12.04.2021 - pn
Mam 70 lat i 130 dni.
WTOREK (06.04)
No i bez uprzedzenia likwiduję zaległości.
Jeśli tego nie zrobię natychmiast, dzisiaj, we wtorek rano, to ani się obejrzę, jak będę im musiał nadać status potrójnej zaległości, co będzie się równało statusowi kubłowemu.
W piątek, 26.03, wstałem o 07.00. Nietypowo,
jak na mnie. Nic mi to nie dało, bo długo byłem nieprzytomny. Późna
godzina meczu (Węgry : Polska) nieźle wybiła mnie z mojego biologicznego rytmu.
Nie od razu zabrałem się za sprzątanie na okoliczność przyjazdu Nowego Dyrektora ze swoją żoną. Na zasadzie jest dużo czasu, zdążę. Zachowałem się, jakbym nie znał siebie. Bo gdy zacząłem, nie mogłem nie robić na 100%. I bardzo szybko się zorientowałem, że przy takim maniackim postępowaniu nie zdążę z niczym. Stąd bardzo szybko spuściłem z tonu i ostatecznie oceniłem, trochę z bólem serca, swoją pracę na dostateczny. Ta zmiana postawy oraz fakt, że Nowy Dyrektor wysłał smsa, że będą 20 minut później, bo są straszne korki w Metropolii, spowodowała, że odważyłem się na strzyżenie i zdążyłem się wykąpać. O cackaniu się z brodą mowy być nie mogło.
Dyrektor z żoną przyjechali o 12.20. Mimo że zostali smsowo uprzedzeni, że u nas w domu nie ma cukru, pieczywa i mleczka do kawy (Nowy Dyrektor pija), z oczywistą sugestią, żadnej z tych rzeczy ze sobą nie przywieźli. Czyli obyć się można.
Ale za to żona Nowego Dyrektora (ciągle nie potrafimy wymyślić dla niej blogowego imienia, bo za mało się znamy i nie ma oczywistych punktów zahaczenia) przywiozła tiramisu własnej roboty. Pyszne. To był klasyczny gwóźdź do naszej trumny. Zachowywaliśmy się, jak na klasycznym głodzie. Stąd, zamiast poczęstować gości jakimś konkretnym posiłkiem, zrobiliśmy wszystkim kawę i zażeraliśmy się słodkościami przy śmiechach i totalnym krygowaniu się i ku wyraźnej satysfakcji żony Nowego Dyrektora, który wcześniej musiał naopowiadać jej, jak dziwnie się żywimy. No i ten mój sms przed ich przyjazdem.
Dopiero potem, po poznańsku, kiedy goście na tych poznańskich uroczystościach są zasłodzeni i nie są w stanie już wiele jeść, Żona zrobiła sadzone na boczku. One, jak również fakt "prymitywnego" gotowania-smażenia na wiejskiej kuchni, na gościach zrobiły spore wrażenie. I oczywiście smakowało, więc się lekko zrehabilitowaliśmy.
Dodatkowo Żona podzieliła się z Nowym Dyrektorem swoim ciemnym Kozelem. Proponowałem Pilsnera Urquella, ale wolał tamto. Czy się tym zmartwiłem? Zaś żona Nowego Dyrektora piła cydr, który jej bardzo smakował, bo po tym covidzie węch co prawda straciła, ale smak pozostał.
Było wiadomo, że rozmowy będą toczyć się wokół dwóch tematów - Szkoły i budowania/remontowania. To ciekawe, bo przy nich ani się obejrzeliśmy, jak zrobiła się 19.00.
Po drodze było oprowadzanie po domu i terenie oraz spacer w lesie, stosunkowo krótki ze względu na osłabiony organizm żony Nowego Dyrektora.
A na główny posiłek Żona zaserwowała hinduizm. Smaczny i zgrabny, bo jednodaniowy, wsparty białym winem.
Umówiliśmy się, że następne spotkanie w tym gronie odbędzie się już u nich. W tamtym roku myśleli, że do nowego domu wprowadzą się przed Świętami Bożego Narodzenia. Teraz zakładają, że do wakacji. Zadam retoryczne pytanie - Skąd taka obsuwa, skoro grają dobrze dwa czynniki - płynność finansowa i dostępność materiałów? Żeby nie było tak, że czekaj tatka latka, aż kobyłkę wilki zjedzą, Nowy Dyrektor sam się zabrał wraz ze swoim ojcem za układanie kafli w dolnej, małej łazience. A jak im pójdzie przyzwoicie, to rozpoczną w górnej.
Żeby nie zwariować, sami sobie wytłumaczyli, że to wprowadzanie się przed świętami nie miało żadnego sensu, więcej, był to poroniony pomysł, bo jak można dzieciom zmieniać szkołę w środku roku szkolnego.
Wieczorem obejrzeliśmy 7. odcinek The Crown - ślub Małgorzaty. To straszne być tą drugą i mieć świadomość różnych nieuchronności i konsekwencji. Zwłaszcza, że Małgorzata miała ambicje.
W sobotę, 27.03, rano przygotowywałem dla Żony zapasy drewna. A potem pakowałem się przewidując swoją czterodniową nieobecność, wizytę u Wnuków i uwzględniając zastrzeżenia Żony, że nie mam u nich
jeść pieczywa. Stąd zostałem ekstra doposażony w wiktuały - jajka, boczek i smalec.
Gdy przyjechał Q-Zięć, od razu pojechaliśmy do zaprzyjaźnionej hurtowni. Zapakowaliśmy przy pomocy jednego ze sprzedawców 10 worków tłucznia do Inteligentnego Auta, a 6 do Hondy. Zostało 5, więc kusiło nas, żeby do obu doładować, ale rozsądek zwyciężył.
Co z tego, że Edkowi i w hurtowni mówiłem, żeby do każdego worka pakować po mniej więcej 20 kg, skoro Edek widocznie usłyszał tylko "więcej". Każdy worek był mocno przeważony, a niektóre były tak ciężkie, że mieliśmy problem z załadowaniem. Mogły ważyć nawet po 40 kg.
Po przyjeździe od razu zabraliśmy się do roboty. Zdemontowaliśmy jeden moduł balustrady, żeby można było wjechać wózkiem prosto do ogródka i żmudnie, worek po worku przewoziliśmy je po schodach i po grząskim terenie. W drugiej połowie zaczął padać deszcz, teren stał się jeszcze bardziej grząski, ale daliśmy radę. Oczywiście, jak tylko skończyliśmy pracę, deszcz natychmiast i precyzyjnie przestał padać.
Q-Zięć natychmiast wrócił do Pięknego Miasteczka po ostatnie 5 worków, a ja zasiadłem do zasłużonej kawy. Zasłużonej, ale bez chwili spokoju, bo natychmiast Q-Wnuk zaczął swoje A dziadek, kiedy nas dopadniesz!?
