poniedziałek, 3 maja 2021

03.05.2021 - pn
Mam 70 lat i 151 dni. 

WTOREK (27.04)
No i dzisiaj lekką otuchę szlag trafił. 

W końcu był wtorek, 30. kwietnia tuż, tuż, a gdy pojechaliśmy do Pięknego Miasteczka w Pół-Kamieniczce nic się nie działo. Żadnego ruchu, żadnych prac. Rozgrzebane status quo. Dla wyjaśnienia - w Domu Dziwie też nie było ani Cykliniarza Anglika, ani Drągala. Nic więc dziwnego, że do Sąsiedniego Powiatu jechaliśmy zwarzeni, na pograniczu kłótni, w większości w przygnębiającym milczeniu, po tym jak kolejny raz rozwałkowywaliśmy problemy dawno i wielokrotnie rozwałkowane. Ale w miarę załatwiania spraw wracaliśmy do jako takiego nastroju.

Najpierw humor w specyficzny sposób poprawiła nam pani, babcia, może osiemdziesięcioletnia, może nawet osiemdziesięciopięcioletnia. Jej dzieci, z którymi najpierw korespondowała Żona, a potem ja rozmawiałem telefonicznie, scedowały na nią sprzedaż jednej lampy stojącej i jednego solidnego wieszaka naściennego, bo same pracowały i nie mogły być na miejscu. Cenę ustaliliśmy na 110 zł.
Gdy podjechaliśmy pod dom, natychmiast po drugiej stronie, u sąsiada babci, rozdarły się na nas dwa berneńczyki mimo swojego z natury dobrodusznego charakteru. A szczek mają poważny, stąd zaraz w oknie pojawiła się rzeczona babcia.
- Jest tam kto? - usłyszeliśmy, mimo że byliśmy i było nas widać jak  na dłoni stojących tuż pod jej parterowym oknem. Nic więc dziwnego, że trochę na wyrost wydarłem się.
- Tak!!!
- Proszę poczekać, zaraz schodzę.
Za jakiś czas okno ponownie się uchyliło.
- Proszę podejść pod bramę, zaraz otworzę.
Staliśmy pod bramą, staliśmy i staliśmy ćwicząc cierpliwość.
- Powiedz mi - odezwałem się dość gwałtownie do Żony - czy ja, kurwa mać, też taki będę na starość?! - Nic, tylko się zastrzelić!
Forma wypowiedzi, jako sposób na odreagowanie wcześniejszego wisielczego humoru, i tematyka nawet trochę Żonę rozbawiła.
W końcu pani się pojawiła. Okutana od stóp do głowy, bardzo dokładnie i starannie. Mocno zgarbiona, ale całkowicie kontaktowa, z wypisaną inteligencją na twarzy, kumata, świetnie słysząca, więc od razu wróciłem do normalnego tonu.
Długo otwierała bramę nie mogąc dopasować właściwego klucza komentując to na swój sposób.
- Czy ja też tak będę na stare lata?!... - znowu czepiłem się Żony, tym razem szeptem.
Transakcję przeprowadziliśmy bez problemów i życzyliśmy sobie nawzajem zdrowia. Pani wyraźnie się ożywiła Bo to najważniejsze i Kiedy wreszcie będzie ciepło?
Rzuciłem banałem, że to przecież kwiecień i że w maju na pewno będzie ciepło. Ot taka krótka na pożegnanie rozmowa w stylu angielskim - It's cold but in May it will be hot.
 
Przy okazji pani skojarzyła mi się z Teściową. Raczej z powodu aury, jaką roztaczała wokół siebie, niż wieku. Ciekawe, bo Teściową nigdy nie traktowałem i nie traktuję, jak klasyczną babcię w rozumieniu różnic pokoleniowych, braku komunikacji i pewnego intelektualnego dystansu, chociaż przecież formalną i biologiczną babcią jest, a nawet prababcią. Za kilka dni, 2. maja, będzie kończyć 80 lat. Mimo oczywistych niedomagań przypisanych wiekowi, jak również osobniczych, nadal jest sprawna intelektualnie, ma zainteresowania, które realizuje, jest w pełni świadoma różnych spraw prywatnych, społecznych i politycznych, a w kwestii komputera i Facebooka jestem za nią miliony lat świetlnych. I wcale nie chodzi o to, że w kontekście mojej osoby w tych obszarach nie jest to trudne.
Ma poczucie humoru i można z nią porozmawiać, w obu przypadkach pod warunkiem, że się skoncentruje, a mówiąc bardziej adekwatnie, że się zdekoncentruje na swoich najbliższych sprawach - braciach i siostrach, Świadkach Jehowy, oraz na swoim synu.
Fajnie byłoby móc obchodzić wspólnie jej okrągłą rocznicę urodzin, jak i szereg innych rodzinnych okazji. Ale jest to niemożliwe. Religia zabrania. Kolejny przykład narzucania sobie z radością w Panu durnowatych ograniczeń i wprowadzania do własnego życia absurdów, z powodu których często cierpi.
Wiemy o tym, bo na swój pokrętny sposób stara się zaakcentować swoją obecność w istotnych momentach życia swojej córki, wnuczki czy prawnuczków. Z jednej strony jest to zabawne, a jednocześnie irytujące i wzruszające. Powoduje u nas wdzięczność pomieszaną ze współczuciem wiedząc, jak w takich sytuacjach się męczy i wije pomiędzy Panem a naturalnymi ludzkimi odruchami.

Na kanwie tego trochę poprawionego humoru Żona wymyśliła, żebyśmy się rozdzielili oszczędzając czas. Ona miałaby zostać w Komforcie i wybierać dywaniki, ja obskoczyć Kauflanda i Lidla i potem do niej doszlusować. Pierwotnie miałem bardziej prymitywny pomysł. Zaproponowałem, że przed Komfortem w komforcie zostanę w Inteligentnym Aucie, pochylę sobie siedzenie i sobie pośpię. A jak Żona dokona wyboru, zadzwoni do mnie i wtedy razem zakupowo spędzimy tylko 5 minut.
Moje spanie zamieniło się w tej sytuacji na sporą aktywność zakupową, komfortową zresztą, a reszta się nie zmieniła. W Komforcie komfortowo spędziłem 5 minut.
Żona kupiła dywaniki do sypialń gości i jeden większy, na próbę, do sypialni górnej, Na ciąg komunikacyjny, żeby zobaczyć, a raczej usłyszeć, czy ci z góry nie będą swoim tupaniem przeszkadzać tym na dole. Stąd po powrocie Żona zamknęła się na dole, ja na górze z wyraźnym ustaleniem i zaleceniem, żebym raz tupał chodząc po gołej podłodze, a raz po dywaniku i to za każdym razem w różnego typu kapciach. Co jakiś czas przez otwarte okna się komunikowaliśmy i wymienialiśmy spostrzeżenia. Wynik był jeden - tupanie niesie się przez strop, co z tego że potężny, betonowy, a dywaniki znacznie je tłumią.

