poniedziałek, 19 kwietnia 2021

19.04.2021 - pn
Mam 70 lat i 137 dni.
 
WTOREK (13.04)
No i wczoraj, z racji wcześniejszej publikacji, udało się obejrzeć 9. odcinek The Crown.
 
Nie pierwszy raz przy oglądaniu naszła nas refleksja, że jesteśmy zwykłymi ludźmi i że możemy robić, co się nam żywnie podoba. Co oczywiście jest ułudą i nieprawdą, ale jednak...

W niedzielę, 11.04, pojechałem sam do Bratanicy. 107 km w jedną stronę - przy ładnej pogodzie taka sympatyczna i niemęcząca wycieczka.
Ze swoim partnerem  urządzali rodzinne spotkanie z okazji 2. urodzin ich synka. Mimo że z różnych względów było mniej osób niż rok temu, miało ono podobny charakter. Uroczysty, ze wspólnym zasiadaniem przy stole, z rosołem, daniem głównym, olbrzymim tortem z obowiązkowym dmuchaniem świeczki, alkoholem i prezentami.
Od strony Bratanicy był jej ojciec ze swoją partnerką, partner jej matki (moja była bratowa akurat przebywała na robotach w Niemczech) i ja, a od strony Partnera Bratanicy jego ojciec (mniej więcej mój równolatek) i dwie córki z pierwszego małżeństwa (nie wiem, czy formalnie aktualnego). Niezły miszmasz. Ciekawe, co by powiedział na to kościół? Oczywiście nie czepiam się tego, odwrotnie uważam to za normalne, bo takie jest życie. Nieskostniałe, często burzliwe, skomplikowane, zmienne, poszukujące. Nawet w środowiskach katolickich. Widać w nich akceptację takich zmian i sposób na życie tych ludzi wbrew przecież oficjalnym kanonom wiary i uznawaniu obecności kościoła. Wobec takich różnych i skomplikowanych sytuacji partnersko-rodzinnych nasz związek, mój z Żoną, jawi się jako wzorcowy. Usankcjonowany ślubem (w maju 13 rocznica), "co prawda tylko" cywilnym, ale jednak jest oficjalny, że nawet kościół w pewnych sprawach, przy swoich dalekosiężnych mackach, nie podskoczy. Związek dwojga ateistów żyjących "po bożemu", uczciwych, niekradnących, szanujących i tolerujących innych ludzi, nawzajem się kochających, niecudzołożących, ciężko pracujących i niewtykających nosa w sprawy innych, bez zazdrości i zawiści. I wreszcie nietolerujących nierozdzielności państwa od kościoła, chociaż konstytucja twierdzi inaczej.
Starczy!

Tak się dziwnie składa, że gdy przyjeżdżam do Bratanicy, a ostatnio odbywa się to raz na rok, korzystam u niej z łazienkowej wagi. W trakcie takiego okresu mogę się nie ważyć wcale i to mi zupełnie nie przeszkadza, nawet o tym nie myślę, a u niej muszę. Taki swoisty odruch Pawłowa. Raz tylko, zdaje się u Syna, zrobiłem wyłom.
Więc tym razem znowu zamknąłem się w łazience, by za chwilę, ku swojemu zaskoczeniu, zobaczyć na wyświetlaczu 69,5 kg. Jako inżynier dokonałem pomiaru 4 razy i wyciągnąłem średnią , żeby uniknąć jednostkowego błędu. Nie chciało być inaczej.
Stąd, nadal jako inżynier, przeszedłem do analizy tego wyniku. Pamiętałem moje obawy, gdyby waga spadła poniżej 70. kg. No i się stało. Wyszło mi, że jest to wynik jedzenia w ostatnim okresie tylko (może aż - takie myślenie w kontrze też od razu mi się nasunęło) dwóch posiłków dziennie. Pierwszego w okolicach 09.00-10.00, drugiego 16.00-18.00. Zależy. Bo cała reszta się nie zmieniła - jakość i sposób odżywiania się pozostały bez zmian.
Nie wiem, jak to się stało, bo nowy system wcale mi nie dokucza, się sprawdza i się nie męczę. Nie dochodzi do sytuacji, kiedy w którymś momencie dopada mnie głód niepozwalający funkcjonować. Nie zapominam o jedzeniu, ale o nim nie myślę. Może przez to, że jest tyle pracy i podświadomie nie wytwarzam w sobie głodowych mechanizmów. Jest to o tyle ciekawe, że przy tych wszelakich pracach o Pilsnerze Urquellu jednak pamiętam.
Gdy wróciłem do domu, Żonie przekazałem niezwykle istotną informację o mojej wadze i od razu półzłośliwie nakreśliłem mój nowy trend żywieniowy i nowy cel - jeden posiłek dziennie i 60 kg wagi. Może stanę się żywym zaprzeczeniem opowieści o Cyganie, który odzwyczajał swojego konia od jedzenia i szło mu z tym całkiem nieźle, tylko że koń się na tym nie poznał i w końcu zdechł.

Oczywiście o wyniku ważenia poinformowałem natychmiast po wyjściu z łazienki całe towarzystwo.
I się zaczęło.
- To co ty/pan jesz/je?
Szczegółowo opowiadałem. Przy porannym twarożku padło pytanie:
- A co  do niego?
- Nic. - odpowiedziałem i usłyszałem, to co zwykle Jak to bez pieczywa? Nie wyobrażam sobie! Nie dałbym/-dałabym rady.
Przy opowieści o trzech lub czterech jajach sadzonych na tłustym boczku bez wylewania z patelni wytopionego tłuszczu dało się słyszeć z niektórych wstrząśniętych ust O Boże! Brrr! Łeee! i nikt już nie pytał o pieczywo.
Niepytany wyjaśniłem też filozofię codziennego jedzenia - doprawianie na ostro, rodzaj soli, przerwy miedzy ostatnim a pierwszym posiłkiem, itp.
Brat w kontrze pochwalił się, że on waży 96 kg, co podejrzewałem widząc jego olbrzymi brzuch. A jest niższy ode mnie (przypomnę - od dawna mam 171 cm wzrostu i widocznie jeszcze nie zacząłem standardowego procesu kurczenia się). Potrafi o 21.00 - 22.00 zjeść całą golonkę wspartą oczywiście ziemniakami, po czym źle spać, budzić się w nocy i wypijać piwo.
Z konsekwencji zdawał sobie sprawę, ale nie wyobrażał sobie, żeby żyć inaczej. A ja go, ani nikogo innego, nie przekonywałem do zmian nawyków. Nie ten materiał ludzki. Odporny na wiedzę, bez wiary, bez silnej woli, poddający się ogólnym złym zasadom, bez ciekawości zmian, siedzący w schematach, wiedzący i tak lepiej, z ciekawością słuchania dziwaka, odmieńca, głupka.
 