- Jak wypiję kawę.
Przyszedł, żeby zobaczyć, ile jej jest i od razu zaczął marudzić Eee, tak dużo?... Po czym przychodził co chwilę, widać było, że w coraz większym napięciu, bo kawy jednak ubywało. A gdy zobaczył prawie dno, już nie odważył się więcej przyjść, bo mnie zna, tylko z daleka razem z Ofelią zaczęli mnie przedrzeźniać. Więc musiałem po tym targaniu worków ich dopaść przy strasznych kwikach i wrzaskach, które w kulminacyjnym momencie przeszły w pojękiwania i uskarżania się na złego dziadka, bo Q-Wnuk lekko nadwyrężył swój staw barkowy, a Ofelia stuknęła głową w podłogę. Myliłem się, że w ten sposób uzyskam spokój, bo zanim zaleczą rany... Gdy tylko zobaczyli, że odchodzę, każde uczepiło się jednej mojej nogi. Zabawa była przednia, gdy tak z nimi sunąłem po podłodze. Odczepić nie dało się ich ani prośbą, ani groźbą i dopiero, gdy złapałem dwa czeskie buty robocze, zdrowo ubłocone i skierowałem je do nich z tekstem Bo jak... z wrzaskiem uciekli w głąb mieszkania, co pozwoliło mi umknąć na taras, zamknąć drzwi i spokojnie wzuć buty w trakcie natychmiastowego łomotania w szybę z drugiej strony.
W ten sposób udało mi się wyjechać do Nie Naszego Mieszkania. Przeorganizowałem się, urządziłem, zjadłem obiad - gotowca od Żony, przebrałem i spokojnie pojechałem do Wnuków.
Przed domem stał bus na niemieckich rejestracjach, więc domyśliłem się, kto mógł przyjechać. Przyjaciel Syna i syn, jeden z dwóch, moich dawnych przyjaciół. Jego matką była najlepsza przyjaciółka Pierwszej Żony, ta która leżała bardzo długo w śpiączce i w styczniu rok temu zmarła. Dla Syna i Córci była najlepszą ciotką. To właśnie do jej rodziny od strony panieńskiej wżeniła się Córcia. I tak przyszywana ciotka stała się dla niej ciotką.
Przyjaciela Syna nie widziałem długo. Mógłbym powiedzieć, że niewiele się zmienił, chociaż tuż zaraz, 1 kwietnia, ma kończyć 41 lat. Zapamiętałem tę datę z racji jej primaaprilisowej specyfiki, jak również, nie wiedzieć czemu, z racji mojego internowania. Bo w pamięci zapadła mi scena, gdy po trzymiesięcznym zniknięciu pojawiłem się w czerwcu w mieszkaniu Przyjaciół całkowicie odmieniony (długa czarna broda).
- A kto to jest? - zapytali rodzice, gdy Przyjaciel Syna wszedł do pokoju. Miał wtedy dwa lata i dwa miesiące.
Patrzył na mnie długo wyraźnie mnie poznając, ale przecież coś mu nie grało. W końcu się zawstydził, opuścił głowę i wyszeptał Wujek.
Bez specyficznego samochodu na niemieckich numerach mogącego pomieścić siedmioosobową rodzinę (żona i pięcioro dzieci) i tak bym wiedział, kto przyjechał. Wśród licznej hałastry biegającej po posesji zauważyłem sześcio-siedmiolatka w okularach. Wypisz wymaluj jego ojciec. Skóra zdarta. A gdy przyszedł się przywitać, sposób mówienia i mimika wprowadziły mnie w zdumienie. Później okazało się, że jako jedyny spośród pięciorga dzieci odziedziczył po ojcu astygmatyzm. Jak wszystko to wszystko.
Okazało się też, że jako jedyny ma sportową szajbę. W Monachium jest w piłkarskiej szkółce, trenuje i bierze udział w turniejach. I gra na zabój. Coś mi to przypomniało. Wiele bym dał, żeby zobaczyć go w grze z Q-Wnukiem. Nic tylko otworzyć Pilsnera Urquella, wygodnie zasiąść w roli sędziego i mieć ubaw po pachy.
Gdy wszedłem, ubaw mieli wszyscy zebrani. Kazałem "nowym" dzieciom się przypomnieć i przedstawić z imienia. A najstarszego chłopaka, trzynastolatka, drugiego w hierarchii wiekowej wśród swojego rodzeństwa, zapytałem mądrze z twardym okropnym akcentem:
- Ich verstehe das du spricht deutsch?
- Ja. - odpowiedział, bo co mógł zrobić, skoro było to zgodne z prawdą, a poza tym był trzynastolatkiem o charakterystycznej dla tego wieku, zwłaszcza u chłopców, zminimalizowanej do bólu elokwencji. Nieważne w jakim języku.
- Ale zdaje się - kontynuowałem niezrażony świadomością, że od razu wszedłem na minowe pole - nie najlepiej to powiedziałem po niemiecku?
- Wydaje mi się - odparł konkretnie, grzecznie i rzeczowo, bez cienia wymądrzania się, płynną polszczyzną - że powinno się powiedzieć Ich verstehe das du deutsch sprichSt? Jego niemczyzna była równa polszczyźnie.
Że też zapomniałem, jak się odmienia sprechen.
Po wyjechaniu siedmioosobowej rodziny udało się jeszcze zagrać w 3,5,8 w składzie Wnuk-II, Wnuk-III i ja. A potem zaczął się cyrk ze spaniem. Syn położył się wcześniej zajmując gabinet, na który miałem chrapkę, więc w pokoju z chomikiem marudziłem chłopakom, że ja tu spać nie będę. Podsuwali mi różne rozwiązania i tłumaczyli, że chomik tak mocno wcale nie hałasuje (Wnuk-III - Ja, na przykład wcale go w nocy nie słyszę), ale w końcu za bardzo nie wiedzieli, co zrobić z dziadkiem, bo twardo optowałem za gabinetem. Byli w sytuacji patowej zdając sobie sprawę, że tam śpi ich ojciec. Za to wiedzieli, że trzeba zakablować matce, że dziadek staje okoniem i wierzga. Bo nagle Synowa zjawiła się jak burza w chomikowym pokoju i postawiła mi ultimatum.
- Albo śpisz z chomikiem, albo na dole!
Wybrałem chomika. Bo przecież to też istota. A na dole czekałaby mnie sama cyfryzacja, automatyzacja, mechanizacja i cholernie niewygodny rozkładany narożnik, pół miękki, pół twardy, że nie sposób spać, bo z racji niezbyt rozbudowanych powierzchniowo obu elementów (emelentów) nie sposób ułożyć ciało tylko na jednym z nich. Zawsze, jak się nie obrócisz, część ciała zapada się w miękkość, a druga jest dźgana przez twardość. Mózg całą noc intensywnie pracuje, żeby te krańcowości jakoś scałkować, ale przez to nie wypoczywa, a ja razem z nim.
