29.03.2021 - pn
Mam 70 lat i 116 dni.
WTOREK (23.03)
No i wczoraj popołudniem Żona mnie zaskoczyła.
Nie pierwszy raz wczoraj i oczywiście nie pierwszy raz w ogóle.
- Zobacz na stronach ministerstwa, bo wydaje mi się, że od 1. kwietnia zmniejszono dotację, ale ty będziesz wiedział lepiej.
Gdybym to ja się tak do niej odezwał, otrzymałbym burę, wytyk i dłuższy lub krótszy wywód o uzależnieniu i narkotyku.
Spojrzałem. Rzeczywiście dotacja została zmniejszona. Dlaczego ciągle to nas interesuje, złości i wprawia w stan bezsilności?
Ciężki kawałek chleba to prowadzenie Szkoły.
Rano, gdy miotałem się już po obejściu i gdy był już Drągal (nagle zaczął przyjeżdżać godzinę wcześniej niż przez wszystkie dotychczasowe miesiące ich bytności u nas) przyjechała drobna materiałowa dostawa z zaprzyjaźnionej hurtowni.
- Nie wie pan, czy Edek załadował worki? - od razu zapytałem.
- Tak, bo jakieś załadowane worki stoją.
Tego dnia, przy całej tej akcji akurat tego pana nie było, ale nie dość że w tej hurtowni wszyscy wszystko wiedzą, to na pewno, jak wrócił do pracy, od razu przez kolegów został poczęstowany edkowym newsem dnia.
Wolałem się jednak upewnić i zadzwoniłem. Przy wspólnym podśmiechiwaniu się dowiedziałem się, że worki czekają i że kasę Edek otrzymał.
Od rana w Małym Gospodarczym montowałem szafkę pod umywalkę jako części wyposażenia łazienki w mieszkaniu w Pięknym Miasteczku (nawiasem mówiąc czas najwyższy jakoś je blogowo nazwać posiłkując się Żoną). Po energicznej wczorajszej słownej akcji Cykliniarza Anglika starałem się to robić niezwłocznie, żeby nie opóźniać mu prac w ramach Bo my wszystko do końca tygodnia kończymy.
Obecność szafki warunkuje bowiem montaż umywalki i przyklejenie na ścianie wokół niej płytek, więc spadła na mnie duża odpowiedzialność i nie chciałem potencjalnie usłyszeć, że to konkretne opóźnienie, a może i całe w ogóle, jest przeze mnie.
Trzeba powiedzieć, że producent szafki, jakaś firma ze Szczecina stanął na wysokości zadania. Instrukcja montażu nie była co prawda ikeowską, ale robioną na wzór, więc podołałem. Niczego nie brakowało, a nawet na końcu montażu zostały dwie takie specyficzne śrubki do drzwiowych zawiasów, co wcale mnie nie zaniepokoiło, skoro step by step robiłem zgodnie z instrukcją.
Nie była to bowiem powszechnie znana niepokojąca sytuacja, kiedy jakieś zepsute urządzenie, którego instrukcja obsługi nie zawierająca przecież najczęściej jego demontażu i ponownego montażu już dawno została zutylizowana, się naprawia, a potem po tej naprawie urządzenie o dziwo w najlepsze działa, a w rękach trzyma się jego dwa elementy (emelenty), które przy powtórnym montażu za diabła do niczego nie pasowały, nigdzie nie dało się ich wcisnąć, wkręcić lub dokleić, choćby taśmą.
Ponadto takie sytuacje występowały w komunie, bo teraz wszystko jest albo zatopione w jakiejś plastikowej masie, czyli nierozbieralne, czyli że nie można się do tego dobrać i nawet wiedząc, że wystarczyłoby tylko wymienić jakiś drobiazg, trzeba całość wyrzucić i kupić nowe, bo u fachowca słyszy się sakramentalne Nie da się naprawić albo Naprawa się nie opłaca, lepiej kupić nowe. Jest to oczywiście dla takiego człowieka jak ja, z tamtych czasów, a równocześnie świadomego, do czego to obecnie wszystko zmierza, głęboko frustrujące.
Producent ze Szczecina jednak wcale mnie sfrustrował, a nawet rozbawił i byłem mu wdzięczny za to, że w prosty sposób potrafił mi umilić czas przy, było nie było, montażowej dłubaninie. Jak tylko wziąłem do ręki 20-stronicową instrukcję, od razu na pierwszej stronie uderzył mnie w oczy budujący widok w formie obrazkowego esperanto. Dwie trzecie zegarowego cyferblatu z wyraźnie naniesionymi cyframi było zaszarzone, a jedna trzecia biała. Więc nawet gość z buszu, powiedzmy z Nowej Gwinei (nie wiedziałem, że to druga wyspa świata pod względem wielkości; największa to oczywiście Grenlandia, ale taka, na przykład, Wielka Brytania ma się nieźle ze swoim dziewiątym miejscem), montując szafkę będzie wiedział, że zajmie mu to 40 minut.