Za to czepiłem się starszej córki Partnera Bratanicy. Poznałem ją, jak i jej siostrę, rok temu. Kończyła wtedy ogólniak i miała zamiar iść na studia. No i w rozmowie okazało się, że jest na I roku dietetyki. Dla mnie gratka.
- To rozumiem - wjechałem od razu na swojego konika - że w przyszłości, jak będziesz pracować w zawodzie, odradzać będziesz używania cukru, spożywania wszelakich mąk w jakiejkolwiek postaci ze względu na gluten i różnych cywilizacyjnych wynalazków?
- No organizmy są różne i mają różne potrzeby...
To jej jawne przyzwolenie i akceptacja niezdrowego żywienia się połączone z oczywistym bezsensem zwłaszcza w kontekście jej studiów zaskoczyły mnie.
- Ale przecież pierwotny człowiek nie jadł tego całego syfu... - i zacząłem tłumaczyć, ale widać było, że ona nie wie, o czym mówię. To znaczy wiedziała, że pierwotny żył źle, a teraz, współcześnie dobrze.
Na dowód nałożyła sobie obficie śląskich klusek, również obficie polała je sosem (na pewno zagęszczonym mąką, a jakże) i dołożyła dwa kawałki mięsa. A jak przyszło do urodzinowego tortu, to ojciec nałożył jej kawał, który, gdy doszło do mnie, służył mi za wzorzec wielkości i punkt odniesienia, bo powiedziałem:
- Dla mnie góra 1/3 tego co... - i pokazałem skinięciem głowy w kierunku jego córki.
To był jedyny, zakamuflowany, taktowny i zgrabny komentarz do jej kulinarnych ekscesów. Nie chciałbym doprowadzić do rodzinno-towarzyskiego ostracyzmu i ugruntować o mnie opinię tego, co się czepia ludzi przy stole (i nie tylko) i nie da spokojnie zjeść i mieć przyjemność z makaronów, sosów, panierowanego mięsa, tortów i bułeczek popijanych Coca-Colą lub inną Helleną, najlepiej z plastikowych butelek.
Trzeba dodać, że owa, skądinąd sympatyczna młoda dziewczyna (20 lat?), należy do grupy mocno puszystych, co nie dziwi po tym, co zobaczyłem i usłyszałem. A kiedyś w sposób oczywisty, zwłaszcza po porodzie, przejdzie do grupy kobiet grubych, to kwestia czasu. Szkoda. No chyba, że stanie się cud, jak u mnie, i pozna tak mądrego towarzysza życia, jak ja Żonę (bez kadzenia), który ją przekieruje i uzdrowi. Tylko że ona będzie musiała chcieć, widzieć sens, mieć silną wolę i być nastawioną pozytywnie, jak ja (z kadzeniem).
Swoją drogą, to taki paradoks, że taka młoda osoba o takiej konstrukcji fizycznej i psychicznej poszła studiować dietetykę. Raczej w przyszłości, jeśli nic się nie zmieni, będzie żywym zaprzeczeniem swojej profesji. To tak, jak z rodzicami, którzy gonią swojego młodego syna za próby palenia papierosów (najczęściej jest to już wtedy stadium mocno zaawansowane, bo rodzicom długo do głowy nie przychodziło: Nasz syn?! To niemożliwe!), a sami ćmią aż miło.
Wiem, wiem, łatwo się wymądrzać...
 
Po kulinarnych ekscesach Bratanica wyzwała mnie na pojedynek. Od czasów, które była w stanie zapamiętać, jej Wujcio (ta jej forma zwracania się do mnie niezmiennie mnie wzrusza), czyli według mnie jej stryj, czyli ja, niezmiennie kojarzy się z osobą, z którą w pierwszych latach jej życia robiło się dym, szarpało, tłukło i uciekało, a w późniejszych wychodziło na boisko i grało się w nożną lub strzelało bramki z karnych w piłce ręcznej. Wtedy jej obłędny nadmiar energii znalazł ujście w piłce ręcznej i nożnej, gdzie w odpowiednich klubach żeńskich grała na pozycji bramkarki. Ten pociąg do sportu wyssała z mlekiem matki, z tą różnicą, że to jej ojciec, fanatyk piłki nożnej, a zwłaszcza jego drużyny z Rodzinnego Miasta, zaszczepił w córce ten fanatyzm i tak zostało.
Nawet, gdy Bratanica po rozwodzie swoich rodziców przeprowadziła się wraz z matką do innego województwa, gdzie od nowa urządzały sobie życie, jej miłością pozostała drużyna z Rodzinnego Miasta. W miarę możliwości potrafiła sama, a później ze swoim partnerem, jechać 170 km w jedną stronę, żeby obejrzeć mecz na żywo. Teraz, wraz z urodzeniem syna i całej zakichanej, nomen omen, kowidowej sytuacji, takie akcje odpadają, ale kibicowanie pozostało.
Mimo zmian w swoim życiu czynne zainteresowanie sportem pozostało. Nie wiadomo, co było pierwsze. Czy jej życiowy partner, czy siatkówka? Raczej on, facet znacznie starszy, posiadający z pierwszego związku, małżeństwa, dwie, praktycznie dorosłe córki. 
Partner Bratanicy od zawsze był zafiksowany na utrzymaniu kondycji z wypracowywaniem na brzuchu kaloryfera i ogólnej rzeźby ciała (w ich dużym mieszkaniu w jednym z pokoi urządzona jest siłownia). Poza tym grał w siatkówkę. Stąd wspólnie utworzyli, oprócz rodzinnego, dwuosobowy team w plażowej piłce siatkowej. Grają w turniejach, zdobywają puchary i nagrody. Nie wiem, jak jest teraz, ale zdaje się, że potrafią godzić sport z faktem posiadania dziecka. Gorzej z kowidem.
 
