05.04.2021 - pn
Mam 70 lat i 123 dni.
WTOREK (30.03)
No i dzisiaj z samiutkiego rana musiałem poświęcić się sprawom Nie Naszego Mieszkania.
Kilka dni temu Przyjaciółka Pasierbicy wysłała do mnie smsem kopie pisma ze spółdzielni wzywającego do podania wskazanych przez podzielniki ciepła wartości w ostatecznym terminie do 31. marca tego roku, bo w przeciwnym razie...
Układ między nami a Przyjaciółką Pasierbicy od samego początku był taki, że wszystkie sprawy związane z mieszkaniem, jeśli się tylko da, załatwiamy my, bo ona tego mieszkania nie cierpi i go unika. Więc ją zapewniłem, że właśnie będę w Metropolii i sprawę załatwię.
Robiłem to pierwszy raz w życiu, ale sprawa odczytu była banalna zwłaszcza, że w załączonych dokumentach spółdzielnia dołączyła instrukcję. Dłużej trwało pisanie protokołu (wzór też był w załączeniu) i wysłaniu go mailem na podany przez spółdzielnię adres. Najpierw zadzwoniłem do pana kierownika stosownego działu, żeby się upewnić, czy wszystko dobrze odczytałem ucząc się przy okazji, że M na podzielniku i w protokole oznacza Memory, a potem do sekretariatu, żeby pani sprawdziła, czy mail dotarł i czy załącznik z protokołem się otwiera.
Sprawę załatwiłem. Byłem z siebie dumny, że podołałem. Że ostatecznie nie tylko łopata, kilof i taczka.
Po czym, po sprawdzeniu ostatniego wpisu, pojechałem do Szkoły. Na krótko, żeby się spotkać z Nowym Dyrektorem. Omówiliśmy warunki współpracy do końca czerwca, a potem się zobaczy. Być może będę przyjeżdżał raz w miesiącu. A być może, bo sprawę będę jeszcze musiał omówić z Żoną.
Po zamknięciu Nie Naszego Mieszkania i przy zachowaniu się jak Adaś Miauczyński, z klasyczną nerwicą natręctw, czyli po kilkukrotnym zamknięciu i ponownym otwarciu drzwi i sprawdzeniu, czy wszystko zostawiłem w porządku (woda i gaz zakręcone, okna i drzwi balkonowe pozamykane), bo przecież mieszkanie miało przez miesiąc stać puste, pojechałem do serwisu, aby ten malutki, wyjazdowy ekspres na kapsułki oddać do naprawy. Oczywiście miałem świadomość, że najpierw będzie wycena i mogę usłyszeć ostatnio najczęstsze Naprawa się nie opłaca, lepiej kupić nowy.
Przy okazji zapytałem o nasz główny ekspres, który kiedyś u nich już raz naprawialiśmy. Od jakiegoś czasu, żeby go włączyć, trzeba umiejętnie przycisk włącznika stuknąć w migdał, czyli nacisnąć w określonym, tajemnym miejscu, w jego rożku, bo inaczej na kawę to sobie można nagwizdać. Dlatego Kolega Inżynier(!), który, gdy swego czasu był u nas, rano nie chcąc nas budzić postanowił sobie samodzielnie zrobić kawę, bo był obeznany z takim ekspresem, niestety musiał obyć się smakiem. Inżynier, a nie podołał.
Żona do tego stuknięcia w migdał stosuje wtyczkę, która z jednej strony ma gniazdo usb, a z drugiej dwa bolce.
- Ta wtyczka jest świetna, bo wyczuwam idealnie to miejsce i nie muszę mocno naciskać. - dowiedziałem się.
Zdaje się, że jest dodatkowo świetna, bo można nacisnąć jednym lub drugim bolcem, obojętnie, i efekt jest taki sam.
Ja do tego nacisku przyjąłem zupełnie inną technikę, można nazwać beznarzędziową. Do tego specyficznego włączania dysponuję najmniejszym palcem prawej dłoni. Pięćdziesiąt dwa lata temu został on odcięty kombajnowym łańcuchem, gdy pracowałem na polach przy żniwach razem z ojcem chrzestnym. (Tak, tak, byłem chrzczony. W Kościele Katolickim <może w innych też tak jest, nie wiem> tak cwanie się to odbywa, że aktu tego dokonuje się na biednym, najczęściej, niemowlaku, bez jego wiedzy i zgody oczywiście pod pozorem natychmiastowego zmycia grzechu pierworodnego, ale przecież przede wszystkim po to, aby położyć od razu łapę na biednej i bezgrzesznej, jeśli stosować tę nomenklaturę, duszyczce, jeśli nadal stosować tę nomenklaturę).
O tym wypadku chyba już pisałem. To znaczy o kombajnie. Bo samego chrztu z oczywistych racji nie pamiętam. Znając siebie na pewno się darłem już wtedy protestując. Rodzice nigdy mi o tym nie wspominali, a i ja się nie dopytywałem. I jak zwykle sprawdziło się przysłowie Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. I znowu chodzi mi o kombajn, chociaż...
Tak czy owak końcówkę palca mam sztywną. Wygląda ona jak krogulczy szpon i świetnie się spisuje przy włączaniu ekspresu. Jest jednak oczywiste, że w pewnym momencie ani wtyczka Żony, ani mój szpon nie pomogą i Któregoś poranka czekałaby nas niespodzianka. Przykra.
Zlecenie naprawy małego ekspresu trwało, powiedzmy, 5 minut, a szukanie włącznika do dużego pod hasłem Czy taki mamy?, trwało dwa razy dłużej. Ale cierpliwie czekałem. Okazało się, że mają i że naprawa odbędzie się na poczekaniu (Pan w tym czasie wypije sobie u nas kawę...) i będzie kosztować 80 zł. Czyli jest znakomicie, bo przecież mogli mi powiedzieć sakramentalne Naprawa się nie opłaca, lepiej kupić nowy. Pozostaje tylko przerzucić bezkonfliktowo ekspres do Metropolii. Mam nadzieję, że do tego czasu włącznik potrzebujący albo wtyczki, albo szpona wytrzyma.
W Wakacyjnej Wsi Żona czekała na mnie już przed bramą. Od razu pojechaliśmy po brakujące farby i fugi, żeby nie opóźniać... A gdy w końcu dotarłem do domu, zabrałem się za płotek. Już dłużej nie mogłem wytrzymać. To chyba przez pogodę - ciepło i długo jasno.