Do tego wszystkiego dochodzi brak kameralności. Bo najpierw Synowa zazwyczaj długo tłucze się pakując kolejne zmywanie, a potem Wnukowie przypominają sobie, że muszą się napić. I nie są w stanie zsynchronizować wspólnego zejścia i napicia się, tylko muszą pojedynczo. A jak już czynnik ludzki na dobre zniknie, zaczynają migotać światełka zmywarki i budzi się ona do swojego życia wspierana przez dużą lodówkę i równie dużą zamrażarkę, które też mają wiele do powiedzenia. Ale i tak wszystko przebija kuchenny zegar, który cały czas chodzi pokazując prawidłowo godzinę, ale chodzi modułowo. Nagle tykanie milknie, nie wiedzieć czemu, po czym za jakiś czas, nigdy nie wiadomo za jaki, bo ten moduł nie jest powtarzalny, zaczyna chodzić głośno, a nawet głośniej, ze zdwojoną siłą, widocznie naładowawszy na etapie "milczenia" swój quasi-akumulator. Ciekawe, że za dnia tego nie słyszę.
Usypiałem więc razem z chomikiem. Kameralnie. Ja w przykrótkim łóżku, on w wypasionej klatce.
W niedzielę, 28.03, rano od razu stwierdziłem, że nie było tak źle i że dokonałem mądrego wyboru. Bo w nocy byłem wybudzony tylko 5 czy 6 razy i to za każdym razem na krótko. Wyraźnie chomik starał się pogodzić swoją potrzebę spędzania nocnego życia i biegania w kołowrotku z szacunkiem dla współlokatora. Byłem wyspany na dostateczny +.
Ten + chyba mnie zgubił, bo trochę ociągałem się ze wstawaniem. I gdy w końcu zszedłem na dół, zaskoczyła mnie obecność Syna, który od razu zapytał:
- Tato, jajka chcesz na miękko, czy na twardo?
- A nie, nie, dziękuję. - odparłem. - Ja sobie zrobię sadzone na boczku.
Otworzyłem lodówkę i, bez przesady, doznałem szoku. Jajek przywiezionych przeze mnie nie było, jak również twarożku. Podniosłem raban. Zżarli moje wiktuały, które Żona przygotowała mi na cały pobyt w Metropolii.
- A skąd miałem wiedzieć, że to twoje? - Jak chcesz, to mogę jeszcze wyciągnąć z wody, bo dopiero nastawiłem.
Ręce mi opadły. Ciekawe, jak by rozpoznał w olbrzymim garze zawierającym ponad 20 jaj te moje. A poza tym nie wierzyłem mu w to "dopiero". Byłem ugotowany, nomen omen.
- Tato, nie przejmuj się. - Syn starał się załagodzić mój poranny wstrząs. - My też bierzemy jaja od takiego jednego z sąsiedniej wsi. - Zrobisz sobie sadzone na nich.
Wcale mnie nie pocieszył. Rzeczywiście wieś. Taka sama sypialnia Metropolii, jak ich. To jak tam mogą być wiejskie jajka.
A gdy zeszła Synowa poinformowałem ją, bo Syn od samego początku był niewiarygodny i podejrzany, że zrobię sobie sadzone z czterech A jak będę wyjeżdżał, to proszę mi przygotować 6 jaj, bo co będę jadł jutro i w ogóle, po czym ostentacyjnie zabrałem ze stołu mój twarożek, który Syn zdążył już tam bezrefleksyjnie przed moim zejściem wyłożyć do wspólnego śniadania.
Na całe szczęście boczek ocalał. Bo albo Syn, jako klasyczny mężczyzna, w lodówce nie zauważył słoiczka stojącego tuż przed oczyma, albo widział z zewnątrz jakąś podejrzaną zawartość i wolał tego nie dotykać, albo wreszcie otworzył i to coś w środku niezmiernie tłustego go odrzuciło. Stawiałbym jednak na to pierwsze.
Przez ten boczek, jajka i twarożek dziadek tylko ugruntował o sobie opinię u Wnuków, że jest dziwny. Już od dawna zdążyli się przyzwyczaić do Pilsnera Urquella i chybaby doznali szoku, gdybym nagle nie pił, albo pił inne piwo. Potem przełknęli fakt, że dziadek je łyżkami witaminę C, że przywozi ze sobą "jakąś zgniliznę", czyli ocet jabłkowy i go pije z wodą oraz sól himalajską, którą również rozpuszcza w wodzie i pije. Nie zdziwili się specjalnie, gdy w dziadkowym zestawie od jakiegoś czasu ujrzeli tabasco i pieprzniczkę mielącą pieprz na bieżąco, bo to znali skądinąd, ale jod to już było aż nadto. Zawołałem całą czwórkę i każdemu z osobna kazałem powąchać. Na ich twarzach było widać, że ten nieznany im zapach idealnie pasuje do trucizny, którą musieli sobie wyobrażać na podstawie bajek, książek czy filmów. Stąd kierowani ciekawością otoczyli mnie wiankiem i z niedowierzaniem zmieszanym z obawą patrzyli, jak pipetą wkraplam 20 kropli do resztek wychłodzonej kawy i jednym haustem wypijam. Przez ułamek sekundy dało się zauważyć, że czekali, czy dziadka rozsadzi od wewnątrz, czy dostanie drgawek i paraliżu lub czy przynajmniej, tak jak stoi, upadnie na podłogę w kuchni. A tu nic. Ale ani zawodu, ani podziwu nie zauważyłem. Przeszli nad tym do porządku dziennego, bo przecież dziadek...
Po tym show zakomunikowałem wszystkim głośno i wyraźnie, że, ponieważ nie będę jadł pieczywa, na śniadanie robię sobie sadzone na boczku i Czy ktoś chce? Byłem pewny, że na tym grzecznościowym akcencie się zakończy, bo przecież nikt u nich takich rzeczy nie je, ale zostałem zaskoczony i to miło. Natychmiast zgłosił się Wnuk-III i Wnuk-IV, czyli ci dwaj młodsi, o nieugruntowanych jeszcze złych nawykach żywieniowych i nieskostniałych kubkach smakowych, nad którymi, i Wnukami, i ich kubkami, był sens i motywacja, żeby popracować.
Ustaliśmy, że ja chcę cztery, a każdy z nich po dwa. Od razu do wszystkiego zaczął się wtrącać Wnuk-III, który w swoim domu jest drugim kucharzem po Synowej. Od dawna lubi przygotowywać różne rzeczy do zjedzenia i coraz więcej umie (10 lat). Ponieważ w tych swoich chęciach był mocno natrętny, na odczepnego dałem mu do pokrojenia boczek najpierw pokazując, jak grubo ma kroić. A potem co chwilę pytał, czy już może wbijać jajka. Zwariować można było.