Bratanica zapragnęła rewanżu za mecz sprzed roku. Wtedy wygrałem. Graliśmy do trzech zwycięstw strzelając karne do małej, zabawkowej bramki. Pustej oczywiście, bo była tak mała, że ze sporej odległości sztuką było trafić.
- To co wujciu? - Do trzech zwycięstw?...
Dwa pierwsze spotkania (graliśmy do momentu zdobycia przez jednego z zawodników 10. bramek) wygrała, co prawda niewielką różnicą, jednej, dwóch bramek, ale jednak. Już była w ogródku, już...Zwłaszcza że miała za sobą sporą rzeszę kibiców. 
Dwa kolejne przegrała, też za każdym razem niewielką różnicą, ale natychmiast siadła jej psychika. Młoda jednak. Stąd w połowie piątej rozgrywki, gdy przegrywała jedną bramką nagle zmieniła technikę strzelania (poprzednia była bardzo skuteczna), nie trafiła kolejny raz i ją miałem. Przegrała 10:5. Siadła smutna i osowiała.
Przy pożegnaniu musiałem ją objąć i pocieszać. Taki dzieciuch jeszcze (24 lata).

W niedzielę odezwał się Prąd Nie Woda.
- Panie Emerycie, czy mam oddać pieniądze, czy pan na mnie zaczeka?
- Zaczekam. - odparłem krótko i rzeczowo.
Jeszcze by tego brakowało, żeby do ostatnich prac elektrycznych przyszedł ktoś nowy i wydziwiał. A pozostały do zrobienia podłączenia na ganku, w Małym i Dużym Gospodarczym, w piwnicy oraz dwóch zewnętrznych stacji elektrycznych, jak je nazywam.
Być może mógłby to zrobić Cykliniarz Anglik, bo ma uprawnienia, ale chyba wpadlibyśmy wtedy z deszczu pod rynnę. Przy czym deszczem jest "tylko" nieobecność Prądu Nie Wody do początków maja (wreszcie po zabiegu, w trakcie koniecznej rehabilitacji), a rynną sam Cykliniarz Anglik.

Tak niedzielnie naszła mnie refleksja, że kumulując siły fizyczne i psychiczne, żeby bez specjalnych szkód na ciele i umyśle przetrwać, powiedzmy sobie, jeszcze jeden finiszowy miesiąc remontowy (oby jeden - czas liczę do przyjęcia pierwszych gości, bo potem prace remontowe będą biegły dalej, ale bez takiego napięcia i stawiania nas pod murem), zaniedbałem różne drobne i poważniejsze sprawy, a to okolicznościowe, a to sporadyczne pojawiające się na bieżąco. 
Na przykład zaniedbałem Moją Klasę i koleżanki i kolegów ze studiów. Oni sami się przypominali składając życzenia świąteczne, a z Profesorem Belwederskim uciąłem sobie dłuższą pogawędkę, bo zadzwonił z pytaniem Co się nie odzywasz i co słychać? Zaś małżeńska para, moi przyjaciele ze studiów, zadzwonili z tym samym, ale przede wszystkim z informacją, że nasze odwołane tradycyjne spotkanie z maja ubiegłego roku (koronawirus) planujemy odbyć w tym samym miejscu we wrześniu tego roku. Z Żoną natychmiast potwierdziliśmy nasz udział, zwłaszcza że wpłacona wówczas przez nas zaliczka spokojnie czeka na nowy termin. Tak zapewnił właściciel pensjonatu, w którym moglibyśmy nocować z Bertą, bo w oficjalnym zjazdowym hotelu z psami nie przyjmowali i chyba nic w tym względzie się do tej pory nie zmieniło i nie zmieni.
 
Skończyłem parę dni temu Sztajnbeka(!), Zagubiony autobus. A dzisiaj zacząłem pierwszą część trylogii Kingsbride - Filary Ziemi Kena Folletta. Trudno powiedzieć "zacząłem". Tradycyjnie dla rozpoczynanej książki najpierw ją "obwąchałem". Ocznie zeskanowałem każdą część okładki i dokładnie przeczytałem opis sylwetki autora, informację Tego autora, kto przełożył, kto wydrukował, podziękowania autora i jego wstęp oraz krótki opis zawartości książki. W ten sposób byłem gotowy do czytania.
Książka liczy sobie 926 stron zapisanych drobnym maczkiem, co po olbrzymich literach w Zagubionym autobusie stanie się dla mnie pewnym wyzwaniem. Całą trylogię otrzymałem w grudniu tamtego roku od Heli na okoliczność mojej 70.-tki z dedykacją Drogi Emerycie (zmiana moja), pamiętaj: podobno trzecia 30-ka jest najlepsza! Z najlepszymi życzeniami, Hela. W dolnym lewym rogu strony widnieje emotikonka Uśmieszek, rysunek królika, na pewno Angusa, i rysunek odcisku psiej łapy, na pewno Winyla.
Akcja książki rozpoczyna się w 1123 roku. Zawsze byłem negatywnie nastawiony do średniowiecza, nie wiedzieć zresztą dlaczego, a tu, już na samym  początku czytania dotarły do mnie bardzo przyjemne smaczki, o których nie miałem zielonego pojęcia. Zacytuję trzy:
- Hej! Ale mnich! - zawołała kobieta.
Philip spojrzał na nią ostro. Nie było w zwyczaju, by kobieta mówiła, zanim jej mąż się odezwał. 
 
