poniedziałek, 26 kwietnia 2021

26.04.2021 - pn
Mam 70 lat i 144 dni.
 
WTOREK (20.04)
No i tak się dzisiaj od samego rana zastanawiałem nad tym fenomenem szczekania Berty.
 
Sprowokowany oczywiście jej wczorajszym dwukrotnym szczeknięciem.
Może ona po prostu się wstydzi. A może ma w sobie tyle przyzwoitości, żeby nie narażać wszelakich okolicznych uszu, w tym państwa, na okrutne doznania słuchowe. A może i jedno, i drugie.
A szczeknięcie wyrywa jej się tylko wtedy, kiedy zew natury staje się silniejszy. No cóż, nie dowiemy się tego nigdy. Nie chciałbym jej w tym względzie posądzać o zwykłe lenistwo, czyli przypisywać jej cech ludzkich. Cecha ta stanowiłaby bowiem jawne zaprzeczenie jej psiej natury. 
Bo psem jest ewidentnie. Ostatnimi tygodniami zaczęła wreszcie, ku uciesze państwa, co przy dwóch poprzednich psach było nie do pomyślenia, sępić przy stole. Nawet pan ją woła i podsuwa pod paszczę ciężko wiszącą nad stołową ławą różne smaczki a to wygospodarowane przez niego z obiadu, a to przygotowane specjalnie przez panią, która podsuwa panu dla niej kawałeczki pasztetu przez siebie zrobionego.
Przy okazji tego haniebnego procederu, każącemu zdrowym na umyśle ludziom kolejny raz zastanowić się nad psychiczną kondycją właścicieli psów, przeprowadzam proste badania z pogranicza biologii, fizyki i psychologii, nie tylko psiej.
Gdy jemy, Berta jest w drugim końcu mieszkania, na swoim legowisku. Jest to na tyle spora odległość, że często z Żoną łapiemy się na tym, że gdy coś do siebie odruchowo chcemy powiedzieć i już zaczynamy, natychmiast przestajemy, bo druga strona i tak dobrze nie usłyszy. To samo jest z Bertą. Podniesiony ton przy jej wołaniu sugeruje jeszcze większą odległość w mieszkaniu, niż nam się wydawało lub że jest głucha jak pień. 
Ale wystarczy, że jemy. Wtedy specjalnie bardzo cichym głosem mówię lekko tylko intonując Berta albo Bertuś, zależy jak mnie najdzie, i nic więcej. I za chwilę piesek jest, a z nim nad stołem jego morda. Pan podsuwa smaczki, a Bertuś z racji swojego wyważonego charakteru każdy musi powąchać i dopiero, bez łapczywości charakteryzującej zwłaszcza Bazysię,  delikatnie bierze na ząbek.
Pani też to robi, ale częściej ceduje ten proceder na pana w ramach przemyślanego i przemyślnego przełamywania lodów między nim a pieskiem.
Widocznie eksperyment idzie we właściwą stronę, a wyważenie Berty topnieje, skoro ostatnio ku naszemu zaskoczeniu i pewnemu szokowi wzięła sobie na ząbek z talerza leżącego  dosłownie pod jej nosem cały korpus kurczaka i tylko moja zdecydowana, odruchowa reakcja spowodowała, że go z paszczy natychmiast wypuściła. Na szczęście nie przykolegowała się do leżącego obok udka, mojej ulubionej części. Wyraźnie dokonała prostego i szybszego oszacowania - korpus wizualnie był większy. Stosunkowo łatwo pogodziliśmy się z faktem jego utraty. Oddzieliliśmy części nadające się dla pieska, a resztę spaliliśmy.
Trzeba będzie jednak już uważać. Kto by pomyślał, że już po roku powstaną takie interakcje...

Dzisiejszy dzień był ciężki. 
Nie z powodu prac fizycznych, bo nie było żadnej, nawet głupiego rąbania szczapek, notabene mnie relaksującego, ale przez nadmiar spraw do załatwienia i przebytych kilometrów. Samych samochodowych zrobiło się 230 plus 3 rowerem, ale te stanowiły wyłącznie przyjemność.
Tuż po 08.00 zainaugurowałem tegoroczny sezon rowerowy. Bardzo skromnie i formalnie, bo jazdą do stolarza w Pięknym Miasteczku. W takich sytuacjach uruchamianie Inteligentnego Auta mija się z sensem chociażby ze względu na katalizator. Zabija się stałymi cząstkami, bo silnik nawet nie zdąży pomyśleć, żeby się nagrzać i potem musiałbym grzać do Metropolii 140 na godzinę, żeby je wypalić.
Poza tym była piękna pogoda, ptaszki śpiewały, Sama radość, panie kochany! Żona z wrażenia aż zakłóciła swoje poranne 2K+2M, narzuciła tylko na nocną koszulę kurtkę, na bose stopy kalosze i wyszła przed bramę, żeby zobaczyć to wydarzenie i się zatroskać A dasz radę? i Będziesz uważał i jechał normalnie?, no i żeby sprawdzić, czy aby po tak długiej zimowej przerwie nieopatrznie nie pomyliłem rowerów i nie wsiadłem na jej ukochany. Wie, że go od samego początku jej zazdroszczę.
Więc dałem radę i jechałem normalnie korzystając z przerzutek, bo bardzo szybko odezwały się zahibernowane na zimę rowerowe mięśnie, w tym zwłaszcza te pośladkowe. Nie mogłem przesadzać, bo przed sobą miałem jeszcze cały dzień, co z tego że samochodowo-kilometrowy, ale przecież wiedziałem, że do auta trzeba będzie dać radę wsiąść i wysiąść nie mówiąc o pewnej konieczności zrobienia kilku kroków, więc sprawy nie mogłem zawalić. Również uważałem, ale za bardzo nie miałem na co, bo na całej trasie do stolarza i z powrotem nie minęło mnie, ani nie wyprzedziło żadne auto.
Całą sprawę ze stolarzem mogłem załatwić wczoraj, ale gdy przyjechałem przywożąc wszystkie moduły do przycięcia (barierki i deski) Stolarza Właściwego akurat nie było. Był jego ojciec, też stolarz, wiekowo mój rówieśnik. Nie chciałem mu tłumaczyć, jak, co i gdzie ma być przycięte, bo korzystanie z pośrednictwa osoby trzeciej, chociaż z profesji, mogło grozić katastrofą. A wiadomo, że Łatwiej kijek pocienkować, niż go potem pogrubasić. Nie potom zmitrężył wiele czasu na pomiarach z dokładnością do 1. mm, żeby potem cała praca poszła na marne a kosztowne drewno na opał.
Ojciec Stolarza Właściwego skutecznie zajął mnie rozmową. Co prawda Pozytywna Maryja uprzedzała mnie, że jest strasznym gadułą, ale i tak byłem zaskoczony.
- O, niech pan siada tutaj, na oponie i poczeka, bo łatwiej na siedząco. - Syn zaraz będzie, pojechał tylko na chwilę do Powiatu. - Mnie niech pan nie tłumaczy, bo ja już się tym nie zajmuję. - dodał uspokajająco.
Sam przysiadł obok i skorzystał z okazji. Przeleciał przez pięć pokoleń stolarzy (jego dziadek i pradziadek pracowali w fachu jeszcze za Bugiem), potem zajął się Piękną Doliną, stawami, rybami, psami myśliwskimi i polowaniem (jest myśliwym). W tym wszystkim nawiązywał do starych czasów, wmieszał w to wszystko i wsadził, słusznie zresztą, do jednego worka kłusowników, ubeków i pezetpeerowskich sekretarzy, w sumie bardzo ciekawie. Wystarczyło z mojej strony dorzucać od czasu do czasu Mhm, No tak, Naprawdę? i zadawać najprostsze możliwe pytania, żeby rozmowa niczym nieskrępowana biegła dalej.
- Może jednak ja już pójdę i przyjadę jutro. - odważyłem się mu po jakiejś godzinie przerwać. - Przecież mam niedaleko. - dodałem tonem wyjaśnienia i usprawiedliwienia.
- A, nie, nie! - Niech pan siedzi! - Syn zaraz  będzie.
Po kolejnej półgodzinie dokonałem sprytnego i niezawodnego manewru.
- Wie pan, ja jednak przyjadę jutro, bo żona czeka i na pewno się denerwuje, dlaczego tak długo mnie nie ma.
W ogóle nie zareagował na słowo "długo", ani też kulturalnie nie sugerował Przecież może pan do niej zadzwonić. Doświadczony człowiek. Oczywiście na podorędziu miałem oczywiste kłamstwo, gdyby się nadal zapierał i kazał mi siedzieć, bo Syn zaraz będzie. Miałem zamiar powiedzieć, że właśnie przyjechała do nas, albo że przyjedzie moja teściowa, a z takim argumentem doświadczony, życiowy mężczyzna nigdy nie dyskutuje. Obyło się jednak bez ciężkich armat.