Po takim eksperymencie chciałem zabrać się za długo oczekiwany montaż barier na tarasie, ale bardzo szybko pomysł zarzuciłem. Miałbym pracować w cieniu, a cień w kwietniu oznacza ziąb. A ziąb to żadna przyjemność i brak komfortu pracy. Dodatkowo, zanim bym się opamiętał i wyrwał z amoku montażu, w który, znając siebie, niechybnie wpadłbym, wychłodziłbym się na tyle, że gwałtem musiałbym przeciwdziałać przeziębieniu. Jakieś niepotrzebne wódki, nadtlenek wodoru do uszu, płukanie solą gardła i większa niż zwykle dawka witaminy C.
Przerzuciłem się więc do ciepłej, nasłonecznionej strefy, czyli do kamieni.
Tych "właściwych", o określonej kolorystyce, kształcie i rozmiarach, przywiezionych przez Cykliniarza Anglika rękami Drągala na końcu zabrakło. Ledwie kilka sztuk. Musiałem więc sztukować naszym, zmagazynowanym po wykuciu otworów tarasowych jeszcze przez Basa i Barytona. Różnił się tymi trzema cechami, ale mur udało mi się zakończyć. Co prawda w tym miejscu, gdzie go ułożyłem, jedna ściana muru lekko się wyłódkowała, wykazała "strzałkę ugięcia", ale przecież Z tego się nie strzela, stwierdziłem w myślach sam siebie okłamując, bo nie czułem się najlepiej ją widząc. Ocznie i psychicznie uwierała.
Uwierał mnie jeszcze jeden element (emelent). Ściana frontowa muru stała się taka przysadzista, kolubryniasta, przyciężka, nomen omen. A wszystko za sprawą dodatkowej warstwy, którą tam musiałem ułożyć, żeby zachować poziom muru. Bo teren w tym miejscu był trochę niżej względem tego przy ścianie domu, a taras zachowywał oczywiście poziom.
Wreszcie trzecią rzeczą, która mnie uwierała, były schodki. Jakieś wyszły mi takie pizdusiowate. Z dwóch kamieni, niby fajne, ale wyglądały, jak zrobione na zetpetach, tym ostatnim niczego nie ujmując. Bo na zajęciach praktyczno-technicznych w podstawówce i w pierwszej klasie ogólniaka nauczyłem się pracy w drewnie i poznałem naturę stołów stolarskich, hebli, ścisków, tarników, pił do drewna, wiertarek elektrycznych i wierteł, papieru ściernego, itp., dotknąłem podstaw obróbki metali i dowiedziałem się, co to żelazo, miedź i aluminium, a nawet nauczyłem się ręcznie szyć i cerować (w rodzinnym domu aż do mojego wyjścia w świat funkcjonowała przeze mnie zrobiona poduszka do igieł, no i byłem domowym cerowaczem skarpet całej rodziny, którą to czynność teraz nazwalibyśmy szumnie cerowaniem artystycznym). Poza tym dowiedziałem się po raz pierwszy, co to jest bhp, później lepiej lub gorzej przeze mnie przestrzeganego wpisując się w ogólny nurt takiego postępowania wszystkich ludzi na ziemi.
No, ale z moimi schodami byłem już w życiu dorosłym, i to mocno zaawansowanym, z wieloma doświadczeniami, po studiach inżynierskich, więc noblesse oblige.
Z tych wszystkich uwierań wyzwoliła mnie Żona wezwana na dół na odbiór muru. 
Potwierdziła mój pomysł, aby na strzałce ugięcia odpowiednio umocować taki drewniany parapet, poziomo oczywiście, który służyłby gościom za ciekawe miejsce do odstawienia przy tarasowym relaksie butelki z piwem, kieliszka z winem, czy filiżanki z kawą. Potem potwierdziła, że ta jedna ściana jest za wysoka, przytłacza i Wygląda jak w więzieniu. Więc na jej oczach natychmiast zrzuciłem tę nadmiarową warstwę, przestrzeń zrobiła się proporcjonalna, odetchnęła i my też.
Do mojego czepiania się schodów podeszła na dwa sposoby.
- Zostaw ten stopień tak jak jest, zobaczymy w praniu.
Chodziło o to, że między nim a poziomem tarasu była różnica jakichś 5 centymetrów, taki niby stopień, ni pies, ni wydra, niezgodny ze schodową sztuką budowlaną, o który na pewno ktoś z gości prędzej czy później się zahaczy i mordą wyląduje na tarasie. Ale co tam. Wzorem Naszej Wsi wykupimy OC i będziemy patrzeć na pranie. Może być ciekawie i urozmaicić monotonne wiejskie życie patrząc Jak te miastowe to nawet po schodach nie potrafią chodzić.
- A jakbyś tak dołożył drugi stopień, żeby wychodził poza obręb tarasu?... Byłoby ładniej. - Żona zaserwowała drugi sposób.
To ją wygoniłem na górę, żeby mi nie patrzyła na ręce i zabrałem się do roboty. Za pomocą odzyskanego kamienia zlikwidowałem strzałkę ugięcia i mur "wyprostowałem" z postanowieniem, że półkę i tak  zrobię, a potem dorobiłem drugi stopień. Całość u dołu obsypałem ziemią i darnią, z terenu wysprzątałem cały zbędny kamień i można było przyjmować gości. Te 5 cm zostawiłem, żeby zobaczyć, co się będzie działo w praniu.

Wieczorem musieliśmy obejrzeć coś znanego, żeby przy tym odpocząć. Wybór padł na Kłamca kłamca z Jimem Carrey'em. Wiadomo, że jest to film dla niego typowy z całą durnowatością i przegięciami, ale wiele scen było przezabawnych. I pomyśleć, że od premiery upłynęły już 24 lata.
 
ŚRODA (28.04)
No i przyszedł czas, aby się zająć pełnym dopieszczeniem dolnego tarasu.