Jak zwykle po moim powrocie Żona zaserwowała krewetki. Taki miły akcent, który stał się drobną tradycją. Drugim były aż dwa odcinki, 8. i 9., The Crown.
- Bo niech ten dzień do końca będzie trochę inny. - stwierdziła Żona.
Serial nadal trzymał w napięciu akcją, mimo że czasami wolną, a nawet rozwlekłą oraz nadal świetną grą aktorską. A królowa staje się moją ulubienicą.
ŚRODA (31.03)
No i dzisiaj wstałem, jak na mnie, późno.
O 06.30, bo musiałem trochę odespać 2 odcinki serialu. Jak tylko przyjechali Cykliniarz Anglik i Drągal od razu zostaliśmy wzięci do galopu - długo ustalaliśmy prace, jakie pozostały do wykonania i ich kolejność. A przy czterech osobach zawsze powstaje harmider i ustala się, i ustala bez końca.
Cykliniarz Anglik, ponieważ zna się na wszystkim, rozgrzebał pompę głębinową i zdiagnozował, że poszedł kondensator. Bo gdy wspierał rozruch pompy dźgając śrubokrętem w wirnik, pompa zaczynała pracować, ale gdy się ją wyłączyło, ponownie sama z siebie nie dawała rady wystartować.
Ale do kondensatora już nie mógł się dobrać, bo trzeba było mieć śrubokręt o bardzo specyficznej końcówce. Wszystko po to, żeby pierwszy lepszy Cykliniarz Anglik nie mógł dobrać się do bebechów, tylko żeby trzeba było urządzenie oddać do "profesjonalnego", dedykowanego serwisu.
- Cholerni serwisanci! - lekko zaklął po czym wszystko rzucił obiecując, że taki śrubokręt przywiezie i Się zrobi.
Mam w sobie sporo niepewności i nie wiem, co będzie dalej, bo znając Cykliniarza Anglika może to trochę potrwać. Oczywiście na razie gwałtu nie ma i podlewania też nie, ale za chwilę nie będzie mi się uśmiechać noszenie wody wiadrami ze Stawu lub kupienie nowej pompy.
Z tego porannego ustalania wyszło nam, że na gwałt musimy jechać do Sąsiedniego Powiatu i do Powiatu. Po skrzydło drzwiowe, płytki Bo zabraknie, farbę Bo stare na ścianach strasznie w łazience przebijają i trzeba położyć jeszcze jedną warstwę i fugi Bo przecież trzeba zafugować! - wszystko do Pół-Kamieniczki.
W Powiecie dodatkowo zajrzeliśmy do Magika. Znowu wysłałem Żonę. Magik powtórzył jej te same słowa co poprzednio, tylko ponoć bardziej sympatycznie.
Poza budowlanymi sprawami sporo czasu zajęło nam szukanie dla Sąsiadki Realistki królika. Zawsze, gdy do nich jedziemy, zbieramy zamówienie, bo oni tak daleko, jak do Powiatu w ciągu roku to może wybierają się raz lub dwa. Więc co jakiś czas kupowaliśmy im karmę dla kotów, a teraz doszły do zestawu wafle ryżowe dla Sąsiada Filozofa, flaki, no i właśnie ten królik.
Ale królika nigdzie nie było, więc obiecaliśmy, że spróbujemy jutro, gdy będziemy do nich jechać Bo u nas, w Biedronce dostawa jest codziennie, ale nigdy nie wiadomo, co będzie, jak się dowiedziałem od biedronkowych pań.
Jak wróciliśmy, miałem natychmiast zabrać się za płotek, ale żona zadziałała demoralizująco, demobilizująco i kojąco.
- Może byśmy tak wypili piwo nad Stawem? - Usiedlibyśmy sobie na ławeczce...pierwszy raz w tym roku...porozmawiali... - Jest taka piękna pogoda...
Czy ja mam serce z kamienia, żeby odmówić takiej propozycji? Płotek, moje drobne oczko w głowie, kocham, ale przecież są priorytety. Berta leżała w cieniu po drugiej stronie Stawu, a my delektowaliśmy się słoneczną chwilą.
Sielankę przerwał dobiegający z daleka dźwięk podjeżdżającego pod bramę auta, zaraz potem klakson i równolegle (nie wiem, jak kierowca tak prestydygitatorsko to zrobił) dzwonek domofonu, wyraźnie słyszalny mimo takiej odległości, co mnie tylko utwierdziło w przekonaniu, że od dawna zasługuje na miano dzwonu, a za chwilę, gdy już rozpocząłem wędrówkę do bramy posiliwszy się uprzednio łykiem Pilsnera Urquella, nieznośnie brzęczący smartfon Żony.
Przyjechał kurier z Leroy Merlin i tym samym, przynajmniej na tym etapie, zakończyła się epopeja związana z tym systemowo-korporacyjnym gigantem.
Przypomnę, że jeszcze w "sklepie", w trakcie zakupów, nie było w wykazie zamówionego sedesu, więc siłą rzeczy go nie otrzymaliśmy. W sytuacji, kiedy za niego nie zapłaciliśmy w zasadzie wypadałoby się cieszyć. Potem dostawa opóźniła się o dzień i tę wpadkę zrekompensował miły i sympatyczny młody kierowca, który jednak nie dostarczył słupka (taki łazienkowy regał) Bo nie było na magazynie, potem System reprezentowany przez różne osoby przepraszał Dostarczymy na nasz koszt, bo transport był przecież opłacony, a potem System reprezentowany przez różne osoby informował, że towar zostanie dostarczony w poniedziałek, przy czym za każdym razem System reprezentowała inna osoba ciężko zdziwiona, gdy Żona informowała, że ktoś już od nich w tej sprawie dzwonił.
Wszystko to nie przeszkodziło, żeby w poniedziałek w eterze panowała martwa cisza, a słupka nadal nie było.
Następnie System przeszedł na inny system, niewerbalny, i wysłał do Żony smsa, że dostawa będzie we wtorek (czyli wczoraj) między 07.00 a 19.59 (?). O 20.10 stwierdziliśmy, że po całym dniu stania na baczność i głuchej ciszy ze strony Systemu, mamy już chyba prawo położyć się do łóżka i bezstresowo obejrzeć sobie kolejny odcinek The Crown.