...Przecież był on kapłanem, księdzem, a nie mnichem. Życie w czystości było istotą ślubów zakonnych, w wypadku księży normy tej nie przestrzegano bezwzględnie. Biskupi mieli kochanki, a księża parafialni - gospodynie. Celibat duchowieństwa był prawem zbyt surowym i nie zawsze się udawało być mu posłusznym. Podobnie bywa ze złymi myślami. Jeśli Bóg nie zdoła wybaczyć lubieżnym księżom, to w niebie będzie bardzo niewielu duchownych.
 
...Skręcił w lewo i ruszył przez szeroki pas rzadkiej trawy, oddzielający dom gościnny - w nim przecież często nocowali niebogobojni ludzie, a czasem nawet kobiety - od kościoła....
To jakie przyjemne niespodzianki mogą mnie spotkać w miarę dalszego czytania?
 
Dzisiaj, we wtorek, niewiele się działo. Rano pomalowałem drugi raz krawędziaki i postanowiliśmy jechać do Powiatu.  Do pani handlującej z mężem starociami ze Szwecji (bardziej pasuje określenie starszymi rzeczami używanymi) oraz po dwa grzejniki elektryczne. 
Za 375 zł kupiliśmy cztery krzesła, lampę stojącą, dwie nocne lampki, trzy zasłony i na deser "płaskorzeźbę" przedstawiającą wiewiórkę na drzewie (widocznie w Szwecji też są). Wszystko do Pół-Kamieniczki. Również do niej mieliśmy zamiar kupić grzejniki.
Niby sprawa poprzednim razem, gdy w tym sklepie kupowaliśmy sedes, była nadgryziona, ale okazało się, że nadgryzienie było za małe albo za słabe. Nie wiedząc o tym od samego początku stałem przy biurku i przed komputerem, a pan i Żona siedzieli i we troje rozpatrywaliśmy możliwości, przy czym zdaje się, że tylko ja byłem tą osobą, która myślała, że za chwilę zamówimy i wyjdziemy. Ale nawet ociężały umysłowo by się zorientował, że to potrwa. Więc w końcu odszedłem i usiadłem na kanapce dla kientów-gości takich jak ja, to znaczy przychodzących na zakupy z żonami. 
Nie było siły, mimo niesprzyjających warunków - chłód, niewygodna pozycja powodująca drętwienie karku, ryczące radio z wiadomościami, które, zdawało mi się, że słyszałem już rok temu, i monotonia rozpatrywania przez Żonę i sprzedawcę różnych wariantów tego samego(!) grzejnika, abym nie wpadł w taki męczący letarg, pół-sen. Tylko od czasu do czasu budził mnie głos Żony (na radio emitujące taką usypiającą papkę bardzo szybko przestałem reagować), ale słysząc kolejny raz To ten regulator jakie ma funkcje?, To można zablokować?..., A tamten... ponownie zapadałem się w sobie. Ale w końcu chłód zwyciężył i gdy się zorientowałem, że mam zimny nos, a takiego stanu bez oczywistych powodów u siebie nie cierpię, zirytowałem się mocno zdając sobie sprawę, że to już musiało nieźle trwać, skoro mój nos...
Zerwałem się i podszedłem do biurka.
- Proszę pana, a możemy to zrobić po mojemu, bo my z Żoną mamy inną filozofię wybierania i kupowania.
I tu mu przybliżyłem trochę szczegółów. Śmiał się pod nosem.
- Może mi pan pokazać na ekranie ten model... - i tu podałem symbol zapamiętany sprzed pół godziny bodajże.
- Bierzemy dwa. - Proszę zamówić! - dodałem, gdy ujrzałem ten właściwy.
Żona z ociąganiem się zgodziła.
- No skoro tamten nie ma sterownika, a ten ma, ale i tak nie można go zablokować przed gośćmi, to niech będzie...
I tu mnie oświeciło. Cały ten czas mojego marznięcia na kanapce był poświęcony Jak tu zrobić, żeby przyszli goście mieli zablokowany sterownik i nie mogli w nim grzebać?
Doskonale Żonę rozumiałem. Oboje w Naszej Wsi przeszliśmy przez ciężkie doświadczenia, mimo że nasi goście mówiąc nieładnie byli "wyselekcjonowani" dość prostą metodą - regulaminem umieszczonym na stronach siedliska i konsekwentnym postępowaniem Żony. Więc byli kulturalni, inteligentni, proekologiczni, kochający przyrodę, ciszę i spokój, szanujący sąsiadów oraz posiadający w sobie to coś, co powodowało, że najczęściej fajnie było porozmawiać bez poczucia straty czasu.
I co z tego, skoro większość z nich wiedziała lepiej, zwłaszcza w sprawach ogrzewania apartamentu, w którym mieli przebywać. Nie pomagały tłumaczenia, zwłaszcza gdy akurat byłem ubrany na wioskowego głupka:
- Proszę państwa, ta koza jest niezwykle wydajna i proszę uważać z paleniem, bo potem nie wytrzymacie tej wysokiej temperatury i będziecie otwierać okna, a przecież szkoda drewna... - tu zawieszałem głos nie chcąc obraźliwie, łopatologicznie tłumaczyć, że taka to a taka ilość drewna równa się takiej to a takiej kwocie w złotówkach.
Wszyscy oczywiście kiwali ze zrozumieniem głowami, ale niewiele to dawało, zwłaszcza u gości, którzy byli u nas pierwszy raz. Hajcowali niemiłosiernie, a potem niektórzy z nich nawet się przyznawali, że musieli pootwierać okna Bo nie szło wytrzymać! Miał pan rację.
Co z tego, że miałem, skoro ileś megawatów energii poszło w atmosferę, a z nimi ileś złotówek (dla przybliżenia skali tego procederu - megawat = 1000 kW; w megawatach na ogół określa się moce elektrowni wiatrowych czy też dużych farm fotowoltaicznych).
W Pół-Kamieniczce będzie pod tym względem inaczej, tylko nie wiadomo, czy gorzej, czy lepiej. Podstawowym elementem (emelentem) grzewczym będą właśnie te dwa grzejniki elektryczne. I jest prawie pewne, że od czasu do czasu ukochani goście będą sobie urlopowo wyjeżdżać na 6-8. godzinną wycieczkę rowerową i wtedy nastawiać ogrzewanie na 27 stopni, żeby po powrocie mieć cieplutko i milutko. A po powrocie do sauny pierwsze co zrobią, to pootwierają na oścież okna Bo nie szło wytrzymać...
To nie dziwiłem się Żonie. Za to ona w drodze powrotnej w Inteligentnym Aucie dziwiła się mi.
- Czy ty musisz przy okazji każdych zakupów opowiadać o całym naszym życiu? 