Murowe ogrodzenie zrobiłem, ale żeby wszystko nie wyszło przyciężko, Żona wymyśliła, że jedna jego strona będzie ogrodzona ażurowo, czymś w rodzaju drewnianej pergoli. A ponieważ z poprzednich zakupów w Leroy Merlin zostało nam sporo użytecznego odpadu, stąd powstała  myśl, żeby dokupić jeszcze trochę podobnych elementów (emelentów) ogrodzenia i w ten sposób spójnie nawiązać do ogrodzenia tarasu górnego.
Zrobiliśmy pomiary i pojechaliśmy do Leroy Merlin wiedząc, że od razu kupimy też blaty na szafki kuchenne do Pół-Kamieniczki oraz zlewozmywak i baterię.
W holu wejścia stało młode dziewczę razem z ochroniarzem. Ona była od głupiego gadania, on od jej ochrony, bo od samego początku było wiadome organizatorom (chyba jej szefostwu) tego happeningu,  być może nagrywanego ukrytą kamerą, że za to gadanie może dostać po pysku od co bardziej krewkiego siedemdziesięcioletniego mężczyzny albo przynajmniej być szturchniętą zakupowym wózkiem.
- Państwo prywatnie, czy na firmę? - usłyszeliśmy nagle nie spodziewając się zupełnie takiej durnowatej zaczepki. Przecież przyszliśmy, żeby kupić i zapłacić w interesie obu stron.
- Prywatnie. - zaskoczeni odpowiedzieliśmy nie zdając sobie sprawy, że tą naturalną uczciwością i prawdomównością kopiemy sobie zakupowy grób. 
- Mogą wejść tylko osoby reprezentujące firmę. - Prywatnie możecie państwo wejść tylko na Dział Ogród, tam na zewnątrz.
Nie wierzyliśmy własnym uszom. Bareja, czy co?
Zaczęliśmy się wykłócać i argumentować, że przecież specjalnie przyjechaliśmy 50 km, że przecież poprzednio bez problemów..., itd. W końcu podałem jej dawny NIP Szkoły. Pani sprawdziła w smartfonie.
- Ale firma jest zawieszona. - zakomunikowała.
- No i co z tego?! - lekko się wydarłem. Jest firma, czy jej nie ma?!...
- Jest zawieszona. - powtórzyła cyborgowo. - Nie można.
W trakcie tej słownej przepychanki kolejnemu, trochę zniecierpliwionemu klientowi udało się podać dziewczęciu NIP swojej(?) firmy i zostać przez nią pozytywnie zweryfikowany (w samym tym słowie tkwi absurd!).
- A ci państwo są ze mną... - odezwał się dla wszystkich niespodziewanie. 
Dziewczę na chwilę zgłupiało, jeśli jeszcze miała na to jakikolwiek margines (prawie dostało histerii, gdy spoza maski odsłonił się mój nos), i straciło rezon, więc natychmiast z refleksem potwierdziłem informację tego pana.
I spór zaczął się od nowa, bo dziewczę ponownie odmówiło nam prawa do wejścia, ja zaś domagałem się jasnego i jednoznacznego wyjaśnienia, czy pracownicy danej firmy mogą wejść "na sklep" razem z szefem, czy nie. Pan już dłużej nie mógł czekać. Po krótkiej wypowiedzi o debilności zarządzeń i różnych systemów zniknął w sklepie, czego Żona nie mogła później przeboleć Bo tak mu chciałam podziękować!
 
Noga za nogą, ze zwieszonymi głowami, jako obywatele drugiej kategorii, poszliśmy na świeże powietrze, czyli do Działu Ogród. Jeszcze próbowałem się buntować i byłem gotów staranować, czyli złożyć takie harmonijkowe ogrodzenie zamykające drogę do sklepowego eldorado i wleźć do środka, ale Żona ostro zaprotestowała.
- Przestań! - Jeszcze ktoś nas zobaczy i będziemy mieli kłopoty!
A kto nas mógłby zobaczyć, skoro wszyscy pracownicy wyraźnie nie utożsamiali się z tym debilizmem i na pewno przy okazji obrywali za nie swoje od zaskoczonych i rozgoryczonych klientów.
Ale i tak wracaliśmy z tarczą. Udało się nam telefonicznie ściągnąć pana ze stolarni i za jego poradą wybrać blat, który on potem poprzycinał na trzy potrzebne kawałki i je nam przywiózł. Ja w międzyczasie zapakowałem na wózek cztery moduły ogrodzeniowe. Co prawda źle je ustawiłem spiesząc się do stolarza i dwa z nich zsunęły się i spadły mi na golenie przerysowując je do krwi. Ale co tam. Przy okazji same się uszkodziły, więc odstawiłem je na bok, a dobrałem dwa kolejne nieuszkodzone. Taka mała zemsta.
Ze zlewozmywaka i baterii oczywiście musieliśmy zrezygnować, ale one nie były najważniejsze. I do kupienia choćby w Powiecie.
Najdłuższy kawałek blatu, 196 cm, cudem zmieścił się na sztorc w Inteligentnym Aucie. Idealnie przedzielił je na pół. Ja ze swojej strony swobodnie mogłem posługiwać się kierownicą i drążkiem zmiany biegów, ale kompletnie nie widziałem niczego z prawej, w tym bocznego lusterka. Żona z kolei musiała lekko usadowić się tak bardziej z prawej, ale twierdziła że jest ok, że pas dało się zamknąć i że nie musi mieć na trwałe przekrzywionej szyi w prawo, mimo że krawędź blatu dotykała prawie lewej jej części.
Jeszcze nigdy tak nie jechaliśmy. Czułem się jak na randce w ciemno. Dodatkowo dzięki małej szparze miedzy siedzeniem a blatem mogłem Żonę do woli podszczypywać wykorzystując fakt, że nie mogła  ręką machnąć na odlew i mi oddać. Cenne było też to, że żadną miarą nie mogła ujrzeć prędkościomierza. Ale i tak nie szarżowałem, bo przy większych prędkościach w momencie hamowania blat miał tendencję do pchania się naprzód ze skłonnością do wybicia przedniej szyby. Stąd bardzo szybko opanowaliśmy zgodną technikę przytrzymywania go, ja ręką prawą, Żona oburącz, gdy następowało jakiekolwiek hamowanie. Musiałem tylko Żonę wcześniej uprzedzić.

Do domu dotarliśmy bez przeszkód. Gdy wypakowywaliśmy ten najdłuższy blat i wnosiliśmy go na przechowanie do dolnego apartamentu, Żona co prawda niegroźnie, ale jednak, potknęła się o ten 5. centymetrowy prożek na schodach, które dopiero co zrobiłem i na które mieliśmy patrzeć w praniu.
Był to gwóźdź do trumny dla tych  schodów. 
- Wezmę łom i je rozwalę! - 20 sekund i po nich!...
- Zostaw, zobaczymy co będzie.... - Jak się będzie rozwijać sytuacja...
Żona wyszła z założenia Mało masz do zrobienia?...
- Ale uprzedzam, że jak się jeszcze raz potkniesz, teraz lub za jakiś czas, to rozwalę i zrobię od nowa, według sztuki. - nie odpuściłem. 
 