A dzisiaj zadzwonił, jak gdyby nigdy nic, facet, przedstawiciel Systemu, który jak poprzednicy nic nie wiedział o wcześniejszych ustaleniach i wpadkach Leroy Merlin i poinformował, że kurier będzie dzisiaj lub jutro. Czyli że mamy przez dwa dni nadal stać na baczność. Żona jednak wymogła obietnicę, że kurier wcześniej zadzwoni i uprzedzi o swoim przyjeździe.
Owszem, zadzwonił, jak stał przed bramą. Gdy mnie zobaczył z daleka, że idę, zostawił paczkę na zewnątrz i uciekł, czyli odjechał. Paczkę schowałem, ale nie wiem, co w niej jest i kiedy ją otworzę.
Udało się jednak dokończyć spokojnie Pilsnera Urquella, by za chwilę zabrać się z przyjemnością za płotek. Wieczorem był gotów i wyglądał pięknie, co doceniła Żona widząc go w pełnej krasie z okna. A krasa była widocznie na tyle duża, że aż za chwilę przyszła z domu, żeby podziwiać. I natychmiast pojawił się temat furtki. Założyłem pierwotnie, że jej nie będzie. Zademonstrowałem Żonie kilka razy swoją siedemdziesięcioletnią sprawność fizyczną przechodząc górą, okrakiem, nad "przeszkodą" o wysokości 70. centymetrów, ale nawet ja zauważyłem, że na dłuższą metę będzie to idiotyczne. A co się stanie, jak dopadnie mnie lumbago, czyli heksenszus, czyli postrzał? Na pewno żadnej nogi nie podniosę. Co prawda wtedy za czosnkiem lub ogóreczkiem też się nie schylę, ale myślenie o zgrabnej furteczce zostało uruchomione.
Dzisiaj The Crown nie było. Mecz Anglia : Polska. Żona przeszła nad tematem, jakby go nie było.
Przystąpiliśmy do niego bez Lewandowskiego, który nabawił się kontuzji w meczu z Andorą. Zrobiło się smutno, ale cóż, taki sportowy life.
Graliśmy nieźle, zwłaszcza w II połowie. Moim zdaniem można było ten mecz nawet wygrać, gdybyśmy w I połowie nie zagrali tak bojaźliwie. Bo przyciskani Anglicy popełniali błędy. Przegraliśmy 1:2 tracąc drugą bramkę na 5 minut przed końcem regulaminowego czasu. Tak więc po 19. rozegranych w historii meczach z tą reprezentacją, oficjalnych i towarzyskich, pozostajemy z jednym zwycięstwem (2:0 w Chorzowie w 1973 roku - drużyna Górskiego), 7. remisami (w tym "zwycięskim" na Wembley w 1973 roku - drużyna Górskiego) i 11. porażkami, niektórymi bardzo bolesnymi.
Mecz dzisiejszy w jakiś sposób zapisał się również w mojej historii. Całe 90 minut plus 4 czasu doliczonego spędziłem bez kropli Pilsnera Urquella. Dostrzegam w sobie zmiany, jakie zaszły we mnie od czasu spadnięcia ze schodów. Ich wspólny tytuł to Umiar czyli Bez Przesady.
CZWARTEK (01.04)
No i dzisiaj od samego rana znowu się stresowałem.
To znaczy od 06.30, bo po wczorajszym meczu trzeba było trochę odespać.
Przystąpiłem do żmudnych rozliczeń z Cykliniarzem Anglikiem. Warunki były w pełni kulturalne i zhumanizowane - u nas na górze i przy kawce. Ale i tak w pierwszej części Cykliniarz Anglik, gdy na samym początku odbił się od razu od mojego pigularstwa, zaczął się unosić w sposób klasyczny dla wykonawcy, a mówiąc precyzyjniej dla naszych, polskich fachowców i się nagle spieszyć ze słowami Ja chcę tylko wynagrodzenie, za to co zrobiłem nie przyjmując do wiadomości mojego tłumaczenia i kłucia w oczy, że owszem zrobił, ale wszędzie jest tylko coś niedokończone.
Z biegiem czasu, kiedy zobaczył, że w przygotowanych przeze mnie papierach na każdą część domu oddzielnie jest pewien sens i ład, zaczął ochoczo z mojego systemu korzystać, zwłaszcza że dzięki niemu ujawniły się prace, które zostały wykonane, a których on nie wykazał.
Summa summarum rozliczenie zakończyło się sensownie, sympatycznie i satysfakcjonująco obie strony. Ale i tak, jak znajdę czas, chyba w II Dzień Świąt, jeszcze raz wszystko sprawdzę i wypiszę na gorąco, póki jeszcze pamiętam, co jest jeszcze do zrobienia. Zrobię to, żeby Cykliniarz Anglik miał czarno na białym i żeby mógł podać koszty prac, abyśmy wiedzieli, na czym stoimy.
Po blisko trzygodzinnych rozliczeniach pojechaliśmy do Sąsiadki Realistki i Sąsiada Filozofa. Ale zanim tam dotarliśmy po drodze, w Powiecie, polowałem na królika. Żona w tym czasie siedziała w Inteligentnym Aucie Bo trzeba zakładać te kretyńskie maski i przecież idziesz tylko po królika.
- Jakby była zielona pietruszka i szczypior, to kup po trzy pęczki. - usłyszałem ledwo wysiadłszy z auta i pędząc już do Biedronki.
Królika nie było, pietruszki też nie, ale szczypiorek, na nieszczęście, tak, więc stanąłem do przedświątecznej kolejki. Na szczęście przede mną byli w niej starsi i starzy, zwykli ludzie, niekorporacyjni, więc każda pani i pan kiwali za każdym moim pytaniem głową, że proszę bardzo, mnie przepuszczą.
Pojechaliśmy za królikiem do drugiej Biedronki. I wot, wstriecziła mienia surpriza. Przed wejściem, na warcie stał ochroniarz i wpuszczał do środka tyle osób, ile akurat wyszło. Więc stałem w kolejce, aby wejść do sklepu. Takie coś miałem 40 lat temu. Dobrze mówią, że historia lubi się powtarzać.
