10.05.2021 - pn
Mam 70 lat i 158 dni.
WTOREK (04.05)
No i z tamtego tygodnia pozostały drobne zaległości.
Tak zwane bieżące.
W piątek na sobotę zaprosili nas do siebie Gruzin i Gruzinka.
- Nie wiem, czy to się uda. - podziękowałem. - Mają przyjechać dzieci z wnukami. - Dam znać w sobotę rano, jak sytuacja stanie się pewna. - Ale wiesz, jaka jest nasza sytuacja. - Wpadlibyśmy góra na dwie godziny.
- Ok. - odparł. - Chodzi o to żeby się spotkać.
- Ale wiesz - dalej drążyłem - że my nic ze sobą nie będziemy mieli, bo...
- No i bardzo dobrze. - Nie pierdol. - Cyknij w sobotę.
To jak rano cyknąłem usprawiedliwiając się, usłyszałem:
- Ok. - Może następnym razem się uda...
W tamtym tygodniu postanowiliśmy się w końcu zabrać za moje robocze buty. Znacznie wcześniej okazało się, że nawet te czeskie, takie świetne mają tę samą przypadłość, co pozostałe robocze używane przeze mnie przez lata. I nie wiem, o co w tym chodzi. Z wierzchu nic im się nie dzieje, ale po pewnym czasie w każdym egzemplarzu pękają podeszwy. I gdy jest mokro przeziębienie pewne nie mówiąc o dyskomforcie chodzenia w wilgotnych skarpetach.
Żona stwierdziła Trzeba ci kupić takie proste tanie adidasy, jak za komuny, za 50 zł, odporne, nie żadne robocze obuwie.
No i w tamtym tygodniu będąc w Sąsiednim Powiecie zajrzeliśmy do Deichmanna. Nie dość że to międzynarodowa spółka obuwnicza, to jeszcze od komuny upłynęło ponad trzydzieści lat, więc na półkach zalegały adidasy i tzw. adidasy od 200 zł w górę. Z powodu ich wyglądu i ceny oczywiście aż strach było je brać do błota i gnoju.
Żona nie rezygnowała i co rusz podsuwała mi inny rodzaj z tym samym efektem. Wszystkie wyglądały tak, jakby miały się natychmiast rozpaść przy pierwszym kontakcie ze szpadlem.
- A te? - Podsunęła mi takie fajne, za 99 zł?
Spojrzałem na nią niedowierzająco. Były tak ładne, że chyba w Wakacyjnej Wsi mógłbym je tylko postawić sobie za szybką i się od czasu do czasu w nie wpatrywać. Jakby patrzyła na mnie lokalna społeczność, zwłaszcza męska, gdybym się w nich pałętał po wsi albo pokazywał w Zaprzyjaźnionej Hurtowni, tartaku czy u Stolarza Właściwego.
- Będziesz miał na rower. - usłyszałem z ulgą.
- Ale na rower to ja mam. - odparłem.
- Nie masz! - głos Żony stwardniał.
- Mam, ale nie wiem gdzie. - zacząłem wymiękać.
- Nie opowiadaj! - Nie masz!
Tak więc buty na rower mam, a roboczych nadal nie.
W niedzielę dała znak, że żyją, Trzeźwo Na Życie Patrząca. Niespodziewanie wysłała smsa, a robi to niezwykle rzadko. Przeważnie w tym względzie wychyla się Konfliktów Unikający.
Cześć, w oczekiwaniu na kolejny sezon "The Crown" polecamy Wam dwa seriale: islandzki kryminał "W pułapce" oraz duński serial polityczny "Rząd". Pozdrawiamy.
Czyli w swoim stylu - trzeźwo, konkretnie i miło przemycając przy okazji kilka czytelnych informacji.
Do tej pory, jako ostatniomiesięczne chamidło, jej nie odpowiedziałem. Chyba będzie lepiej, jak zadzwonię.
Ostatnim drobnym zaległościowym elementem (emelentem) z tamtego tygodnia okazał się być Pilsner Urquell, a to za sprawą Kolegi Inżyniera(!). Przyjechawszy do nas w niedzielę znalazł się i przywiózł ze sobą cztery butelki oraz wino czerwone wytrawne. Tu dodatkowo muszę podkreślić, oprócz względów grzecznościowych, kulturowych i kulturalnych, jego heroizm, bo zdaje się że od kilku miesięcy nie tyka alkoholu do ust. Chyba od grudnia, kiedy spadłem ze schodów. Może to przez doznany wówczas wstrząs i wyraźny sygnał, jak można skończyć, może przez fakt, że przysięgał przed Bogiem, że pić nie będzie i wpisał się do jakiejś księgi abstynencji w swoim parafialnym kościele, a może ze względu na zdrowie, nie wiem. Tak czy owak nie pije. Mnie żadna siła, ani pogrożenie palcem przez los, ani zdrowie, ani kościół, zwłaszcza że jestem ateistą, nie powstrzymałaby przed otwarciem butelki Pilsnera Urquella, gdybym już ją kupił i miał w rękach.