W końcu zrezygnował z tego widząc, jak ten tłuszcz niebezpiecznie pryska i pozwolił mi samemu skończyć. I całe szczęście, bo, korzystając z chwilowej jego nieuwagi, na wszelki wypadek wbiłem bez jego dociekań Ale przecież...dziewiąte jajo i przemyciłem na wstępie sól himalajską i świeżo zmielony pieprz bez jego uwag i pytań A dlaczego tak dużo? i Ale my z pieprzem nie jemy...
Oczywiście sadzone w takiej ilości i na tak małej patelni nie miały prawa się udać, więc za jakiś czas zapytałem współudziałowców, czy może być jajecznica. Tylko trochę pomarudzili.
Gdy nakładałem na trzy talerze, zaczęło się.
- Dziadek, a dasz spróbować? - to Wnuk-I i II.
- Tato, a dasz spróbować? - to Syn.
Synowa milczała, ale i tak się wściekłem.
- To nie można było powiedzieć wcześniej?! - Wbiłbym jedno jajko więcej!...
Syn z mety się wycofał, ale dwaj pozostali nie odpuścili. Na dodatek Wnuk-II bezczelnie poprosił o jeden kawałek boczku. W końcu sumienie mnie ruszyło i Synowi też dałem spróbować nie przyznając się, żeby nie stracić twarzy, że byłem zapobiegliwy i wbiłem jedno jajko więcej względem zamówionych.
Obserwowałem Wnuka-III i IV. Młócili i nie przeszkadzały im przemycona sól himalajska oraz pieprz.
Patrzyli tylko, jak swoją porcję obficie posypuję pieprzem i oblewam tabasco. Jasne, że odmówili, gdy im także zaproponowałem.
Zjedli do czystego, bez szemrania, zachęcania i poganiania. Ciekawe, bo potem już niczego więcej nie brali. Czyżby się najedli?...
Ja zaś przemyśliwałem nad następnym przyjazdem i sposobem na uniknięcie kolejnej wpadki i zapobiegnięciu pożarciu moich wiktuałów. Przy ich wykładaniu będę musiał zaprosić wszystkich chłopaków i udzielę im instruktażu To są święte wiktuały dziadka i proszę ich nie ruszać! Synowej nie muszę, bo jako kobieta jest kumata.
Po wszystkim graliśmy w 3,5,8 w składzie Wnuk-III, Wnuk-IV i ja, a potem w brydża. Ja w parze z Wnukiem-I, Syn z Wnukiem-II Bo mnie nikt nie chce nauczyć! Nie było w nim tej iskry, jak u Wnuka-IV i od razu do tej gry się nastroszył Bo ja wiele nie rozumiem! myśląc, że po jednym posiedzeniu wszystko pojmie.
- To podoba ci się ta gra? - zapytałem.
- Nie.
Trochę szkoda, bo gość potencjał ma, ale zdaje się wchodzi w wiek wszystkowiedzenia, a jak czegoś nie wie, to to jest be.
Za to Wnuk-IV nie ma żadnych oporów i zahamowań, mimo że ciągle od dziadka dostaje baty w szachach i warcabach. Tak było i tym razem. I nie zna słowa poddaj się albo remis. Grał do upadłego stosując, chyba bezwiednie, technikę na wyczerpanie przeciwnika. W końcu musiałem położyć temu kres i z Synem i z Furią poszliśmy na spacer.
Spacer mógłby być dłuższy, bo i ładna pogoda, i fajna spacerowa aura, ale Syna bolała nadwyrężona kostka. Z Wnukiem-I wybrał się na nocną pielgrzymkę, 40 km z Sypialni Dzieci do Metropolii i z powrotem. W połowie drogi nie mógł już iść i Synowa musiała po nich przyjechać. No comment, bo musiałbym się tutaj czepić przynajmniej dwóch wątków.
Po obiedzie wracałem do Nie Naszego Mieszkania z sześcioma podejrzanymi jajami, uratowanym twarożkiem i bez boczku, który miał mi starczyć na cały pobyt. Pocieszałem się, że na całe szczęście mam jeszcze smalec ze skwarkami, którego nie wziąłem do Wnuków.
Wieczorem w reżimowej telewizji obejrzałem mecz Polska : Andora (3:0).
Andora jest to państwo-księstwo leżące pomiędzy Hiszpanią a Francją. Liczy sobie około 78 tysięcy mieszkańców i zajmuje powierzchnię 468 km2 (powiedzmy, że 21,6 na 21,6 km) - ciut więcej niż
połowa powierzchni Parku Krajobrazowego Pięknej Doliny.
Lewandowski strzelił dwie bramki, nabawił się kontuzji i straciliśmy go na środowy mecz z Anglią.
Dzisiaj, we wtorek, 06.04, dzień rozpocząłem od sprawdzania wpisu, dość późno, bo poszedłem spać o północy.
Cały dzień spędziłem na dwóch pracach dywersyfikując je. Malowałem kotwy pod taras dla gości, a gdy już byłem bliski zatrucia wyziewami specjalnej farby, przerzucałem się do kopania ogródka i upiększania i wzmacniania linii brzegowej Stawu zdobytą darnią. Moment zmiany charakteru pracy potrafiłem precyzyjnie wyłapać. Jak tylko pojawiał się pierwszy delikatny ból głowy, natychmiast malowanie rzucałem. Bo za jakiś czas ból stałby się nieznośny i ewentualnie mógłbym puścić pawia. A to by tak osłabiło organizm, że o kopaniu nie mogłoby być mowy. No i nie dałbym rady napić się Pilsnera Urquella. Trzeba wyciągać wnioski z przeszłości.
To samo było z kopaniem. Jak już zaczęły się pojawiać pierwsze drżenia rąk z fizycznego wysiłku i malutkie czarne plamki przed oczyma ostrzegające przed mogącym za chwilę nastąpić osłabieniem z koniecznością położenia się do łóżka, przerzucałem się do malowania. W ten sposób podołałem jednemu i drugiemu.
Wieczorem obejrzeliśmy 3. odcinek The Crown. Chyba już zaakceptowaliśmy i polubiliśmy nowych aktorów. Odcinek w całości był poświęcony katastrofie górniczej w Aberfan w Walii w 1966 roku. Wstrząsający. Odrzucając na chłodno fakty w nim zawarte został zrobiony po mistrzowsku.
Wczoraj Syn przysłał trzy filmiki. Na moją prośbę. Wszystkie dotyczyły brydża - jednego rozdania, licytacji i rozgrywki. Pary stanowili Syn z Wnukiem-IV oraz Pierwsza Żona z Wnukiem-I.
Oglądałem wielokrotnie za każdym razem pękając ze śmiechu. Po trzech pasach Syn odezwał się karo, Wnuk-I kier (przeciwnicy cały czas pasowali), Syn dwa karo, Wnuk-I dwa kier, po czym licytacja się zamknęła, bo na robra mieli już 60 punktów.