W środku stwierdziłem, że jest tyle samo ludzi w tej Biedronce, co w poprzedniej, a może nawet mniej, więc czegoś tu nie rozumiałem. Tak jak porucznik Columbo (Peter Falk) w memie krążącym po Internecie:
Na zdjęciu w fotelu siedzi porucznik Columbo w swoim nierozłącznym, wiecznie wygniecionym prochowcu, z tanim cygarem w ustach, również zawsze mu towarzyszącym, zamyślony, z dłonią opartą na czole. Obok zaś napis: "Nie rozumiem jednego. Dlaczego fryzjer może iść do Biedronki, a kasjer z Biedronki nie może iść do fryzjera, a razem mogą iść do kościoła?
Przy ladach chłodniczych dwie panie wypakowywały towar.
- Czy jest coś takiego jak królik? - głośno, na pół sklepu, zapytałem z drugiej strony nie dochodząc jeszcze do lady i nie chcąc tracić czasu.
- A tam gdzieś koło pana powinna być jeszcze jedna sztuka, bo przed chwilą klientka jedną wyjęła mi z ręki, że nie zdążyłam wypakować.
Błyskawicznie znalazłem traktując jakąś klientkę stojącą tuż przy mnie delikatnym bodiczkiem i porwałem zdobycz. Miałem nadzieję na przejście przez kasy, jak poprzednio, ale w tej Biedronce była akurat pietruszka, więc mając dwa towary nie śmiałem prosić i cierpliwie czekałem patrząc jak przede mną i w sąsiednich kasach ludzie wypakowują olbrzymie kosze.
Dzisiaj był Prima Aprilis. W samochodzie powiedziałem Żonie, jak u Sąsiadów chcę ten dzień rozegrać i zabroniłem jej się wtrącać.
- O, widzę, że masz już przemyślany i opracowany cały scenariusz. - śmiała się.
Dobrze się złożyło, bo ledwo wysiedliśmy z samochodu a już nas oboje witali, dodatkowo z córką, która z całą rodziną przyjechała na święta do rodziców. Widownia więc była.
Wszystko dokumentnie i uczciwie opowiedziałem podkreślając nasze poświęcenie, obecność w jednej Biedronce, potem w drugiej, gdzie ochroniarz nie wpuszczał do środka, z koniecznością stania w długiej kolejce tylko(!) z durnowatą pietruszką, bo niestety królika nie było.
Widownię opowiadanie ubawiło, ale Sąsiadka Realistka bardzo się przejęła.
- Ale trzeba było odpuścić!... Po co tyle zachodu?! - Niepotrzebnie stałeś w tych kolejkach...
W środku Sąsiedzi od razu zaprowadzili nas do pokoju, żeby się pochwalić nowym nabytkiem. Na biurku stał monitor, który wyświetlał równocześnie cztery obrazy z czterech kamer zamontowanych kilka dni wcześniej w czterech miejscach ich działki. To razem kosztowało ich 2500 zł.
Dzięki temu systemowi na pewno będą się czuć bezpieczniej, co zresztą od razu było widać po ich nastrojach i mowie, w tym ciała. Ale...
Bo tak sobie pomyślałem. Jak to się stało? Dwadzieścia lat mieszkali w Naszej Wsi w poczuciu bezpieczeństwa, nie wtrącając się w czyjeś sprawy, bez specjalnych konfliktów na zasadzie Ja się nie wtrącam, to i ty się nie wtrącaj, a teraz na co im przyszło. Nawet przy ich charakterach i takiej dziurze nie uniknęli cywilizacyjnej zbędności. Wokół lasy, pola, drzewa, łąki, krówki, kury, ptaszki, słońce i wiatr, i ...kamery...
I dalej myślałem, że ta ludzka ułomność, inklinacje do złego, nieuczciwość i długo by wymieniać są motorem napędowym tzw. postępu cywilizacyjnego i tzw. rozwoju gospodarki. Miliony rzeczy zbędnie wytwarzanych, tysiące chorych systemów, tysiące zbędnych zawodów, tryliony zbędnych poczynań.
Czy muszę od razu zostać Świadkiem Jehowy, żeby móc to dostrzec będąc oświeconym przez Pana?...
Za jakiś czas pod pozorem obejrzenia obrazu na monitorze znowu poszedłem do pokoju i na biurku podrzuciłem królika. I od razu kazałem Sąsiadce Realistce iść tam jeszcze raz.
Patrzyła na mnie niedowierzająco-pytająco Po jaką cholerę, skoro tam przed chwilą byłam?, ale widząc moje desperackie naleganie uległa. Trudno było mi się dziwić, bo bałem się, że następnym razem ktoś tam zajrzy nie wiedzieć kiedy i królik się zdąży zaśmierdnąć.
Śmiechu było jeszcze więcej.
- Kiedyś ty to zrobił? - dopytywała się Sąsiadka Realistka. - No to sobie zapracowałeś na ciasto...
Zawsze, gdy przyjeżdżamy, odbywa się pewien rytuał. Żona dostaje pół filiżanki sypanki, ja cały kubek z trzech kopiastych łyżeczek, koniecznie w kubku z biało-czerwonym nadrukiem i z napisem 9 Lewandowski. W innym sypanka by mi chyba nie smakowała.
Na stole leży talerzyk z pokrojonym sernikiem lub ciastem na owocach przykryty miską, żeby nie dostały się doń muchy, no i żeby za prędko nie wysychało. Po czym oboje się dobieramy. Żona wcześniej, przed przyjazdem, zawsze mnie prosi Przypominaj mi i upominaj, żebym nie przesadziła, więc za każdym kawałkiem zaczynając od pierwszego jej przypominam, jak się później będzie czuła i upominam, ja zaś sobie folguję. Przy czym Żona zjada tylko nadzienie zostawiając ciastowe spody, które ja dodatkowo jem. Więc jako goście zachowujemy się w miarę przyzwoicie. Po czym, gdy już wracamy, dopadają nas prędzej czy później lekkie mdłości i uczucie senności.
- Wszystko przez ten gluten... - komentuje zazwyczaj Żona.
Dwa tygodnie jest spokój, a potem ponownie jedziemy po twarożki i jajka. Tym razem wracaliśmy z dodatkowym słoiczkiem marynowanych grzybków. Sąsiadka Realistka marynuje takie maleńkie kapelusiki, że Żona często zachodzi w głowę, jak coś takiego można w lesie dostrzec. W domu na jedno posiedzenie wszystkie wyjada i ma dużą satysfakcję. Tym razem jednak trochę zaoszczędziła do tatarskiego sosu.