Kolega Inżynier(!), jako mężczyzna, który w dawnych dobrych czasach też delektował się tym trunkiem i go doceniał, od razu po przyjeździe zwrócił moją uwagę na zmiany, jakie zaszły na butelce. Obie etykiety miały inną szatę graficzną - trochę zmieniony tekst i inny rodzaj czcionki. Ostatecznie przebolałbym to, chociaż zawsze takie "ulepszanie" mnie denerwuje, ale zasmucił mnie fakt, że zniknęło złotko, tak charakterystyczne dla Pilsnera Urquella, oklejające szyjkę butelki i kapsel. Na pewno musiała się w to wpieprzyć z kopytami Unia Europejska ze swoją ochroną środowiska.
W ten sposób mój ceremoniał i rytuał powolnego i dokładnego skrobania złotka szlag jasny trafił. Przez jakiegoś urzędnika z Brukseli, który na pewno nie pije piwa, albo promuje i forsuje korzystając z tego, że jest przy żłobie, belgijskie.
Żona zaś była zadowolona.
- Wreszcie nie będę musiała oskrobywać tego złotka.
Smutny otworzyłem butelkę mając wrażenie, że mam do czynienia z pierwszym lepszym, poślednim piwem. Ale na szczęście smak pozostał ten sam. Trzeba więc będzie Pilsnerowi Urquellowi brak złotka wybaczyć. Jak w dobrym małżeństwie - przez lata wybacza się wzajemnie drobne wykroczenia i uchybienia. Najważniejsze, aby główna linia, tu smak Pilsnera Urquella, była utrzymywana.
Więc addio złotko...
Są też poważniejsze zaległości. 30 kwietnia minął rok, jak się wprowadziliśmy do Wakacyjnej Wsi. A 2 maja 2020 przywieźliśmy Bertę. Uzmysłowiłem to Żonie w niedzielę, dokładnie 2 maja, wieczorem, kiedy wyjeżdżał od nas Kolega Inżynier(!), w apogeum jej frustracji. Żona natychmiast się zreflektowała i przepraszającym tonem obiecała pieskowi Jutro, jak tylko będzie
ładna pogoda, to pójdziemy do lasu.
Dzisiaj, ni z tego, ni z owego naszło mnie na prace na zewnątrz, przed bramą. Nie wiem, jak się tam znalazłem, ale czyszczenia i wyrywania chwastów oraz usuwania ubiegłorocznych suszków z przydrożnego terenu nie dało się przerwać. Jakiś amok. I godzina zeszła.
Zamontowałem na tarasie ostatni, siódmy moduł. Czekało mnie kilka niespodzianek, mimo że miałem już doświadczenie po poprzednich sześciu, no i ten był najmniejszy. Najpierw musiałem zdemontować szósty, bo bez tego nijak nie dawało się wykręcić wkręta, który drapieżnie wystawał na jakieś 5 cm poza sąsiedni krawędziak czyhając tylko, żeby komuś rozharatać nogę. Był to oczywisty wynik pracy po ciemku. A potem okazało się że ten moduł jest za szeroki (nie wiem, jak ja to wszystko mierzyłem, a pomiarów na pewno dokonałem za dnia) i ręcznie jeden szczebelek musiałem odciąć.
Całe ogrodzenie wreszcie stało. Oszlifowałem jego górę, żeby parapety, które domontuję za parę dni dobrze przylegały i zabezpieczyłem farbą oszlifowane miejsca. W sumie niezła dłubanina i chyba przy montażu tarasów na chleb bym nie zarobił.
A potem postanowiłem nie czekać do następnego potknięcia się Żony. Nerwowo nie wytrzymałem. Nie dlatego, że w napięciu czekałem na kolejny taki incydencik, ale dlatego że cierpiała sztuka.
Nie uprzedzając jej, bo by protestowała, kilkoma ruchami łomu, w dwadzieścia sekund, schodki unicztożiłem. Po czym wszystko zrobiłem fachowo i teraz nie ma wstydu. Żona doceniła.
Dzisiaj dojrzałem wschodzące buraczki. Słowo "dojrzałem" było jak najbardziej adekwatne. Musiałem zdjąć okulary do dali i chyba z odległości dobrego widzenia wynoszącej ledwo 10 cm dostrzegłem te małe buraczkowe zgrywusy. Niczego specjalnie jeszcze nie miały, ale łodyżki koloru jednoznacznie buraczkowego dobrze o nich świadczyły. Za to sałata i dymka ruszyły bardzo wyraźnie. W skrzyniach widać je z daleka.