Od kilku dni zauważyłem, że ciągle na naszym terenie przesiaduje lub nad nim przelatuje para gołębi grzywaczy. A dzisiaj już stwierdziłem, co jest na rzeczy. Na pobliskim świerku postanowiły założyć gniazdo, a w związku z tym od razu poczuły się jak u siebie w domu i zaczęły się panoszyć. Są wszędzie i nie przeszkadza im moja obecność albo fakt, że akurat jadę z taczką. Pod moim nosem zbierają gałązki i źdźbła wyraźnie gdzieś w świerkowych chaszczach budując gniazdo. A dzisiaj doszło do tego, że siadły na nowej bramie naprzemiennie ją obsrywając i dokładnie czyszcząc i układając sobie piórka. Nic sobie nie robiły z faktu, że robię im zdjęcia co chwilę wywołując dźwięk migawki, a ponieważ był to dziadowski smartfon, bez autofokusa oczywiście, więc za każdym pstryknięciem zbliżałem się stopniowo o krok. Dopiero przy dwóch metrach dzielących mnie od nich odleciały.
Wyraźnie traktują mnie jak swojego, domownika, więc z tego powodu ogólnie to jestem wzruszony i zaszczycony, że wybrały nasze sąsiedztwo do najważniejszej rzeczy - wychowania swojego potomstwa.
Więc trudno, niech obsrywają.
 
ŚRODA (14.04)
No i Szybki Stolarz się uaktywnił.
 
Raniutko wysłał smsa ...Dziś, jeśli pasuje, możemy być około 10tej... Po epopei ciągnącej się od września ubiegłego roku, jak mogłoby nam nie pasować?... Zwłaszcza, że jednocześnie miał przyjechać Stolarz z Gór z dwiema łazienkowymi szafkami, krótszymi od poprzednich, tymi sprzed pół roku, bo Żona w międzyczasie zmieniła koncepcję wielkości kabiny prysznicowej, a przede wszystkim z oczekiwanymi okiennicami. Zapowiadał się więc stolarski dzień.
Zapowiadał się, ale się nie zapowiedział. Stolarz z Gór jednak nie przyjechał. Bo u nich śnieg. Jak to w górach. Nie wiem, co jedno przeszkadzało drugiemu, zwłaszcza że u nas śniegu nie było. Więc od razu dostał od Żony dodatkową ksywę Wolny Stolarz. Co ma podwójne znaczenie. Bo z gór, to wolny, tkwiący w dzikiej, pierwotnej wolności i żaden inwestor nie będzie mu nakładał inwestorskich pęt. Cywilizacyjnie się jednak trochę ugładził, bo zapytał, czy odpowiada(!) nam najbliższa niedziela/poniedziałek.
 
Za to Szybki Stolarz nadrobił za dwóch. Nie dość, że przyjechał z synem, to jeszcze wykonując swoją pracę dostarczył ją hydraulikowi, czyli Cykliniarzowi Anglikowi, który potrafi wszystko, szkoda że nie w terminie. Wwiercił się w dolnej kuchni w rurę z wodą, więc rzygało po całym pomieszczeniu. Na szczęście byłem akurat przy nich, bo montowałem sufitowe lampy i natychmiast zakręciłem główny zawór. Dobrze, że wcześniej zorientowałem się, że ten zawór w łazience jest właśnie tym głównym w mieszkaniu, bo zanim bym dobiegł do tego głównego na cały budynek, to świeżo postawioną zabudowę kuchenną szlag by trafił.
Wwiercenie się w rurę nie było winą Szybkiego Stolarza tylko Dziwnego Hydraulika, który w zamierzchłych już dla nas czasach akurat w tym miejscu nie poprowadził rury po kątach prostych, po przyprostokątnych, tylko po skosie, po przeciwprostokątnej. Może wtedy opanowało go krótkie lenistwo, albo bezrozumie, a może po prostu nie stykło rury. Tak czy owak teraz Cykliniarz Anglik będzie musiał rozkuć kawałek ściany, a może "tylko" wyciąć kawał regipsu, żeby się swobodnie narzędziami dobrać do miejsca uszkodzenia i je usunąć.
Oczywiście w tej sytuacji Szybki Stolarz roboty nie skończył, ale i tak wyżebrał od nas 1000 zł z ostatnich dwóch, które mu się należą zgodnie z umową.

Przy okazji mojego montażu lamp wyszło, że w salonie nie został zamontowany drugi włącznik schodowy, tylko zamiast niego gniazdko, więc prądu i oświetlenia nie było. I zaczęło się. Prąd Nie Woda telefonicznie przekonywał mnie, że mówił Cykliniarzowi Anglikowi, co i jak należy podłączyć, a Cykliniarz Anglik osobiście mnie przekonywał, że nic takiego Prąd Nie Woda mu nie przekazywał. Więc znowu trzeba będzie wyharatać dziurę w dopiero co postawionej i pomalowanej ściance z regipsu i wstawić włącznik schodowy likwidując zbędne gniazdko.

Przy montażu lamp nieźle się rozpędziłem, bo mając przygotowane niezbędne narzędzia od razu zamontowałem dwa grzejniki elektryczne. Zaoszczędziłem sporo czasu na sprzątaniu i porządkowaniu, a potem na ponownym przygotowywaniu do pracy. Przez ten poszerzony zakres uświadczyłem niezłej i zmyślnej gimnastyki, co sobie uświadomiłem wieczorem, gdy pewne mięśnie zaczęły o sobie dawać znać, a ja do tej pory nie wiedziałem nawet, że istnieją.
Mimo tego udało się obejrzeć 1. odcinek 4. sezonu The Crown.
 
CZWARTEK (15.04)
No i dzisiaj Żona dała mi wspaniałomyślnie wolną rękę. 