Ostatecznie wieczór zastał nas zmęczonymi. Wiedzieliśmy dobrze, że to przede wszystkim przez Leroy Merlin. Został gruby niesmak. Namówiłem więc Żonę, żeby wcześniej położyła się do łóżka i zrelaksowała, a sam nie mogłem oprzeć się pokusie i zaczął montaż pierwszego tarasowego przęsła. Czekało mnie mnóstwo niespodzianek i wiele się nauczyłem według zasady nic, co wydaje się proste, takim nie jest, ale podołałem i wiem, jak dalsze sprawnie montować.
A gdy zapadł zmierzch, w kompletnej ciszy urządziłem sobie Mini Nieokrzesany Bal Murzynów - zjadłem na zimno wczorajsze resztki, do tego dołożyłem kozi ser, wsparłem czerwonym winem i z przyjemnością relaksowałem się przy Filarach ziemi.

CZWARTEK (29.04)
No i dzisiaj nas zamurowało.
 
Dosłownie i w przenośni.
Po południu przyjechali Cykliniarz Anglik i Drągal - obaj jednocześnie. Więc nas zamurowało. Przywieźli niezbędne materiały - bloczki z suporeksu, kleje, zaprawy i wełnę mineralną. Drągal najpierw zamurował w przyziemiu dawne wejście do kotłowni (obecnie kuchnia w dolnym gościnnym apartamencie), a potem wejście do naszego obecnego mieszkania. Mnie zamurowało szczególnie, bo poczułem się okropnie, jak w więzieniu, chociaż byłem na wolności, na zewnątrz, na tarasie.
- Ty to masz skłonność do przesady. - Żona skomentowała moje biadolenie.
Łatwo jej było mówić. Siedziała w domu, z tamtej strony muru i nic nie widziała. A jak już obejrzała, to tylko przez chwilę, poza tym zmierzchało, więc ze zniewoleniem obcowała krótko i nie w pełni i nie wpłynęło ono w żaden sposób na jej psychikę. Może tylko tyle, że nagle stało się dziwnie, bo wszelkie ośmiomiesięczne, wyrobione przez ten czas odruchy, trzeba było w sobie dławić natykając się w ostatniej chwili na fakt Tędy przejść już nie mogę.
Ja zaś sam sobie się jednak nie dziwiłem. Pracowałem na tarasie i z murem, który odgradzał mi drogę do mieszkania i do Żony, musiałem obcować cały czas. Nie pomagała świadomość, że taki był plan podziału Domu Dziwa i że mogę go obejść i dostać się do zamurowanej góry z drugiej strony.
Ten zamurowany ciąg komunikacyjny przez osiem miesięcy naszego mieszkania na górze (cztery "u gości" i cztery teraz, u nas) na stałe wrósł w pejzaż organizacji naszego życia i w naszą psychikę. Stał się trwałym elementem (emelentem) codzienności. Tutaj można było sprawdzić i poczuć wychodząc na zewnątrz, jaka jest pogoda, na schodach złożyć sterty drewna, swobodnie i wygodnie trzymać worki z plastikiem i ze szkłem, mieć pod ręką drabinę, wiadro z mopem i podręczne narzędzia, odkładać do zwrotu wytłaczanki po jajkach od Sąsiadki Realistki, zbierać do wyrzucenia gdzieś w mieście śmierdziuchy (drobne folie po rybach lub zamawianym przez Żonę mięsie dla nas i dla Berty będące gwarancją, że przy takiej częstotliwości odbioru odpadów ze smrodu nie dałoby się żyć), wydrzeć się do Gruzina i porozmawiać sobie bez konieczności durnowatego telefonowania i tu wreszcie mogłem spaść ze schodów. Kawał życia z otarciem się o śmierć. Czy można było mi się dziwić?...
To wszystko skończyło się bezpowrotnie. Będziemy musieli na nowo zorganizować sobie naturalne nawyki i przemyśleć organizację dnia codziennego. Ale tak, zdaje się, chcieliśmy.
 
Cykliniarz Anglik robił drobne wykończeniówki, a przede wszystkim energetyczny szum i oczywiście wtrącał się, do tego co robię i jak robię na tarasie. Ale się przydał, bo pożyczył mi właściwy bit, bo z tym moim przy wkręcaniu wkrętów strasznie się męczyłem. Udało mi się zamontować trzy panele, jeden do południa, dwa po powrocie z Powiatu.
W Powiecie załatwiliśmy sporo spraw. Kupiliśmy zlew z baterią, olej do konserwacji blatu, listwy przypodłogowe, wszystko do Pół-Kamieniczki oraz korytko i małe wałeczki, bo Żona będzie przemalowywać czerwone fronty kuchennych mebli u gości dopiero co zmontowanych przez Szybkiego Stolarza. Bo co tam wchodzi, to jej ocznie zgrzyta. 
Dotarliśmy też do miejsca, o którym nie myśleliśmy, że istnieje, a w którym młody pan nie dość że miał metrowe rury spustowe o średnicy 100 mm, ocynk, nie do dostania w całym Powiecie, to jeszcze dopasował do nich kolanka i przeprowadził ze mną naukę gięcia blachy i zadeklarował, że jak przyjdzie do tego momentu, to pożyczy mi na kilka godzin specjalne blacharskie szczypce do gięcia i profilowania blach Bo po co ma pan kupować je za 150 zł praktycznie do jednorazowego użycia?...
Muszę zrobić cztery, jak na razie półprofesjonalne, odpływy z rur spustowych odprowadzających wodę z dachu Domu Dziwa. Ciu Ciu wstawił nowe rury i na tym skończył. Zawiesił je nad ziemią jakieś 15 cm i żeby woda nie lała się w fundament, musiałem podstawić ohydne kawałki starych rynien. Efekt jest taki, że woda spada z lekkim hukiem do rynny i spływa poza opaskę tworząc w czasie deszczu duże kałuże. Ale fundament jest oszczędzony. 
Teraz na końcówkach rur wstawię kolanka i dołożę do każdego nową metrową rurę. Wszystko obniżę na tyle, żeby je obsypać klińcem i schować. Poprawię estetykę, zlikwiduję hałas, ale woda poza opaską nadal będzie. Dopiero kiedyś tam podłączę do rur system rur drenażowych, żeby woda pięknie rozsączała się z dala od fundamentów. Zdobędę kolejną sprawność harcerską.