Chyba gościowi z buszu, ale nie mnie. Po trzech godzinach byłem gotowy. No może należałoby z nich uszczknąć ze dwie minuty, bo na świeżo zmontowanej szafce dodatkowo ułożyłem baterię umywalkową, prysznicową i półsyfon, a obok postawiłem karton z umywalką. Wszystko zapobiegliwie, żeby, broń Boże, nie opóźniać Cykliniarzowi Anglikowi prac. Dodam, że sedes do mieszkania w Pięknym Miasteczku już "dawno" przerzucił Drągal.
Rano telefonicznie przypomniałem się w sprawie ziemi. Facet miał najpierw przyjechać o około 16.00, po czym sprawy się przyspieszyły i był już o 13.00.
- Ale ja teraz mam większy samochód. - wcześniej telefonicznie uprzedził.
- To znaczy, że będzie więcej ziemi niż poprzednio z jednej wywrotki? - wolałem się upewnić.
- Tak.
Ciekawe, że pewne typy osobowościowe są mocno lakoniczne. A raczej nie są potomkami Spartan, mieszkańców starożytnej Lakonii, znanych ze zwięzłości i precyzji w wyrażaniu myśli, których mieszkańcy Aten i innych miast greckich naśladowali, między innymi w umiejętności ciętej, błyskotliwej i krótkiej (lakonicznej) riposty w dyskusji. Według anegdoty Filip II Macedoński napisał do przywódców Sparty: "Jeśli wkroczę do Lakonii, zrównam Lacedemon z ziemią". Eforowie spartańscy odpowiedzieli mu zaledwie jednym słowem: „Jeśli”. Od tamtej pory Filip II Macedoński unikał walki ze Spartanami.
Wiem o tym z Kopalińskiego, którego w ostatnich tygodniach zdradziłem na rzecz serialu i trochę się tego wstydzę.
- A ile więcej? - dociekałem dalej.
- Tak z półtora raza poprzedniej.
- Czyli że będzie kosztować trzysta?...
- Tak.
Gdy facet wykiprował i odjechał, zapytałem Żonę, czy widziała tę górę i co ona na to.
- Mam deja vu. - kiwała potakująco głową z lekko nieszczęśliwą miną.
Ja specjalnie nie miałem takich odczuć, zwłaszcza że ta góra podziałała na mnie uspokajająco. Wiadomo, że na wsi przydaje się wiele rzeczy, żeby nie powiedzieć wszystko, a ziemia na pewno. I co z tego, że mamy dużo ziemi, jak humorystyczno-sarkastyczno-złośliwie zauważył Syn, gdy mu powiedziałem, jak idealnie się wstrzelił z chęcią telefonicznego porozmawiania właśnie wtedy, gdy po wszystkim musiałem pilotować olbrzymią ciężarówkę cofającą po własnych śladach, żeby nie zryła terenu, nie rozwaliła świeżo postawionego muru i nie przetarła boków kilku aut.
Ta góra ziemi może tam leżeć nawet kilka lat, a przez ten czas posadzone za chwilę brzozy pięknie urosną i uniemożliwią dojazd w to miejsce. Dlatego było ważne, aby zrobić teraz jej zapas.
Kilka zastosowań dla niej już mam. Wszystkie oczywiste, przemyślane, a jeden tylko klasyfikowałby się do kategorii robota głupiego.
Po pierwsze, z tych przemyślanych, będzie potrzebna do dopieszczania Stawu i dopełniania nią różnych nadbrzeżnych dziur, po drugie do zasypywania ciągle rozrastającej się górki, po trzecie do kolejnych skrzyń permakulturowych, aby według nowych przemyśleń Żony Jak to zrobić, żeby być maksymalnie samowystarczalnym i ile tak naprawdę potrzeba człowiekowi do życia? mieć własne warzywa i owoce i umieć je skutecznie przechowywać albo mądrze przetwarzać, po czwarte do różnych prac ziemnych na bardzo dużym w końcu terenie i do przyszłych nasadzeń, po piąte do różnych niespodzianek.
Dopiero po szóste do roboty głupiego, czyli do stałej i permanentnej niwelacji terenu po żmudnej i permanentnej robocie kretów. Kreciej też. Bo trzeba zadać sobie pytanie - co będę robił za rok, dwa na emeryturze, skoro już wszystko zostanie zrobione? Blog i Pilsner Urquell nie wystarczą.
No, ale teraz mam co robić i to w nadmiarze, więc krety mnie...denerwują. A dodatkowo zrobił to któregoś razu Prąd Nie Woda, gdy przyjechał kończyć kolejny etap swoich prac.
- O, widzę, że krety pana odwiedziły. - dolał oliwy do ognia patrząc na kilkadziesiąt górek, których za jego ostatnim pobytem nie było. Jakbym ja ich nie widział.
Widząc, że tknął moją delikatną strunę, dodał.
- U mnie było to samo, ale użyłem pewnego środka i krety zniknęły. - Mega skuteczny.
Bałem się dociekać, czy ta skuteczność polegała na tym, że się wyniosły, czy też że się wyniosły na łono Abrahama. Bo drobna różnica była.