Wieczorem obejrzeliśmy drugą połowę Maski. Trudno było się nie obśmiać z finałowej sceny charytatywnego balu. No i oczywiście Jack Russell terrier...
ŚRODA (05.05)
No i rano musieliśmy już być w Pięknym Miasteczku.
Cykliniarz Anglik chciał omówić stan robót w Pół-Kamieniczce. Nie za bardzo czułem tej idei, bo i tak prace nie zostały zakończone, a nic nowego nie trzeba było ustalać. Ale oczywiście nie mogliśmy wykazać się brakiem zainteresowania.
Po powrocie zabrałem się za szlifowanie górnych kanciastych krawędzi parapetów, żeby gość
mógł się kiedyś w przyszłości z przyjemnością o nie oprzeć łokciami. Wyszły takie paskudne fale, których nie dało się zniwelować papierem ściernym. A to była deska jedna z siedmiu i to ta najmniejsza (moduł siódmy).
- Czyś ty zgłupiał? - Żona mnie wyśmiała, gdy przyszła do Dużego Gospodarczego i zobaczyła efekt mojej pracy. - Daj to do zrobienia stolarzowi! - Nie szkoda twojego czasu?!
O karygodnym efekcie nawet nie wspomniała. Patrzyłem na nią z podwójną wdzięcznością i błyskawicznie zapakowałem deski do Inteligentnego Auta. Bo i tak i tak musieliśmy wyjechać do Powiatu. Cykliniarz Anglik kategorycznym i pewnym siebie głosem zapowiedział, że jutro w dwóch przywiezionych przez ojca Stolarza z Gór szafkach łazienkowych będzie montował umywalki i baterie. Baterii nie mieliśmy, a słów Cykliniarza Anglika mimo wszystko nie mogliśmy bagatelizować, bo tylko przyspieszylibyśmy sobie kopanie grobu w obszarze naszej z nim współpracy.
Stolarza Właściwego nie było, więc dopadł mnie jego ojciec.
- Tylko hełmu nie da się odwrócić na drugą stronę, a tak poza tym to się wszystko da. - odparł na moje pytanie Czy da się zeszlifować krawędzie w tych deskach?
Wyraźnie i natychmiast chciał rozwinąć tę filozoficzną myśl, ale zasłoniłem się Żoną Bo czeka w samochodzie.
Dzisiaj zabrałem się za rozwinięcie sprawności harcerskiej, kamieniarsko-brukarskiej. Kupioną tarczą po raz pierwszy w życiu ciąłem cztery krawężniki i wykuwałem je Makitą i młotem. W ten sposób zrobiłem miejsca, takie wgłębienia, aby położyć w nich rury spustowe odprowadzające wodę od(!) budynku. W przyszłości do nich podłączę system odsączania w ziemię, ale Nie od razu Kraków zbudowano.
Na koniec drobne wspomnienie. Rok temu Bas i Baryton wycięli całe centralne - ileśset kilogramów żelastwa w przerażającym gwiździe gumówki, charakterystycznym smrodzie i łomocie. Berta w tym czasie siedziała na dworze. Na szczęście była piękna pogoda.
CZWARTEK (06.05)
No i dzisiaj rano mocno się zmobilizowaliśmy.
O 08.30 byliśmy na pchlim targu, na którym już w pełni o tej porze kwitło specyficzne handlowe życie. Za 150 zł kupiliśmy dwie nocne szafki do Pół-Kamieniczki i drewnianego krokodyla, bo był fajny, a za 60 zł duże lustro.
W drodze do Sąsiedniego Powiatu wpadliśmy do szkółki, której istnienia nawet nie podejrzewaliśmy, mimo że przejeżdżaliśmy obok dziesiątki razy. Z głupia frant zapytaliśmy o klony, takie zwykłe pionierskie drzewa, które się pięknie przebarwiają. Bo wszędzie owszem są, ale szczepione, takie moderne i modne, o kretyńskim kształcie i wyglądzie. Mieli! To wzięliśmy 6 sztuk, po 16 zł każdy. Każdy zgrywał drzewo, bo chude to takie, patykowate, wyższe ode mnie z kilkoma liśćmi na samym szczycie. Ale wiem, że może nie za rok, ale za dwa, zrobię z nich prawdziwe drzewa.