W drodze powrotnej zajrzeliśmy do zaprzyjaźnionej hurtowni.
Płotek na czosnek syberyjski oraz tegoroczne ogórki i cukinię zrobiłem bez furtki. Tak pierwotnie zaprojektowałem zakładając, że będę wchodził do ogródka i zeń wychodził przełażąc górą. Zrobiłem nawet symulację, kilka razy tam i z powrotem, i okazało się, że wysokość 70. cm pokonuję dość swobodnie okrakiem. Tkwiła w tym jednak jakaś paranoja i ostatecznie postanowiłem furtkę zrobić.
Potrzebowałem zawiasów i haczyka. Sprawa była prosta dopóki nie pojawił się niespodziewanie Cykliniarz Anglik. Żona została w samochodzie Bo przecież tylko kupię zawiasy i...
Cykliniarz Anglik ma to do siebie, a sumarycznie jest to pozytywne i właściwe na jego miejscu, że wszelkie sprawy budowlane, samochodowe i inne techniczne go interesują i to bez względu, kogo one dotyczą. Tu dotyczyły mnie. Od razu wypytał mnie, czego i po co szukam, a potem musiałem mu tłumaczyć, co będę chciał robić. Bo samo powiedzenie, że furtkę, nie wystarczało i natychmiast trzeba było dzielić włos na czworo, w czym on jest bardzo dobry, a ja nie. I z prostej sprawy zrobiła się na tyle skomplikowana, że aż nadeszła Żona dziwując się, że przecież tylko poszedłem po zawiasy.
Ale udało się. Nawet haczyk kupiłem w nieskomplikowany sposób, zwłaszcza że był tylko jeden rodzaj, trochę przydługi, ale nie szkodziło.
W domu nosiło mnie, aby robić furtkę, ale na szczęście zaczęło padać. A to idealnie zgadzało się z moimi planami, żeby pisać. Ale i tak nie pisałem, bo wyskoczyło kilkanaście różnych, w sumie drobnych spraw skrzętnie przeze mnie wyszukiwanych i nagle pilnych, a ich suma stanowiła różnicę.
Wieczorem pozostał więc tylko The Crown. Ubłagałem Żonę, żebyśmy oglądali jeden odcinek.
- Rano muszę wcześnie wstać, bo z tego wpisu to już nic nie będzie. - Jutro przyjedzie na święta Krajowe Grono Szyderców i ciekawe, kiedy coś wymodzę. - obłudnie wytłumaczyłem.
10. odcinek II sezonu okazał się ostatnim w tej obsadzie aktorskiej. Będzie się ciężko przyzwyczaić do nowych twarzy i sposobu grania.
PIĄTEK (02.04)
No i jak zwykle okazało się, że czyjś przyjazd jest w stanie zmobilizować do odkładanych prac.
Tym czyjś było Krajowe Grono szyderców a odkładanych prac sprzątanie górnego apartamentu po Szybkim Stolarzu i Drągalu.
Od dawna nie miałem do tego serca. Stąd pozostawione przez nich różne odpadki, narzędzia oraz budowlany syf powodowały stały efekt dyskomfortu wynikający z wrażenia niezamknięcia prac i ich niedokończenia.
Stan ten mógłby trwać jeszcze długo, gdyby nie poranna dyskusja z Żoną. Tematem było Jak to wszystko zorganizujemy? Natychmiast okazało się, że mamy dwie oddzielne, diametralnie różne wizje.
Ja chciałem sypialnię, jako pewien rodzaj fortecy, zachować dla nas z nieuniknionym wpuszczaniem do niej Berty i przede wszystkim Q-Wnuka i Ofelii, a w klubowni umieścić Pasierbicę i Q-Zięcia łącznie ze spaniem ich czteroosobowej rodziny. Żona analogicznie odwrotnie. Chciała im oddać naszą sypialnię z naszym łóżkiem z koniecznością zmiany pościeli, czego w dalszej, coraz bardziej gwałtownej dyskusji, używałem do tłumaczenia bezsensowności tego rodzaju kroku, skoro i tak narożnik trzeba będzie pościelić. Żony zaś koronnym argumentem było, że ona to już w kuchni w ogóle nie będzie miała jak się obrócić w te święta, skoro goście będą w niej ulokowani na stałe w dzień oraz w nocy.
Apogeum iskrzenia nastąpiło, kiedy ja już mocno zirytowany, broniąc asertywnie, co podkreślałem, swoich praw, wspomniałem o swoich 70. latach, co Żona odczytała jako moją insynuację, że ona o tym nie pamięta, nie myśli, nie bierze tego pod uwagę i że nie dba o mnie i się nie troszczy. Nie wiem, jak wyszliśmy z tej przedświątecznej patowej sytuacji, bo nagle stało się, jak ręką odjął.
- A może by tak dzieci (Krajowe Grono Szyderców) ulokować na stałe z ich manelami oraz na nocleg w apartamencie dla gości?... - nawet nie wiem, kto wpadł na ten pomysł. Zdaje się, że oboje razem.
- A Q-Wnuk i Ofelia i tak będą chciały spać z nami, to znaczy w klubowni na narożniku.
I tak oto miałem znakomity pretekst, aby apartament posprzątać, co Żonie dodało optymizmu.
- Jak tu jest mieszkalnie. - rzekła, gdy weszła, żeby zobaczyć, jak się mają sprawy. Rozglądała się z przyjemnością zwłaszcza, że dla wzmocnienia efektu rozpaliłem w kozie.
Zabieg z przywróceniem do życia apartamentu okazał się być piorunującym, o niezwykle pozytywnym psychologicznym oddziaływaniu na każde z nas. Bo, gdy przyjechali goście, i tak przez cały czas wszyscy siedzieli w klubowni, jedli, pili, gadali i grali, i szpilki nie szło włożyć, a Żona, o dziwo, miała się gdzie i jak świątecznie obrócić, ja zaś w ogóle nie zaglądałem do swojej fortecy, bo nagle przestałem jej potrzebować. Nie wspomnę o Pasierbicy i Q-Zięciu, którzy w perspektywie mieli dwie spokojne noce na rubieżach Domu Dziwo, z dala od nas, a przede wszystkim od swoich ukochanych dzieci.