Nawet rano chciałem jej zaproponować, że sam pojadę do Powiatu, bo przecież tylko po dwa grzejniki i farbę, więc w tak prostej sytuacji mogłaby się wyluzować i zostać w domu poświęcając czas na pracę nad blogiem - ofertą dla gości. A tu taka niespodzianka.

Po powrocie zabrałem się za sprzątanie dolnego apartamentu. Musiałem ze wszystkim zdążyć do 13.00, bo na tą godzinę umówiłem się z Gruzinem. Miękką miotłą zgarniałem ze ścian pył pocyklinowy (pocykliniarski?), podłogi odkurzyłem i starłem na mokro.
Z Gruzinem w deszczu woziliśmy taczką i wnosiliśmy dwie ciężkie paczki, elementy (emelenty) narożnika i ileś, równie ciężkich i wielkich, łóżka.
- Jak będziesz czegoś potrzebował, to cyknij. - powiedział Gruzin na odchodnym.
Samo rozpakowanie paczek, a potem sprzątanie zajęło mi dwa razy więcej czasu niż sam montaż. Trudno więc było się dziwić mojej frustracji z powodu jałowości pracy, którą niestety musiałem wykonać.
Ale miałem drobną satysfakcję. Przy montażu łóżka nie popełniłem błędu, jak poprzednio, przyjrzałem się instrukcji i poszło ja z płatka. Nie musiałem niczego dłutować i wołać na pomoc Żony. Ale ogólnie rzecz biorąc praca nie dała mi satysfakcji dodatkowo przez fakt, że musiałem działać pod czasową presją. Na jutro umówiłem się z Cykliniarzem Anglikiem, że meble będą stały, a on przyjedzie drugi raz olejować podłogę. Stąd wracałem na górę dosyć podle zmęczony.
Na szczęście Żona pokazała mi pierwsze efekty swojej pracy - nasze nowe strony i zalążek oferty. Mogłem ujrzeć nasze zdjęcia, pierwszy tekst, czyli coś, do czego dążyliśmy przez rok.
Strasznie dobrze mi to zrobiło. 

O mały włos, a nie obejrzelibyśmy 2. odcinka The Crown. Jakoś tak wcześniej przed Żoną znalazłem się w łóżku. Gdy przyszła, z pewnym przerażeniem mnie budziła tracąc nadzieję na oglądanie. Ale dałem radę, bo po 10. minutach snu czułem się wyspany. 
Nowa premier, pani Margaret Thatcher, nie szczypała się. Później też nie, jak wiemy z historii. Ale nie wychodźmy przed orkiestrę.

Dzisiaj napisał Po Morzach Pływający. Krótko.
Nazwij żonę Dyrektora, Tiramisu. Brzmi smacznie. Pozdrawiam zza koła polarnego (pis. oryg.)
I dołączył zdjęcie. Kapitalne. W zasadzie czarno-białe, gdyby nie...
W oddali widać ośnieżony ląd, wyspę/-y (może to góry lodowe?) połączone ze statkiem taką szeroką wodną, spienioną autostradą wytworzoną przez pracę okrętowej śruby (śrub?). Niebo i woda są idealnie szare, niebo trochę jaśniejsze. A pośrodku autostrady wyraźnie widać podwójny ślad turkusu morskiej wody, który w oddali zanika i wtapia się w szarość.
Mail mnie zaskoczył. Nie wiedziałem, że marynarz jest znowu na morzach. A jego propozycja co do imienia żony Nowego Dyrektora jest kusząca.
 
PIĄTEK (16.04)
No i w sposób nieunikniony mamy problem z drewnem.
 
Zostało nam już tylko mokre i żeby się paliło, muszę je rąbać drobno. A to kosztuje. Wyboru jednak nie ma.
Po porannej drewnianej (drzewnej?) sesji zabrałem się za montaż jednej z dwóch stojących szafek kuchennych przeznaczonych do Pół-Kamieniczki. Obie trzeba wstawić celem wizualizacji, żeby było wiadomo, jak w kuchni położyć cokoły.
W komplecie są dodatkowo trzy wiszące. Producent, tym razem z Braniewa, wyraźnie napisał, że na montaż kompletu potrzeba 6 godzin. Zmontowałem jedną, za to najważniejszą, w trzy. Nad tym faktem przeszedłem zupełnie obojętnie, bo spodziewałem się takiego producenckiego numeru. A nawet byłem w dobrym nastroju, bo towarzyszył mi Pilsner Urquell, para grzywaczy i myszka, która nic sobie nie robiła z mojej obecności i hasała na wyciągnięcie ręki. Najbardziej przeszkadzała mi w pracy, gdy stała obok mnie i siłą rzeczy musiałem się na nią w bezruchu gapić, bo inaczej się nie dało. Przyciągała wzrok. Ruszała wąsikami i coś tam mamlała, ale nahecniejsze było to, że miała taki kształt bardziej korpulentny, kulisty, co trochę zakłócało standardową myszkową zgrabność. Może była w ciąży?
A już całkiem wpadłem w dobry nastrój, gdy Żona z okna zakomunikowała, że dzisiaj Cykliniarz Anglik nie przyjedzie. Miał być po południu, ale Jutro przyjadę i zrobię na gotowo. Nie chciało mi się nawet masochistycznie rozważać, czy gdyby jednak przyjechał dzisiaj, to  zrobiłby "nie na gotowo"?
Doświadczyłem paradoksu - cieszyłem się, że go nie będzie.
 
Wieczorem, mimo mojego zmęczenia wynikającego z przyszafkowej gimnastyki obejrzeliśmy 3. odcinek The Crown. Na scenie pojawiła się Diana. W bardzo młodym wieku wpakowała się w specyficzne więzienie.
 
SOBOTA (17.04)
No i rano standardowo rozgrzałem się przy drewnie, nomen omen.
 