Więc dzisiaj rano Stolarzowi Właściwemu wszystko wytłumaczyłem.
- A ile to będzie kosztować? - zapytałem.
- Moja godzina pracy wynosi 50 zł. - Myślę, że zajmie mi to ze dwie plus trochę, aby zrobić panu frezy na deskach do mnicha (pióro-wpust - muszę w ten sposób go uszczelnić i zapobiec ucieczce wody ze Stawu do Rzeczki). - Zaraz zabieram się do roboty.
- O, to ja przyjadę po południu, jak będziemy wracać z Powiatu. - odparłem mile zaskoczony.
W ogóle ucieszyłem się z tej znajomości, bo nie dość że Stolarz Właściwy okazał się kumaty i podpowiedział mi parę rozwiązań, bierze sensowne pieniądze, jest niedaleko, to jeszcze bardzo dobrze patrzy mu z oczu. Taki inteligentny, z poczuciem humoru, misiowaty.

Po powrocie odwaliłem całą telefoniczną logistykę. Wcześniej Żona zrobiła to w Internecie. Poznajdowała miejsca i ludzi, którzy powystawiali na sprzedaż szafy, stoły, fotele, itp. Kawał roboty. Do mnie należało teraz odrzucenie najpierw tych miejsc, do których trzeba byłoby jechać za jednym krzesłem 50 km i tak poustalać terminy spotkań i oglądania oraz trasę, żeby wszystko zmieścić w jednym dniu, raz a dobrze i żeby nie miotać się po Pięknej Dolinie tam i z powrotem trzaskając zbędne kilometry. A i tak, jak wspomniałem, zrobiliśmy ponad dwieście. Poza tym część sprzedających miała być w domach dopiero po południu, więc w końcu wyszło, że ten dzień będzie podzielony na dwie części - do południa z wczesnym popołudniem, z krótką obecnością  w domu, żeby coś zjeść, i popołudnie z wieczorem.

Najpierw pojechaliśmy do Sąsiadki Realistki i Sąsiada Filozofa. Czekała mnie przykra niespodzianka.
Sąsiadka Realistka przez wszystkie lata naszej znajomości  była praktycznie jedyną osobą, z którą mogłem wymieniać się pytaniami, uwagami i spostrzeżeniami A posiałaś już pietruszkę?, Chyba na ogórki to jeszcze za wcześnie?, Marchwi w tym roku nie sieję, bo się u mnie nie udaje., Koper zasiałem byle jak, bo i tak wzejdzie., A coś ty tak dużo posadził pomidorów?, itp. Fajnie było nawzajem się wspierać, dziwować i podziwiać.
Toteż od razu po przybyciu, ja świeżo po sadzeniu dymki i sianiu, zacząłem jak zwykle o tej porze roku i postanowiłem zażyć ją z mańki. Niby że jaki ja jestem już do przodu.
- Ja w tym roku nic nie robię. - usłyszałem w odpowiedzi.
- Dlaczego?! - nie chciałem uwierzyć. 
- Bo nam się już po prostu nie chce, nie mamy sił i dla dwóch osób się nie opłaca. - Kupię pół kilo marchwi i mamy na tydzień. - A i to nie przejadamy, więc podwiędniętą daję krowie, bo szkoda wyrzucić. - Nasz robota w ziemi nie ma sensu.
Nie chciałem tłumaczyć, że nie o to przecież chodzi, że u nas też są tylko dwie osoby i że się opłaca.
Zrobiło mi się smutno, ale nie dawałem za wygraną.
- Spokojnie, jak przyjdzie maj, zrobi się ciepło, to nie wytrzymasz. - judziłem. - Posiejesz przynajmniej ogórki.
Chyba dobrze trafiłem, bo się zaczynała uśmiechać.
- No faktycznie, skończył się właśnie ostatni słoik moich, z tamtego roku. - Bo te kupne...
Więc liczę, że odezwie się jeszcze w niej wilczo-rolniczy zew krwi i że przynajmniej będzie można pogadać o ogórkach. 