Nigdzie w Powiecie nie udało mi się kupić kątowników, których używam do montażu tarasowych paneli. Były  wszędzie, ale wszystkie ocynk, a ja wiele dni temu w Zaprzyjaźnionej Hurtowni kupiłem takie a la mosiądz pasujące do koloru balustrady. Więcej nie było na stanie, ale sprawa wydawała się prosta - oni zamówią, a ja poczekam, bo aż tak mi się nie spieszyło. I z jakichś względów okazało się to niemożliwe. Stąd moje poszukiwania. A one stały się ciekawym przedmiotem badań nad oczywistymi, ale jednak, różnicami płci.
Zaraz po pierwszym sprzedającym, mężczyźnie, nauczyłem się dyskretnie obserwować reakcję sprzedawców. Pokazywałem za każdym razem ten wzorcowy kątownik mówiąc, że potrzebuję takich 10 sztuk wiedząc, że będą mi ofiarować ocynk Bo jaki może być? Gdy po twarzy sprzedawcy było widać, że oczywiście, że je ma, dodawałem Ale tego koloru. Wszystkich mężczyzn to rozbawiało, niektórych nawet setnie z rzucaniem przez nich dowcipów. Za to każda sprzedawczyni w ogóle tej uwadze się nie dziwiła i traktowała ją z powagą. 
Z Żoną założyliśmy, że brakujące sztuki kupimy w Sąsiednim Powiecie w Bricomarche. Nie dość, że na pewno mają, to jeszcze nikt się nie będzie dziwił z racji samoobsługi.

Żona weszła na wyższy, subtelniejszy poziom przygotowywania apartamentów. Postanowiła kupić dla gości ściereczki kuchenne, takie estetyczne szmatko-ręczniczki o rozrzedzonym włóknie, o ile dobrze zrozumiałem. W Powiecie w jedynym sklepie z tym asortymentem szmatek było od cholery. Potrzebowaliśmy dziewięć. Żona wybrała trzy, bo pozostałe z niezrozumiałych dla mnie względów albo Żonie się nie podobały, albo się nie nadawały. Byłem odmiennego zdania.
- Kup od razu dziewięć, bo przecież są ładne. - Długo Żonie przy sprzedawczyni suszyłem głowę. - Problem byłby z głowy, a tak trzeba dziesięć razy chodzić koło głupich ściereczek!
Żona w sklepie zachowała spokój.
- Zobaczysz! - W hurtowni też ci tak będę stała nad głową i mówiła kup te śrubki, a nie te! - odgrażała się po wyjściu ze sklepu.
 
Dzisiaj miał przyjechać Stolarz z Gór. Nie przyjechał. Za to zadzwonił jego ojciec, że przyjedzie sam w sobotę i przywiezie dwie szafki. Żona musiała kolejny raz wysłuchać tłumaczeń i wyjaśnień, kolejnej ekipy, dotyczących ich problemów zdrowotnych, rodzinnych i finansowych. Czasami to chciałbym żyć z fachowcami w Niemczech, bo na pewno nie we Włoszech lub we Francji.
 
Wczoraj były 12. urodziny Wnuka-II. Pamiętałem kilka dni wcześniej, dzień wcześniej i co  z tego? Zanim się ocknąłem, minął dzień.  Dzisiaj więc dzwoniłem kilkakrotnie do Syna, Synowej i za każdym razem odpowiadała mi głucha cisza. Wziąłem się więc na sposób. Zadzwoniłem do Wnuka-I. Akurat wracał z krav magi.
- A to ja zaraz, dziadek, zadzwonię do domu i powiem, żeby do ciebie zadzwonili.
Wnuk-II zadzwonił z telefonu Synowej. Złożyłem mu życzenia i sobie porozmawialiśmy.
Syn zaś i Synowa, znaczy się, obrazili się na amen, a może nawet zerwali wszelkie relacje z ojcem. Zobaczymy. Jak ostatnio mówię Samo przyjdzie, co zawsze przywołuje uśmiech na twarzy Żony spowodowany jej wewnętrzną konfrontacją tego co mówię ze znanym jej doskonale moim charakterem.
Mam zamiar przejść nad rodzinną sytuacją do porządku dziennego, zwłaszcza że nie mam specjalnego wyboru. Teraz, żeby mi starczyło energii i sił psychicznych, bezwzględnie muszę się poświęcić wszelkim pracom i działaniom umożliwiającym nam przyjęcie gości i zarobkowanie. Bo może być śmiesznie. A potem postaram się wrócić do jako takich stosunków posługując się oczywiście "biednymi" Wnukami, którym został odcięty dostęp do dziadka. I tylko będę czekał na reakcję Syna, że stosuję szantaż emocjonalny. Chętnie mu przypomnę jego, wielokrotnie powtarzane przez lata, argumenty zsumowane ostatecznie do jednego zdania podszytego oczywistą pretensją Chłopaki ciągle pytają o dziadka i nie mogą się doczekać.
Zawsze przy takich okazjach zastanawiam się, bezsensownie oczywiście, dlaczego z rodzinami musi tak być. Te tysiące, powtarzane w miliardowych odsłonach, różne rodzinne "smaczki" przetworzone w trwałe stereotypy chętnie opowiadane i wyśmiewane, choćby taki najprostszy Z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciu. A według mnie i to nie zawsze.
Syn ma takie zdjęcie, ja chyba też gdzieś, na którym stoją cztery męskie pokolenia - mój ojciec w sztywnej pozie w wojskowym mundurze, jednocześnie dziadek i pradziadek, ja - syn, ojciec i dziadek, Syn - wnuk i ojciec oraz Wnuk-I - syn, wnuk i prawnuk. Niby fajnie, ale z każdej twarzy bije taki brak uśmiechu i naturalnej radości. Najbardziej zrozumiała jest postawa Wnuka-I, wówczas niespełna dwuletniego, z którego buźki emanuje niezadowolenie, bo ileż ojciec może go trzymać w karbach i kazać mu nieruchomo patrzeć w jakiś dziwny przedmiot. Ale reszta?...
Smutne i żałosne zdjęcie.
 
A z drugiej strony:
Rodzina rodzina rodzina ach rodzina
Rodzina nie cieszy nie cieszy gdy jest
Lecz kiedy jej nima
Samotnyś jak pies...

 
PIĄTEK (30.04)
No i rano odczytałem wczorajszego smsa od Kolegi Inżyniera(!).
 