W Sąsiednim Powiecie zaczęliśmy wchodzić w zakupowy detal - garnki i dywaniki dla gości. A w Bricomarche pani, znowu, znowu mi sensownie doradziła. Najpierw poleciła mi szczypce do wyginania blachy za jedyne 15 zł, a potem wprowadziła mnie w tajemny, jak się okazało, świat nożyc do cięcia tego materiału. Bo są lewe, prawe i proste. To od razu odechciało mi się cięcia rur i ich skracania, co głośno, na szczęście, wyartykułowałem. Pani od razu zaleciła skracanie tych grubych(!) rur za pomocą gumówki. A taką mam. Z narzędzi znienawidzonych przez Żonę zajmuje ona zdecydowanie pierwsze miejsce.
Potem, dla relaksu, zaczęliśmy szukać dla mnie polaru. Do zniszczenia w robocie. Najlepiej takiego prostego, z dwiema kieszeniami i zapinanego pod szyję. W jednym, takim wyświechtanym, z licznymi dziurami, zepsuł się zamek, więc chciałem u krawcowej go wymienić.
- Ani mi się waż! - Zamek i krawcowa będą kosztować tyle, co cały nowy polar. - moją inicjatywę zablokowała Żona.
Nie pomogły tłumaczenia, że przecież nic mu nie jest, służył mi kilkanaście lat i drugie tyle jeszcze mógłby.
Zaś w drugim, który mam od jakichś 6-7 lat, ostatnio wypaliłem na dole dziurę chyba nieostrożnie opierając się o rozgrzaną kuchnię. Znając więc Żonę jego dni są policzone, mimo że sprawę starałem się zbagatelizować umniejszając stratę Och, wielka mi dziura! i przerzucić myślenie Żony z zakusów na biedny polar na znany dowcip Wielkie mi miasto! 5 tysięcy mieszkańców.
W KIKu polarów nie mieli. W Pepco też nie, ale pani zapowiedziała, że już w sierpniu powinny być.
To poszliśmy do Diverse.
- Takich rzeczy u nas nie sprzedajemy. - młoda pani była lekko zniesmaczona emeryckim pytaniem.
To chcąc jej pokazać, na co nas stać, zademonstrowaliśmy szał zakupów, a raczej przymierzania. Z tego ponad półgodzinnego siedzenia w dwóch kabinach żona wyszła ze spodniami, nomen omen, a ja z koszulą. Ale co odreagowaliśmy, to nasze.
W drodze powrotnej zrobiliśmy koło i pojechaliśmy do Naszej Wsi do Sąsiadów. Dostaliśmy tylko jajka, bo krowa się ocieliła, na świecie pojawił się taki byczek Fernando, a on potrzebuje mleka.
Przy matce leżał taki mały, a już byczy słodziak. Gdy wstał z ciekawości na nasz widok, nogi miał rozkraczone zgodnie ze stabilnymi zasadami fizyki, żeby się nie obalić. Miał przecież dopiero jeden dzień.
W domu natychmiast stworzyłem alejkowy szpaler. Z przodu, po lewej i po prawej, ustawiłem dwa klony, potem brzozy i na końcu, przy Stawie, znowu dwa klony. Według koncepcji Żony. Mimo że drzewka stały w donicach, krajobraz zmienił się natychmiast.
A na poważnie dwa pozostałe klony zasadziłem na górce. Była to inżyniersko-ogrodnicza robota. W miejscach wskazanych przez Żonę w górce wykopałem doły usuwając z nich gruz, w nie wsypałem ileś taczek ziemi i pionowo posadziłem drzewka. Zielonym do góry. Jednocześnie stworzyłem tarasy, po bokach z ziemi, od frontu z wcześniej przygotowanych desek, żeby ziemia się nie obsuwała i przede wszystkim, żeby woda bezproduktywnie nie uciekała po zboczu górki, tylko zasilała rachityczne korzenie. A potem podlewałem konewką wodą ze Stawu i badałem, jak się ona zachowuje, bo dobrze wiadomo, że jest bezwzględna i tylko patrzy, jakby tu jaką szparką spłynąć. Ale nic z tego. Nie ze mną takie numery...
Woda stała w niecce i powoli wsiąkała docierając do korzeni. I o to chodziło, i o to chodziło.
Potem zabrałem się za pierwszą rurę spustową. Wybrałem do nauki jedną z czterech, najmniej rzucającą się w oczy, bo po pierwsze nigdy tego nie robiłem i wiedziałem, że coś mogę nakaszanić, a po drugie montowała je ekipa Ciu Ciu i trzeba było się liczyć z dodatkowymi niespodziankami.