Od nich pojechaliśmy oglądać pierwszą szafę. Odjechaliśmy już jakieś 15 km, gdy uzmysłowiłem sobie, że zapomniałem polaru, a w nim dokumentów i pieniędzy. Trzeba było wracać. Wszystko przez piękną pogodę, no i przeze mnie. P o co w taki upał brałem polar?
Oglądanie szafy trwało niecałe 5 minut, za to jej szukanie w wiosce 20. Co z tego, że sprzedający podał numer domu 27. Próby wklepania go Złowieszczej mijają się z sensem, bo się przekonaliśmy nie raz, nie dwa, że je odrzuca, gdy nie ma podanej ulicy. Ale żeby było śmieszniej często jest tak, że gdy ulica jest i ją wklepiemy, to ona upiera się tylko przy numerach, na przykład, parzystych nie dając sobie wpisać nieparzystych lub odwrotnie. Bywa też tak, że mimo podanej ulicy, kieruje nas na inną oznajmiając irytującą chorągiewką rodem z Formuły 1, że to jest koniec trasy i punkt docelowy.
Byliśmy więc zadowoleni, że udało się jej doprowadzić nas do poszukiwanej wioski. Dalej pozostawał łut szczęścia i liczenie na to, że jest to wioska o prostej zabudowie, domach ciągnących się po lewej i prawej stronie wzdłuż jednej, głównej drogi, bez żadnych odnóg. I z numerami logicznie narastającymi lub malejącymi.
Taką nie była. Miała wiele odnóg, a numeracja chyba powstawała w przedziwny historyczny sposób - na zasadzie częściowego zastania stanu faktycznego, a potem w miarę rozbudowy i stawiania kolejnych domów chyba przy wódce z sołtysem albo innym urzędnikiem, bo nie mogliśmy w tym złapać żadnej logiki. Nic więc dziwnego, że pytaliśmy tubylców.
Taki tubylec w takim przypadku ma jedną podstawową cechę - jest bardzo uczynny i stara się za wszelką cenę pomóc, na tyle że często nie można się od niego odczepić i jechać dalej i spokojnie kontynuować szukanie do czasu natknięcia się na następnego. Ma też wiele pobocznych, na przykład za diabła nie chce się przyznać, że nie wie, co by znacznie skróciło nasze męki. Więc dopytuje o nazwisko, albo po co przyjechaliśmy zakładając, że to mu da wskazówki, oświeci go i nam pomoże. My nazwiska nie znaliśmy, a mówienie, że przyjechaliśmy oglądać szafę i bezsensowne rozwlekłe tłumaczenie nie miało sensu. Za to wie, że to na pewno nie tutaj, tylko w jakiejś innej części wioski, którą podaje z pełną wiarygodnością na twarzy.
A nie daj Bóg, jak się trafi na uczynnego pijaczka, na dodatek aktualnie zamroczonego. Zwłaszcza Żona ma w tym względzie przykre doświadczenia, bo taki potrafi wsadzić łeb do środka opierając się wygodnie rękami o drzwi auta, chuchając na nią, albo jeśli ma zębne ubytki, a zawsze ma, dodatkowo pryskając ślinowymi drobinkami i ucinając sobie z nią pogawędkę tete a tete, co jej się bardzo nie podoba. I wcale nie chodzi tu o Covid-19, bo wiadomo że ten typ ludzi jest odporny na wszelakie choroby, może z wyjątkiem marskości wątroby, która przecież też nie od razu zwala człowieka z nóg. I co z tego, że stara się nie patrzeć na kaprawe oczka, skoro i tak jest to ponad jej siły. Przeważnie wtedy słyszę od niej nagłe i ponaglające Jedź!!! Ruszam więc bezpardonowo z głośnym Do widzenia!!! zostawiając osłupiałego pijaczka w postaci zgiętej, czyli takiego, jak stał.
 
Tak więc trochę sami pomiotaliśmy się po wiosce w poszukiwaniu numeru 27, a trochę przegonili nas tubylcy. Ostatnia pani pracująca w swoim ogródku, o bardzo miłej powierzchowności i z inteligencją na twarzy przejęła się naszym pytaniem, ale bardzo szybko się zarzekła, że to na pewno nie tutaj, w jej uliczce, bo przecież ona tutaj mieszka...
Stwierdziliśmy, że skoro tu jesteśmy To dojedźmy do końca. A na końcu po prawej stronie stał dom opisany numerem 27. Więc w drodze powrotnej z uśmiechem poinformowaliśmy panią o tym fakcie, a ona bardzo nas przepraszała i się tłumaczyła Bo gdybyście państwo podali nazwisko...
 
Kolejna wizyta skończyła się sukcesem. Za 50 zł kupiliśmy ikeowską powłokę na naszą rozkładaną kanapę Żeby była na zmianę przy praniu, jak wyjaśniła Żona. 
W domu w 1,5 godziny uwinęliśmy się z II posiłkiem wliczając w to ponowne rozpalenie w kuchni, przygotowanie przez Żonę strawy i jej zjedzenie, po czym ruszyliśmy na dalsze umówione spotkania i oglądania.
U młodego, chyba małżeństwa, bo cały ich wygląd, sposób bycia, wynajmowane mieszkanie i aura świadczyły o mocno hippisowskim charakterze ich związku, wobec którego nie mam żadnych uprzedzeń, kupiliśmy za 300 zł dwa fotele, w całkiem dobrym stanie i wygodne. Umówiliśmy się, że on, mąż, dostarczy je nam po naszym telefonie Gdy już będzie je można gdzieś wstawić, bo teraz jest jeszcze remont - wyjaśniliśmy.
- Podziwiam twoje zachowanie... - powiedziała Żona, gdy odjeżdżaliśmy. - Myślałam, że nie dasz im całej kwoty, tylko zaliczkę. - Skąd takie zachowanie?
Ale nie zdenerwowało jej to zupełnie. Trochę tylko zaniepokoiło.
- Wiesz, powinniśmy opatentować tę formę zakupów. - Jest bardzo prosta. - Dajemy ludziom kasę i w zasadzie problem mamy z głowy. - Nie musimy wozić mebli, które i tak nie zmieściłyby się w Inteligentnym Aucie i w ogóle odpada nam sporo problemów, w tym, na przykład, sprawa transportu.