- Wyślę panu smsem namiary do stron internetowych. - Tylko niech pan uważnie przeczyta...
Zabrzmiało to złowróżbnie, więc otrzymane namiary dałem Żonie. A ona przeczytała mi jeden komentarz z tamtejszego forum - Trzeba uważać, bo można wyjść nogami do przodu razem z kretem i teściową.
Więc stało się oczywiste, że Żona zaczęła szukać innych alternatywnych sposobów na wyniesienie się tych miłych i słodkich (pozostałość po durnowatych bajkach mącących biednym dzieciom w głowach na tyle, że im to zmącenie zostaje do końca życia) oraz niezwykle pożytecznych zwierzątek.
- No i są pod ochroną. - dodała, jakbym nie wiedział.
Metoda na plastikowe wiatraczkowe butelki odpadała, bo już to przerabialiśmy w Naszej Wsi. Wtedy efekt był tylko taki, a może aż taki, że się mocno doedukowałem, przypomniałem sobie twierdzenie Pitagorasa, które w trakcie konstrukcyjnych prac skutecznie zastosowałem i oczywiście miałem zagospodarowany czas. Nie wspomnę o całej organizacji i logistyce oraz kosztach zakupu specjalnego drutu, płaskownika i nożyc do cięcia metalu, a potem o konieczności utylizacji tego, jak się za niedługą chwilę okazało, zbędnego majdanu.
Było, minęło. Teraz Żona wyczytała, że ponoć (to słowo zdaje się jest kluczowe) krety bardzo nie lubią zapachu psiej sierści, wody po kiszonych ogórkach, zaprawy po śledziach i... ludzkiego moczu.
- Wyczytałam, że są ponoć (znowu to słowo) takimi estetami. - śmiała się patrząc na mnie znacząco.
Wielka mi sztuka. Każdy według tej kategorii jest estetą, bo kto lubi, żeby mocz lał, nomen omen, mu się na łeb.
Bardzo szybko pojąłem, co Żona sugerowała i zabrałem się do roboty. Będąc na obejściu, a spędzam tam wiele czasu, magazynuję ten antyestetyczny środek, którego mam sporo, zwłaszcza po kawie, Pilsnerze Urquellu lub jak przemarznę i zabieram się do roboty. Rozgarniam grabkami górkę starając się dotrzeć do wylotu kreciego korytarza i sikam uwzględniając warunki pogodowe - temperaturę albo wiatr, albo jedno i drugie. Zależy. Ale zawsze z dziką satysfakcją Chciałyście chamy, to macie!
Oczywiście bardzo szybko wypracowałem odpowiednią metodologię, która automatycznie się narzuciła w zależności od liczby górek i ich usytuowania. Jeśli dwie lub trzy leżały obok siebie stosowałem metodę bolesno-finezyjnie-ekonomiczną. Bolesną, bo każdy wie, jakie to uczucie przerwać na siłę sikanie w momencie jego apogeum i nadchodzącej ulgi. Finezyjną, bo za kolejnym razem od nowa musiałem trafiać bez uronienia kropli cennego płynu uwzględniając fakt, że na poprzedniej już go trochę ubyło, czyli że ciśnienie w pęcherzu było mniejsze, ale też nie tak całkiem do końca, bo nacisk na skutek zatrzymania procesu wydawał się jakby większy. Ekonomiczną, co się rozumie samo przez się. Mogłem dać do wiwatu za jednym zamachem od razu, na przykład, trzem kretowiskom.
Jeśli do dyspozycji miałem akurat tylko jedną górkę, stosowałem metodę prostacko-komfortową, oczywiście nieekonomiczną, czyli lałem jak z cebra. Bowiem wprowadzanie tej pierwszej metody przy rozrzuconych górkach było niemożliwe.
Ustronne sikanie do słoika i zbieranie w nim moczu odpadało. Nie dość że po wspólnym kilkuletnim pomieszkiwaniu z Teściową nabyłem z powodu tej metody traumy, to sam przed sobą muszę przyznać, że jest ona dość obrzydliwa.
Jak zwykle sprawdziło się powiedzenie Jak coś wydaje się proste, takim nie jest. Nie mogłem przecież zmusić krety, żeby ryły i buszowały tylko w terenie osłoniętym drzewami i krzakami, gdzie w spokoju mógłbym oddawać się memu niecnemu procederowi. Musiałem wyjść w teren nieosłonięty, a on na posesji przeważa, czyli wystawić się na sąsiedzki strzał. Na razie dom Sąsiada Muzyka stoi pusty, bo i on i jego rodzina, w tym małe wnuki, zjadą za jakiś czas, po półrocznej zimowej przerwie, ale z drugiej strony cały czas są Gruzin, Gruzinka i Pozytywna Maryja. Gruzinem wcale się nie przejmuję, bo gdyby mnie zobaczył w tej normalnej dla nas, chłopów, sytuacji, to jeszcze przy okazji sympatycznie byśmy sobie porozmawiali. Wobec Gruzinki byłoby już raczej głupio, a najgorzej byłoby z Pozytywną Maryją, która mogłaby na taki widok doznać szoku, co byłoby o tyle niebezpieczne i mógłbym ją mieć na sumieniu, że jest po dwóch niedużych udarach i gdyby ciśnienie jej skoczyło...