Wieczorem miałem świątecznie napić się wódki z Q-Zięciem. Na tę okoliczność przywieźli pół litra Luksusowej wykazując się tym samym znawstwem moich preferencji. Nawet im nie wspomniałem, że do tej wódki od jakiegoś czasu zaczęli dodawać zbóż i przez to nie jest to ta sama Luksusowa.
- Ale ja jednak dzisiaj wódki pić nie będę. - zakomunikowałem pod wieczór.
Nawet nie dlatego, że zmienili recepturę. Po prostu po tym upadku ze schodów, coś mi się jednak porobiło w głowie. Nie zdążyłem jednak do tej pory przeanalizować, czy pozytywnego, czy negatywnego.
- Ale coś ty! - Żona się trochę zszokowała. - Zawsze i ciągle narzekasz, że w święta nie masz się z kim napić wódki i marudzisz, że taki to twój los. - A jak teraz jest okazja, to...
To ostatecznie się nie broniłem, dałem się przekonać i we dwóch te pół litra kulturalnie wypiliśmy.
Głównym tematem wieczoru były ich stosunki międzysąsiedzkie.
- A myśleliśmy, że jak się wprowadzimy do mieszkania na nowym osiedlu, to będzie mnóstwo młodych ludzi z dziećmi i że będzie fajnie. - skomentowała w którymś momencie Pasierbica.
I tak jest, ale do połowy. Bo ta druga połowa, to dwudziestolatkowie, szczury korporacyjne, którym wszystko przeszkadza, którzy niczego nie są w stanie zrozumieć, mają o wszystko pretensje i do wszystkiego roszczenia. A z takimi w najbliższym sąsiedztwie ciężko żyć, bo nie można znaleźć wspólnego języka.
- Bo ja pracuję! - jako argumentu używa jeden z nich, taki zdaje się najgorszy żłób.
A że żłobki i przedszkola są pozamykane i Pasierbica siłą rzeczy też musi siedzieć w domu, to już taki nie rozumie. I nie rozumie, że dzieci na dwór wyjść muszą, przy czym są tylko góra dwie godziny, więc ten uciążliwy dla sąsiadów hałas jest ograniczony. Zresztą dlatego też Q-Zięć zlikwidował trampolinę, żeby pod nosem sąsiadów dzieci...
Oczywiście cała wspólnota podzieliła się na pół i jej przedstawiciele dają wyraz swoim opiniom na forum. Bo teraz to już nie da się porozmawiać i rozwiązywać problemów twarzą w twarz. A na forum można sobie pozwolić i przesadzać. I ci 20-latkowie to robią.
I jak zwykle w takich razach zaczęło się wyolbrzymianie, przepychanie na argumenty Ale przecież..., A w takim razie to wolno?..., A dlaczego?..., Bo skoro...
No i Q-Zięć, całkowicie sfrustrowany, tuż przed przyjazdem do nas, z forum się wypisał. Nie wiem, dlaczego tak późno. To znaczy wiem. Bo na początku myślał...
Podobnie coś jak Sąsiad Filozof - To niemożliwe, żeby ktoś coś takiego zrobił, bo ja bym czegoś takiego w życiu nie zrobił!...
A wiadomo, że ludzie to takie chuje muje dzikie węże rajskie ptaki. Zwłaszcza ci młodzi. Nie zdążyli jeszcze od życia dostać w dupę. Dostaną, to pewne, ale co do tego czasu napsują krwi... Zwłaszcza w obecnych popieprzonych czasach.
Dzisiaj na Święta przyjechała młodsza córka Sąsiada Muzyka wraz ze swoją rodziną. Zaś tato i mama, jak się dowiedziałem, są nad morzem. Trochę jednak obok życie wróciło, bo od listopada panuje tam niczym nie zmącona martwa cisza.
SOBOTA (03.04)
No i Q-Wnuk i Ofelia stanęli na wysokości zadania.
Obudzili się i natychmiast potem nas. Dopiero o 09.00. Nic dziwnego, skoro wczoraj zasnęli o 23.00.
Rytuałowi musiało stać się zadość. Przyszli do nas i według dyrektyw Q-Wnuka ( przypomnę, że najpierw na blogu miał ksywę Dyrektor zmienioną na skutek interwencji Żony) trzeba było zagrać w głuchy telefon. A potem razem zwaliliśmy się do rodziców.
Jak już wszyscy byli na nogach, rozgorzała dyskusja, co robimy najpierw. Wygrało śniadanie, a potem DINO. Trzeba było kupić lody, orzechy i adwokata.
Z powodu Wielkiej Soboty sklep był czynny do 13.30. Przyszliśmy jakoś tak 5 minut przed zamknięciem tkwiąc w nieświadomości tego faktu. Ledwo nad zamrażarkami zaczęliśmy z dziećmi wybierać lody, gdy podeszła do nas jedna z pań z obsługi z inteligentno-natarczywo-ponaglającą uwagą Zapraszamy do kasy. Zirytowało mnie to na tyle, że nawet nie spamiętałem, co jej odpowiedziałem, ale zdaje się coś równie mądrego w stylu: Tak jest, nic nie wybieramy i nic nie kupujemy i natychmiast idziemy do kasy albo O, dziękuję za przypomnienie, bo zawsze po zakupach kasy udaje mi się ominąć, albo Dziękuję za przypomnienie, bo nie wiedziałem, że po wybraniu towaru trzeba udać się do kasy.
Tak czy owak uwaga pani, oprócz mojej irytacji, spowodowała ewidentne opóźnienie naszych zakupów, a moja, w odwecie na niej, że pani natychmiast się ulotniła do drzwi, żeby już nie wpuszczać kolejnych klientów.
Co za zwyczaje?! Widać, ile muszę mieć lat, skoro mnie takie postępowanie oburzyło i ile lat minęło od upadku komuny, że się już odzwyczaiłem. W tamtych czasach taka uwaga należałaby do bardzo grzecznych.
Korzystając z okazji pokazaliśmy Krajowemu Gronu Szyderców Pół-Kamieniczki. Wiadomo było, że na Pasierbicy nie zrobi ono, a zwłaszcza ten remontowy stan, żadnego wrażenia, co więcej, zdrowo ją przestraszy. Ale Q-Zięć dostrzegł i docenił potencjał miejsca. Włosa w dyskusji na ten temat nie dało się za długo dzielić, bo co chwila ze strony Q-Wnuka padało pytanie Kiedy będą lody? na przemian z Kiedy zagramy?