Stamtąd pognaliśmy do Sąsiedniego Powiatu - 50 minut jazdy. Przejeżdżaliśmy przez Wakacyjną Wieś i wiedziałem widząc umęczoną Żonę, że wystarczy rzucić hasło Może na dzisiaj już wystarczy? Jutro spokojnie sobie pojedziemy i załatwimy resztę., ale zagryzłem zęby, bo skoro i tak ten dzień miał swoją specyfikę, to nie chciałem jej przerzucać na kolejny i go rozwalać.
U sympatycznego kolejnego małżeństwa, znacznie starszego niż poprzednie, kupiliśmy stół, całkowicie drewniany, cel naszego przybycia, a z rozpędu dodatkowo pokojową ławkę do siedzenia, wszystko za 180 zł.
W Bricomarche, nieproszeni przez Cykliniarza Anglika ani przez Drągala, kupiliśmy kolejną paczkę płytek, bo gołym, naszym niefachowym okiem, było widać, że na cokoły w Pół-Kamieniczce ich zabraknie. A nie chcieliśmy, tylko patrzeć, wysłuchiwać żenujących nas tyrad, jak to oni mają wstrzymywane roboty i że płytki muszą być na jutro.
Potem jeszcze zrobiliśmy zaplanowane na dobicie się zakupy w Kauflandzie. Do domu wróciliśmy jak zmierzchało, a przecież dni są teraz naprawdę długie. O oglądaniu czegokolwiek nie było mowy.

ŚRODA (21.04)
No i dzisiejszy dzień był bardziej ludzki.
 
Już o 11.00 byliśmy nieopodal Powiatu i kupiliśmy za 450 zł drewnianą szafę. Też jej od razu nie zabraliśmy kontynuując nasz nowatorski system zakupów - płacić i nie odbierać. Po czym pojechaliśmy na coroczny przegląd Inteligentnego Auta. Nie zdziwiło nas i przeszliśmy nad tym faktem, czyli nad powiatowską oczywistością, ze zrozumieniem, pewną obojętnością, a na pewno bez irytacji, gdy na drzwiach diagnostycznej stacji ujrzeliśmy, że 21.04.2021 jest ona nieczynna. A tyle dni wybieraliśmy się na ten przegląd.

W domu mogłem wreszcie zabrać się do pracy. Z zadaszonego pomieszczenia, które kiedyś z prawdziwą przyjemnością rozwalę, zrobiłem prawdziwą malarnię. Przy ścianach, na łatach i gwoździach, mogłem ustawić do malowania balustrady, a na kobyłkach deski. I zacząłem je malować.
A potem w ramach dywersyfikacji prac ratowałem czosnek. Przyznaję, posadziłem go byle jak, bez zaangażowania, empatii, w pośpiechu, bez przykładania się. Założyłem, że skoro jest syberyjski, to przetrwa wszystko na związkoradzieckowej zasadzie Gniotsa nie łamiotsa. Ale ta jego syberyjskość w oczywisty sposób dotyczyła niskich temperatur. Bo posadzony przed zimą, byle jaką, ale jednak, pięknie przetrwał i jeszcze grubo przed wiosną wypuścił zielone pędy. Rozpierała mnie duma dopóki, dopóty zielone liście nie zaczęły żółknąć i dopóty czosnku nie zwizytowała Pozytywna Maryja.
- Ależ panie Emerycie! - Tak nie można! - Niech go pan uwolni od tych traw i chwastów!
Więc całą ziemię wokół niego przekopałem, usunąłem darń i inne zielsko, spulchniłem i podlałem. Tyle lat robię w ziemi, a nie uniknąłem błędu w postaci niezaspokojenia zwyczajnych potrzeb rośliny dotyczących wody i pokarmu zabieranych mu przez konkurencyjne i bezwzględne chwasty.
Teraz pozostaje  się modlić, żeby przetrwał, żeby wydał ząbkowy owoc, o który w przyszłym roku porządnie zadbam.
Przy okazji czosnku świadomie i z zimną krwią zbadałem i potwierdziłem znane zjawisko. Miałem go podlać wodą z konewki, żeby ulżyć jego doli, kiedy zobaczyłem, że zbiera się na deszcz. Wiedziałem już z autopsji, że decyzje przyrody, czy będzie padać, czy nie, mam w swoich rękach. Gdybym nie podlał, nie padałoby, gdybym podlał, za chwilę lunąłby deszcz. Podlałem, a za jakiś czas spadł deszcz, niewielki, ale jednak.

Żeby nie wyjść w swoich oczach na takiego oszołoma nierolnika, posiałem buraczki. Robiłem to już wielokrotnie w Naszej Wsi sprawdzoną metodą. Z tej racji, że nasionka są spore, siałem je pojedynczo, w odstępach przewidujących jego przyszłą krępą, bulwiastą budowę, oczywiście czasochłonnie, ale w ten sposób unikałem w przyszłości upierdliwego i żmudnego przerywania.
I znowu dla dywersyfikacji prac nierówności uzupełniałem ziemią i ubijakiem ubijałem. Wieczorem byłem obolały, jak to od ubijaka i bałem się, zapomniawszy o nim, że to przez sianie i malowanie. A to by nie wróżyło dobrze mojej kondycji i ledwo siedemdziesięciu latom. Ale gdy sobie przypomniałem o nim, natychmiast stwierdziłem, że do obolałości mam pełne prawo. Więc się uspokoiłem, bo z kondycją nie jest tak źle.
 
Dzisiaj wielokrotnie dzwoniłem do Kolegi Inżyniera(!). Chcieliśmy go zaprosić na pierwszy majowy weekend. Telefonu nie odbierał. W takich razach zawsze w końcu oddzwania więc, gdy zaczęliśmy oglądać 8. odcinek The Crown (7. miał miejsce w poniedziałek dzięki tak wczesnej publikacji kolejnego wpisu), nie włączałem samolotowego trybu.
- Oglądacie The Crown? - zapytał, gdy odebrałem smartfona i nie zdążyłem jeszcze dobrze nabrać powietrza w płuca, żeby się zgłosić, że ja to ja. 
Wyraźnie dał do zrozumienia, że czyta bloga i jest na bieżąco. Chyba chciał się wykazać, ale nie powiem, żeby mi było niemiło.
Kolega Inżynier(!) chętnie przyjedzie. Być może z córkami.
 
CZWARTEK (22.04)
No i rano wstałem zmęczony. 

Drugi, kolejny dzień.
Wczoraj finezyjnie, przez fakt, że wcześnie nad ranem się obudziłem i nie mogłem się pozbyć natrętnej myśli o sposobie mocowania barier na tarasie, a dzisiaj prostacko, z powodu obolałości całego organizmu po wczorajszym ubijaku.
 