Wnuk-I rozgrywał całkowicie samodzielnie ze specyficzną bezwzględnością w swoich uwagach charakteryzujących dzieci w tym wieku, a dotyczących pomyłek lub wątpliwości przeciwników. I przy ich mylnych zastrzeżeniach ani razu nie dawał się zbić z tropu, tylko za każdym razem reagował i odpowiadał z zimną logiką i zgodnie z faktami.
Ugrał trzy kiery i z tatą wygrali robra. Czyżby on naprawdę umiał już grać?...
A tydzień wcześniej Syn wysłał mi swoje pierwsze preludia. Przez siebie skomponowane. Ma ich być, o ile dobrze zrozumiałem, 24. Do odsłuchania. Jedno, czy dwa słuchałem już u niego w domu, więc zaskoczony nie byłem. Obiecałem, że zrobię to w II Dzień Świąt, a to było wczoraj. Jednak nie miałem ani nastroju, ani sił. Bo chciałbym to zrobić we względnym komforcie psychicznym, żeby się skupić i mieć z tego przyjemność, a nie tylko odfajkować czyli odwalić. A niebezpieczeństwo jest takie, że taki moment może nadejść nie wiadomo kiedy, a Syn w międzyczasie ani chybi się obrazi, bo Po Morzach Pływającym nie jest i nie będzie czekał na moją łaskawą reakcję, dajmy na to, dwa miesiące.
Tak czy owak, podziwiam
go za to, że skomponował, co nie za bardzo mnie zaskoczyło, bo robi to od
dawna, ale nigdy tak poważnie. A przede wszystkim za to, że nie wiem,
jak to było możliwe, skoro w ich domu nie znajdziesz chwili spokoju. Z
wyjątkiem oczywiście nocy, ale przecież po wariackich dniach, trzeba
chociaż trochę odpocząć.
Z takich zaszłości, tu akurat drobnych, przypomniał mi się Narodowy Spis Powszechny. Rozpoczął się ponoć 1 kwietnia, więc nie wiem. Jak w tym dowcipie Mleczki Żeby to chociaż było wiadomo, czy to na poważnie, czy na jaja?
Tkwiłbym w błogiej nieświadomości, gdyby nie Żona. Stanęła w drzwiach łazienki, gdy sobie spokojnie i relaksacyjnie myłem ręce.
- Rozpoczął się Narodowy Spis Powszechny.
Spojrzałem pytająco.
- Ponoć będą po domach chodzić rachmistrze spisowi do ciężko chorych i starych. - Z całym szacunkiem... - spojrzała na mnie i nie dokończyła. Było już za późno. Widząc moją minę parsknęła śmiechem. Za jakiś czas udało się jej jednak opanować.
- Ale poważnie... - Mogą przychodzić do emerytów. - Zasłaniaj się Covidem.
Doszło do tego, że rząd nakazał mi zasłaniać się maską przed Covidem, ale jakby tego było mało, to jeszcze będę musiał zasłaniać się Covidem przed rządem. Nie rozumiem jednego..., że ponownie zacytuję porucznika Columbo.
Nie zdawałem sobie sprawy, że Covid tak przewrotnie mi się przysłuży dając mi alibi w sytuacji, gdy i tak nie miałem zamiaru dać się spisać, czyli spowiadać się rachmistrzowi. Wiem, to jest ustawowy obowiązek. A Konstytucja nie mówi o prawach obywatela, w tym o rozdzielności państwa od kościoła? I co? To nie jest obowiązek?
Zresztą i tak każdy z nas jest wystarczająco indoktrynowany poprzez nasze mumery PESEL, NIPy i inne bankowe sripy. Więc co jest do jasnej cholery?!
Musiałem się przez Żonę zdenerwować. A przecież myłem tylko ręce...
Wczoraj zmarł Krzysztof Krawczyk. Żył 74 lata. Smutno.
Żona szczególnie go lubiła.
Jego płyta była w naszym żelaznym repertuarze, gdy z Naszego Miasteczka jeździliśmy do Pucusia. Cała musiała być odsłuchana tam i z powrotem, nomen omen. Żony ulubione to Byle było tak (przy słowach Dziewczyny, kto je zna?...zawsze rozkładałem bezradnie ręce, a Żona ledwo hamując śmiech za każdym razem mówiła Ale trzymaj kierownicę!) i Jak minął dzień. Lubiłem słuchać, jak równolegle sobie podśpiewuje i usilnie starałem się, aby nie zauważyła, że słucham, bo by natychmiast przestała.
Ja zaś bez skrępowania ryczałem do moich ulubionych Pamiętam ciebie z tamtych lat, Ostatni raz zatańczysz ze mną i do najukochańszego Za tobą pójdę jak na bal.
Ten ostatni tytuł szczególnie wbił się w naszą pamięć. Gdy mieszkaliśmy w Naszym Miasteczku, w Międzywodziu odwiedziliśmy Skrycie Wkurwioną i Kolegę Inżyniera(!). Z mamą Skrycie Wkurwionej oraz ze Stefanem Kotem Biznesu i Krawacikiem.pl spędzali tam urlop.
Na jedną noc zatrzymaliśmy się w takim popeerelowskim ośrodku, gdzie było wszystko. Wieczorne dancingi również. Siedzieliśmy we czworo na zewnątrz przy piwku, słuchaliśmy i patrzyliśmy, jak wyfiokowane sześćdziesiątki brylują na parkiecie.
W przerwie podszedłem do lidera trio i zapytałem:
- Macie w swoim repertuarze Krawczyka?
- Oczywiście.
- A możecie zagrać i zaśpiewać Za tobą pójdę jak na bal?
- Czemu nie...
Wręczyłem mu dwie dychy. Za chwilę usłyszałem Na specjalne życzenie... Krzyyysztooof Kraaawczyyyk!
Natychmiast porwałem Żonę na parkiet i teraz my brylowaliśmy.
A gdy w czasie jazdy na płycie pojawiał się Parostatek, za każdym razem wprawiał nas w dobry nastrój.
Mamy ją cały czas i na pewno nie raz będziemy jej słuchać. Chyba już jednak teraz z innym odbiorem.
ŚRODA (07.04)
No i miałem w nocy poważny kryzys.
Obudziłem się o 02.00 i natychmiast dopadły mnie myśli związane z remontem. Miotałem się między kilkoma zaplątanymi nawzajem o siebie wchodząc w bezsilność i głęboką frustrację z trudem wytrzymując pod kołdrą, bo z tego robił się stres, przyspieszone bicie serca i pocenie się. Gdybym był sam, wstałbym, bo wiem, że jawa by mi pomogła. Ale nie chciałem budzić Żony i moich stanów przerzucać na nią. Jeszcze by tego brakowało.