Będę więc musiał, osaczony z dwóch sąsiedzkich stron, umiejętnie manewrować, nomen omen, pozycją ciała, ale muszę założyć nieuniknioność wpadki, bo przecież wiadomo, że życie jest brutalne i Jak się nie obrócisz, dupa z tyłu.
Pierwszy bojowy chrzest już przeszedłem. Akurat gdy znęcałem się boleśnie nad sobą i jednocześnie nad trzema kretowiskami, musiał po coś akurat wyjść z domu na zewnątrz Drągal.
- Nic nie widzę... - skomentował przechodząc obok mnie.
Akurat kończyłem, więc zdążyłem przyciszonym głosem wyjaśnić mu, co się dzieje. Zdziwił się niepomiernie, ale chyba uwierzył. W przypadku sąsiadów takiej szansy wyjaśnienia przyciszonym głosem mieć nie będę, bo za duże odległości. Z dwojga złego, zamiast wyjaśniającego darcia się na pół Wakacyjnej Wsi, przyjdzie mi udawać, że nikogo nie zauważyłem.
Wracając do kretów. Nawet przy obszczywaniu ich można oddać się naukowym rozważaniom. I to dwojakiego rodzaju. Zwłaszcza sprzyja temu ta druga, komfortowa metoda, gdzie nie trzeba skupiać się na procesie, bo samo leci. Mam wtedy czas, żeby zastanowić się, jak to bydlę zmyślnie wyewoluowało. Myślenie to oczywiście jest wynikiem niedawno przeczytanego i nareszcie skończonego Samolubnego genu Richarda Dawkinsa. Autor namawia w niej do przeczytania i zgłębienia jego innej książki, jak się wyraża jego chluby, bardzo obszernej. Nawet, gdyby była nieobszerna, wiem, że się za nią raczej nigdy nie zabiorę, chociaż przecież z genu dowiedziałem się niesamowicie dużo. Aż takim ciekawskim i ciekawym masochistą jednak nie jestem.
Z ulgą i niesamowitą przyjemnością natychmiast, czego nie mam w zwyczaju robić, bo zazwyczaj zabieram się za nową książkę po dwóch, trzech dniach przerwy, żeby jeszcze powoli pobyć z poprzednią i w humanitarny sposób o niej zapominać, zacząłem czytać indywidualny, jednostkowy i unikatowy egzemplarz, prezent od Żony, Zagubiony autobus Johna Steinbecka. Gdy w rozmowie z Kolegą Inżynierem(!) pochwaliłem się, że zacząłem czytać kolejną książkę Sztajnbeka, dostałem wytyk Bo to jednak był już Amerykanin i powinno czytać się Stejnbek, czy jakoś tak. Oczywiście dobrze mi tak. Po co się chwaliłem? Nie wystarczyło rozmowy ograniczyć tylko do zaproszenia do nas na święta? Co mnie podkusiło? A na dodatek Kolega Inżynier(!) odmówił przyjazdu wykręcając się koniecznością kwarantanny, mimo że tłumaczyliśmy mu, że jeśli nawet ta kwarantanna ma mieć rzeczywiście(?) miejsce, to nic nie stoi na przeszkodzie, żeby jej ostatnie dni spędził u nas. Ale nadal się wykręcał, tym razem swoimi poważnymi, stałymi i immanentnymi zasobami odpowiedzialności. Jednak spotkania w innym terminie jako takiego nie przekreślał, zwłaszcza że obie strony zdecydowanie uważały, że lepiej będzie opowiedzieć tete-a-tete o ostatnich sensacjach z Naszej Wsi. No i docenił "znajomość" z nowym Edkiem Bo taki kontakt jest bardzo cenny.
Drugie rozważanie przy okazji obszczywania kretów było natury językowej, a oczywiście dotyczyło pokręconego języka polskiego. Bo przecież jest ten(!) kret, ale nie mówi się porobili górki, zniknęli, wyewoluowali, itd. Żona wyjaśniła mi, że tu musi obowiązywać ta sama zasada, jak ze wszystkimi zwierzętami w licznie mnogiej - bociany odleciały, jelenie ryczały, ślimaki pełzły, itd. Ok...