Już o 08.00 przy bramie stawił się Sąsiad Od Drewna. Za stówkę ofiarował transport i pomoc przy przywiezieniu 20. brzóz. W czasie trochę większym niż godzina, spędzonym w małej przestrzeni kabiny jego transportera, zacieśniliśmy sąsiedzkie więzy. Mnóstwo dowiedziałem się o Wakacyjnej Wsi, sąsiadach i usłyszałem wiele plotek. Ale przede wszystkim potwierdziło się, że w każdej rodzinie, jak to w rodzinie. Ciężko i skomplikowanie. U niego również. Do wszystkiego doszedł sam i za to go podziwiałem. Uprawia 20 hektarów ziemi, hoduje bydło na mięso, zwozi, tnie, rąbie i sprzedaje drewno na opał oraz świadczy usługi transportowe.
- Nikt mi nic nie dał. - Do wszystkiego doszliśmy razem z żoną, a mój brat... - Mówię mu, żeby zapierdalał, tak jak ja, to zobaczymy...
Sąsiad Od Drewna ma 36 lat, jego brat 26. Inne pokolenia. Zgodziliśmy się, że te obecne dwudziestolatki to takie roszczeniowe pokolenie (słowa moje) i  Kurwa, wszystko im się należy (słowa jego).
W drodze powrotnej zahaczyliśmy o Stolarza Właściwego. Byłem mu winny 25 zł, a w takiej społeczności nieoddanie takiej kwoty to dyshonor większy, niż przy dziesięciu tysiącach, na przykład.
Oczywiście obaj się znali, więc były gadki, zwłaszcza, że ojciec Stolarza Właściwego bardzo szybko się zorientował, że jest okazja i doszlusował do naszej trójki. Toteż zdążyłem trochę przemarznąć, bo pora dnia cały czas była wczesna, a ubrałem się dosyć lekko, do jazdy w kabinie i szybkiego załadunku i rozładunku brzóz, a nie do spotkania z ojcem Stolarza Właściwego. Ale wytrwałem będąc w gadkach jednym z nich i do głowy mi nie przyszło, aby w tym męskim towarzystwie wspominać w zniewieściały sposób, że musimy jechać Bo na mnie czeka żona i się martwi, że mnie jeszcze nie ma.

Dzisiaj Szybki Stolarz skończył swoją pracę. I skończyła się pewna epoka - od września (umowa z wykonaniem w październiku) do kwietnia (z wykonaniem w kwietniu). Dla sprawiedliwości muszę dodać, że wówczas, w październiku i tak nie skończyłby swoich prac, bo był blokowany przez innych fachowców, tak samo słownych jak on. Łańcuch naszej fachowej rzeczywistości.

Dzisiaj postanowiłem zrobić coś dla psychicznego zdrowia. Żeby zrobić wyłom w codziennym kieracie. Zabrałem się za podpórki do sita, które w tej chwili nie jest mi zupełnie do niczego potrzebne.
Ale musiałem, miałem nieodpartą ochotę.
Długo szukałem sensownego materiału pod dwie nóżki mogące sprostać jego ciężarowi i przesiewanemu w przyszłości materiałowi. Ponieważ sprawa powstała spontanicznie i nie mogłem tracić czasu na przemyślane zakupy odpowiednich kijków do mioteł lub do łopat czy szpadli, bo musiało być natychmiast, tu i teraz, więc mój wybór padł na drążki od flag. Dokonałem zamachu na jedną flagę narodową, taką pomniejszą, stadionową, nie ruszając tej głównej, którą wieszam z okazji wszelkich państwowych świąt oraz na flagę związaną z obchodami Dni Metropolii, bo chyba każdy przyzna, że wywieszanie jej w Wakacyjnej Wsi byłoby bez sensu. Poza tym mogłoby być uznane za jawną prowokację z racji pewnych odniesień do flagi papieskiej, chociaż kolory są zupełnie różne.
W metalowej ramie sita wywierciłem dwa otwory, końce kijów odpowiednio wyprofilowałem, żeby na śrubowej osi miały swobodę obrotu w obszarze 0 - 45 stopni i żeby w pozycji krańcowej się blokowały utrzymując sito w trwałej pochyłej pozycji. Inżynierska robota.
 
A propos "inżynierska". Wysprzątałem i wyglancowałem kamienny ogniskowy krąg z myślą, że będzie przyjemnie, jak dopisze pogoda, posiedzieć przy ognisku i kiełbaskach z Kolegą Inżynierem(!). Nie mogłem ryzykować, że sympatyczną atmosferę mogą zakłócić jego uwagi i zarzuty co do kondycji tego miejsca.

Dodatkowo, dla odreagowania, wysprzątałem Duży Gospodarczy. Pewnie, że ten bajzel mógł jeszcze trwać, ale dzisiaj nagle zaczął mi niesamowicie doskwierać. Usunąłem  dziesiątki kartonów, posegregowałem folie i inne materiały. Nagle pomieszczenie przejrzało, zwłaszcza że zniknęło ostatnie wielkie pudło zawierające grzejnik elektryczny i przypisana do niego paleta (Drągal akurat dzisiaj zabrał go do montażu w Pół-Kamieniczce), przedostatnie relikty majowo-czerwcowych czasów z tamtego roku, kiedy to hurtem zamawialiśmy wyposażenie do nowo powstających mieszkań. Pozostał jeszcze tylko jeden, śmiesznie mały karton zawierający elektryczny kuchenny podgrzewacz wody. 

Dzisiaj Żona zwróciła moją uwagę, że kaczki chyba coś kombinują na Stawie. Ziszczenie tych kombinacji stanowiłoby moje marzenie. Ale nadzieje mam płonne. Takich chaszczy, w których uwiłyby gniazdo, jak w tamtym roku, nie ma, bo wszystkie wyciąłem. Żona w tym kazała mi zapuścić nowe na tej stromej części Stawu, ale zanim urosną, może być po ptakach, nomen omen, i kaczki swoim gniazdem zaszczycą jakieś inne miejsce. Może to i dobrze, bo już rok temu Berta w tym miejscu stale i namiętnie węszyła mając zadartą dupę do nieba, ale wtedy to akurat kaczkom nie przeszkadzało. Teraz obawiam się, że mogłaby zaszczekać, a skoro ja ostatnio przestraszyłem się jej szczeku, to co dopiero kaczki. Nawet te niewyklute. Nie wiem, może zwarzyłoby się wewnątrz białko zanim powstałby kaczy zarodek, albo może potem rozwijałby się taki kaczy mutant, albo niezdolny do samodzielnego życia, albo stający się w dorosłym życiu postrachem dla wszelkiej okolicznej zwierzyny.
 
