch dokładnie Edków. Jeden z nich, Edek Główny, na swój sposób, za flaszkę lub kilka złotych był użyteczny i oczywiście namolno-upierdliwy. Często z Żoną, gdy wspominamy tamte czasy, zastanawiamy się, czy jeszcze żyją.
- No taki z sąsiedniej wsi. - Chodzi tutaj codziennie, zrzuca ludziom węgiel do piwnicy, rąbie drewno...
- A jak on wygląda? - zapytałem.
Chyba opacznie zrozumieli moje pytanie, bo wybuchnęli śmiechem. Przecież wiadomo, jak wygląda. Jak wszystkie takie Edki.
- No taki dość wysoki, z dużym brzuchem... - dalej się śmiali. 
- Wie pan, ja codziennie rano, jak jadę do pracy, widzę go na rynku. - poinformował mnie jeden z nich. - To mu powiem, żeby przyszedł, że jest robota.
- Ale, broń Boże, nie podawajcie mu panowie naszego adresu! - Żona gwałtownie zareagowała mając za sobą ciężkie przeprawy i doświadczenia z takimi Edkami w Metropolii, gdy mieszkaliśmy w Biszkopciku, i w Dzikości Serca. A jednocześnie natychmiast zabroniła mi jakiegokolwiek ładowania do worków.
- Ale skądże! - żachnęli się obaj. Że też ktoś ich mógł posądzać o taki brak rozumu i doświadczenia.

Umówiliśmy się na jutro. Wracając do Wakacyjnej Wsi musieliśmy przejechać przez rynek z racji jednokierunkowych ulic. Prawie w ostatniej chwili zobaczyłem, że na ławeczce siedzi dwóch facetów, a jeden z nich z opisanego wyglądu musi być naszym Edkiem. Dałem po hamulcach i zaparkowałem.
- Ale ja zostaję! - Żona natychmiast jasno określiła sytuację, żeby nie było nieporozumień. - Idź sam!
Gdy dotarłem do ławki, Edka nie było.
- A gdzie się podział Edek?! - zagadnąłem tego drugiego, starszego pana o kulach, który nagle został sam. Specjalnie zapytałem bez żadnego dzień dobry, obcesowo i z zaskoczenia ryzykując, że usłyszę Jaki Edek?! Odpierdol się! Ale w ten sposób, jeśli dobrze trafiłem, uwiarygadniałem się niesamowicie, jako osoba, która Edka zna i należy do elitarnego grona jego znajomych. Sprawę dodatkowo ułatwiał mój strój. Od jakiegoś czasu jeżdżę do Powiatu w obszarpanych, a ostatnio nawet w nowych dresach, ale już mocno na kolanach wyrobionych, poplamionych ziemią, w rozkłapanych czeskich butach roboczych pokrytych również ziemią, w kurtce w ziemistych plamach i w czapce a la Rusek, dodatkowo z zapuszczoną brodą. Wyjątek stanowią urzędy, do których szykuję się bardziej metropolialnie.
- Jak tak na was patrzyłam z samochodu, gdy staliście przed piekarnią i rozmawialiście, to specjalnej różnicy między tobą a nim nie widziałam. - skomentowała Żona, gdy po wszystkim wróciłem.

- A poszedł do sklepu. - pan o dwóch kulach wskazał piekarnię wcale niezdziwiony, bo wiadomo że każdy Edka zna i ma do niego interes.
Przy ladzie stał, wypisz, wymaluj, Edek. Dość wysoki, z brzuchem, o charakterystycznej twarzy co to niejedną butelkę widziała.
- Przepraszam. - tym razem zagadnąłem kulturalnie. - Czy pan Edek z sąsiedniej wsi?
-Tak. - popatrzył ma mnie z zainteresowaniem i z wypisanymi na twarzy resztkami inteligencji, której  spore pokłady mógł kiedyś posiadać.
- Mam do pana sprawę. - To ja poczekam na zewnątrz. - powiedziałem widząc, że kupuje bułkę.
Kiwnął tylko głową. 
- Tu w hurtowni - zacząłem pokazywać ręką, gdy wyszedł - zaraz za rogiem...
- Wiem gdzie.
- Trzeba załadować do worków kamień i tłuczeń. - w tej sytuacji przeszedłem od razu do sedna.
- Ile ton?
Natychmiast się zorientowałem, że widocznie u niego tona stanowi podstawową jednostkę do dalszego obliczania wynagrodzenia.
- 200 kg kamienia i 500 tłucznia.
- Zrobi się.
- A ile by pan chciał za to?
- A ile by pan dał? 
Widać było, że jest wytrawnym negocjatorem.
- 30 zł - odparłem.
- Mało...
- Ale jak pan będzie chciał za dużo, to będę musiał się wycofać.
- Niebieski banknot. - rzucił z lekkim uśmiechem.
- Dobra! - Stoi! - Stoi? - upewniłem się.
- Stoi. - odpowiedział.
- To niech pan idzie do hurtowni, a ja objadę rynek i zaraz tam przyjadę i się spotkamy.
Ruszył bez słowa.
Byłem przed nim. Kierownikowi dałem 50 zł, które szybko schował do szuflady. Nie musiałem mu tłumaczyć, żeby dał je Edkowi, gdy zakończy pracę.
A gdy Edek nadszedł, odjechałem, bo panowie zaczęli mu tłumaczyć co i jak. Ciekawe, czego się jutro dowiem, gdy zajrzę do hurtowni.
Wieczorem opowiedziałem całą historię Q-Zięciowi. Ubawił się setnie.
- Normalne Ranczo. - dodał. - Jak dzieci pójdą spać, muszę opowiedzieć Pasierbicy.

Po powrocie do domu, zaraz po II Posiłku, zabrałem się za bejcowanie listew przypodłogowych. Żeby ewentualnie nie dać żadnego pretekstu Cykliniarzowi Anglikowi, jak to my strasznie opóźniamy mu prace. I chyba się przy tym trochę zatrułem. Trudno, co zrobić...

A wieczorem wprowadziliśmy niejako w sposób naturalny, bo dzisiaj poniedziałek, dzień publikacji, nowy styl wieczornego życia. Żona zamknęła się w sypialni i oglądała The Crown, odcinek, który ja chyba będę musiał oglądać jutro wcześnie sam, żeby kolejny móc później oglądać razem. Według Żony zdaje się, że to miało być trochę odwrotnie, ale nie mam zamiaru wnikać i regulować serialowym ruchem. Wiadomo, że ten sztuczny system, oparty na dziwnym sterowaniu i regulacjach, prędzej czy później padnie. Jak komuna.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił pięć razy.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 23.57.