Więc po lodach natychmiast wszyscy poszliśmy na dwór grać w piłkę. Żona, Pasierbica i Ofelia, bez wyjątku, bo tak zdecydował Q-Wnuk. Skład drużyn się rotował w kolejnych meczach oczywiście według jego wytycznych.
Q-Wnuk jest tak zafiksowany na piłce nożnej, że aż prosiłoby się z czystej ciekawości zrobić eksperyment i zobaczyć, jak długo grałby non stop. Bo w jego przypadku mogłoby się okazać, że powiedzenie do upadłego wcale nie byłoby przenośnią.
Wieczór spędziliśmy na grach, w tym nowych i nie pomagało moje mówienie, że to nie ma sensu Bo za nim ja załapię, to wy już akurat będziecie się zbierać do wyjazdu. Jeden przez drugiego albo jedno przez drugie zabierali się do tłumaczenia, a jak już to robił Q-Wnuk, bo musiał, a zdarzało się, że i Ofelia, to rzeczywiście "błyskawicznie" wszystko pojmowałem.
NIEDZIELA (04.04)
No i to musiało się kiedyś zdarzyć.
W spadku po Pozytywnej Maryi zostały nam w dawnych drzwiach wejściowych do dwóch mieszkań (jej na dole i Gruzina i Gruzinki na górze) dwa specyficzne zamki, jakiś taki durnowaty patent amerykański. Oba zatrzaskowe nie wymagające od wewnątrz klucza, za to od zewnątrz i owszem. Bo bez niego nie da się wejść. Każde dziecko wie, że trzeba mieć klucz, żeby otworzyć drzwi i byłoby to normalne, gdyby tym kluczem drzwi się zamykało. Ale do zamknięcia nie jest potrzebny. I na tym polega pułapka i zdrada.
Żeby w nią nie wpaść, od razu po wprowadzeniu się w maju tamtego roku jeden zapasowy zestaw do dolnego mieszkania, w którym wówczas mieszkaliśmy, schowaliśmy w tylko nam znanym miejscu na zewnątrz posesji. I byliśmy spokojni. To całkowicie uśpiło naszą czujność, bo podobnego manewru nie zrobiliśmy z kluczami do górnego mieszkania, którego połowę obecnie zajmujemy. Zapomnieliśmy, zwłaszcza że cały pęk kluczy zawsze rano od razu wisi w zamku dołączony do tego właściwego.
A dzisiaj niestety nie wisiał, tylko został na barku. To chyba przez całe poranne zamieszanie związane z głuchym telefonem a potem z natychmiastowym wyjściem do rodziców. Poszliśmy wszyscy praktycznie w piżamach tak, jak spaliśmy. Żonie udało się tylko założyć szal, bo w końcu przez chwilę trzeba było znaleźć się na dworze.
- To ja już pójdę rozpalić w kuchni, żeby przygotowywać śniadanie. - zakomunikowałem przerywając swój udział w niespiesznych porannych pogaduszkach.
Złapałem za klamkę i tak w szoku stałem na chłodzie, zanim dotarła do mnie brutalna prawda. Najgorsze w tym było to, że te drzwi na 10 zatrzaśnięć raz tylko robiły to tak, że potrzebny był klucz, a 9 zatrzaśnięć odbywało delikatniej, na klamce, którą właśnie trzymałem w ręce z okropną świadomością, że górny, zasrany, amerykański zatrzask nie puszcza.
Trzeba było dostać się do naszego mieszkania, do dolnego tyłu i do górnego wnętrza, miejsca moich marzeń. Q-Zięć pożyczył mi kurtkę i buty a Pasierbica czapkę. Wyszedłem przy irytującym komentarzu Ofelii Ale to jest kurtka taty! W sferach tak zwanego wymądrzania się wyraźnie idzie w ślady swojego brata, bo poza tym pod każdym względem jest inna.
Na dolne tyły domu dostałem się bez problemu. Całe szczęście, że Pasierbica bała się spać przy tylko zaryglowanych drzwiach i zażyczyła sobie klucza, żeby się od wewnątrz zamknąć. Co ja się wtedy z niej ponabijałem i ponaszydziłem. W zestawie był klucz od dolnych tylnych drzwi. Gdyby go nie było, trzeba byłoby wybijać szybę w oknie na ganku.
Teraz do sforsowania pozostały tylko drzwi wewnętrzne zamykane skrzętnie na noc przez Żonę co prawda zwykłym kluczem, ale tkwiącym w zamku i w amoku pędzenia do rodziców nieprzekręconym do pozycji "otwarte".
Musiałem zrobić włam. Modliłem się, żeby fachowcy w całym remontowym bajzlu w tej części zostawili jakieś narzędzia. A mogli nie zostawić, bo dawno w niej nie pracowali koncentrując siły i środki na Pół-Kamieniczce. Stanęli jednak na wysokości zadania, bo znalazłem płaski śrubokręt, kombinerki i kluczowy, jak się później okazało, kawałek płaskownika.
Można by się zastanawiać, dlaczego nie wziąłem odpowiednich narzędzi, w tym podstawowej dla włamu brechy, z Dużego Gospodarczego. Otóż dlatego, że zazwyczaj na noc jest on przeze mnie skrzętnie zamykany, a klucze do niego leżały w górnym wnętrzu, na barku oczywiście.
Na chama śrubokrętem wyłamałem środkową część listwy zasłaniającej przerwę między dwoma skrzydłami drzwi, wsadziłem w nią płaskownik i naparłem z całej siły. Skrzydła od siebie odskoczyły i byłem w raju.
Sprawdziła się tu mądrość powiedzenia Szczęście w nieszczęściu? Skrzydła by nie odskoczyły, gdyby klucz był przekręcony dwa razy. Wtedy trzeba byłoby wybić jedną z wąskich szyb i w ten sposób dostać się do klucza. A to byłyby już znacznie większe straty.
Po takim porannym rozruchu dalej wszystko poszło jak z płatka. Z Pasierbicą zrobiliśmy sos tatarski, bo wczoraj zdążyliśmy zrobić tylko górę warzywnej sałatki i zjedliśmy śniadanie przy stałym, powtarzającym się akompaniamencie Q-Wnuka Kiedy zagramy?
Więc znowu zagraliśmy, wszyscy dwa mecze, a on wcześniej jeszcze jeden dodatkowy z tatą, bo zanim reszta grzebiąca się wyszła na dwór, to...