Dzisiaj postanowiłem, że zmienię sposób czytania książek i zerwę z debilnym procederem. Już chyba o tym pisałem, ale przytrafia mi się to znowu, akurat przy Filarach ziemi Kena Folletta. Nie mogąc znieść emocjonalnie danej sytuacji i się doczekać jej rozwiązania, wyprzedzam czytanie o kilka stron, wtedy wiem, co będzie, uspokajam się, wracam i mogę czytać normalnie, tu spokojnie i po kolei.
Ale ostatnio przegiąłem. Przeskoczyłem z jakieś dwadzieścia stron, oczywiście od razu poznałem zakończenie opisywanej sytuacji, wróciłem i się wkurzyłem na siebie, bo straciłem chwilowo przyjemność z czytania. Więc jak dobrnąłem do znanego mi już końca, święcie sobie przyrzekłem Żadnego przeskakiwania! Nawet o stronę. Jak na razie postanowienie udaje mi się realizować.

Wieczorem zamknęliśmy wielotygodniową sesję oglądania The Crown. Za jednym zamachem zaliczyliśmy 9. i 10. odcinek czwartego sezonu. W przyszłym roku ma być oddany sezon piąty.
Tylko chyba w Anglii i tylko w rodzinie królewskiej mógł "funkcjonować" taki chory układ, jak między Karolem a Dianą.
Zasugerowałem Żonie, abyśmy wzięli całkowity, na jakiś czas, rozbrat z oglądaniem czegokolwiek.
- Szkoda. - stwierdziła Żona. - Dzień się tak fajnie zamykał.
Zaproponowałem, żebyśmy najbliższe dni, a raczej wieczory, zamykali, ja Kopalińskim, ona audiobookiem, ale Żona tym pomysłem wydawała się nie być zachwycona.
 
PIĄTEK (23.04)
No i dzisiaj nie najlepiej spałem już trzecią noc. 

Znowu dopadała mnie i męczyła myśl Jak ja będę montował bariery na tarasie?. Co z tego, że na jawie doskonale wiem jak. Zwłaszcza, że wczoraj ostatecznie z Żoną po mądrej wizualizacji znaleźliśmy sensowny i bezpieczny sposób. Ale może przez to mózg sobie w nocy nie dawał odpocząć.
Jak by tego było mało, stworzył całkowicie absurdalny i durnowaty sen. 
Po dzwonku, jaki się rozległ w naszym mieszkaniu, oboje z Żoną otworzyliśmy drzwi. Po charakterystycznych schodach prowadzących na parter mieszkania, które okazało się tym drugim, w którym w realu w Niemczech mieszkało Zagraniczne Grono Szyderców, szli do nas Kobieta Pracująca i Janko Walski. Oboje nieśli po dwie olbrzymie paczki. Spojrzeliśmy z Żoną na siebie z pytaniem w oczach Czy my o czymś nie zapomnieliśmy?..., tym bardziej, że goście zachowywali się bardzo pewnie. Ale zaraz nasze wątpliwości zostały rozwiane. Kobieta Pracująca i Janko Walski byli na zakupach i wpadli do nas, żeby paczki rozpakować i obejrzeć prezenty kupione swojemu synowi.
Po czym nagle z Żoną znaleźliśmy się w moim rodzinnym mieszkaniu. Oprócz nas byli: Teściowa, Trzy Siostry Mająca i Q-Gospodyni. Siedzieliśmy przy stole, przy oknie. Widocznie ucztowaliśmy, ale w śnie nie było to jasne. Ale na pewno w którymś momencie wstałem i zapytałem, kto chce jeszcze wina. Ja poproszę. - odezwała się Q-Gospodyni. Tak mnie to zdenerwowało, że nalewałem do jej kieliszka aż trzy razy, za każdym razem bezskutecznie, bo rozlewałem po stole, po obrusie, patrząc z wściekłością jak ciemnoczerwona plama się powiększa, a nasze ulubione chilijskie wino Carmenere jest tracone bezpowrotnie. Żona i Q-Gospodyni się nie odzywały, Teściowa starała się sprawę załagodzić, a Trzy Siostry Mająca spokojnie wszystko sprzątnęła i po plamie nie było śladu. Po czym z Żoną znalazłem się sam na sam w sypialce (przypomnę: nie w sypialni), gdzie mówiłem jej oburzony i tłumaczyłem moje zachowanie słowami Jak śmiała?! odnosząc się do zachowania Q-Gospodyni.
Więc jak można się wyspać?

Dzisiaj z samego rana Zaprzyjaźniona Hurtownia przywiozła dwoma kursami 4,3 tony klińca. Zamawiałem pięć, ale dali wszystko, co mieli. Może to i dobrze, bo nie wiem, jakie będzie zużycie, a zamówienie zrobiłem na oko kierując się obliczoną przeze mnie kubaturą opaski wokół domu, którą będę robił sam. Otworzył się tym samym kolejny front robót.
Stąd zaraz po powrocie z Powiatu (rejestracyjny przegląd Inteligentnego Auta, które pięć dni i pięć lat temu kupiliśmy w zupełnie innych realiach finansowych) rzuciłem się do tego frontu. Ułożyłem opaskę przy frontowej części domu, tej najbardziej kłującej w oczy. 
Kłuć przestało od razu i zrobiło się tak jakoś porządnie i dopasowane do całej elewacji. Ale widocznie wywożąc z opaski kilkanaście taczek starego piasku zmieszanego z wszelakim pobudowlanym syfem i nawożąc tyleż samo klińca było mi za mało, bo pod wieczór otworzyłem sobie kolejny front. Zacząłem układać wokół dolnego gościnnego tarasu mur z kamienia. Zbędny mu kamień przywiózł Cykliniarz Anglik za pomocą Drągala, a pomysł był Żony. Do zapierdalania zostałem ja. Tak piszę, bo po pierwsze to fakt, po drugie lubię takie wyzwania, a po trzecie piękne granitowe kamole ważą między 15 a 40 kg, więc nie można inaczej określić całą pracę jak zapierdalaniem.
Udało mi się zrobić wizualizację przyszłego muru układając jego początek w trzech rzędach, a dalej w dwóch, żeby Żona zobaczyła, jak będzie lepiej, efektowniej, ciekawiej.
 