Pasuje wam niedziela?
Z dalszej korespondencji wyszło, że Kolega Inżynier(!) przyjedzie bez noclegu.
Raczej wolałbym wrócić (nawet późno), bo ciągle mam ambitny plan pojechać w poniedziałek w góry. Formę po chorobie mam dramatyczną. Zadzwonię po południu.
Ostatecznie ustaliliśmy, że przyjedzie w niedzielę o 10.00, na śniadanie.
 
Z kolei Q-Zięć również wczoraj napisał: Witam. Czy jakaś pomoc jest potrzebna? Od słowa do słowa ustaliliśmy, że w pełnym Krajowym Gronie Szyderców przyjadą w sobotę z noclegiem i że jakaś drobna robota się znajdzie.

Od rana kombinowałem z nowymi rurami spustowymi. Nic, co wydaje się...
Stąd, gdy pojechaliśmy do Sąsiedniego Powiatu, po drodze jeszcze raz zajrzałem do sympatycznego młodzieńca w sprawie blacharskich konsultacji. I jakieś wnioski powstały.
W Bricomarche właściwe kątowniki wypatrzyła Żona. Szła na pewniaka, bo miała zdjęcie kodu tych, których do tej pory używałem. Kiedy ona to tak sprytnie zrobiła?
Wracając odebraliśmy z takiego małego pchlego targu używaną komodę, którą wcześniej sobie zarezerwowaliśmy płacąc 100 zł. Przyda się do Pół-Kamieniczki.

Po południu wyczyściłem wreszcie kozę z dolnego apartamentu. Była ona w zimie brutalnie eksploatowana przez Basa i Barytona, a potem Drągala. Dlatego z takiej szlachetnej kozy, do ładnego wnętrza, stała się kozą budowlaną, opaćkaną zaprawami, klejami i pyłami różnych gatunków. Przez to straciłem do niej serce i podchodziłem, jak pies do jeża . Ale Cykliniarz Anglik obiecał, że dzisiaj na czystej szybie na podłodze ustawi kozę i zamontuje ją do komina, więc w końcu wypadało przywrócić jej dawny blask. No i po wszystkim na tle podłogi i kafli zaprezentowała się znakomicie.
Zdążyłem jeszcze zamontować piąty moduł. Zostały więc jeszcze dwa. A gdy mocno zmierzchało, rzutem na taśmę, na balkonie zamontowałem flagę. Będzie wisiała do 9. maja.
 
Wieczorem postanowiliśmy się zrelaksować przy znanej nam Masce (1994 rok), ponownie Jimie Carrey'u i Jack Russell terrierze. Naprawdę trzeba podziwiać fantazję twórców filmu. Ale fantazja fantazją, a zmęczenie zmęczeniem. Obejrzeliśmy do połowy odkładając drugą na najbliższy czas.
 
SOBOTA (01.05)
No i dawno tak nie pracowałem, jak dzisiaj.
 
W zasadzie bez wytchnienia. No, ale skoro to było Święto Pracy, to trzeba je było uczcić. Najlepiej pracą. 
Po standardowym porannym rąbaniu drewna zabrałem się za dolną, naszą kuchnię, która od kiedy opuściliśmy ją 8 miesięcy temu stała się budowlanym terenem ze wszelkimi konsekwencjami z tego wynikającymi. Czyli syf, kiła i mogiła. A przez coś takiego ciężko by się nam codziennie, i to po wiele razy, wchodziło i schodziło z naszego obecnego górnego mieszkania. A innego przejścia już nie ma, bo właśnie nas zamurowali.
Więc ileś potrzebnych jeszcze, a zalegających materiałów przenosiłem w sensowne miejsca, a inne, zbędne, jak puszki po farbach, jakieś kawałki płyt gipsokartonowych i profili do niczego już niezdatnych,  folie, kartony, gruz i pospolite śmieci wyrzucałem segregując. Cholernie niewdzięczna robota. Po czym całość zamiotłem, odkurzyłem i starłem na mokro. Przejrzało i stało się częścią mieszkalną chociaż nadal remontowo nieskończoną.
Żeby dopełnić dzieła to samo zrobiłem z zadaszonym tarasem i natychmiast rzuciłem się do kawałka opaski wokół domu, żeby przygotować front robót na przyjazd Krajowego Grona Szyderców, a konkretnie dla Q-Zięcia. Wybrałem ileś taczek piasku pomieszanego z gruzem i wywiozłem na górkę. Ledwo skończyłem, gdy przyjechali. Od razu, na dwie taczki, zaczęliśmy wsypywać w zrobione przeze mnie miejsce kliniec i ułożyliśmy na nim dwa zbrojone betonowe parapety, z odzysku po wykuwanych drzwiach tarasowych i przy wymianie okien. Miały teraz pełnić funkcję chodników. I wtedy dopiero zaprosiliśmy Żonę do oceny, wyciągania wniosków i dalszych sugestii.
Sugestie owszem i były, prowokowane złośliwie przez Q-Zięcia, mimo że fukałem na niego, żeby nie dostarczał roboty, bo przecież jest dobrze. Ale specjalnie zwracał uwagę swojej teściowej, że tu parapety to by się przydało rozsunąć i wypoziomować, a tu dosypać jeszcze klińca, chociaż ona i tak miała swoją wizję. A mnie chodziło tylko o prostą symulację dająca odpowiedź na pytanie Czy parapety nadają się na chodniki, czy nie? Ostatecznie nadały się.
Zaraz po tym, bez odpoczynku, musieliśmy rozegrać mecz, bo Q-Wnuk nie dał spokojnie żyć. Wszystko sam, dyrektorsko, ustalił - kto z kim gra i do ilu. Mnie przypadło grać z nim, a drużynę przeciwną stanowili Q-Zięć, Pasierbica i Żona jako bramkarka (miała parę udanych interwencji). Po dramatycznym meczu wygraliśmy 10:8.
Po obiedzie od razu zabraliśmy się z Q-Zięciem za ogrodzenia tarasu. Myślałem, że umocujemy dwa ostatnie moduły, ale przy przedostatnim czekała nas niespodzianka. Cała drewniana konstrukcja była przekoszona. Nie stanowiła płaskiej, idealnej płaszczyzny, tylko perfidnie wygiętą i nie mogłem jej zamontować akurat w miejscu najbardziej rzucającym się w oczy, to znaczy przy wejściu. Zdemontowaliśmy więc inną, wcześniej przeze mnie założoną i ją przełożyliśmy. To zajęło nam oczywiście więcej czasu i na dzisiaj chciałem sobie już dać spokój, ale Q-Zięć się uparł, żeby tę przekoszoną też zamontować Bo jutro cały dzień ma padać. Kończyliśmy praktycznie po ciemku i ze zgrozą myślałem o tym, co jutro za dnia ujrzę.
Został więc jeszcze taki jeden mały moduł. Dla spokoju ducha od razu sprawdziłem, czy nie przekoszony. Ale nie, więc sprawa wydaje się być prosta. Ale wszystko, co wydaje się...