Nie zawiodłem się. Poluzowałem opaskę na najniższej dwumetrowej rurze i zabrałem się za jej ściąganie, żeby ją skrócić, założyć kolano i do niego dołożyć metrową rurę odprowadzającą wodę od budynku. Gdy szarpnąłem, udało mi się wyrwać cały pion, a pod dachem smętnie wisiał kawałek rury z kolankiem podczepiony pod rynnę. Żadna z opasek nie była dokręcona i rur nie trzymała. Po przystawionej drabinie dostałem się do drabiny kominiarskiej na stałe przytwierdzonej do ściany budynku modląc się, nie żebym nie spadł, tylko żeby akurat nie przyszła Żona, bo ona bardzo nie lubi, jak ja tam włażę (ostatnio, kilka miesięcy temu, kazała Basowi i Barytonowi mnie asekurować robiąc mi obciach na całą wieś i w szeroko pojętym gronie fachowców).
Żona precyzyjnie, w punkt, niczym w operacji wojskowej, nadeszła. I nic specjalnie nie gadała. Mądra, bo wiedziała, że skoro już tam jestem, to lepiej mnie nie denerwować.
Zestaw rur podciągnąłem do góry, podłączyłem zestaw dyndający z dachu, opaski podokręcałem, bezpiecznie zszedłem pod czujnym, nadal bezsłownym, okiem Żony i swobodnie zdjąłem najniższą.
Skracałem ją na raty, kilka razy, ale całość wyszła idealnie. Mucha nie siadała. Byłem naprawdę dumny z siebie. Pozostałe trzy piony zacznę w najbliższych dniach oczywiście od zaciskania i dokręcania opasek.
Z powodu tego niewątpliwego sukcesu miałem niezły humor, ale Żona do końca wieczoru była przygaszona. Facet od foteli, tych za 300 zł, ich nie przywiózł tłumacząc się jakąś awarią w pracy i w związku z tym niemożliwością przyjazdu. To już był drugi termin.
Rok temu Bas i Baryton wycięli na górze boazerię. Od remontu nie było już odwrotu.
PIĄTEK (07.05)
No i dzisiaj Żonę dopadło zatrucie pokarmowe.
Nie za mocne, ale na tyle skuteczne, że nie pozwalało jej ruszać się z domu. Dociekaliśmy, co mogło być przyczyną, skoro ja jadłem to samo, co ona, a nawet więcej. I wyszło nam, że musiała jej zaszkodzić połowa kawałka ciasta zjedzona wczoraj u Sąsiadki Realistki. Faktycznie było trochę gorsze niż zazwyczaj, jakby starawe i twardawe, co mi nie przeszkodziło zeżreć siedem kawałków.
Do Powiatu pojechałem więc sam. Odebrałem używany ikeowski stolik-blat, kupiłem dwa klik klaki, kolejna porcję farby do tarasowego ogrodzenia i kolejną fugę. Uwinąłem się w try miga. Zdążyłem jeszcze zajrzeć do Magika, który mi spokojnie oświadczył, że on nie będzie w stanie naprawić Terenowego. Bardzo mnie to zasmuciło. Stoi bezużyteczny już chyba drugi miesiąc, a naprawdę by się przydał. Z powodu jego braku różne towarowe funkcje przejęło Inteligentne Auto, ale przez to wnętrze szybko niszczeje. Jedyna nadzieja w Zaprzyjaźnionym Warsztatowcu. A to jest kolejny fachowiec chodzący swoimi ścieżkami.
- Najważniejsze, że ja o tym pamiętam. - uspokoił mnie, gdy w czasie ostatniego miesiąca kolejny raz przypominająco do niego zadzwoniłem.
W drodze powrotnej odebrałem od Stolarza Właściwego pięknie oszlifowane parapety. Ale zrobionych poręczy nie było. Po raz pierwszy wpadłem na to, że wszystkimi fachowcami kieruje nadrzędna zasada mówiąca, że szczęście klienta trzeba umiejętnie dozować.
Dla relaksu posadziłem 4 klony, już w alejce, na ewidentnym poziomie, i zrobiłem kolejne 2 piony rurowe. Bez pudła i bez wpadek. Mogłem posadzić jeszcze kilka brzóz i zrobić ostatni rurowy pion, ale chyba też powoli staję się fachowcem, czyli zaczynam dbać, aby szczęście mojej osoby, jako odbiorcy moich prac, było dozowane.
Późnym wieczorem (21.00) facet przywiózł 2 fotele i Żona odetchnęła. Cały czas smsowo przesuwał godzinę przyjazdu pytając za każdym razem Czy może być? i za każdym razem kazałem Żonie odpisywać, że może. Byłem gotów czekać do północy, byleby Żona wreszcie odetchnęła.
SOBOTA (08.05)
No i dostrzegam w sobie kumulujące się zmęczenie fizyczne.
Już wczoraj wieczorem dostrzegłem w sobie inny stan, nie taki jak zwykle po całym dniu pracy, ale coś więcej. Głębszy, trudniejszy do regeneracji. Dzisiaj rano czułem to jeszcze mocniej. Byłem, jak to się mówi, połamany. Żona mnie wspierała, żebym w niedzielę niczego nie robił.