Dzisiaj Drągal pracując w dolnej łazience i montując elektryczny bojler wwiercił się w kabel. Na szczęście tylko po wierzchu, po izolacji. Ale i tak natychmiast w całym domu, w każdym jego pomieszczeniu prądu nie było. System bezpieczników nie zadziałał, a raczej zadziałał, bo prądu prawidłowo nie było, ale żaden, nawet najmniejszy z nich, nie był wybity. Musiałem pokazać Drągalowi, że w głównej szafie trzeba i tak bezpieczniki wyłączyć, potem włączyć, czyli cały system zresetować. A chyba nie taki cel przyświecał Prądowi Nie Wodzie, skoro na każde mieszkanie założył za odpowiednie wynagrodzenie w sumie cztery szafki, żeby każda część domu była niezależna prądowo i bezpiecznikowo od pozostałych. Ciekawe, co w przyszłości zrobią goście pod naszą nieobecność, gdy z jakichkolwiek powodów nastąpi w ich części zwarcie, a wygląd skrzynki i zawartych w niej bezpieczników będzie pokazywał, że wszystko jest ok? Czyli, że operacja się udała, ale pacjent umarł.
Będę musiał zgłosić reklamację u Prądu Nie Wody, czyli najlepszego elektryka na świecie.
Po montażu z codziennych prac pozostały mi "tylko" szczapy i drewno.
Wieczorem, trochę wcześniej niż zwykle, sam oglądałem 4. odcinek The Crown, a po skończeniu Żona miała dołączyć, żeby wspólnie obejrzeć następny. Gdy dopytywałem, jaki jest, usłyszałem, że taki inny niż dotychczasowe, bo bardziej nastrojowy. Faktycznie, w większości poświęcony był księżniczce Małgorzacie i jej głębokim i trudnym wewnętrznym rozterkom. Było to bardzo dobrze pokazane i zrobione, ale od jakiegoś czasu zacząłem się przyłapywać na tym, że kilkakrotnie na pojedyncze sekundy zasypiałem i musiałem zmobilizować swoje siły, żeby walczyć z podwójnym nastrojem - odcinka i moim.
Z walki wyszedłem zwycięsko i dotrwałem do końca nie gubiąc sensu i wątku, ale gdy Żona zobaczyła po niej mój stan, autorytatywnie stwierdziła, że następnego odcinka oglądać nie będziemy. Nie broniłem się. Jest więc nadzieja, że po krótkim eksperymencie Żony, jutro wspólnie obejrzymy kolejny, może dwa, razem, jak Pan Bóg przykazał.
Dzisiaj napisał Po Morzach Pływający i to dwa razy - osobiście i quasi-oficjalnie, jako oczywistą cotygodniową reakcję na mój wpis.
Osobisty mail był o tyle sympatyczny, że wykazał w nim pełne zrozumienie mojej sytuacji i faktu, że mu nie odpisuję, tylko w pewnym sensie odsyłam do bloga. Jego odpowiedzią uzyskałem jakby odpuszczenie grzechu, co zawsze daje ulgę.
Quasi-oficjalny odnosił się do podobnych problemów, które przechodzili, czyli remontowych. Wysnuł oto następujący wniosek:
...Otóż zauważyłem, że jeżeli " firma" ma więcej niż trzech pracowników to dzieje się coś dziwnego z jej terminami prac. Zapewne biorą wiącej niż są wstanie wykonać i potem wszystko się opóźnia... (pis. oryg.)
Chociażby po tym widać, że Po Morzach Pływający i Czarna Paląca żyją w zupełnie innej części Polski. Bo u nas było akurat analogicznie odwrotnie.
Analogicznie, bo rzeczywiście wszystkie ekipy działały i działają równolegle na innych frontach (taka wkurzająca, dziadowska polska specyfika), ale odwrotnie, bo żadna z nich nigdy nie przekroczyła dwóch osób, a opóźnienia jak były, tak są. Wyjątek potwierdzający regułę i dodatkowo moją regułę analogiczności odwrotności stanowiła ekipa montująca okna. W czterech przywieźli 7 okien i 3 drzwi tarasowe, założyli je w sześć godzin i zniknęli.
ŚRODA (24.03)
No i rano planowaliśmy spokojny start dnia.
Ale Cykliniarz Anglik znowu wprowadził nerwową atmosferę z natychmiastowym ustalaniem, gdzie na dole mają być wybudowane ścianki i co jeszcze trzeba będzie u nas zrobić. Wszystko to już było kilkukrotnie wcześniej omówione i ustalone, ale on nie ma zwyczaju, aby to sobie odnotować, bo po co? Lepiej za każdym razem użyć swojego ulubionego i bardzo przekonującego No, no, no... Wiem, o co chodzi...
Udało się nam jednak nie spóźnić do szkółki. Musieliśmy niestety pojechać Inteligentnym Autem, bo Terenowy nadal kłuł oczy swoją niemocą. Trzeba było położyć tylne siedzenia i powiększoną lukę bagażową wyścielić plandeką.
W szkółce "nasz" pan od razu nas rozpoznał, ale przezornie się nie odzywał. Zaś obok niego siedziała jakaś zafrasowana pani, którą widzieliśmy po raz pierwszy.
- O, widzę - rzekłem po zwyczajowym dzień dobry - na pani twarzy jakiś smutek.
Nie wiedzieć skąd, ale to po prostu się czuje, wiedziałem, że jest to właścicielka.
- A bo państwo to na pewno po te brzozy, a ja mam z nimi problem.