A potem zabrałem się za drugą stojąca szafkę. Tutaj niestety miałem kilka Waterloo. 
Najważniejszą przegraną bitwą było montowanie czterech plastikowych nóżek z możliwością regulacji ich długości, na których w przyszłości miała stać szafka. Producent zalecał wbijanie ich za pomocą gumowego młotka w specjalnie przygotowane fabrycznie cztery gniazda. Robiłem tak wczoraj i wszystko poszło gładko. A dzisiaj wszystkie cztery ułamały się u nasady. Średnica gniazd była za mała, może o jakieś 0,5 mm. Ale byłem wdzięczny producentowi za dwie rzeczy. Przewidział dodatkowe umocowanie tych gniazd do spodniej płyty szafki za pomocą pięciu wkrętów każde, więc po dopasowaniu pęknięć (pęknięcie go pęknięcia w każdym rozwalonym komplecie) tak zrobiłem i całość się trzymała, trochę na słowo honoru, a poza tym zadbał o moją polszczyznę i to aż cztery razy, kiedy kwieciście sobie używałem za każdym pęknięciem.
Ostatecznie szafka stanęła na nogach, nomen omen, trochę koślawych, ale jak się jej nie będzie non stop przesuwać, powinna dać radę.

Dzisiaj w zaprzyjaźnionej hurtowni odebrałem sito. Sprowadzili je na specjalne moje zamówienie, więc ranga urządzenia od razu na wstępie wzrosła. A jest to konstrukcja tak wyrafinowana mniej więcej, jak konstrukcja cepa. Chyba raczej mniej, bo cep zawiera w sobie przynajmniej coś na kształt przegubu. A tutaj otrzymałem metalową ramę, 100x70, wypełnioną siatką o mocnych drutach, za to zmyślnie faliście pogiętych. Zresztą spodziewałem się dokładnie tego. Ale już producent nie zadał sobie fatygi, żeby do tej konstrukcji dołożyć jakąś podpórkę, aby sito stało sobie samodzielnie i stabilnie na ziemi pod odpowiednim kątem. I znowu byłem wdzięczny, bo spotkało mnie kolejne wyzwanie i konieczność ruszenia mózgownicą. Z przyjemnością podpórkę dorobię sobie sam.
Po co mi takie sito? Głupie pytanie. Nawet dziecko wie, że do przesiewania, aby oddzielić jedną frakcję od drugiej. U mnie akurat jedną frakcją będzie ziemia, a drugą perz.
Góra ziemi, którą mi dostarczył facet od większej ciężarówki, jest pełna perzu. A nie jest to towar, ziemia (i perz zresztą też :) ), który w ramach reklamacji na podstawie rękojmi lub gwarancji da się zwrócić. Więc za każdym razem potrzebną partię ziemi będę przesiewał, a perz i inne korzeniska spalał. Potrwa to lata, bo góra ziemi jest olbrzymia. No chyba że Żona wymyśli dla niej jakieś inne przyspieszone zastosowanie.
Ale żeby nie musiała wymyślać, bo i tak tego rodzaju pracy ma aż nadto (ostatnia dotyczy przede wszystkim oferty dla gości), mogę jej samobójczo jeden pomysł podrzucić. A propos perzu.
Doskonale radzi sobie na wszystkich typach gleb uprawnych (z wyjątkiem skrajnie suchych gleb piaszczystych). ...pospolity i bardzo uciążliwy chwast pól uprawnych. Rozprzestrzenia się przez nasiona dostające się do gleby wraz z ziarnem siewnym. W uprawach rolnych rozmnaża się wegetatywnie – odtwarzając się nawet z niewielkich fragmentów rozłogów.... Masowo zarasta ugory i nieużytki rolne. Rośnie także na siedliskach naturalnych – w zaroślach i na skrajach lasów. Jest bardzo wytrzymały na niesprzyjające warunki środowiska i doskonale radzi sobie w konkurencji z innymi roślinami o wodę i światło.
Jest to roślina lecznicza, surowiec zielarski, o czym nie miałem zielonego pojęcia nienawidząc go z całego serca.
Działanie -  słabe przeczyszczające, moczopędne, przeciwbakteryjne, przeciwgorączkowe, żółciopędne. Największe zastosowanie znajduje w leczeniu chorób przemiany materii, jako tzw. zioło czyszczące krew – w leczeniu choroby reumatycznej, dny moczanowej, trądziku. Jest surowcem bogatym w związki pochodne fruktozy – jest odpowiedni jako środek dietetyczny dla diabetyków. Używa się go po zatruciach, gdy trzeba z organizmu jak najszybciej usunąć trucizny, jak również po przebytych zakażeniach. Wchodzi w skład wielu mieszanek ziołowych. Stosowany jest także w leczeniu nieżytów górnych dróg oddechowych, przy obrzękach wątroby, zmniejszonym wydzielaniu żółci, kamicy żółciowej, hemoroidach. Najczęściej stosowany jest w postaci odwaru.
Odwar z kłączy (1 łyżkę stołową rozdrobnionego suszu zalać 1 szklanką wody, doprowadzić do zawrzenia i od tego momentu gotować pod przykryciem przez 5-7 minut, przecedzić w razie potrzeby pić 2-3 razy dziennie po 2/3 szklanki) to bardzo skuteczny środek moczopędny i zalecany pomocniczo w cukrzycy. Jego picie stosuje się również w chorobach nerek, pęcherza moczowego, dolegliwości ze strony wątroby, kamicy nerkowej i żółciowej, złej przemianie materii i jako zioło „czyszczące krew”.
Zbiór następuje wiosną lub na jesieni. Zebrane kłącze myje się i suszy w przewiewnym cieniu. Po wysuszeniu kłącza są czyszczone z drobnych korzeni przybyszowych i krajane na odcinki do 1cm.
 
Oczywiście w górze ziemi jest go tyle, że z przyjemnością będę go spalał. Ale kto wie, do czego będzie mógł się przydać.

Cykliniarz Anglik jednak przyjechał i naolejował podłogi na gotowo. Teraz mamy tam zakaz wstępu przez kilka dni, dopóki podłoga nie wyschnie. Proces ten wsparliśmy włączając elektryczne grzejniki. No trudno.
Przy okazji niezwykle sugestywnie opowiedział, czego to oni w nadciągającym kolejnym tygodniu nie zrobią w Pół-Kamieniczce.
 