Próbowałem różnych metod, żeby zasnąć. Od głębokich oddechów, myślenia na siłę o innych sprawach, w tym o niezawodnej zazwyczaj piłce nożnej, przywoływania wspomnień, do tłumaczenia sobie, że przecież, gdy wstanę, głupie myśli po prostu znikną. Przez jakieś półtorej godziny nic nie pomagało, ale w końcu zapadłem w płytki sen.
Gdy o 05.30 zadzwonił smartfon, zerwałem się jak oparzony, z wielką ulgą, bo wiedziałem, że wreszcie naprawdę mam to za sobą.
Pojechaliśmy do Powiatu zahaczając po drodze o Piękne Miasteczko.
W Pół-Kamieniczne ujrzeliśmy smętne pustki. Żywej duszy. A przecież Cykliniarz Anglik mówił Dzisiaj jesteśmy w Pięknym Miasteczku. Zresztą zawsze w takich informacjach używa liczby mnogiej, a na palcach jednej ręki można by policzyć, kiedy coś rzeczywiście robili razem, co by przyspieszyłoby tempo prac i zlikwidowałoby naszą frustrację, która od czasu do czasu wychodzi w naszych nieciekawych dyskusjach. Nieciekawych, bo z Żoną różnimy się w podejściu do fachowców.
Już wychodziliśmy, gdy z góry, od sąsiadek, zszedł Drągal. Wyraźnie się zmieszał na nasz widok czując się "przyłapanym".
- Dlaczego pan nie pracuje u nas? - zapytała Żona.
- Z tym proszę do szefa. - logicznie odparł.
A gdy byliśmy w Powiecie i kupowaliśmy fugi, farby i deski, aby uzupełnić nimi tarasowe balustrady, zadzwonił "szef".
- Drągal za godzinę będzie w Wakacyjnej Wsi i zrobi... - tu przeleciał, jak gdyby nigdy nic, cały zakres prac niezrobionych.
A gdy przyjechaliśmy do domu, byli obaj i wszystko jak zwykle wyglądało inaczej. Zwariować można.
Dzisiaj rozmawiałem z Szybkim Stolarzem. Kolejny artysta, co to ma gadane. Powiedziałem mu, żeby szykował się na przyszły tydzień z całkowitym zakończeniem jego prac. Żona tylko z ulgą westchnęła Dobrze, że żyje...
Oczywiście na te frustracje najlepszym antidotum jest praca.
Powtórnie pomalowałem tarasowe kotwy i zmontowałem "nowe" kobyłki. Są tak zmyślne, że można regulować wysokość podpór, a w związku z tym przy różnych czynnościach dopasowywać ergonomię pracy. Na nich ułożyłem 8 belek-krawędziaków, głównego przyszłego elementu (emelentu) nośnego tarasowej balustrady i je przeszlifowałem przed malowaniem. I "tradycyjnie" dywersyfikowałem farbowy smród. Dalej kopałem w ogródku i zakończyłem prace nad Stawem. To znaczy ten etap, bo wiadomo, że za chwilę Staw dostarczy kolejnych.
Rozpocząłem również rekultywację terenu przed dolnym apartamentem zrytego kołami aut przede wszystkim Basa i Barytona, ale inni przez te miesiące też się skutecznie przysłużyli. W wyryte bruzdy wrzucałem zdobyczną darń i ziemię ubijałem ubijakiem.To dopiero początek tego etapu, ale ubijak już zaczynał dawać o sobie znać. Ale step by step...
Dzisiaj Pasierbica pochwaliła się wysyłając mmsa. Na zdjęciu na ich ogródku leżały betonowe bloczki.
- Przed 9 rano przywieźli na dwóch paletach z OBI i woziliśmy wózkiem do ogródka 36 sztuk.
- Podziwiam, gratuluję i wiem, co to był za wysiłek.
- Dziękuję. - odpowiedziała.
Każdy bloczek ważył 20 albo 25 kg i musieli razem z Q-Zięciem załadować go na wózek, nim przejechać na górę po schodach, dalej po grząskim terenie ogródka i potem już tylko zrzucić na trawę. I tak 36 razy.
Pasierbica wiedziała, skoro "przed chwilą" z jej mężem w podobny sposób ogródek zapełniliśmy workami z tłuczniem, kto może ten wysiłek zrozumieć. Za chwilę I Tak Jak Mówię będzie konstruował taras, który w perspektywie tylko podniesie wartość mieszkania w sytuacji potencjalnej jego sprzedaży. Bo jeśli sąsiedzi, ci dwudziestolatkowie...
Wieczorem zaczęliśmy oglądać 4. odcinek The Crown. Całkowicie już przyzwyczailiśmy się do nowych twarzy. Co więcej, ich zewnętrzny wygląd i charaktery postaci zlały się z tymi z dwóch pierwszych sezonów tworząc w naszym odbiorze harmonijną całość. To chyba dobrze świadczy o twórcach.
Ale dzisiaj na nic się to zdało. W 2/3 odcinka usłyszałem pierwszy, delikatny symptom zasypiania Żony. Gdyby to było 5 minut do końca, to bym ją brutalnie zmobilizował, ale w tej sytuacji brutalnie z moich ust padło Zasypiasz! I było po oglądaniu. Bez problemów, bez pojękiwań i wzdychań, bez roztrząsania przeszliśmy nad tym do porządku wieczornego. Skończymy jutro.
CZWARTEK (08.04)
No i dzisiaj Żona niedomagała.
Przez co dzień zrobił się taki dziwny, wyrwany z szablonu codzienności. Ale miał swoje niewątpliwe zalety. Przede wszystkim zapanowała cisza i wszystko spowolniło, chociaż przecież ja zachowywałem się normalnie. Nie chcę przez to powiedzieć, że Żona, jak jest na zwykłym, codziennym chodzie, wzbudza hałas i pośpiech. Raczej chodziło o pewien typ energii, którego dzisiaj nie było.
W domowej ciszy rządziłem się sam. Raz tylko zakłócili ją Cykliniarz Anglik i Drągal, którzy przyjechali nie wiedzieć po co, bo zaraz zniknęli.
Trzeci i ostatni raz pomalowałem kotwy i skończyłem kopanie w ogródku. Ale siły moje dzisiaj wyczerpał ubijak. Bo nadal konsekwentnie rekultywowałem teren. Trzeba było podnieść do góry te 10 kg nadając im większą energię potencjalną grawitacji (nie wiem, ile to mogło być dżuli), po czym przemieniałem ją w kinetyczną dodatkowo zwiększając przyspieszenie, aby było większe niż ziemskie, czyli przypieprzałem nim, ile tylko miałem sił, o glebę. I tak setki razy. Funkcjonowałem na zasadzie klasycznego układu, jakim jest wahadło.
To jednak nie przeszkodziło w wieczornym oglądaniu. Powiem więcej, pomogło. Z powodu mojego wyczerpania zaczęliśmy wcześniej i obejrzeliśmy drugą połowę (na zakładkę dla Żony) 4. odcinka i cały 5. The Crown.