A widząc zdziwienie na naszych twarzach dodała:
- Bo one powinny jeszcze z miesiąc postać w doniczkach, żeby się lepiej ukorzeniły i wtedy byłabym spokojna, że wszystko jest z nimi ok.
Taka postawa przypadła nam do gustu, zwłaszcza Żonie, bo ja już dzisiaj widziałem siebie, jak narkotycznie sadzę w swoim życiu kolejne drzewa.
Pani zaproponowała, że nas oprowadzi po szkółce, spokojnie wybierzemy i zarezerwujemy brzózki, i nam doradzi w innych zakupach. Było sympatycznie patrzeć, jak spośród ponad setki brzóz pani, te nasze, obwiązywała pomarańczową wstążeczką. A potem chodziliśmy z nią po całym terenie. Doradzała nam w dzisiejszych zakupach i w planach na przyszłość. Bo trzeba było wziąć pod uwagę rodzaj rośliny, jej pokrój, przyszłą wielkość, przebarwianie się, pH ziemi, nasłonecznienie (ewentualny cień lub półcień) i sposób pielęgnacji. Stąd na razie kupiliśmy dwie azalie, wielkokwiatową i japońską, ognika, rododendron, dwie trzmieliny i trzy sosny nazwane na nasz użytek gatunkiem pokręconym. Były niezwykle urokliwe - dopiero około metra wysokości miały pokręcone pnie i gałęzie, wszystko omszałe, stąd robiły wrażenie takich starych maleńkich. Żona od razu się w nich zakochała, a ja w ambrowcach, a zwłaszcza w jednym, w pięknym 4-metrowym drzewie, które bym hołubił. Chyba zapałałem nieszczęśliwą miłością, bo ten akurat egzemplarz kosztował 550 zł. Do tego musiałyby dojść koszty transportu i sadzenia, bo wiadomo że już swoje waży. Panią ubłagałem, żeby na tydzień je zarezerwowała, bo muszę popracować nad Żoną, która od razu się zaparła, że nie możemy sobie na nie pozwolić, bo są inne ważne wydatki, a potem pozornie zmiękła mówiąc, że porozmawiamy w domu, co na jedno wychodzi. Nie mam więc nadziei na tak nietypowe i piękne przedsięwzięcie.
W szkółce spotkaliśmy Artystyczną i Bojowego. Miło
było porozmawiać i powspominać. Fakt ten świadczy najlepiej o wielkości Powiatu i Pięknej Doliny.
W domu od razu rzuciłem się do sadzenia. I jak to ze wszystkim jest w takich razach, najwięcej czasu zajęły przygotowania - zestawu narzędzi i ziemi, bo musiała być kwaśna. Stąd z dwóch dziur wyrąbanych w betonie z powrotem wybierałem wcześniej wsypaną ziemię i mieszałem ją warstwami z torfem, którego sprasowaną belę kupiliśmy również w szkółce. Udało mi się zasadzić dwie sosny i jedną trzmielinę. Gdy oba boki przymurowego pasa zamknąłem otoczakami, zrobiło się naprawdę bardzo ładnie.
W międzyczasie przyjechał Zaprzyjaźniony Warsztatowiec.
- A, to jest pompa od Volkswagena - zajrzał pod maskę Terenowego. - Zadzwonię do kolegi. - Powinno się dać obejść immobilizer.
Nie powiem, wlał w nasze serca trochę otuchy. Bo Magik nadal szuka i dopytuje u kolegów, którzy zajmują się tym, czym on. Wpadliśmy do niego po drodze do szkółki. Na zasięgnięcie języka wysłałem Żonę, bo wiedziałem, że mnie zbędzie byle czym. Przynajmniej w miarę normalnie z nią rozmawiał.
Dzisiaj wreszcie zadzwonił Prąd Nie Woda. Za szóstym podejściem w końcu zrobili mu zabieg na kolanie. Ale mocno cierpiał, więc nawet się nie zająknąłem o reklamacji. Nie zając...
Nasza skrzynka listowa jest zazwyczaj pusta, co nas niezmiernie cieszy. Bo bardzo rzadko można znaleźć w niej coś sympatycznego. Przeważnie są to faktury, nakazy płatnicze i różne przy/upomnienia oraz wszelkie badziewie reklamacyjne i inne gówna. Z tych ostatnich wyciągnąłem dzisiaj, nomen omen, ulotkę sygnowaną przez Kancelarię Prezesa Rady Ministrów. Drukarnia, na pewno spokrewniona po szwagrowskiej linii z wyżej wymienionym urzędem, musiała się nieźle obłowić. Nakład nie był co prawda podany, żeby nie denerwować ludzi, ale wiadomo, że musiał iść w setki tysięcy. Wszystko na porządnym, błyszczącym, chyba laminowanym papierze o wysokiej gramaturze.
Kancelarii Prezesa nie wypada inaczej.