Kładłem się spać wykończony. Nawet dobrze nie zdążyłem zarejestrować, jaki ten 1. maja był. Zdaje się że nocnie przywitał nas deszczem, ale w ciągu dnia było w miarę przyzwoicie - szaro, ale dość ciepło. 

Zadzwonił ojciec Stolarza z Gór, że z szafkami dzisiaj nie da rady przyjechać i że będzie jutro.
Nic więcej nie dodam.
 
NIEDZIELA (02.05)
No i dzisiaj rano obudziły nas słodkie drobienia dziecięcych nóżek. 

O 08.00 rano (masło maślane), więc czy można było mieć pretensje? Przy okazji moja charakterystyczna, poranna, natychmiastowo-trzeźwa postawa odnotowała dwie ciekawostki. Pierwsza - dzieci chodzące boso chodzą na piętach, co przekłada się na nieamortyzowanie styku tychże z drewnianą podłogą, jakby nóżki nie posiadały amortyzujących mięśni, tylko tworzyły takie sztywne kikuty głośno stukające  o podłoże. Druga - dzieci od razu, od progu, zachowują się tak, jakbyśmy my, dorośli, czekali na nich w łóżku zwarci i gotowi, przytomni, zdolni do natychmiastowego logicznego odpowiadania i głośnej rozmowy. Zero subtelności.
Pomijam taki sympatyczny moment, kiedy z budzącą się gwałtownie świadomością docierało do nas, że te małe ciałka marzną i że je, bezpardonowo ładujące się do naszego łóżka, trzeba przykryć kołdrą i przytulić, żeby ogrzać.
Potem wszystko stało się proste. Ofelia standardowo porannie milczała i już teraz wiem, że w przyszłości po swojej babci będzie  hołubić swoje poranne 2K+2M i mam nadzieję, że jej jakiś przyszły facet to zrozumie, uszanuje, wesprze i pokocha. Gdyby nie, źle by to świadczyło o jego męskości. Bo cóż dla mężczyzny może być piękniejszego, niż poranne, długie milczenie żony lub partnerki?...
A Q-Wnuk nadawał, głośno i długo, 99,99 % swojego czasu nadawania poświęcając piłce nożnej. Na przykład w powietrzu rozrysowywał, niczym trener na planszy, plany sytuacyjne boiska, poszczególnych akcji, zachowań bramkarza, swoich kolegów i siebie samego, oczywiście, z podkreśleniem akcji, w której strzelił bramkę I to lewą nogą! Był niepocieszony, że przez całą noc padał deszcz i że nadal pada i będzie padał przez cały dzień. Wiem doskonale, że gdybym tylko wysłał najdrobniejszy sygnał mówiący Nie szkodzi, ubierzemy kalosze, nałożymy kaptury i pójdziemy grać, to bym się od niego już nie odczepił.
- Piłka nożna to jest moje życie! - zakomunikował wczoraj ze śmiertelną powagą podszytą lekką teatralnością, ale tak, że ciarki przeszły po plecach na myśl, że on w sierpniu skończy dopiero 7 lat.

Nie czekając na dalszy niechybny rozwój sytuacji (zainicjatywowany przez Q-Wnuka głuchy telefon, gra w skojarzenia, itp.) wyskoczyłem z łóżka ze świadomością braku czasu, konieczności porannego rozruchu domu całkowicie zwichrowanego przez obecność gości, a przede wszystkim z powodu nieodpartej chęci napicia się kawy z pominięciem wszelakich codziennych rytuałów i kolejności.
- Dla mnie też poproszę małą. - Żona natychmiast zareagowała.
Wyskoczyłem i natychmiast spuściłem z tonu. Cały organizm miałem obolały, zwłaszcza mięśnie pleców i nóg zaprotestowały, na tyle, że nie zaryzykowałem porannej gimnastyki w trakcie robienia kawy (ile kaw, łącznie z tymi żoninymi, tyle gimnastyki). I natychmiast zabrałem się za rozpalanie w kuchni, bo o 10.00 miał przyjechać Kolega Inżynier(!), głodny, bo go przecież namówiliśmy na śniadanie u nas.
Kolega Inżynier(!) przyjechał punktualnie, a ja spóźniłem się z powodu tego porannego zamieszania i utraty poczucia czasu z otwarciem bramy, co mi zostało skrzętnie wypomniane. Ale pojawiłem się na tyle w punkt, żeby zapobiec jego błąkaniu się w kałużach wody po całej posesji i jego ogłupieniu z powodu zamurowanego wejścia, które przez miesiące służyło za wejście do nas.
Śniadanie za to było znacznie później. Bo najpierw Żona zrobiła dzieciom omlet, który one ledwo dzióbnęły, chociaż bardzo chciały, a potem trzeba było czekać na wytopienie się boczku. Ale jajecznica była pyszna.
Cały deszczowy dzień spędziliśmy w klubowni. Przy rozmowie i grach - w "Rekiny" (od trzech lat, więc obaj z Kolegą Inżynierem(!) stwierdziliśmy, że to coś dla nas), w "poszukiwanie skrzyni ze skarbami i kluczem do niej" (forma memo - od 14 lat, więc obaj się nie pchaliśmy), a potem tłukłem Q-Wnuka, Q-Zięcia i Żonę w wilka i owce oraz dawałem lekcję i szkołę Q-Wnukowi przy grze w warcaby. Nie obyło się bez jego płaczów i obrażania się na swojego ojca, który w dobrej wierze doradzał synowi, co i tak nic nie dawało Bo tato mi źle podpowiedział i przegrałem!
 