Tak więc mam teraz otwartych pięć równoległych frontów robót - codzienne przygotowywanie drewna, aby było czym grzać i na czym gotować strawy, malowanie balustrad jako etap montażu ogrodzenia górnego gościnnego tarasu, opaskę, kamienne ogrodzenie i tzw. codzienność, czyli wszelkie prace z doskoku, jak chociażby dzisiejsze podlanie brzózek stojących ciągle w donicach i ukorzeniających się.

Wieczorem Żona chyba kierowała się dobrymi intencjami nie starając się wykorzystać mojego zmęczenia i zaproponowała dla relaksu obejrzenie Yesterday Danny'ego Boyle'a (Oskar za Slumdog. Milioner z ulicy i reżyser ceremonii otwarcia Igrzysk Olimpijskich 2012 w Londynie). Wymiękłem, zwłaszcza że Kopaliński swoją cegłowatością źle mi się kojarzył z kamolami.
Sam film trochę nas zawiódł, bo było w nim za dużo niby śmiesznych przegięć, ale przedstawiony problem - świat bez muzyki Beatlesów - był ciekawy i dobrze pokazany. A ich muzyka broniła się sama. Nawet głupio mi tak pisać. Dodatkowo filmowi udało się pokazać w pigułce, jak ich muzyka jest wszędzie, tkwi w nas i nawet często nie zdajemy sobie z tego sprawy lub nie zastanawiamy się nad jej obecnością jako oczywistą oczywistością.

Dzisiaj napisał Po Morzach Pływający.
W dobrej wierze radził Kupcie grzejniki na podczerwień sterowane smartfonem i będziecie je mieli pod kontrolą. Każda zmiana lub próba zmiany temperatury będzie wyświetlana na smartfonie i Wy będziecie mogli to korygować w każdym momencie i z każdego miejsca na ziemi gdzie jest dostęp do netu Poza tym taki grzejnik wieszacie na suficie i każdy zakamarek pokoju ma taką samą temperaturę.(pis. oryg.)
No cóż, z przykrością stwierdzam, że jest to ostatnia rzecz z obszaru grzewnictwa, którą byśmy zrobili.
Tu z Żoną stanowimy monolit.
Jeszcze tego by mi brakowało, aby gdzieś w każdym miejscu na ziemi, gdzie, na przykład, bylibyśmy na urlopie, pilnować cały czas i nerwowo, czy jest zasięg. A potem się denerwować i dyskutować ciągle z Żoną w stylu No, zobacz, co oni wyprawiają?! Przecież w Pięknym Miasteczku aktualnie jest aż 25 stopni. To na ile mam skorygować? (to pytanie do mnie, bo przecież sam nie umiałbym; gdybym umiał, to skorygowałbym na 10 stopni). I tak w kółko.
Poza tym w życiu nie chciałbym, aby mi coś takiego wisiało nad głową. Bałbym się spać, chociaż zdaję sobie sprawę, jaki to zakres promieniowania elektromagnetycznego i że niby nieszkodliwy. No chyba że się lekko na nim człowiek oparzy lub przysmaży. I wszędzie, w każdym zakamarku taka sama temperatura. To podobna przyjemność, jak życie w strefie klimatycznej, gdzie przez cały rok jest zielono, a nad głową dominuje lazur nieba. Prędzej czy później rzygać się chce.
Ale wiemy, że Po Morzach Pływający chciał dobrze i ze szczerego serca.
 
SOBOTA (24.04)
No i dzisiaj od rana czekaliśmy na Stolarza z Gór vel Wolnego Stolarza.
 
Miał być o 08.00 z dwiema łazienkowymi szafkami i z okiennicami. Godziny mijały i tylko od czasu do czasu bezsłownie spoglądaliśmy z Żoną na siebie. W końcu zadzwonił na żoniny numer, bo już dawno temu Żona zabroniła mi i zakazała wtrącania się do ustaleń między nią a nim.
- Chcesz z nim porozmawiać?... - pytała i podawała smartfona.
Stolarz z Gór był trochę zaskoczony, gdy usłyszał mój głos, ale spokojnie oznajmił:
- Dzisiaj nie mogę przyjechać... - Przyjadę jutro, ale tylko z szafkami, bo wiem, że one są dla państwa pilne.
Taka wiedza i empatia fachowca aż mnie wzruszyła.
- Ale wie pan - zacząłem - porozmawiajmy jak facet z facetem! - Są okiennice, czy ich nie ma? - Proste pytanie...
- Wytłumaczę jutro, jak przyjadę... - usłyszałem na do widzenia.
Wieczorem zadzwonił, że on przyjedzie w czwartek z ojcem, bo nie ma pracowników, ale ze wszystkim, czyli też z okiennicami Bo mi głupio.
 
Zacząłem układać mur. Żona co jakiś czas schodziła doglądać.
- Ale zrób sobie przerwę i łyknij Pilsnera Urquella. - wyraźnie podobało jej się to, co robię, tym bardziej, jak podejrzewałem, że nie wierzyła, że może on powstać i że zrobię to ja. Wiem, że przy tym nie chodziło jej o moje umiejętności, ale o to, czy wystarczy mi sił. Mógłbym się oburzyć, bo jak  mogłoby braknąć sił do stawiania muru u siedemdziesięcioletniego mężczyzny?...
W końcu zrobiłem sobie przerwę.
- Idę nad Staw, na ławeczkę. - zakomunikowałem, gdy przyszła kolejny raz.
- A mogę dołączyć?
- No oczywiście. - nawet się zdziwiłem, ale z drugiej strony ją rozumiałem, że ona może rozumieć mnie.
- To pójdę tylko na górę po kurtkę...
- To przynieś przy okazji Pilsnera Urquella i otwieracz.
- Ale przecież masz... - spojrzała na butelkę trzymaną przeze mnie.
- No tak, ale tu jest 1/3, za chwilę  zabraknie, zrobi się nerwowo, zacznie powstawać zbędna przecież konieczność, żeby pofatygować się taki kawał do domu... - Po co sobie komplikować życie?...
Żona wobec tak racjonalnych argumentów nie dyskutowała.
Nad Stawem sobie siedzieliśmy i gadaliśmy o tym i o owym. Słoneczko przeplatało się na przemian z chmurkami, ptaszki pitoliły, małe rybki pływały pod lekko pomarszczoną powierzchnią wody, bo wiał  zefirek, obok siedziała Żona. Naprawdę niewiele potrzeba do życia, zwłaszcza że nie musiałem się zrywać po następną butelkę Pilsnera Urquella.
To mnie wprawiło w tak dobry nastrój, że ułożyłem spory kawał muru i efekty zaczęły być widoczne. A potem przed schodami, z których spadłem, usunąłem piasek i nawiozłem klińca.
- Zaczyna to wyglądać... - skomentowała Żona. 