- Pisz tylko bloga, wypocznij.
A ja ją poprosiłem, żeby mnie uprzejmie kopnęła w dupę, jeśli będę kombinował, co by zrobić, żeby nie odpocząć.
Poza tym brakuje mi snu. Niby teraz, w sesji wiosennej, sypiam po 8 godzin na dobę, czyli nie można mieć uwag, ale wyraźnie brakuje mi tych dziewięciu z okresu zimowego. Ale jak tu spać, pomijając pchające się nachalnie prace do wykonania i moją pracoholiczną psychikę, kiedy od piątej jest jasno i ja już jestem w takim pierwotnym zwierzęcym czuwaniu.
Nie lepiej jest wieczorem. Wielokrotnie wpuszczam się w maliny rozkręcając się z robotą, gdy nagle słyszę od Żony Ale to już osiemnasta! Rzucić pracy w połowie się nie da, trzeba posprzątać i jak wracam do domu pozostaje niewiele czasu, albo wcale, żeby łagodnie wyciszyć się i przejść w stan spoczynku, nomen omen.
Ostatnio doznałem szoku, chociaż powinienem był już być przyzwyczajony do długiego dnia. W amoku czegoś tam spojrzałem machinalnie na smartfona i ze zgrozą zobaczyłem, że to 16.30. A przed chwilą całym sobą tkwiłem w przeświadczeniu, że to może być góra 14.00.
Zimą było pięknie - zasypiałem o 20.00, wstawałem rześki o 05.00.
Z tym czasem to zrobiłbym porządek i zatrzymałbym go na optymalnym etapie, czyli na końcu marca albo na końcu września. Jeden pies...
Żona dodatkowo mnie pocieszała, że w Metropolii odetchnę, odsapnę i się zregeneruję. Jadę w poniedziałek po południu, wracam w środę, więc niby będzie na to czas, ale co z tego, skoro wolałbym zostać w Wakacyjnej Wsi i ostatnio tych wyjazdów, zwłaszcza w pojedynkę, nie lubię.
Dosyć narzekania. Tak sobie pozwoliłem troszeczkę, bo z Żoną nie narzekamy i nie cierpimy tego. Często, gdy przedstawiamy fakty mocno nas męczące i dołujące, jest to interpretowane przez słuchających jako narzekanie. Nic bardziej mylnego. To by źle o nas świadczyło. Bo ktoś nam kazał?...
Sami dokonaliśmy wyboru ze świadomością ryzyka i różnorodnych konsekwencji. AMEN!
Rano pojechałem do Stolarza Właściwego po odbiór przyciętych i oszlifowanych poręczy.
- Najlepiej jak pan przyjedzie tak ósma-dziewiąta. - usłyszałem wczoraj.
Zasugerowałem mu poranny odbiór, co zrozumiał bez dalszych zbędnych słów, gdy mu wyjaśniłem dlaczego.
- Jak mam przyjechać do pana po południu lub wieczorem, to żona nie pozwala mi się napić chociaż jednego Pilsnera Urquella i nie pomagają tłumaczenia, że to tylko dwie minuty jazdy i to opłotkami.
Byłem o 09.00. Poręcze nie były gotowe.
- Właśnie się za nie zabieram. - zakomunikował w swoim misiowatym stylu, gdy mnie zobaczył. - Potrwa chwilę.
Zeszła nam godzina. Zdaje się, że on ma podobny do mnie brak podzielności uwagi, bo gdy zapanowała zwyczajowa gadka na różne tematy, w tym przede wszystkim na bardzo interesujące mnie stolarskie, a jego siłą rzeczy również, to szukanie a to papieru ściernego, a to przedłużacza, a to miarki trwało za każdym razem wiele minut. I nie doszukiwałbym się winy takiego stanu rzeczy w ogólnie panującym bałaganie i bajzlu dobrze świadczącym o nim jako o fachowcu i budzącym we mnie pełne zaufanie, że oto ze swoim zleceniem trafiłem w dobre ręce.
Ojciec Stolarza Właściwego pojawił się tylko przez chwilę, bo się spieszył na budowę. Ale nie omieszkał zagadać.
- Piękne to drewno, co?! Jak obce kobiety. - uśmiechnął się porozumiewawczo.
Dochodzę do wniosku, że jest on sympatycznym gawędziarzem z grona, jak w tym dowcipie Bo mnie, panie kapralu, to się wszystko z dupą kojarzy!