PIĄTEK (09.04)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
Skoro wczoraj usnąłem zaraz po 20.00?...
Żona zapytała, czy jeszcze bym nie poczytał, ale ubijak wysłał wyraźne sygnały, żebym się nie wygłupiał.
Rano ustaliliśmy, że do Sąsiedniego Powiatu pojadę sam.
- Ale czy ty dasz radę? - zatroszczyła się Żona.
Dlaczego miałbym nie dać, skoro wiedziałem, że kupię tylko to, co mam na kartce, bez odchyłek nawet na centymetr w lewo lub w prawo i dysponowałem niezwykłą przewagą nad naszym zakupowym duetem, bo miałem być właśnie sam. A "sam" w zakupach oznacza większą szybkość w poruszaniu się, stałym pytaniu i proszeniu sprzedawców o pomoc, czego Żona nie cierpi, a przede wszystkim niewspółmiernie większą szybkość decyzyjną.
Najpierw zawitałem do Bricomarche. Myślałem, że tutaj dostanę śruby z łbami o długości powyżej 20. cm, bo w naszej hurtowni nie było i jakiś czas temu na tę okoliczność kupiłem metrowe gwintowane szpilki, aby stosowne śruby samemu zrobić. Ale od początku mi się to nie uśmiechało.
Pani, nie pierwsza lepsza młódka, była niezwykle pomocna, a przede wszystkim wiarygodna. Zauważyłem od pewnego czasu takie zewnętrzne zjawisko, że sprzedawczynie w tego typu sklepach, nazwijmy je ogólnie branżą techniczną, są wiarygodne i znają się na danym temacie oraz potrafią doradzić. A to jest budujące, nomen omen. To zewnętrzne zjawisko na przykład widać w hurtowni w Powiecie, gdzie od początku remontu kupujemy fugi, kleje, farby i pomniejsze akcesoria. "Na sklepie" są zawsze trzy panie, w tym szefowa, a jeden pracownik, trzydziestolatek, służy do "rozładuj towar" i "załaduj towar", wszystko w magazynach zewnętrznych. Jako silny chłop. A jednocześnie, jak to chłop, głupi, więc "na sklep" nie jest wpuszczany. Ale muszę powiedzieć, co wielokrotnie obserwowałem, że jak jest kulminacja dostawy, to panie zdrowo zasuwają fizycznie nosząc 5. lub 10. kilogramowe wiadra z farbami, aby organizacyjny zator jak najszybciej zlikwidować.
Zauważyłem, że to zewnętrzne zjawisko od pewnego czasu obudziło we mnie wewnętrzne. Moje opory w technicznych kontaktach z płcią piękną w tego typu sklepach praktycznie stopniały do zera. Są jednak nadal dwa warunki. Taka pani nie może mieć jednak lat dwadzieścia kilka, bo od razu budzi to moją nieufność. Zdaję sobie sprawę, zwłaszcza że pochodzę z branży oświatowej, gdzie podstawowym, fundamentalnym, statutowym działaniem jest nauka i nauczanie, że musi ona siłą rzeczy przejść przez ten wiek i się uczyć, żeby się nauczyć, ale czy musi od razu trafiać na mnie? Niech się uczy na kimś innym i mu "doradza". Drugi warunek jest oczywisty. Miło jest w takich kontaktach zawiesić wzrok, mimo topornych jednak strojów służbowych znacząco i specjalnie osłaniających i deformujących to i owo, ale pod warunkiem, że nie jest to typ klępy. Wtedy siła doradztwa jest zdecydowanie stępiona.
Moja pani była w sam raz. Ale nawet ona nie mogła "stworzyć" śrub o długości większej niż 20 cm, skoro takich nie produkują.
- To zrobi je pan sobie ze szpilek. - od razu się uwiarygodniła.
- Właśnie wiem, bo już takie kupiłem, ale po przecięciu gumówką na wymiar powstanie taka metalowa zadra i nie da się nakręcić nakrętki.
- A to wystarczy pilnikiem lekko wyszlifować końcówkę i będzie dobrze. - uspokoiła mnie.
Na moje pytanie, gdzie są zmiotki i rękawice robocze, chciała ruszyć ze mną do kolejnych alejek. Musiała niewątpliwie zauważyć mój wiek i chyba odczytać pewną nieporadność starego człowieka, bo prawie czułem, że za chwilę weźmie mnie za rękę i poprowadzi. Gwałtownie, ale kulturalnie zaprotestowałem i podziękowałem.
- Nie, nie! - Dziękuję, dam radę. - Nie chcę pani niepotrzebnie fatygować.
Nie upierała się, tylko opisała, gdzie szukać.
Ze znalezieniem i wyborem dałem radę. Tak samo przed regałami z nasionami w dziale OGRÓD. Tylko że tutaj zmitrężyłem sporo czasu. Ogrom oferty nawet mnie nie przeraził, ale sprawa była poważna i wymagała przemyślenia. Postanowiłem desperacko sam, bez Żony, kupić nasiona, skoro wcześniej omówiliśmy kwestię, co chcemy posiać lub posadzić. Poza tym zacząłem lekko panikować zdając sobie sprawę, że właśnie rozpoczął się okres, w którym należy sianie rozpocząć. W tym nadmiarze wyboru miałem poważny handicap w postaci nieobecności Żony. Słabłem na samą myśl, że gdyby była, wnikliwie pochylałaby się nad każdą torebką danego rodzaju sałaty, a ponieważ czekały mnie jeszcze ogórki, buraki, cebula, koper, pietruszka, dynia, cukinia, zioła i nasturcja, to uważałem, że los nade mną czuwał. Jeśli do tego dodam, że z ogromu traw do posiania, wybrałem natychmiast tę z napisem na opakowaniu Do rekultywacji terenów budowlanych, uważałem, że jestem w czepku urodzony.
Przez Kaufland i Lidl przeszedłem jak burza. Nawet nie wyhamował mnie drobny incydent w tym pierwszym. Stałem zamyślony przed jakimś regałem, gdy usłyszałem kobiecy głos:
- Przepraszam, czy to pana ciastka?
Obok stała młoda kobieta i wskazywała na górę równo ułożonych paczek, chyba andrutów. Ale jedna z nich, ta na samym wierzchu tej góry, leżała jakoś tak ukośnie i pani myślała, że to może ja ją sobie przygotowałem do wzięcia.
- Ależ nie, proszę bardzo.
Nawet się nie zbulwersowałem, że zostałem posądzony o taki zakupowy proceder. Ale... Ale to było silniejsze ode mnie.