Po  wyjeździe Krajowego Grona Szyderców zabrałem się z Kolegą Inżynierem(!) za robotę. Najpierw powiesiliśmy lampę-kinkiet nad co dopiero udrożnionymi wewnętrznymi schodami, a po obiedzie drugą, na dole, w korytarzyku przed łazienką.
Najtrudniej było z tą nad schodami. Przy czym trudność nie wynikała z oporu materii nieożywionej, braku narzędzi czy też złośliwości przedmiotów martwych, tylko z oporu Żony oraz doradztwa i fatalistycznych uwag Kolegi Inżyniera. Obie postawy, każda trochę innym nurtem, zmierzały w efekcie do tego, żebym kolejny raz nie zleciał na łeb, na szyję ze schodów, tym razem wewnętrznych, ale równie twardych i kanciastych, jak te moje urodzinowe. Nie mogłem im się specjalnie dziwić, bo właśnie te dwie osoby znalazły mnie wtedy na spoczniku. A co przeżyły, to ich.
Postawa Żony wynikała z tego, że kiedyś dowiedziała się od Cykliniarza Anglika i zakodowała sobie tę informację na amen, że do stabilnego postawienia drabiny na schodach potrzebny jest jej specjalny rodzaj. A ja od zawsze  miałem zwykłą aluminiową, rozkładaną, która potrzebuje poziomego trwałego podparcia. Zrobiłem je więc układając na niższym schodku dwa bloczki z suporeksu i dla  wypoziomowania dodałem jeszcze belkę i deskę. Widząc tę konstrukcję Żona przytaczała wyświechtane przykłady babć, które same wieszają firanki na karniszach ustawiając przemyślną konstrukcję złożoną ze stolika, krzesła i na samej górze taboretu, włażąc na nią, za chwilę z niej spadając łamiąc sobie przy tym biodro i za niedługą chwilę umierając z powodu wszelkich powikłań. Kolega Inżynier(!) zaś szydził z tej konstrukcji i "niczego nie gwarantował".
Łatwo więc nie miałem. Pomny lekcji historii i faktu, że "Inwazja na Normandię nie nastąpiłaby nigdy, gdyby nie..." bezceremonialnie wlazłem na chwiejącą się drabinę, więc nie pozostało mu nic innego, jak zacisnąć zęby, zdławić w sobie uwagi i ją trzymać. Musiałem mu tylko obiecać, że jak oderwie od drabiny swoje ręce, żeby mi podać aktualnie potrzebną rzecz, zamrę w bezruchu, stanę się żoną Lota, żeby nie prowokować drabinowego losu.
I robota ruszyła z kopyta. Za chwilę Żona zachwycała się po roku mieszkania w Domu Dziwie schodowym oświetleniem. Więc, gdy Kolega Inżynier utwierdził się, że w tym co robię, jest sens, że z drabiny nie spadłem, prąd mnie nie kopnął i pozytywny efekt jest, przy drugiej lampie już nic nie gadał, zwłaszcza że drabina stała na podłodze, czyli na płaskim. Karnie podawał niezbędne przedmioty oszczędzając mi już drugi raz kilkudziesięciokrotnego schodzenia i wchodzenia na drabinę i schylania się po każdą duperelę, co zwłaszcza miało niebagatelne znaczenie przy moim wymęczonym stanie po wczorajszych pracach. A raz nawet dodał swoją myśl inżynierską, kiedy z rozpędu za mocno przyciąłem nadmiarowy kabel wiszący z sufitu i zacząłem mieć problem z podłączeniem go do lampy. Bo nie stykło. Już głośno wypowiadałem ostrzegawczą uwagę, że będziemy musieli wiercić w suficie od nowa trzy otwory, kiedy on zaproponował, żebym tylko obrócił klosz o 120 stopni. Było to genialne posunięcie, nomen omen. Trzy dziurki do mocowania "z powrotem" znalazły się na swoim miejscu, tuż pod wywierconymi otworami, a kabla stykło.

Wieczorem gadaliśmy o różnych sprawach - remontowych, szwedzkich, rozwodowych i żywieniowych. Wszystko szło dobrze, dopóki Kolega Inżynier(!) nie dotknął w nieuświadomiony sposób delikatnej struny dotyczącej sposobu postępowania fachowców, zwłaszcza Cykliniarza Anglika, co kolejny raz wywlekło na wierzch nasze frustracje, które staramy się przyklepywać, żeby za często nas nie gnębiły. A z frustracją kolejny raz wyszły nasze dwa, dość odmienne stanowiska, w sprawie sposobu traktowania Cykliniarza Anglika, a z nimi natychmiast pojawiło się iskrzenie.
Koledze Inżynierowi(!) zrobiło się głupio, wielokrotnie nas przepraszał, że on nie chciał, a my mu tłumaczyliśmy, że przecież nic się nie stało i że to nie jego wina. Jeszcze w samochodzie, gdy odprowadziłem go do bramy, tłumaczył jak mu głupio.
Ale przecież nic się nie stało. Zaraz jednak po wyjeździe Kolegi Inżyniera znalazła się ofiara, na którą Żona mogła trochę zrzucić swego złego humoru. I nie byłem nią ja.
O 21.30, kiedy wykończeni szykowaliśmy się do łóżka, zadzwonił ojciec Stolarza z Gór.
- Wiozę do państwa te dwie szafki. - zakomunikował jak gdyby nic, chociaż przez cały dzień czekaliśmy, a on się nie odzywał.
Z opisu miejsca, w którym akurat się znajdował, wychodziło, że będzie u nas za 2,5 godziny. Żona delikatnie go "wyśmiała" i zasugerowała, żeby po drodze gdzieś zanocował.
- Proszę przyjechać jutro rano. - Mąż jest od szóstej na nogach. 
Kolega Inżynier(!), w związku z tym że był świeżo po dyskusji na temat zachowań fachowców, zanim jeszcze dojechał do domu został poinformowany o tym "śmiesznym" fakcie i zgodził się z naszym stanowiskiem.
- Wy będziecie kwitli w nocy do nie wiadomo której, a on w końcu nie przyjedzie.

Żona usnęła natychmiast. Ja dla oderwania myśli musiałem trochę poczytać Filary ziemi.
 
PONIEDZIAŁEK (03.05)
No i dzisiaj mogłem być na nogach o 07.00, ale 15 minut wcześniej rozległ się dźwięk smartfona.

A za chwilę przyjechał ojciec Stolarza z Gór i przywiózł dwie łazienkowe szafki. Wreszcie coś, bo będzie można uruchomić dwie łazienki i dwa apartamenty. Pod warunkiem, że Cykliniarz Anglik tylko...
Ojciec Stolarza z Gór starał się mnie przygnieść różnymi  jego rodzinnymi problemami i w ten sposób tłumaczyć, dlaczego nadal do tej pory nie ma okiennic. Co jakiś czas słyszałem Ale będą...Będą, na pewno! Konsekwentnie go zbywałem nie chcąc dać się wpuścić w jego 25. takie same tłumaczenia i wyjaśniałem, że ja nic nie wiem, bo te sprawy prowadzi żona.

Cały dzień nadrabiałem blogowe zaległości. 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił sześć  razy.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 22.38.