Być może dzisiaj dokonałem największej dziennej dywersyfikacji prac. Bo:
- narąbałem drewna,
- zrobiłem czwartą, ostatnią rurę spustową, oczywiście najlepiej ze wszystkich, więc wyraźny progres w blacharskiej nauce był,
- ułożyłem tłuczeń i granitowe bloki, by goście mogli po nich chodzić, a nie po trzeszczącym tłuczniu,
- pomalowałem parapety,
- w Stawie ziemią uzupełniłem braki przy faszynach, a brzegowe łysizny obsadziłem kępami traw, które wykopywałem z miejsc, przez które za chwilę przejadę kosiarką,
- posadziłem trzy brzozy dając wyraźny zaczątek alejce,
- na deser gumówką zwęziłem podstawę kotwy i wywierciłem w niej nowe otwory, żeby całość pasowała do murku przy schodach, z których spadłem. Kotwa będzie podstawą dla krawędziaka, a on z kolei będzie stanowić jeden z elementów(emelentów) ogrodzenia przyschodowego.
Można by chyba powiedzieć, że dzisiejszy dzień stał się historycznym dla naszej wakacyjnowsiowej rzeczywistości. Żona na Facebooku umieściła ofertę. Zaprosiliśmy gości "już" na ostatni majowy weekend, 28-30. Odwrotu nie ma i bardzo dobrze!
No i Żona nie kopnęła mnie w dupę.
Mimo że cała niedziela była robocza. Jak tylko wstała, wykorzystałem jej poranną słabość i nieprzytomność umysłu i od razu jej zakomunikowałem, że pomysł, aby w niedzielę nic nie robić, jest bez sensu, bo przecież w poniedziałek jadę do Metropolii i do środy fizycznie zdążę odpocząć. Więc szkoda się tak rozpasywać i nic tylko odpoczywać i odpoczywać ("rozpasać" ale nie "rozpasywać"; "odpocząć" i "odpoczywać").
Więc przy swoim 2K+2M mogła rzecz spokojnie przetrawić i zaakceptować. Ale zanim zabraliśmy się do roboty pozwoliliśmy sobie jednak na drobne rozpasanie. Każde z nas wzięło swój talerz ze śniadaniem i poszliśmy nad Staw. Kontemplowaliśmy miejsce i atmosferę, czyli zachowywaliśmy się niespiesznie, Żona w słoneczku, 20 m ode mnie, ja na ławeczce w cieniu przy książce.
Ledwo zaczęliśmy wieszanie lamp nad kuchniami u gości, a już spotkało nas Waterloo. Dwie lampy kupione w Internecie przez Żonę nie były wieszalne. Co z tego, że na zdjęciu i w oryginale wyglądały ciekawie i pasowały do wnętrza, skoro nie dało się ich powiesić. To znaczy dałoby się, ale bez możliwości regulacji "wyżej-niżej", a poza tym zestaw trzech kloszy miał inklinacje do obracania się wokół swojej osi na kablach o różnych długościach bez możliwości trwałego ustawienia równolegle do ściany.
Strawiliśmy nad pierwszą lampą sporo czasu, wywierciliśmy nawet dwie dziury w suficie i naprawdę zrobiliśmy wszystko w dyskusji i dziesiątkach prób, aby w końcu Żona stwierdziła, że je wypieprzy i wystawi na OLXie. Druga nie została nawet rozpakowana.
- Poszukam innych. - Żona temat zamknęła.
Ale co się w międzyczasie naiskrzyło to nasze.
Potem poszło sprawnie. W obu gościnnych łazienkach powiesiliśmy lustra, a nad nimi kinkiety.
Z tego wszystkiego zrobiło się późno (trzeba dodać, że dzisiaj wstałem o 08.00, a więc na starcie 2-3 godziny były w plecy), ale daliśmy jeszcze radę przedyskutować i zrobić symulację jednej ściany, tzw. pergoli, przy dolnym tarasie i jednej przy schodowej balustradzie. Moduły z Leroy Merlin nosiłem wte i wewte.
II posiłek zaproponowałem ponownie zjeść nad Stawem, bo dzisiejsza pogoda była rewelacyjna, ale Żona po raz pierwszy w tym roku chciała, abyśmy posiedzieli na tarasie, przy dolnej kuchni, która jest przedmiotem rozgrzebanego i niedokończonego remontu.
- Bo tak lubię, przy domu. - Mogę sobie patrzeć na ogród...
Zgodziliśmy się, że ta jej sympatia i skłonność pozostały z biszkopcikowych czasów.
Gdy się zmierzchało, postanowiłem posadzić jedną brzozę. Widocznie jej system korzeniowy był słabawy, bo w którymś momencie obaliła się jak długa, na 2,5 metra, a ja na to patrzeć nie mogłem i wiedziałem, że spać z tym obrazem przed oczyma też nie.