Namawiano mnie za jej pomocą do szczepienia i apelowano do mojego rozsądku. Gdyby apelowano może w innych sprawach, być może przynajmniej nastawiłbym ucha lub oka mimo pisowskiej proweniencji. Ale w tej sprawie jestem nieugięty. Żona też. Wara od naszych ciał! Bezczelność treści ulotki polegała między innymi na tym, że ona nie zakładała nieszczepienia się. "Ułatwiała" tylko i pokazywała, jak się zarejestrować na szczepienie.
Na kanwie ulotki, od razu wymyśliliśmy z Żoną ciąg dalszy tego, co może się wydarzyć. A w takim aferowym (aferzystowym?) wymyślaniu jesteśmy dobrzy. Ja wymyśliłem, że za chwilę będą chodzić takie dawniejsze, zmodyfikowane na potrzeby koronawirusa trójki klasowe w składzie pielęgniarka/-niarz (lekarz/-ka ewentualnie), propisowski czynnik społeczny i policjant i będą kazać się legitymować świadectwem szczepienia. Przy jego braku delikwenta/-tkę będą siłą odstawiać do punktu szczepień.
Żona poszła dalej Bo przecież szkoda czasu, kosztów transportu i niewątpliwie pewnej i przydługiej szarpaniny z delikwentem/-tką i wymyśliła, że szczepień będzie się dokonywać ad hoc, na miejscu, na ulicy, w bramie, zaułku, w parku, w miejscach stabilnych, bo już przecież nie w tramwajach, autobusach czy pociągach, bo zarzuca.
Śmialiśmy się, ale czy to jest do śmiechu?!
Wieczorem, po eksperymencie z nastrojem, wspólne obejrzeliśmy 5. odcinek The Crown, ale z pewną modyfikacją. Zaczęliśmy wtedy, kiedy Żona uznała za stosowne. Ten odcinek był dla mnie emocjonujący.
Mnie królowa i gra aktorki nadal się podobały, Żonie gra również, ale już sama królowa nie i ta cała rozdmuchana monarchia!.
CZWARTEK (25.03)
No i dzisiaj oboje wstaliśmy wcześnie, przy czym ja wcześniej.
Mimo że Żona miała głęboką motywację w postaci pchlego targu, który w czwartki działa już od ósmej, a o jedenastej to nie ma po co jechać, to przecież była nieprzytomna i potrzebowała trochę czasu, żeby się rozbudzić. Nie to co ja. Od razu, pełen energii, rzuciłem się robić jej kawę, co zawsze rano sprawia mi dużą przyjemność. Przez to dodatkowo wstępuje we mnie energia.
- Ale nie śpiewaj żołnierskich piosenek!... Z rana... - nagle usłyszałem słabo wzmocnionym głosem protest Żony.
Nawet nie zdawałem sobie sprawy, że nie dość że chodzę energicznym krokiem, przez Żonę określanym właśnie żołnierskim, to śpiewam durnowate piosenki na żołnierską modłę, typu:
Iiiidę Żonie robić kaaawę!
Iiii postawię ją na łaaawę!
Iiiidę Żonie robić kaaawę!
I! Postawię ją! Na ławę!!!
Na targu byliśmy o 10.00. Późno. Jakieś młode małżeństwo właśnie koło nas ładowało do samochodu swoje zakupy, a mnie zżerała zazdrość. Facet za 50 zł kupił piękny, zgrabny i lekki wózek dwukołowy, o dużych kołach, do transportowania różnych rzeczy, przedmiot moich marzeń, bo ten od Sąsiada Filozofa jest cokolwiek ciężkawy. Świnia, ten facet, nie Sąsiad Filozof, nie chciał mi wózka odsprzedać, a dodatkowo mnie dobił zgadzając się, żebym go potrzymał i sobie nim pojeździł. Bajka.
- Aluminiowy, lekki! - Takiego pan nie znajdziesz!
Nie było siły, żebym faceta polubił.
Z targu wracaliśmy jednak z tarczą. Co prawda cel naszej podróży nie został osiągnięty - jakiś stół z kompletem krzeseł, fotele, szafa były nieobecne, a jeśli były, to nie śmielibyśmy je wstawić do Pół-Kamieniczki (nazwa wymyślona przez nas na mieszkanie w Pięknym Miasteczku) - ale dwie lekkie, drewniane kobyłki za 30 zł to też było coś. Zwłaszcza że przymierzałem się, żeby samemu takie zrobić, bo będą mi potrzebne do długofalowego malowania różnych desek, listew i krawędziaków. Ta jedna, którą dawno zrobiłem, ciężka, mocna i kolubryniasta jest do spraw ciężkich.
Zadam głupie pytanie - czy koszt materiałów, mój czas pracy i inwektywy rzucane w trakcie zmieściłyby się w 30 zł? Zwłaszcza, że obie mają regulowaną wysokość ustawienia poprzecznej beleczki, więc deski do malowania można tak ustawiać, żeby się przy nich zupełnie nie schylać. Ergonomia.
Dzisiaj Drągal obszedł z nami dwa moduły remontowe. Na kartce notował, co jest jeszcze do uzupełnienia, żeby było na gotowo. Widocznie dostał takie wytyczne od Cykliniarza Anglika. Trochę tego tylko się uzbierało.