Wieczorem postanowiliśmy obejrzeć aż dwa odcinki The Crown. Prawie się udało. Czwarty przeszedł gładko, ale w okolicach 2/3. piątego usłyszałem tuż obok charakterystyczny dźwięk. Natychmiast zgodnie stwierdziliśmy, że jutro obejrzymy resztę. Na zakładkę.
Żelazna Dama nie szczypała się w sprawie Falklandów. Pamiętam, wtedy (1982 rok) siedziałem w więzieniu i mocno jej kibicowałem. Równocześnie bałem się, że z tego zrobi się międzynarodowy konflikt i że nas gdzieś wywiozą. W nieznane. Ciekawe, bo ta cela, to więzienie było mi już w jakiś sposób bliskie, byłem u siebie i nie chciałem niespodzianek. No chyba że wypuszczenia na wolność. 
Tak się zresztą stało. Zostałem wypuszczony i to w perfidnej formie, ale jednak niespodziewanie.
 
NIEDZIELA (18.04)
No i dzisiaj od rana Żona była w dołku.
 
Czyli że ja musiałem być w górce. I rzeczywiście tak było. Stąd podołaliśmy i w dwóch kursach zawieźliśmy do Pół-Kamieniczki dwie szafki. W kuchni dokonała się drobna wizualizacja, ale ona znacząco pozwoliła Żonie wyjść z dołka.
Nie wiem, jak ona, ale ja nie czułem, że niedziela jest niedzielą. Nawet lekko zakłócałem spokój sąsiadom wiercąc głośno otwory w krawędziakach i cicho przykręcając je śrubami do kotw. Ale śrub mi zabrakło, więc dalej nie nękałem okolicy. Żona zaś cały czas siedziała nad stronami i mozolnie je rozgryzała ucząc się ich obsługi.

Wieczorem obejrzeliśmy 1/3 piątego odcinka The Crown i cały szósty. Dzięki Dianie Australia na dziesięciolecia została przy koronie, ale co z tego, skoro niczym i wszystkim nie pasowała do królewskiej rodziny.
 
PONIEDZIAŁEK (19.04)
No i dzisiaj zakończyłem połowę prac nad tarasem.

Wszystkie krawędziaki zostały zamontowane w kotwach, a z barierami i deskami, które w przyszłości mają stanowić wzmocnienie całej konstrukcji oraz tworzyć parapet, wybrałem się do stolarza w Pięknym Miasteczku. Wszystko stosownie, maszynowo, poprzycina i w ten sposób będę mógł przejść do trzeciego tarasowego etapu - malowania, a potem do czwartego, ostatecznego montażu. Ciekawe, ile za to wszystko chciałby jakiś wykonawca? Dwa, trzy tysiące?...

Pogoda była tak piękna, że słońce wymusiło na mnie najpierw zdjęcie kurtki, a potem polaru. Ale i tak mi było za gorąco, gdy siedziałem sobie na krawędzi tarasu swobodnie dyndając nogami i pracowałem.
A potem musiałem rzucić wszystko i wreszcie siać i sadzić. Było to mocniejsze ode mnie.
W dwóch skrzyniach pięknie napulchniłem ziemię i ją zgrabiłem. Jedną całkowicie poświęciłem cebuli dymce oraz późnej cebuli z nasion, a w drugiej posadziłem lubczyk, dar od Pozytywnej Maryi, i posiałem tymianek, dwa rodzaje sałat, pietruszkę, szczypiorek i nie wiedząc co jeszcze... cebulę z nasion. Jak w tym dowcipie o Ruskim i złotej rybce:
Rusek złowił złotą rybkę i oczywiście musiał wypowiedzieć trzy życzenia. Męczył się nad tym, w końcu wydukał:
- Żeby to jezioro zamiast wody było pełne wódki.
Zagrzmiało, zawirowało i w jeziorze była sama wódka.
- A drugie życzenie? - zapytała złota rybka.
Głowił się jeszcze bardziej, aż w końcu rzekł:
- Żeby w tej rzece płynęła sama wódka.
I stało się.
- A trzecie?
Rusek się strasznie męczył. W końcu z ulgą wypowiedział ostatnie życzenie:
- Daj jeszcze pół litra i będziemy kwita...
(Nie wiem, czy już tego kiedyś nie cytowałem...)
Całość podlałem wodą nabieraną do konewki ze Stawu. Po wszystkim stwierdziłem, że spośród wszelakich prac, ta jest tą, którą naprawdę kocham.
 
Wczesnym wieczorem, po raz pierwszy w tym roku, pojawiła się w całej swojej krasie i potędze piękna burza, z błyskawicami i grzmotami. Pewnikiem anomalia!!! Tylko czekać, jak przyjdzie ostrzeżenie, alert z RCB (Rządowe Centrum Bezpieczeństwa) Uwaga! Możliwe burze i gwałtowne opady! Prosimy o...
Osobiście ja sam, tylko za 1/100 kosztów utrzymania tej budżetowej jednostki, chętnie informowałbym nasze społeczeństwo, że na początku wiosny mogą być już burze. W końcu przeżyłem 70 lat i się czegoś nauczyłem.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił czternaście razy i wysłał niezwykle przekonywającego smsa.
W tym tygodniu Berta zaszczekała aż dwa razy. I to dzisiaj. Właśnie siałem i sadziłem, gdy rozległ się dźwięk budzący zgrozę, a za chwilę głos Żony Słyszałeś?! Trudno, żeby nie. Niski, gardłowy ton pomieszany z lampucerowatością. Z powodu zaskoczenia nawet się lekko przestraszyłem. Tak było to niecodzienne i swą specyfiką wyrywające mnie z siewnej i sadzeniowej sielanki.
Żona była z Bertą nad Stawem i coś musiało być za płotem, skoro to coś zmusiło naszą sunię do takiego wysiłku.
- Zjeżyła się! - Żona z daleka krzyczała.
Tak więc w naszym, za chwilę rocznym wspólnym  życiu,  był to szczek 15. i 16.
Godzina publikacji 19.44.