Już dzisiaj, a więc następnego dnia po facebookowej informacji, pojawiły się lajki, pytania i pierwsze rezerwacje. Budujące.
Wieczorem odbyła się długa, kolejna dyskusja i kolejna burzliwa. Ale doszliśmy do porozumienia. Żona postanowiła nie brać udziału w rozmowach i rozliczeniach z Cykliniarzem Anglikiem.
- W tym czasie wyjdę sobie z psem na spacer.
A potem, chyba kolejny raz, zrobiliśmy sobie na własny, rozładowujący nasze skołatane nerwy, ranking naszych fachowców i różnorodnych ekip. Nie po raz pierwszy bezapelacyjnie wygrał I Tak Jak Mówię.
- Ale pamiętaj - Żona celnie zauważyła - że on jest spoza branży budowlano-remontowej i może dlatego, pomijając jego pozytywne osobiste cechy, tak dobrze się z nim współpracowało. - Zdaje się - dodała - że to jest jakiś zwykły urzędnik, który w soboty i niedziele w ten sposób sobie dorabia.
I pomyśleć, że na samym początku niezmiernie mnie irytował, bo ile razy mogłem wysłuchiwać tego samego "i tak jak mówię". Teraz, po rocznym doświadczeniu, chciałbym żeby każda ekipa charakteryzowała się taką słownością, uczciwością i rzetelnością. I niechby wszyscy na okrągło powtarzali "I tak jak mówię"...
W tym rankingu potem jest spora przerwa. Na drugim miejscu ulokowali się Dziwny Hydraulik ze swoimi dziwnościami (też bym chciał, żeby ci z ostatnich miejsc byli tacy dziwni), Prąd Nie Woda ze swoim forsowaniem elektrycznej przesadności i ... Bas z jego niewydziwianiem i brakiem skłonności do przesady, ale bez Barytona, bo obaj podkręcając siebie nawzajem stawali się niestrawni.
Na końcu listy znalazłby się Ciu Ciu i Cykliniarz Anglik, każdy oczywiście z innych powodów. I pomyśleć, że Szybki Stolarz wysforował się przed nich...
PONIEDZIAŁEK (10.05)
No i rano Żona podała mi przez okno niezwykle oryginalną wiadomość.
- Napisał Cykliniarz Anglik, że zamiast rano, to będzie o 12.00.
A widząc moją minę dodała:
- Zdziwiło cię to?
- Czy może mnie coś dziwić, co jest normą? - rzuciłem w przelocie jadąc pod oknem z taczką pełną drewna.
- Ale przyjedzie Drągal. - tak jeszcze dopisał.
Doprawdy, wstrząsnęło to mną.
A jeszcze wcześniej, od razu jak wstała, jak nie ona, odezwała się.
- Ja bym cię bardzo prosiła, abyście rozmawiali u gości. - Puste pomieszczenie, dlaczego ja muszę opuszczać na ten czas dom?...
Musiało ją to męczyć zanim wstała, może nawet w nocy, bo przecież zaczęła od razu przed 2K+2M. A to do niej niepodobne i wiele znaczy.
Obiecałem, że będę rozmawiał chłodno, rzeczowo i kulturalnie. A potem symulacyjnie, z kwiecistym polskim językiem, przedstawiłem Żonie kilka alternatywnych moich wypowiedzi względem Cykliniarza Anglika. Żona nawet się ubawiła i się wkręciła podsuwając kolejne pomysły.
- Ale wiesz, że jak on ci przyłoży, to nie będzie co zbierać? - uprzedziła.
Dzisiaj, po 42 dniach nieobecności, miałem pojawić się w Metropolii. Mimo mojego wyraźnego wiejskiego zdziczenia, a może właśnie dzięki niemu, nie czułem standardowego przedwyjazdowego stresu. Tylko trochę pomarudziłem. Może to wszystko dzięki pięknej pogodzie? A może dzięki kolejnemu wspólnemu śniadaniu nad Stawem? Żona się co prawda początkowo wzbraniała przed pójściem Bo ja tam tobie służę tylko za sztafaż! Czytasz książkę..., ale moje wzburzenie na taką insynuację ją przekonało. A może dzięki temu, że najpierw przyjechał Drągal, a za chwilę za nim Cykliniarz Anglik, z którym umówiłem się na rozliczenia w czwartek i który za chwilę odjechał? A może dzięki temu, że posadziłem kolejne dwie brzozy? A może dzięki temu, że Żonie zostawiałem gospodarstwo w takim stanie, że nie musiała się troszczyć ani martwić o bieżące drobiazgi? A może dzięki tym wszystkim składowym?
W Nie Naszym Mieszkaniu znalazłem się od razu. Jakbym nigdy się stąd nie ruszał.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił osiem razy.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 22.42.