A po południu, przy pięknej pogodzie, rzuciłem się do dalszego sadzenia. Wszystko według głębokich przemyśleń Żony. Jak zwykle oboje byliśmy świetnie i bezsłownie zorganizowani, co często staje się przedmiotem podziwu Teściowej. Gdy już przygotowałem ziemię pod kilka roślin tworzących całość kompozycyjną wymyśloną wcześniej przez Żonę i wyciągnąłem je z donic, dzwoniłem do niej.
- Możesz przyjść.
Po czym usadawiałem się wygodnie z Pilsnerem Urquellem i czekałem. Za jakiś czas Żona pojawiała się i dzieliła włos na czworo. Przesuwała rośliny w lewo lub w prawo po kilka razy, zawsze o parę centymetrów względem pierwotnego konceptu, obracała je nawet o 180 stopni, znowu przesuwała i obracała ciągle coś do siebie mówiąc, odchodziła kilka kroków, żeby lepiej widzieć, wracała i dopieszczała, a ja w trakcie tego misterium milcząco pociągałem z butelki zupełnie się nie wtrącając i nie komentując. Pełen relaks.
- Już! - Tak może być.
- Na pewno? - wolałem się upewnić, żeby nie stać na darmo.
Żona wracała do domu wiedząc, że patrzenie mi na ręce, to nie jest najlepszy pomysł.
I tak modułowo (modularnie?) robota posuwała się do przodu, aż wszystko było posadzone. A skoro posadzone, to musiało być natychmiast podlane. Wyznaję tę prostą zasadę i może dzięki niej na kilkaset posadzonych przeze mnie w moim życiu drzew i krzewów nie przyjęły się pojedyncze.
Postanowiłem wiosennie uruchomić cały system podlewania, czyli pompę głębinową z podłączonymi wężami. Założyłem, że nic już nie powinno zamarznąć. Kosztowało mnie to sporo pracy, a kiedy przedłużacz podłączyłem do gniazdka w domu, bo w obu Gospodarczych "stary prąd" jest odcięty, i poszedłem kawał drogi do wylotu węża, zobaczyłem, że z niego nie wyleciała nawet kropla wody.
Zacząłem systematycznie dociekać przyczyny. Najpierw upewniłem się, czy jest prąd, bo przestałem ufać Prądowi Nie Wodzie. No to trzeba było pójść poszukać oprawki z żarówką, a potem stwierdziwszy że prąd w gniazdku jest, zobaczyć, czy jest też na końcu przedłużacza. A gdy był, zacząłem podejrzewać pływak przy pompie. Nie mogłem jej jednak ze studni wyjąć, bo linka na której wisiała, zaczepiła się o starą instalację hydroforową. Musiałem wszystkie supły linki rozsupłać, pompę wyjąć i podnosząc pływak do góry, stwierdzić, że pompa na sucho buczy. To ją z powrotem zasupłałem i wrzuciłem do studni. Na końcu węża nadal nie było kropli wody.
Te bezsensowne wędrówki tam i z powrotem tak mnie zmęczyły i zniesmaczyły, że pompę ponownie wyjąłem, system rozmontowałem i porzuciłem. Wziąłem dwa wiadra i poszedłem do Stawu. I tak zrobiwszy dwa kursy wszystkie rośliny miałem podlane.I żeby się fizycznie dobić, zacząłem powoli i po trochu przygotowywać drewno dla Żony, bo przecież w sobotę miałem wyjechać do Metropolii na trzy noce.
Sumarycznie okrutnie się spracowałem przez to cholerne pompowe zaskoczenie. Widocznie padła mi psychika. Ale do meczu zdążyłem się pięknie zregenerować. Najpierw z Żoną obejrzeliśmy 6. odcinek The Crown o miłym tytule Vergangenheit, a potem już sam na laptopie obejrzałem mecz Węgry: Polska. Daliśmy radę pogodzić dwa telewizyjne priorytety. Żona nie protestowała, bo od dawna świetnie rozumie, co to znaczy Ten zasrany sport.
Mecz zakończył się wynikiem 3:3 i miał swoją dramaturgię (przegrywaliśmy już 0:2, potem 2:3). Ale nasza reprezentacja ostatecznie zaskoczyła mnie in minus.
PONIEDZIAŁEK (29.03)
No i musiałem się poddać.
I przełożyć piątek, sobotę i niedzielę do następnego wpisu. Trochę łyso, bo to będzie już 5. kwietnia, drugi dzień Świąt Wielkanocnych, na które przyjedzie do nas Krajowe Grono Szyderców. Ciekawe więc, jak się wyrobię. No chyba że kolejne dni będą takie, jak dzisiejszy.
Bo dzisiaj nic specjalnego się nie działo. Byłem w Szkole, potem zrobiłem zakupy, w zasadzie świąteczne i w Nie Naszym Mieszkaniu pisałem, pisałem, pisałem.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dziewięć razy i wysłał jednego smsa, że dzwonił.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 22.11.