- Ale, jeśli można - od razu zareagowałem - osobiście odradzałbym kupowanie ciastek. - Zawierają mnóstwo glutenu i cukru i szkodzą zdrowiu. - Proszę spojrzeć na mnie... - zaczekałem aż spojrzy. - 71 lat! (pierwszy raz nieoficjalnie przekłamałem swój wiek dodając sobie rok). - Widzi pani?... - Jaka forma?! - Bez cukru i glutenu. - A na dodatek szkodzi pani swojemu dziecku (obok stała trzyletnia niewinna dziewczynka) i je przyzwyczaja do cukru.
Pani należała do gatunku osób grzeczno-potakująco-przyznających rację między innymi z powodu nierozumienia, co się do nich mówi. Stąd usłyszałem na odchodnym przy pakowaniu do kosza paczki ciastek Tak, oczywiście, ma pan rację.
Byłem przerażony, bo gdy stała blisko, nie mogłem tego dostrzec, a dopiero z odległości kilku metrów widziałem wyraźnie zwisające poza linię bioder dwa wałki tłuszczu, symetrycznie, każdy na jakieś 5 cm. A gdy zatoczyłem krąg po kauflandowej przestrzeni, znowu natknąłem się na tą panią. Tym razem byłem wstrząśnięty. Z okolic brzucha zwisał jej fałd podobny do tych bocznych, ale znacznie większy, na jakieś 10 cm. Pani nie mogła mieć więcej niż 25 lat.
Z tej singlowej zakupowej epopei pozostała mi tylko wizyta w zaprzyjaźnionej hurtowni (widły amerykańskie) i paczkomat. Żona po przyjeździe poprosiła o szczegółową relację z zakupów i przyznała rację co do nasion Bo faktycznie wybierałabym i wybierałabym, co tylko oznaczało, że rzeczywiście niedomagała.
W końcu i wreszcie rzuciłem się do tarasu, do montażu kotew jako podstawy dla słupków-krawędziaków. Na pierwszej wiele się nauczyłem i dowiedziałem. Że moja wiertarka jest za słaba, żeby przewiercić w tarasowym kompozycie i drewnianych belkach konstrukcyjnych otwór o długości 20. cm, że świeżo kupione w Bricomarche długie wiertła do drewna mogę sobie wsadzić, jeśli takowe natkną się na montażowy metalowy klips zdradziecko umieszczony wewnątrz przez I Tak Jak Mówię i że wszystko jest do dupy, bo przecież to miała być łatwizna - przewiercić i zamontować.
Zadzwoniłem do Gruzina. Prawie natychmiast przyniósł mi dwie wiertarki do wyboru i specjalne wiertło. Gdy mu się skarżyłem opisując trudności i pokazując swoją wiertarkę, wszedł mi w słowo:
- Chuj nie wiertarka!
Gdy zacząłem ponownie wiercić gruzinowską, myślałem, że uchwyciłem Pana Boga za nogi.
Wykrzywione wiertło co prawda biło, ale ani się obejrzałem, jak już pierwszą kotew miałem zamontowaną. Pozostało jeszcze siedem i nadzieja, bo cały proces przygotowań i nauczenia się systemu miałem już za sobą. Dzień jednak kończyłem zmęczony psychicznie.
Wieczorem obejrzeliśmy 6. odcinek The Crown.
SOBOTA (10.04)
No i wczoraj zmarł książę Filip.
Do stu lat zabrakło mu 62. dni. W 2021 był najdłużej żyjącym małżonkiem władcy w historii imperium brytyjskiego, a także najstarszym współmałżonkiem kiedykolwiek panującego monarchy brytyjskiego...
Przez pryzmat serialu inaczej patrzymy na tę śmierć. Jakoś tak bardziej osobiście.
Dzisiaj przyjechał Cykliniarz Anglik i Drągal. Kończyli gościnne górę i dół, które nadal nie są skończone. Ale przez fakt pracy w sobotę relacje z powrotem się ociepliły.
Na chwilę musieliśmy pojechać do Powiatu, żeby wymienić farbę na tarasowe ogrodzenie, bo czasami tak się dzieje, że człowiekowi dany wybór wydaje się właściwy, a potem, po klasycznym przespaniu się, przychodzi otrzeźwienie.
Całe popołudnie spędziłem na montażu siedmiu kotw. Najpierw musiałem przygotować masę szpilek według receptury pani z Bricomarche i, o dziwo, wszystko przebiegło idealnie. Potem przyszło mi tylko wiercić i uważać, żeby krzywe wiertło nie złamało się w trakcie pracy i doczekało jej końca i przykręcać kotwy do podłogi tarasu samemu się skręcając pod nim w super niewygodnych pozycjach.
Wszystkie kotwy zamontowałem i oceniłem, że 25% tarasu zostało wykonane.
Przez gimnastykę pod tarasem, tymi dziwnymi, wymuszonymi pozycjami byłem bardziej wykończony niż przy ubijaku. Stąd ledwo obejrzałem 7. odcinek The Crown.
Opowiadał on akurat o dylematach życiowych 50. - letniego księcia Filipa. Dlatego odcinek miał swoją niespieszną narrację, co przy moim wyczerpaniu spowodowało, że ledwo dotrwałem. Ale nie powiem, żeby historia mnie nie interesowała.
Dla nas, oglądających, którzy już teraz wszystko wiedzą o tamtej przeszłości, zastanawiające jest, jak on poradził sobie z ówczesnymi własnymi dylematami, bo przecież wtedy nie mógł wiedzieć, że będzie jeszcze żył drugie 50 lat.
Wczoraj przyjechał Sąsiad Muzyk. Pogadaliśmy sobie przez płot. Przypadkowo, za to stanowczo swoimi opowiadaniami wybił mi z głowy, a potem ja Żonie, nasz pomysł na dalsze życie. Z tego powodu ja przypomniałem jej nasz inny, sprzed 15 lat. I obojgu nam przybyło energii. I to na razie tyle.
Pożyjemy, zobaczymy...
NIEDZIELA (11.04)
No i najpierw chciałem pracować, ale potem postanowiłem sobie zrobić niedzielę.
Od rana czytałem o księciu Filipie i królowej Wiktorii - bezmiar informacji rozwijających się fraktalowo. Nie do ogarnięcia.
A później szykowałem się do wyjazdu do Bratanicy. Wyjazd ten bez specjalnej szkody dla chronologii postanowiłem opisać w następnej publikacji.
Wieczorem obejrzeliśmy 8. odcinek The Crown. Poświęcony śmierci stryja królowej Elżbiety II, przez abdykację którego najpierw jej ojciec zmuszony został być królem, a potem w prostej linii ona królową.
PONIEDZIAŁEK (12.04)
No i był to taki dzień bez historii.
Pozornie rozpływający się i wyciekający przez palce, ale przecież mający swoje znaczenie. Pisałem, z Żoną omówiliśmy wiele istotnych spraw, no i pierwszy raz pomalowałem krawędziaki na taras. Taki malutki kroczek. O najzwyklejszych codziennościach nawet nie ma sensu pisać.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił siedem razy.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 20.19.