- Mnie się tam nie chce wracać. - smętnie stwierdził Q-Zięć pakując się i szykując do wyjazdu.
- Ale gdzie? - nie zrozumiałem.
- Do domu.
Zrobiło mi się go naprawdę szczerze żal. Zwłaszcza, że on i Pasierbica są takimi pozytywnymi dla wszystkich sąsiadami, liczą się z nimi, przestrzegają osiedlowych praw i ustaleń i w ogóle są pozytywnie nastawieni do ludzi. To wynika z ich charakterów i 8-letnego życia w Niemczech, gdzie takie zachowania są normą. Naturalną, wypływającą od wszystkich.
Przy okazji zgodziliśmy się w dyskusji, że to ogromna różnica między 36-latkiem (Q-Zięć) a 26-latkiem (sąsiad kutas - moja autorska nazwa), zwłaszcza, gdy posiada się rodzinę.
Po wyjeździe Krajowego Grona Szyderców jak zwykle w takich przypadkach zapadła nagła i głucha cisza. Przez jakiś czas trudno było się nam w niej znaleźć, bo czuliśmy się, jakby coś nagle wyrwało nas z naszego dotychczasowego, dwudniowego środowiska. Mieliśmy dwa wyjścia. Albo pójść spać, co z miejsca odpadało z racji godziny piętnastej, albo zabrać się za robotę. Żona miała jej w domu aż nadto, bo wszystko trzeba było ogarnąć i przywrócić do stanu pierwotnego, a ja poszedłem robić furteczkę w świeżo zmontowanym płocie. Wszystko poszło gładko i bez wpadek. Jedynie przydługi haczyk wyglądał jak meandrująca rzeka, bo żeby pełnił swoją zamykającą funkcję, musiałem go "skrócić" kilkakrotnie wyginając wte i wewte. Żona zdziwiła się oglądając dzieło, bo takiego rozwiązania to jeszcze nie widziała.
A potem dla rozgrzewki i lepszego samopoczucia zacząłem przygotowywać ogrodzoną ziemię pod przyszłe zasiewy. Wiedziałem, że jest sporo za późno, ale kiedy miałem to zrobić?
Szpadlem kopałem i odrywałem kawałki darni, które zwoziłem nad Staw i umacniałem nią brzegi, bo się świetnie do tego celu nadawała. Odkrytą ziemię, po skopaniu całości, dopieszczę i w maju posieję ogórki i cukinię. Będą miały raj na ziemi.
Praca, o dziwo nas nie wyczerpała. Wieczorem, z łóżka obejrzeliśmy dwa pierwsze odcinki trzeciego sezonu The Crown i nic. Żadne z nas nie usypiało.
Do nowych twarzy musimy się przyzwyczaić. Może to nastąpi już w trzecim odcinku. Ale nowi aktorzy są również świetni.
PONIEDZIAŁEK (05.04)
No i lany poniedziałek stanął na wysokości zadania.
Zaczął się w ciszy, spokoju i powolności. Nikogo nie było i nikt nic nie chciał. Toczyliśmy nasze życia powoli, ja przy pisaniu, Żona, naprawdę nie wiedziałem, przy czym. Czy to ważne, skoro mogła po swojemu odpoczywać.
Ale na samym początku dnia, chyba przez to wybicie z codzienności i powrót do niej poprzez nękające nas zmartwienia, Żona musiała porozmawiać. Nawet zrezygnowała ze swojego 2K+2M, co mnie niezwykle nobilitowało. Jeszcze raz omówiliśmy końcówkę remontu, fundusze, plany A, B i C, wszystko podsumowaliśmy ustalając trzy nienaruszalne drogi naszego postępowania bez względu na to, co miałoby się wydarzyć i dopiero wtedy Żona była w stanie do niej wrócić.
Siąpiło od rana. Nie przeszkodziło mi to jednak wyjść na dwór, żeby odpocząć od komputera, i wykopać trzy rzędy darni. Pod koniec zdrowo lało, więc wróciłem sporo przemoknięty, ale nie zmarznięty. A potem padał deszcz ze śniegiem, że psa by nie wyrzucił. A ponieważ Berta do wyjścia się nie pchała...
- Pada deszcz ze śniegiem. - Mocno zacina. - zawołałem do Żony.
- Anomalie! - przesadnie podkreśliła to słowo patrząc na mnie porozumiewawczo.
Bo teraz jednym z ulubionych słów mediów jest właśnie słowo Anomalie, koniecznie w liczbie mnogiej, żeby podkreślić grozę sytuacji. Czyli latem upały są anomaliami, burze i powodzie również, zimą mrozy, a w kwietniu to, co widzieliśmy za oknem. A większość, ta bezkrytyczna i bezrefleksyjna, ta o ciasnych umysłach święcie w te brednie wierzy, tak jak w maski, karmi się tą "wiedzą" i dalej ją przekazuje budując odpowiedni nastrój, któremu sama się poddaje. Taki zamknięty krąg debilizmu.
A to po prostu kwiecień - Kwiecień plecień, bo przeplata, trochę zimy, trochę lata.
Dalej nie nadrobiłem zaległości. Nadal na blogu nie pojawiły się dni 26, 27 i 28 marca. Postanowiłem w sytuacji dalszego niewyrabiania się nadać im status podwójnej zaległości. Bo skoro już są zaległością, to chyba lepiej, że nadal nią pozostaną niż tworzyć nową.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił pięć razy i wysłał jednego sympatycznego smsa.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu. Niby Żona słyszała, jak Berta przy dolnych drzwiach szczeknęła prowokując nas i nawołując, żebyśmy do niej z domu wyszli, bo się na dworze dosyć nawąchała, należała i nałaziła, więc się już nudzi, ale ja jej tego, to znaczy Bercie, zaliczyć nie mogę. Ja nie słyszałem. Żona twierdziła, że na 100%, ale jakie to jest 100%, skoro w tym momencie była na górze.
- Ale zeszłam od razu na dół i widziałam ją, jak stała prowokująco w charakterystycznej postawie, więc to musiało być to.
Nie zaliczam. To musi być twarde, oczywiste i klarowne szczeknięcie nie budzące żadnych wątpliwości. Nadal jest więc tylko 14 szczeknięć.
Godzina publikacji 23.29.