Wieczorem zaczęliśmy oglądać film Duplicity, polski tytuł Gra dla dwojga z 2009 roku określany jako kryminalny komediowy romans. Co z tego, że z Julią Roberts i Clivem Owenem, skoro po pół godzinie oglądania nadal nie było widać ani kryminału, ani komedii, a o romans trzeba było podejrzewać, czyli klasycznie nie było wiadomo, o co chodzi. Akcja się nie zawiązała, retrospekcje myliły i sprowadzały na manowce a niespieszne tempo usypiało na tyle skutecznie, że  telewizor wyłączyliśmy.

NIEDZIELA (25.05)
No i dzisiaj wstałem o 07.00.
 
Tak niedzielnie.
Moje poranne świetne samopoczucie najlepiej świadczyło, jak potrzebny był mi sen. To znaczy jego większa ilość. A dzięki rozciągniętemu i nudnemu filmowi udało się spać sporo. 
Przez to dzień się rozpoczął nietypowo z oczywistym opóźnieniem. Ale nam to nie przeszkadzało. 
A potem przez przypadek wyczytałem, że dzisiaj jest handlowa niedziela - jedna z siedmiu w tym roku.
- To może byśmy pojechali do Sąsiedniego Powiatu. - Żona została wyrwana ze swojego zdeformowanego tym razem 2K+2M. - Miałabym parę pomysłów.
W to nie wątpiłem. Ale pozytywnie odniosłem się do tego zamiaru. Może przez świadomość niedzieli, może przez wyspanie, może przez piękną pogodę, a chyba przez wszystko naraz.

Postanowiłem dzisiaj fizycznie nic nie robić. Więc rano tylko kolejny raz pomalowałem balustrady, sprzątnąłem sprzed domu wszelkie otoczaki, zbędne betonowe bloczki złożyłem do bloczków, cegły do cegieł, a zawartość dwóch worków szpetnie zdobiących fasadę domu i pozostawionych przez Drągala posegregowałem.
A potem to już nic nie robiłem, zwłaszcza że Żona zakomunikowała, że Kaufland i Komfort są nieczynne mimo handlowej  niedzieli, a one nas najbardziej interesowały. Zrobił się więc luz.
Postanowiłem wrócić do cywilizacji. Żona po miesięcznej przerwie mnie ostrzygła, a ja zlikwidowałem eksperyment pt. broda a la Hemingway. Poczułem się o niebo lżejszy.
Do 22.00 pisałem, a Żona postanowiła oglądać staroć i wybrała Dirty dancing. Spalnie podzieliła go na dwie połowy - na dzisiaj i na jutro.
 
PONIEDZIAŁEK (26.04)
No i dzisiaj porannie przeprowadziliśmy rozmowę z Cykliniarzem Anglikiem. 

Sympatycznie i konstruktywnie.
Sympatycznie, bo przy kawce i miłej atmosferze, konstruktywnie, bo na trzech kartkach (trzy mieszkania) przygotowanych przeze mnie z wykazem prac niezbędnych do wykonania Aby móc zaprosić gości i zarabiać na życie i on, i ja złożyliśmy podpisy pod tekstem Będzie zrobione do 30 kwietnia 2021 roku. "Uczciwie" wyjaśnił, że będzie to możliwe Bo ta pani, u której robiłem, musiała przerwać roboty, bo chyba ma problemy finansowe.
Nic tylko się cieszyć. Trochę głupio.

Mieliśmy dzisiaj jechać do Sąsiedniego Powiatu, ale wobec tak "stanowczej" postawy Cykliniarza Anglika, musieliśmy nasze plany zrewidować i przekonstruować. Pojedziemy tam jutro, a w środę do Leroy Merlin. Nie powiem, lekka otucha w nas wstąpiła.
Humor dodatkowo poprawiła nam Hela. Najpierw wysłała serię smsów - Kochani, WYGRAŁAM!!!!!!!!, Dom jest MÓJ, KREDYT SPŁACONY!!!!!!!!!!, ZOSTAJĘ W HELOWSI W MOIM HELODOMKU!!!!!!!!! (zmiany moje), a potem nastąpiła cała seria uśmieszków i serduszek.
Więc oboje natychmiast odpisaliśmy. Co Żona, nie wiem, ja zaś ...Zadzwoń, kiedy będziesz mogła. Ale w kategorii "niezwłocznie"!
Hela w podobnych sytuacjach, które wymagają tylko smsowej odpowiedzi zawsze odpowiada po żołniersku Tak jest! Zna mnie. A tutaj Tak jest! przekształciło się w jej "niezwłoczny" telefon.
Firma ubezpieczeniowa po ponad półrocznej szarpaninie w końcu uznała zasadność ubezpieczenia kredytu hipotecznego na okoliczność śmierci Hela. Trzeba powiedzieć i oddać mu, że wykupił to ubezpieczenie bardzo przezornie i z wielkim wyczuciem, jeśli tak głupio można gadać.
Kredyt jest więc spłacony w 100% i Hela jest jedyną właścicielką domu. A już w rozpaczy się z nim żegnała. 
W tej sytuacji umówiliśmy się wstępnie na przyjazd do niej z noclegiem w drugiej połowie maja. Nocleg jest niezbędny, bo będę jej montował jedną permakulturową skrzynię (elementy/emelenty cały czas czekają w Dużym Gospodarczym), z utratą której w świetle całej ubezpieczeniowej afery się pogodziła, jako z rzeczą najmniej istotną. A montaż takiej skrzyni najlepiej wychodzi przy Pilsnerze Urquellu.

Dzisiaj przez cały dzień odnosiłem wrażenie, że Żona cały czas spędziła nad pościelą. Chyba zaczęła to już kilka dni wcześniej Bo ty myślisz, że wybrać pościel do poszczególnych mieszkań, to taka łatwa sprawa!... Wiem, że na pewno nie. Łatwiejsze i konkretniejsze jest, na przykład, stawianie kamiennego muru.
Ja zaś przez "cały" dzień pisałem i pisałem. Cudzysłów wziął się stąd, że jednak trochę kamieni musiałem sobie poukładać. Zmierzchało, a ja nie mogłem się oderwać i przestać. Działały jak narkotyk.
W końcu wyszła Żona...
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił trzynaście razy, wysłał jednego smsa zapewniającego o Wyjątkowej okazji i wysłał jeden normalny list.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 21.18.